Alejandro Zambra "Chilijski poeta"

Mój radar literacki nastawiony jest od jakiegoś czasu na literaturę

latynoską. Między innymi oczywiście. Pilnie przyglądam się temu, co z tego obszaru świata można u nas dostać. A wydaje się coraz więcej. Nic dziwnego, że odnotowałam powieść Alejandra Zambry "Chilijski poeta" (Filtry 2022; przełożył Carlos Marrodan Casas). Tym bardziej, że została zauważona i miała bardzo dobre recenzje. Przynajmniej wśród krytyczek i krytyków, których śledzę. Początkowo jednak coś mnie do niej zniechęciło - nawiązania do Roberto Bolano, którego nie znam. Pomyślałam sobie, że będzie to aluzyjna, postmodernistyczna powieść, za czym nie przepadam. Teraz jednak z różnych względów wpadła mi w oko ponownie. Przeczytałam dokładniej informację wydawnictwa i natychmiast postanowiłam przeczytać. Jeśli  po przebrnięciu tego wstępu myślicie, że teraz nastąpi pean na cześć "Chilijskiego poety", to niestety jesteście w błędzie.

Rozczarowanie, rozczarowanie i jeszcze raz rozczarowanie. I po raz kolejny refleksja, że wybieranie współczesnej  prozy do lektury przypomina stąpanie po polu minowym. Raz się uda, ale o wiele częściej nie. No i zawierzanie opinii fachowców niestety też nie zawsze się sprawdza. Dlatego po zapisaniu się do biblioteki postanowiłam mniej gonić za nowościami, częściej sięgać po to, co się już uleżało i sprawdziło, o czym wspominałam ostatnio przy okazji refleksji o "Żarcie" Milana Kundery.

“Chilijski poeta” to pełna nienachalnego humoru, przenikliwa analiza społeczeństwa czasów odbudowy po katastrofie. Powieść zabawna, ironiczna, erotyczna i przygodowa. Zdecydowanie warta waszego czasu.

Zaczyna swoją entuzjastyczną recenzję jeden z krytyków, których śledzę. Humor rzeczywiście jest, ironia również, zdarzają się zabawne fragmenty, z erotyką bym nie przesadzała. Ale nazwać powieść Alejandra Zambry przygodową? No na to nie wpadłam - chyba inaczej definiujemy to pojęcie. Ale największe pretensje mam o tę przenikliwą analizę społeczeństwa czasów odbudowy po katastrofie. To właśnie na to dałam się złapać. 

... prawdziwa poezja chilijska ma obowiązek być politycznie zaangażowana, prawdziwa poezja chilijska ma obowiązek walczyć z otwartą przyłbicą, nie bojąc się dosłowności, przeciwko kapitalizmowi i klasizmowi, centralizmowi i maczyzmowi chilijskiego społeczeństwa.

Bo wiesz, Chile to jest kraj klasistowski, maczystowski, restrykcyjny. Ale świat poetów nie jest już taki klasistowski. Troszeczkę tylko.

Tego typu odniesień do sytuacji społecznej i politycznej w Chile jest tyle, co kot napłakał. To prawda, że para głównych bohaterów, Carla i Gonzalo, wywodzi się z różnych warstw społecznych, to prawda, że pojawia się kwestia odpłatności za studia i wynikających z tego nierówności, ale to margines, który tonie w morzu opowieści o związku Carli i Gonzala, potem o perypetiach Pru i Vicente (to nie pomyłka, bohater tak ma na imię) i w ironicznym opisie środowiska chilijskich poetów. Jeśli czytam o przenikliwej analizie społeczeństwa czasów odbudowy po katastrofie, to oczekuję czegoś znacznie więcej, na przykład czegoś w stylu "Strefy mroku" Nony Fernandez.

Przyznam, że zaczęło się dobrze. Historia związku Carli i Gonzala, podlana humorem i ironią, naprawdę mnie wciągnęła. Szczególnie zainteresował mnie wątek Gonzala, który kiedy ponownie po sześciu latach spotkał swoją dawną ukochaną i z czasem z nią zamieszkał, stał się ojczymem dla jej sześcioletniego syna Vicenta. Ich relacja, rozważania o tym, jaka więź ich łączy, co znaczy być ojczymem, ich dalsze losy to właśnie wydało mi się warte uwagi i najciekawsze. Jaką odpowiedzialność za dziecko ma partner jego matki? Jakie zobowiązania na siebie bierze? Czy mogą zbudować prawdziwą więź? A co zrobić, jeśli związek matki i ojczyma się rozpadnie? Jak w tym wszystkim odnajdzie się dziecko? A ojczym? 

Niestety chociaż ten wątek jest istotny, to jednak chyba nie najważniejszy. Przecież nieprzypadkowo ta powieść zatytułowana została "Chilijski poeta". Bo Gonzalo maniakalnie czyta poezję i pisze wiersze, potem tę pasję przejmie Vicente, no i przede wszystkim w pewnym momencie powieść przekształca się w portret światka chilijskich poetów. Ironiczny, ale piekielnie nudny. Temu poświęcony jest najdłuższy z czterech rozdziałów. Naprawdę wiele razy miałam ochotę rzucić lekturę. Miałam dość, kiedy brnęłam przez wyliczankę, z którym z poetów czy z którą z poetek spotkała się Pru, Amerykanka, która trochę przez przypadek znalazła się w Chile i również przez przypadek postanowiła napisać artykuł o tym środowisku. Podobnie było, kiedy czytałam o przyjęciu, na którym zgromadziło się wielu chilijskich poetów i znacznie mniej poetek. Kto co powiedział, kto na kogo krzywo spojrzał, kto kogo pobił. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. W ogóle Alejandro Zambra ma, przynajmniej w tej książce, upodobanie do monotonnych wyliczanek. Opowieść o tym, co zrobił Vicente, aby zebrać pieniądze na operację, jak się okazało niepotrzebną, zębów ukochanej kotki, ciągnie się przez wiele stron.

Ale wróćmy jeszcze raz do chilijskich poetów i chilijskich poetek. Nie mam pojęcia, na ile poezja jest dla Chilijczyków ważna. Być może to jakiś istotny fenomen, ale jeśli tak jest, to dobrze byłoby dołączyć objaśniający to wstęp czy posłowie. Bez tego dla polskiej czytelniczki czy czytelnika ten wątek jest zupełnie nieistotny i niezrozumiały. A może to powieść środowiskowa, która znakomicie bawi chilijskie środowisko literackie? Może stąd te dobre recenzje w Polsce? Bo może nasze krytyczki i nasi krytycy odnajdują tu odbicie swojskiego światka literackiego? Mnie ubawił, zainteresował i dał złośliwą satysfakcję taki fragment.

- Twoja osobista historia jest lepsza. (...)

-Historia głupiutkiej dziennikarki zagubionej w jakiejś mieścinie na północy Chile. - Pru kończy się cierpliwość.

- Wybacz Pru - mówi Gregg z profesjonalną łagodnością. - Wiem, że to ciągle sprawia ci ból, który zapewne jeszcze długo nie ustąpi, ale to piękna historia i być może opisując ją, odkryjesz właśnie, że to bardzo smutna historia, ale zarazem piękna i ważna.

- Ważna? Dla kogo ważna?

- Dla wszystkich - mówi Gregg, chcąc uniknąć kłopotu. - Dla czytelników.

- Wobec tego sam ją napisz - odparowuje Pru bezwiednie napastliwie.

- Naprawdę chcesz, żebym napisał twoją historię?

- Nie. Chcę tylko powiedzieć, że ty jesteś pisarzem, więc napisz ją, wymyśl.

To tak a propos mody na przekuwanie każdego swojego doświadczenia w literaturę. 

A może świat poetów i poetek ma tu być metaforą lepszego świata, który ostatecznie okazuje się nie taki znowu doskonały?

Co ze mną jeszcze zostanie? Ot taki drobiazg - czym jest poezja dla Gonzala. To dla niego próba zrozumienia świata poprzez wiersze innych ludzi. Pomyślałam, że to samo dotyczy całej literatury. Tak, czytanie książek jest dla mnie właśnie tym - próbą zrozumienia świata. 

No ale ta trafna myśl to jednak za mało, aby polecać tę powieść. Dla mnie rozczarowanie. Niestety.

Jarosław Górski "Parweniusz z rodowodem. Biografia Tadeusza Dołęgi-Mostowicza"

Po książkę Jarosława Górskiego "Parweniusz z rodowodem.

Biografia Tadeusza Dołęgi-Mostowicza" (Iskry 2021) sięgnęłam bardziej z powodu mojego zainteresowania historią dwudziestolecia międzywojennego niż z zaciekawienia życiem jednego z najpopularniejszych, a może najpopularniejszego, pisarza tamtej epoki. Nigdy nie czytałam żadnej jego powieści, oczywiście znam nieśmiertelną ekranizację "Znachora" w reżyserii Jerzego Hoffmana, może nawet kiedyś widziałam tę przedwojenną, chociaż tego nie jestem pewna, ale kiedy w jakiejś radiowej audycji została przywołana książka Jarosława Górskiego i pojawiła się informacja, że oprócz opowieści o pisarzu jest znakomitym źródłem wiedzy o dwudziestoleciu międzywojennym, postanowiłam ją przeczytać. 

I rzeczywiście zaczęło się obiecująco. Pierwszy rozdział biografii opowiada o napadzie na pisarza  i jego brutalnym  pobiciu przez bojówkarzy związanych z obozem sanacji. Tadeusz Dołęga-Mostowicz był już wtedy znanym i cenionym felietonistą związanym z prasą endecką. W swoich tekstach krytykował przewrót majowy. Jarosław Górski opowiadając o tym mogącym się skończyć tragicznie zdarzeniu, wiele miejsca poświęca innym tego typu przypadkom. A jak się okazuje, podobne napady były w tym gorącym okresie politycznym częste. Dotyczyło to wszystkich stron sceny politycznej. Swoich przeciwników atakowały bojówki obozu sanacji i endecji. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że życie polityczne w przedwojennej Polsce było brutalne, ale nie wiedziałam, że aż tak. Kiedy czytałam pierwszy rozdział książki, z ulgą pomyślałam, że na szczęście jeszcze daleko nam do podobnej sytuacji. Potem jednak, w kolejnych rozdziałach, tło polityczne i społeczne nie jest aż tak szerokie, jak się tego spodziewałam. W każdym razie w tym zakresie jakoś specjalnie swojej wiedzy nie pogłębiłam.

Czy wobec tego żałuję, że po biografię Tadeusza Dołęgi-Mostowicza sięgnęłam? Nie! Bo jednak czegoś nowego o tamtej epoce się dowiedziałam. To informacje o funkcjonowaniu prasy, rynku wydawniczego i o rodzimym przemyśle filmowym. Przede wszystkim jednak nie miałam wielkiego pojęcia o życiu pisarza. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo był popularny. Jego powieści drukowane w odcinkach w prasie natychmiast podnosiły nakład tytułu, w którym się ukazywały. Na prowincji, szczególnie na wsiach, czytelnicy składali się na prenumeratę gazety - w czasach kryzysu nie każdego było na to stać - i zbierali się na  wspólne czytanie kolejnego odcinka książki ulubionego autora. Podobne historie zdarzały się z "Potopem" Sienkiewicza, o czym wiedziałam. Pisarz otrzymywał mnóstwo listów od swoich czytelników, a głównie czytelniczek. Chętnie na nie odpowiadał, dołączając specjalnie na takie okazje zrobione zdjęcie. Często zapraszał swoje fanki na spotkanie przy okazji ich wizyty w Warszawie. Czy do nich dochodziło i jak ewentualnie przebiegały, Jarosławowi Górskiemu nie udało się ustalić. Nie wpadł na taki trop w zachowanej korespondencji, którą obficie cytuje. No i jeszcze jedno - pisarz kiedy już zdobył popularność, kiedy otrzaskał się ze światem gazet i wydawnictw, znakomicie umiał się w nim poruszać. Był nie tylko poczytnym autorem, ale też znakomitym menadżerem. Umiał wycisnąć do ostatka zyski ze swoich książek. Sprzedawał je wielokrotnie i nikt na tym nie tracił! Pierwszy krok to odcinki powieści ukazujące się w wysokonakładowej krajowej prasie, potem krok drugi - wydanie książkowe, najpierw droższe w twardej oprawie, potem tańsze, a na końcu sprzedawał książkę prasie prowincjonalnej, bywało że kilku tytułom naraz. Wydawałoby się, że nikt już nie kupi gazety tylko dla powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, skoro była dostępna znacznie wcześniej. Tymczasem nakład takiego tytułu natychmiast skakał! Bo wcześniejszymi kanałami książka nie docierała na prowincję, także dlatego, że tamtejszych czytelników nie było na nią stać.

Wizjonerstwem wykazał się pisarz w dziedzinie filmu, którym zainteresował się nieco później, próbując zdyskontować swój literacki sukces. Niestety na tym polu nie dano mu rozwinąć skrzydeł i filmy powstające na podstawie jego powieści często okazywały się klapą. Jednym z wyjątków był "Znachor". Tadeusz Dołęga-Mostowicz uważał, że film to odrębna dziedzina sztuki, dlatego najlepiej by było, gdyby powstawał na bazie oryginalnego scenariusza, a nie na kanwie powieści. Trudno mu jednak było przebić się ze swoimi pomysłami. Jego oryginalne scenariusze najczęściej nie były ekranizowane. Taki los początkowo spotkał "Znachora", który powstał jako scenariusz filmowy. Kiedy został odrzucony, pisarz przerobił go na powieść. Po jej wielkim sukcesie zainteresowali się nim filmowcy. Zło upatrywał w organizacji przemysłu filmowego w Polsce, który był finansowany przez właścicieli kin. Nic więc dziwnego, że wykładając pieniądze, dyktowali warunki, a na sztuce filmowej się po prostu nie znali. Liczył się tylko zysk. Nie miałam też pojęcia, że pisarz był pomysłodawcą powstania kursów kształcących ludzi pracujących dla przemysłu filmowego. Kursy te miały później ewoluować w pierwszą polską szkołę filmową, ale wybuch wojny pokrzyżował te plany.

Kolejnym ciekawym wątkiem jest recepcja twórczości pisarza. Że był niezwykle popularny, wiadomo, że w związku z tym bajecznie bogaty też. Niestety przylgnęła do jego powieści pogardliwa łatka literatury dla kucharek, która utrzymywała się nawet po wojnie w czasach PRL-u, co jest o tyle dziwne, że Tadeusz Dołęga-Mostowicz pokazywał w swoich książkach liczne mankamenty Polski sanacyjnej, co byłoby na rękę komunistycznej propagandzie. Pisarz musiał pogodzić się z tym, że jego książki nie miały żadnych recenzji w poważnej prasie zajmującej się literaturą. Jakby nie istniały. A przecież miał swoją filozofię tworzenia. Uważał, że literatura przystępną, atrakcyjną formę powinna łączyć z wagą poruszanych problemów i w ten sposób oddziaływać na czytelnika, kształcić go, poszerzać horyzonty, zmuszać do refleksji nad światem. I bardzo szybko zaczął w swojej twórczości ten postulat realizować. Jarosław Górski pokazuje, jak jego powieści ewoluowały od pierwszych, w których najważniejsza była żywa akcja, do kolejnych, gdzie liczył się również poruszany temat i bogate tło społeczne. Dziś  przez literaturoznawców jest doceniany. Już dawno słyszałam, że jego powieści są znakomitym źródłem wiedzy o dwudziestoleciu międzywojennym. Wspominałam, że nie czytałam żadnej z jego książek, ale co jakiś czas przypominam sobie o nich i mam ochotę po coś sięgnąć. Zobaczymy.

Biografia pisarza obrosła licznymi legendami i nieporozumieniami. Jarosław Górski stara się w swojej książce prostować niejasności, obalać mity, szukać prawdy. Nie zawsze jest to możliwe. Wtedy stawia najbardziej prawdopodobną hipotezę, opierając się na dostępnych źródłach. Choćby wspomniany już napad obrósł licznymi wersjami, podobnie jest ze śmiercią pisarza, ale takich niejasności, niedomówień, fałszywych przekonań jest w jego biografii więcej. Ot na przykład takie, że literaturą zajął się właśnie z powodu owego brutalnego napadu. Rzekomo miał się przestraszyć i postanowił zaprzestać pisania felietonów o sprawach bieżących. Jarosław Górski posługując się faktami, obala to przekonanie.

To oczywiście nie wszystko. Znajdziemy w książce wiadomości o rodzinie pisarza, o jego przeżyciach z okresu pierwszej wojny, o niełatwej drodze do kariery, najpierw dziennikarskiej, potem literackiej, o jego poglądach politycznych, wbrew pozorom nie był endekiem, chociaż na długo związał się z gazetami tej formacji, o  stosunku do kobiet i feminizmu, w tym względzie był raczej konserwatystą, chociaż nie jest to też czarno-białe, o bujnym życiu towarzyskim, które też obrosło licznymi mitami, i znacznie mniej o uczuciowym, bo niewiele na ten temat wiadomo. Czyta się biografię pisarza jednym tchem. Cieszę się, że po książkę sięgnęłam.

Milan Kundera "Żart"

Z Milanem Kunderą nie było mi dotąd po drodze. Dlaczego? Nie

mam pojęcia. Dawno, dawno temu przeczytałam "Nieznośną lekkość bytu". Dziś niewiele z tej lektury pamiętam. Kiedy w lipcu pisarz zmarł, a ta wiadomość zastała mnie w czasie wakacyjnej podróży, ściągnęłam sobie dwie radiowe rozmowy o jego twórczości, ale jakoś specjalnie nie spieszyło mi się do ich odsłuchania. W końcu jednak po nie sięgnęłam. Nie wiem, czy to zasługa Aleksandra Kaczorowskiego, znakomitego znawcy czeskiej kultury, który o twórczości pisarza bardzo ciekawie opowiadał, ale postanowiłam wrócić do twórczości Milana Kundery, a precyzyjniej mówiąc, poznać ją. Kierując się słowami i gustem wspomnianego już Aleksandra Kaczorowskiego zrobiłam sobie listę ośmiu książek, wśród nich jest zbiór opowiadań, pięć powieści i ewentualnie dwa eseje, które postanowiłam przeczytać. Znajduje się też na niej przywołana "Nieznośna lekkość bytu". Aby nie odkładać lektury na święty nigdy, zapisałam się nawet do biblioteki, bo na regale mam tylko "Żart" i to w takim beznadziejnym wydaniu z początku lat dziewięćdziesiątych, że trudno go czytać. No i właśnie od tej debiutanckiej powieści (W.A.B. 2014; przełożyła Emilia Witwicka), uważanej przez niektórych za najlepszą w dorobku pisarza, zaczęłam swoją przygodę z Milanem Kunderą.

Akcja tej książki rozgrywa się w małej miejscowości na Morawach w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. To miasto rodzinne Ludwika, głównego bohatera i zarazem jednego spośród kilkorga narratorów. Po latach wraca tu tylko na dwa dni z Pragi, gdzie mieszka i pracuje, aby dokonać porachunków ze swoją tragiczną przeszłością, a ściślej rzecz biorąc, zemścić się na kimś, kto go kiedyś skrzywdził i jedną decyzją sprawił, że jego życie na kilka lat wyleciało z obranej przez niego trajektorii i potoczyło się zupełnie inaczej, niż planował. Na kim ma się zemścić? W jaki sposób? Tego dowiadujemy się stopniowo, bo, jak wspominałam, narracja prowadzona jest z kilku perspektyw, co celowo spowalnia akcję, wprowadzane są nowe wątki, które oczywiście złożą się w całość. 

Co stało się przed piętnastu laty? Kto go skrzywdził? W jaki sposób? Wszystko było wynikiem tego tytułowego żartu, którego dopuścił się Ludwik, zabiegając o względy koleżanki ze studiów. Podobała się nie tylko jemu. Pamiętajmy, że był to koniec lat czterdziestych, już po przejęciu całkowitej władzy przez Komunistyczną Partię Czechosłowacji, kiedy po tragicznej śmierci Jana Masaryka stalinizm rozpanoszył się na dobre. Konsekwencje żartu okazały się tragiczne - Ludwik został nie tylko wyrzucony z partii, ale także ze studiów. Na zebraniu zwołanym w jego sprawie nie ujął się za nim nikt, wszyscy poparli postawiony wniosek. W tamtych okolicznościach nie było to nic nadzwyczajnego. Jedni podnosili ręce za, bo byli komunistycznymi fanatykami, inni ze strachu. Czy można ich nazwać oportunistami? Sam Ludwik, kiedy przygotowując swoją zemstę, wspomina tamte tragiczne wydarzenia, zastanawia się, jak on zachowałby się w podobnej sytuacji.

... sam wprawdzie nigdy nie podniosłem ręki na czyjąś zgubę, ale dobrze wiedziałem, że jest to zasługa dość problematyczna, jako że prawa do podnoszenia ręki wystarczająco wcześnie mnie pozbawiono. Długi czas co prawda usiłowałem sobie przynajmniej wmówić, że w podobnej sytuacji nie podniósłbym ręki, ale jestem na tyle uczciwy, że w końcu sam musiałem siebie wyśmiać: ja jeden nie podniósłbym ręki? ja jeden jestem sprawiedliwy? ach, nie znajdowałem w sobie żadnej gwarancji, że byłbym lepszy od innych; tylko co z tego wypływa, jeśli chodzi o mój stosunek do ludzi? Świadomość własnej małości absolutnie nie godzi mnie z małością innych.

Po wyrzuceniu z uczelni Ludwik wie, że pójdzie do wojska. Trafia do karnej kompanii i przez kilka lat niemal odcięty od świata i wolnych ludzi pracuje w ostrawskiej kopalni. Ale nie ciężka fizyczna praca, nie głupota zwierzchników, nie ich bezwzględność i sadyzm są najgorsze. Najgorsza jest samotność i utrata złudzeń. W dodatku szybko zdaje sobie sprawę, że podobne mechanizmy, to symboliczne podniesienie ręki, są nieodłączną cechą każdej grupy, każdego kolektywu. Działają także wśród jego towarzyszy niedoli. 

Zacząłem sobie uświadamiać, że nasz czarny kolektyw tak samo potrafi zaszczuć innego człowieka (...) jak kolektyw tych, którzy jednomyślnie podnosili ręce, i jak każdy chyba kolektyw ludzki.

Te doświadczenia i ta świadomość położą się cieniem na życiu Ludwika, to będzie gnało go do zemsty, to uczyni go cynikiem, który nie potrafi zbudować trwałej relacji nie tylko z kobietą, ale w ogóle z nikim. Bo po odbyciu kary wróci na studia, skończy je, dostanie pracę na uczelni, ale nie pozbędzie się jadu nieufności i zemsty. Takie zaślepienie spowoduje, że sam będzie krzywdził. Nawet wymierzenie sprawiedliwości ma się przecież dokonać przez osobę bliską sprawcy, która nieuchronnie zostanie skrzywdzona. Po trupach do celu.

W powieści postawa Ludwika zostanie skonfrontowana z postawą jego znajomego, Kostki, który jest człowiekiem bardzo religijnym. Może właśnie dlatego sądzi, że aby iść dalej, aby nie żyć w piekle, powinien przebaczyć. Kostka godzi się z tym, co przynosi mu życie, uważał, że wszystkie złe doświadczenia były zrządzeniami losu, które ustrzegły go przed gorszym złem. Nie może zrozumieć kolegi opanowanego żądzą zemsty. Przebaczać, przebaczać, przebaczać! Ale to nie jest takie proste. Bo po pierwsze przebaczenie nie unieważni grzechu, nie uczyni czegoś niczym, tak myśli Ludwik, a po drugie Kostka w pewnym momencie zdaje sobie sprawę, że te dotykające go zrządzenia losu były mu na rękę - pozwalały uciec najpierw od niekochanej żony, potem od miłości do innej kobiety, z którą jednak nie chciał się wiązać.

Kundera konfrontuje swoich bohaterów z ważnymi pytaniami. Jaki sens ma zemsta po latach? A jeśli ten, który wyrządził krzywdę, zmienił się? Jest już innym człowiekiem? Lubianym i szanowanym? Może zemsta miałaby sens od razu? Ale na to Ludwik nie miał wtedy, na tamtym zebraniu, odwagi. Nie dał swojemu przeciwnikowi w twarz, nie wykonał żadnego gestu sprzeciwu. Nie był żadnym bohaterem, do karnych brygad trafił przez przypadek, z powodu głupiego żartu.  Ludwik zrozumie jeszcze jedno - że i tak wszystko unieważnia czas. Dla młodego pokolenia tamte konflikty nie mają znaczenia. Dzieci nie rozumieją swoich rodziców, nie zastanawiają się nad ich problemami z przeszłości, chcą żyć po swojemu. 

... wszystko zostanie zapomniane i nic nie będzie naprawione. (...) Nikt nie naprawi krzywd, które wyrządzono, ale wszystkie krzywdy ulegną zapomnieniu.

Towarzyszą mu takie gorzkie refleksje.  Co go uratuje? Sztuka, powrót do korzeni, do dawnej przyjaźni.

Nie mogę tu nie wspomnieć o stosunku Ludwika do kobiet. W powieści pojawiają się dwie, Łucja i Helena. Obie traktuje instrumentalnie, obie skrzywdzi. Chociaż będzie sobie wmawiał, że Łucję kochał. Czy tak rzeczywiście było? Czy nie traktował jej jak plastra na swoją samotność? Czy to była miłość, czy tylko pożądanie wyposzczonego żołnierza? Dla niej ma jednak jakąś tkliwość, jego stosunek do niej nie jest jednoznaczny. Natomiast Helena staje się od początku tylko narzędziem w jego rękach. Wystarczy spojrzeć na nią jego oczami, jak opisuje wszystkie mankamenty jej dojrzałego ciała, z jaką pogardą myśli o jej fizyczności.

Powieść Kundery łączy w sobie atrakcyjną fabułę skonstruowaną w sposób podsycający ciekawość z bogatymi portretami bohaterów i wagą problemów, jakie porusza, które w dodatku okazują się niezwykle aktualne, szczególnie w polskiej rzeczywistości, co nie dziwi. W końcu łączy nas z naszymi południowymi sąsiadami wspólnota losów. Czytając "Żart", nie mogłam oprzeć się refleksji, że nowości, za którymi tak gonię, najczęściej nie dorastają do pięt takiej literaturze. Są przy niej miałkie. Po zapisaniu się do biblioteki sporządzam sobie listę książek niedostępnych, które chciałam przeczytać. Mam ochotę zwolnić z nowinkami i częściej sięgać po tytuły zapomniane. Na pierwszy ogień idzie Kundera.

Skoro podzieliłam się refleksjami o "Żarcie", muszę przywołać tu cztery inne książki czeskich autorów, których akcja dotyka, przynajmniej częściowo, tamtego okresu. To oczywiście "Przypadki inżyniera ludzkich dusz" i "Gorzki świat" Josefa Skvoreckiego, "Siódmy życiorys" Oty Filipa i najmniej znana - "Zaginiony" Egona Hostovskiego. Wszystkie bardzo ciekawe, wszystkie warte lektury.

 

Katarzyna Włodkowska "Na oczach wszystkich"

Nie pamiętam, czy słyszałam o polskim Fritzlu, jak media nazwały

Mariusza, który przez dwa lata więził swoją żonę Ewę w piwnicy ich domu, nie pamiętam, czy czytałam reportaż Katarzyny Włodkowskiej "Dom zły" w Dużym Formacie, punkt wyjścia dla jej książki "Na oczach wszystkich" (Wielka Litera 2022). Być może nie czytałam, ale na pewno musiałam słyszeć, a jednak sprawa wyparowała mi z pamięci jak wiele innych. Nic dziwnego - stale bombardują nas kolejne niegodziwości, przemoc, zbrodnie, skandale. Jedno wypiera drugie. Po kolejnej takiej aferze następuje medialne, społeczne i polityczne wzmożenie, a potem zapada cisza. Czy coś się zmienia? Wygląda na to, że nic. Przecież niedawno żyliśmy tragedią Kamila katowanego latami przez ojczyma. Przecież jego dramat też rozgrywał się na oczach wszystkich, a jednak trwał. Przecież chłopiec kilkakrotnie uciekał z domu, prosząc o pomoc i za każdym razem odsyłano go tam z powrotem. Kiedy w końcu skatowany trafił do szpitala, było już za późno. Dokładnie o takim samym mechanizmie opowiada Katarzyna Włodkowska w swojej książce.

Mam wrażenie, że jej reportaż przeszedł trochę bez echa. Oczywiście jakoś się pojawiał w medialnej książkowej przestrzeni, w przeciwnym razie przecież bym o nim nie usłyszała. Gdzieś mi mignęła jedna czy dwie bardzo dobre recenzje. Jakiś czas temu przeczytałam utyskiwanie, że nie został nominowany do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, chyba też do żadnej innej. Na pewno wkrótce po jesiennej premierze wysłuchałam długiej podcastowej rozmowy z autorką. Wtedy jednak pomyślałam, że to mi wystarczy, żeby wiedzieć, żeby się wzburzyć, żeby współczuć bohaterce reportażu, Ewie. W końcu tyle jest do czytania! Byłam w błędzie. Nie, nie wystarczy. Dlaczego w końcu sięgnęłam po książkę Katarzyny Włodkowskiej? Znowu wróciła do mnie w jakiejś radiowej albo podcastowej rozmowie i wtedy, jak to często bywa, zadziałał impuls.

Chociaż "Na oczach wszystkich" czyta się szybko, nie jest to łatwa lektura. Sama sprawa, kiedy się pozna dzięki autorce wszystkie jej szczegóły, jest tak niewyobrażalnie przerażająca i wstrząsająca, że trudno wyrzucić ją z pamięci. A przy tym wydaje się niewiarygodna. Jak to możliwe, aby mąż robił coś takiego żonie? Aby ojciec robił coś takiego dzieciom? Bo prześladowana była nie tylko Ewa, ale także jej dwie córeczki. To tego typu sprawa, że chyba nie będę w stanie przytoczyć wszystkich detali, zajawiając temat reportażu. Szczególnie tych dotyczących dzieci.  Pytania można mnożyć. Jak to możliwe, że nikt nie interweniował? Ani liczna rodzina Mariusza, która mieszkała w starej chałupie stojącej na tej samej posesji, co dom Ewy i Mariusza? Ani sąsiedzi z kaszubskiej wsi? Ani rodzice i bracia Ewy, którzy czasem przyjeżdżali z wizytą? Zawsze zapowiedzianą, bo inaczej nie wolno im było. Już samo to powinno wzbudzić ich niepokój. Nie widziała też opieka społeczna, lekarz w  przychodni, do której chodziła Ewa z córkami, policjanci, którzy przyjeżdżali od czasu do czasu z interwencją. Potem, kiedy Ewa zdecydowała się wreszcie na ucieczkę i zgłosiła znęcanie się nad nią i nad córkami na policję, sprawa była trzykrotnie umarzana przez prokuraturę. Nikt jej nie wierzył. Mogła wnieść do sądu oskarżenie cywilne, ale już nie ufała wymiarowi sprawiedliwości, nie bardzo też wiedziała, jak miałaby to zrobić, ani nie miała siły na ponowną batalię i upokorzenia w trakcie przesłuchań. Gdyby nie jej babcia, która kilka lat później, obserwując córki Ewy, swoje prawnuczki, wpadła na pomysł, aby dać im zeszyty, w których będą zapisywać wszystko, co je dręczy, sprawa pewnie nigdy nie wróciłaby do sądu. No i jeszcze jedno pytanie - jak możliwe jest życie po takiej traumie, jakiej doznały Ewa i jej córki? Konsekwencje dla niej, a szczególnie dla dziewczynek, były dramatyczne. Czy kiedyś będą w stanie normalne żyć?

Nie pytam tylko o jedno - dlaczego Ewa tak długo znosiła to, co ją spotykało ze strony męża. Nie pytam, bo po lekturze kilku książek na podobne tematy i licznych artykułów, jakie ukazywały się, kiedy wybuchło me too, wiem, jak działa ten mechanizm, wiem, dlaczego ofiary przemocy i gwałtów biernie poddają się swoim oprawcom, a potem milczą. Więc i wy nie pytajcie i nie mówcie, że sama sobie winna, bo już dawno powinna uciec. A kiedy w końcu uciekła i tak nikt, poza rodziną, jej nie wierzył. Żyła w ciągłym strachu, że Mariusz ją odnajdzie. Trzy razy musiała się przeprowadzać. Była bezradna w zderzeniu ze ślepą i głuchą machiną państwowych służb, które powinny chronić ofiarę, a wierzyły jej oprawcy, bagatelizując sprawę.

Katarzyna Włodkowska w swojej książce pisze nie tylko o historii Ewy, ale próbuje zrozumieć trzy sprawy. Pierwsza to obojętność otoczenia, to to tytułowe na oczach wszystkich. Wszyscy wiedzieli, że coś jest nie tak, ale sprawę bagatelizowali. Wszyscy widzieli, że w rodzinie Mariusza alkohol leje się strumieniami, ale woleli wierzyć zamroczonym wódką facetom niż Ewie. Nawet kiedy sprawa w końcu trafiła do sądu, a na ławie oskarżonych zasiadł nie tylko Mariusz, ale po kilku latach także trzech innych mężczyzn, większość wolała wierzyć, że są niewinni. Skąd ta znieczulica? Powodów jest wiele. Małe środowisko, gdzie każdy każdego zna, hołdowanie zasadzie, że wszystko zostaje w rodzinie, traumy wyniesione z dzieciństwa, a nawet te dawne z czasów wojny i jeszcze wcześniejsze. Tu odsyłam do wstrząsającego ostatniego rozdziału. Autorka przygląda się też samym Kaszubom i próbuje pokazać, dlaczego akurat w tym rejonie jest dużo przemocy domowej. Wchodzi głęboko w ich historię, obalając przy okazji pozytywny mit, który wokół siebie zbudowali, kiedy wreszcie mogli się czuć podmiotowo.  

Drugi przedmiot zainteresowania autorki to zaniechania służb, które powinny wychwytywać takie problemy. Policji, opieki społecznej, prokuratorów, asesorów sądowych, kuratorów. Gdyby wykonywali swoje obowiązki starannie, gdyby było ich więcej, gdyby nie żyli pod ciśnieniem statystyk, gdyby zostali odpowiednio przeszkoleni w obszarze przemocy domowej, gdyby potrafili postępować z ofiarami, Ewa prawdopodobnie otrzymałaby pomoc od razu, a sprawa nie zostałaby umorzona. To właśnie z tego bierze się brak uważności, rutyna, a wreszcie umarzanie spraw zamiast ich prowadzenie. Żeby pokazać choćby tylko jeden z tych problemów, przytoczę dane z książki - na jednego prokuratora w prokuratorach rejonowych w Gdańsku, Gdyni i Wejherowie przypadało tysiąc spraw rocznie! Czy nadal tak to wygląda? A jest się czym zajmować - według szacunków w czterdziestu procentach rodzin wiejskich regularnie dochodzi do przemocy. Autorka zwraca uwagę na jeszcze jeden, rzadko dostrzegany, problem - kulturę nieprzyznawania się do błędu, co uniemożliwia realne działanie, analizę i wyciąganie wniosków na przyszłość.

No i wreszcie trzecia sprawa, którą Katarzyna Włodkowska usiłuje zgłębić w swojej książce, to odwieczne pytanie o źródło zła. W tym wypadku jest to pytanie konkretne - skąd zło w Mariuszu i w jego otoczeniu? Dlaczego człowiek, który postronnym wydawał się zwyczajny, spokojny, był bestią? Jedna z przyczyn tkwi w domu rodzinnym, ale praźródłem wszystkiego wydaje się być alkohol. 

Otchłań zła, w jaką zstępuje czytelniczka czy czytelnik tej książki, jest niezgłębiona. To jednak nic w porównaniu z tym, czego doświadczyły Ewa i jej córki. To nawet nie ułamek procenta ich nieszczęść, upokorzeń, strachów. Podobnie jest z autorką, która pisze o konsekwencjach pracy nad takim reportażem. Ale ona także uczciwie przyznaje, że jej koszty są niczym w porównaniu z kosztami bohaterek.

Katarzyna Włodkowska bardzo wielowarstwowo zgłębiła tę sprawę. Rozmawiała wielokrotnie nie tylko z bohaterką, sprawcą, rodziną, ale też z sąsiadami, no i specjalistami z różnych dziedzin. Materiały do książki zbierała cztery lata, pisała rok, niejednokrotnie wątpiąc, czy będzie miała siłę ukończyć książkę. Powstał reportaż wstrząsający, ale bardzo ważny.

Popularne posty