Filip Springer "Miedzianka. Historia znikania"

A było tak. "Miedziankę. Historię znikania" Filipa Springera (Czarne 2011) chciałam przeczytać od dawna. Co jakiś czas przy różnych okazjach przypominałam sobie o tym reportażu i niemal natychmiast zapominałam. Zawsze były jakieś pilniejsze lektury. Nie miałam jej nawet na żadnej z moich półek książek oczekujących na swoją kolej, ani na prawdziwej, ani na wirtualnej. Aż tu nieoczekiwanie, trochę przez przypadek w czasie tegorocznych wakacji razem z przyjaciółmi znalazłam się w Miedziance. Kiedy okazało się, że jesteśmy blisko, uprosiłam, abyśmy pojechali. Byliśmy tam może dwie, może trzy godziny, pokręciliśmy się, przestudiowaliśmy kilka tablic upamiętniających zniknięte miejsca, dwór, rynek, cmentarz, a potem poszliśmy do browaru na obiad i na piwo. Bardzo żałuję, że nie byliśmy odpowiednio przygotowani, aby zrobić spacer szlakiem wytyczonym przez nieistniejącą Miedziankę. Trudno, może za rok. Było oczywiste, że teraz muszę przeczytać książkę. Po powrocie do domu natychmiast kupiłam ebook i w niecałe trzy dni połknęłam. Nie dziwię się, że reportaż Springera był nominowany do kilku najważniejszych literackich nagród. Napisany jest znakomicie, a opowieść jest fascynująca, niezwykła i smutna. Skłania do refleksji o przemijaniu i przewrotności losu.

To nie tylko historia unicestwionego miasteczka, ale też kawał historii Dolnego Śląska i Polski. Historii momentami tragicznej. Miedzianka nie była kiedyś Miedzianką, nazywała się Kupferberg. Zbudowano ją na szczycie wzgórza, spod którego wydobywano miedź. Wszystko się zmieniło, ale widoki do dziś pozostały niesamowite. Los nigdy nie oszczędzał mieszkańców. Pożary, epidemie, okresy zastoju gospodarczego spowodowane zmniejszonym wydobyciem lub zamykaniem kopalń, a przede wszystkim wojny, które przetaczały się przez te tereny. Mieszkańcy wierzyli, że wszystkie nieszczęścia zaczęły się od morderstwa - brat zabił brata. Przypominały o tym dwa pokutne krzyże  z napisem memento postawione przy drodze (takich krzyży na Dolnym Śląsku jest dużo). Jeden z nich stoi do dzisiaj. Ale Kupferberg słynął nie tylko z górnictwa, od XV wieku ważne miejsce w jego rozwoju odgrywał browar, a od połowy XIX zaczęła rozwijać się turystyka.

Tak wyglądała Miedzianka kiedyś.
 Filip Springer przypomina nie tylko historię tego miejsca, on je ożywia, wskrzesza w nim dawne życie. A to wszystko za sprawą opowieści o konkretnych mieszkańcach. Im dalej cofa się w przeszłość, tym większą moc mają ludzkie losy. Postaci z czarno-białych fotografii, ludzie obecni już tylko na kartach starych kronik nagle zaczynają się poruszać, przemawiać, czuć, istnieć. Niby zwykłe codzienne życie, a opowiedziane w taki sposób staje się niebanalne, niepowszednie, fascynujące. Nie mogłam oprzeć się pokrzepiającej refleksji, że w takim razie życie każdego z nas mogłoby się stać kanwą dla fascynującej opowieści. Potrzeba tylko kogoś, kto dostrzeże w nim potencjał i ubierze je w niezwykłą formę. 

Kupferberg
 Najbardziej poruszyły mnie dwa okresy z życia miasteczka. Pierwszy wiąże się z końcem niemieckiego świata na Dolnym Śląsku, z końcem Kupferbergu, drugi z końcem Miedzianki, z jej unicestwieniem. Oba końce poprzedził kilkuletni okres powolnego rozpadu. Najpierw jest druga wojna. Front omija miasteczko. Gdyby nie to, że wielu mężczyzn zostaje wcielonych do wojska, a mieszkańcom z czasem coraz bardziej dają się we znaki kłopoty z zaopatrzeniem w żywność, można by w Kupferbergu o wojnie zapomnieć. Tylko czasem z oddali słychać dudnienie dział. Ale ta sielanka ma swój kres. Kiedy staje się jasne, że Trzecia Rzesza przegrywa, narasta strach przed Armią Czerwoną. Przed gwałtami, grabieżami, morderstwami. Strach, jak dziś wiemy, uzasadniony, ale jeszcze bardziej potęgowany plotkami i wyobraźnią. Następuje gehenna oczekiwania na najgorsze i koszmar nieudanej ewakuacji. A jest sroga zima. Chaos, cierpienie, strach, głód. Kiedy czyta się opowieści o konkretnych osobach, znanych z imienia i z nazwiska, pojawia się współczucie i litość. Trudno nie przywołać, pewnie banalnej, refleksji, że wojna jest czymś strasznym. Dla każdego, dla tych, którzy ją wywołali i dla tych, którzy zostali w nią wciągnięci. W ostatecznym rachunku wszyscy są ofiarami. Oczywiście pozostaje pytanie o odpowiedzialność. Na ile winni byli mieszkańcy miasteczka? Czy popierali Hitlera? Czy wyznawali jego ideologię? Czy byli antysemitami? Filip Springer kilkakrotnie stosuje pewien zabieg - najpierw oddaje głos mieszkańcom, czytamy spisany chór głosów, potem przywołuje fakty, stara się dotrzeć do prawdy, co oczywiście nie zawsze jest łatwe. Jeśli słuchać mieszkańców Kupferbergu, nic złego się tam nie działo. Nikt nie prześladował Żydów ani ludzi o innych poglądach. Jeśli przytoczyć fakty, obraz nie jest już tak jednoznaczny. 

Potem następuje kolejny dramat. Dramat wysiedleń. Wędrówka ludów. Kupferberg staje się Miedzianką. Dotychczasowi mieszkańcy muszą opuścić miasteczko. Nie da się zabrać wszystkiego, trzeba zostawić dom, część dobytku, całe dotychczasowe życie. To wszystko nie dzieje się ot tak, w mgnieniu oka, trwa tygodniami, miesiącami, a nawet kilka lat. W tym czasie trzeba ustąpić miejsca nowym mieszkańcom. Polakom, najczęściej  przesiedleńcom z Kresów. Różnie układają się stosunki pomiędzy wysiedlanymi i przybyszami. Często są wrogie, nacechowane z jednej strony pogardą, nienawiścią i chęcią zemsty, z drugiej strachem, lękiem, wrogością. Ale bywają przyjazne. Jest współczucie, zrozumienie pokrewieństwa losu. Oczywiście ci, którzy osiedlają się w Miedziance, też są ofiarami wojny. Oni też zostawili swoje życie gdzieś indziej, też zostawili domy, meble, pościel, garnki. Tułali się długie miesiące, jechali w nieznane, a budowanie nowego życia przecież nie jest proste. Towarzyszy mu strach, również potęgowany przez stugębną plotkę i wyobraźnię, niepewność jutra. I tak plecie się w tej opowieści wina i kara, cierpienie, ludzkie tragedie. Wspólnota losu przegranych i zwycięzców. Tu dygresja osobista. Moi dziadkowie też uciekali, też musieli zostawić dom i całe swoje życie. Kilka lat po wojnie osiedlili się niedaleko Jeleniej Góry, dziś wiem, że niedaleko Miedzianki. Dostali dom po niemieckim lekarzu, dziadek dobrą pracę, też był lekarzem. Było tam wszystko. Do dziś w naszej rodzinie są, przerabiane po wielokroć w związku z licznymi przeprowadzkami, poniemieckie meble i inne drobne sprzęty. Ja sama wzięłam sobie na pamiątkę po babci miotełkę do sprzątania okruszków ze stołu ze srebrną tacką. Pewnie po niemieckim lekarzu. Jako dziecko słuchałam opowieści o życiu tam, jako dorosła osoba myślę o tym lekarzu, o jego rodzinie, o tym, że musieli uciekać. Nic więcej o nich nie wiem. Nie wiem, jakie mieli poglądy, czy coś obciążało ich sumienia. Wiem, że musieli zostawić wszystko, jak moi dziadkowie.

Aż trudno uwierzyć, że tu był kiedyś rynek!
 I kolejny dramat. Znikanie Miedzianki, jej upadek i ruina. Dramat ludzi, tym razem Polaków, którym kazano to piękne miejsce opuścić. Nie wszyscy chcieli. Przeniesieni na nowe osiedle w Jeleniej Górze, do kilku bloków. Nieliczni postanowili zostać. Miasteczko niknęło latami. Coraz więcej domów ziało pustką, rozkradane, szabrowane, chyliły się ku upadkowi, straszyły tych, którzy zostali. Coraz trudniej było żyć. Kamienice groziły zawaleniem, niektórzy, zanim ostatecznie opuścili Miedziankę, zmieniali mieszkania wielokrotnie, ale nigdzie nie było bezpiecznie. Jeszcze kiedy miasteczko nazywało się Kupferberg w kilku miejscach zapadła się ziemia. To efekt szkód górniczych, wydobycia miedzi. Ale tragiczny los Miedzianki przypieczętowały lata powojenne. Rabunkowe wydobywanie uranu przez Rosjan. Czy miasteczko można było uratować? I tu znowu Springer zderza przekonania mieszkańców z faktami. Oni twierdzą, że tak, że  wyrok na miasto to celowe działanie miejscowych władz, a szczególnie tej złej, żony miejscowego, bardzo szanowanego, doktora, ruskiej, a więc działającej na zlecenie ruskich. Prawda jest oczywiście inna. Choćby taka, że ta zła była Polką. Ale oczywiście trudno przekonać przekonanych. Być może najważniejsze pytanie pada na końcu książki. Czy gdyby Miedzianka pozostała Kupferbergiem, jej los byłby podobny? A jeśli nie, co dość prawdopodobne, to zaraz pojawia się kolejne, które zacytuję: Czy cena za przetrwanie Miedzianki nie byłaby zbyt wysoka?

Znakomita książka. I na poziomie opowieści, barwnej historii, i na poziomie refleksji. Bo z jednej strony jest fascynująca historia, tajemnica, to zderzenie powszechnego przekonania, plotek z faktami, które nie są tak barwne, nie podgrzewają wyobraźni, a z drugiej strony jest to rzecz o przemijaniu, o okrutnym walcu historii, o przenikaniu się światów, o budowaniu nowego na starym i konsekwencjach tego, o poszanowaniu lub nieposzanowaniu cudzej pamięci, cudzego świata. Ja sama wychowałam się w poniemieckim mieście. Z dzieciństwa pamiętam kilka starych cmentarzy, niektóre były w centrum miasta. Z czasem znikały, zamieniano je na parki albo budowano w ich miejscu coś innego. Wtedy oczywiście nie zastanawiałam się nad tym.

Jeśli ktoś jeszcze "Miedzianki" nie czytał, musi to zrobić koniecznie!

Początek filmowego sezonu - "Gdzie jesteś, Bernadette?", "Pewnego razu ... w Hollywood"

Kończą się wakacje, a więc w kinach coraz więcej premier, które warto obejrzeć.


 Na pierwszy ogień poszedł film "Gdzie jesteś, Bernadette?". Wybrałam się na niego niemal w ciemno, bo to obraz jednego z tych reżyserów, którego twórczość pilnie śledzę. Niestety przeżyłam spore rozczarowanie. Najnowszemu filmowi Linklatera, bo o nim mowa, daleko do jego najbardziej rozpoznawalnych tytułów - do trylogii: "Przed wschodem słońca", "Przed zachodem słońca", "Przed północą" (Nie umiem się zdecydować, która z części jest moją ulubioną - pierwsza czy druga?), a zwłaszcza do znakomitego "Boyhood". Długo nie wiedziałam, jak podejść do jego najnowszego filmu, jak go ugryźć. Czy to komedia? Czy robiona na serio historia Bernadette, która ma wielkie kłopoty w relacjach z otoczeniem? Z czasem poznajemy jej historię, która rzuca światło na to, dlaczego główna bohaterka jest właśnie taka. Najchętniej nie ruszałaby się z domu. Kiedy wychodzi, obraża ludzi, unika kontaktu z nimi, nie przebiera w słowach i na koniec popada w spore, żeby nie powiedzieć - ogromne, kłopoty. Zastanawiałam się, czy ktoś może być aż tak naiwny i bezmyślny? No ale pewnie nie powinno się przykładać do tego filmu realistycznej miary. W końcu nie przypadkiem sporo tu akcentów komediowych, wręcz groteskowych. Oczywiście wiem, że można mieszać porządki - to, co poważne, a nawet tragiczne, znakomicie łączy się z tym, co śmieszne. Nie inaczej jest przecież w realu. Tym razem jednak ten miks sprawiał, że pozostawałam całkowicie obojętna na filmową historię, nie potrafiłam w nią wejść, przejąć się, oglądałam na chłodno. A potem było jeszcze gorzej. Ostatnia część filmu, mniej więcej jedna trzecia, jest przykładem tego, czego w kinie nie lubię, w uproszczeniu nazwę to amerykańskością, w uproszczeniu, bo nie dotyczy to tylko kina amerykańskiego. Po prostu nagle historia staje się gładka, do bólu przewidywalna, przeszkody zostaną pokonane, a wszystko znajdzie wspaniały, krzepiący, nieco umoralniający finał. Bohaterowie zrozumieją swoje błędy, wezmą się za bary z życiem, odnajdą prawdziwych siebie, no i kochajmy się. Happyend jak się patrzy! A na dodatek nie obyło się bez ckliwości. Brrr! Uczciwie muszę powiedzieć, że tkwi w tym filmie pewien potencjał. Otóż Bernadette, która zupełnie nie potrafi nawiązywać relacji z ludźmi i dlatego w najbliższym otoczeniu jest nielubiana, ma znakomity kontakt ze swoją córką, która gotowa jest za nią w ogień skoczyć. Niestety ten problem nie dość mocno wybrzmiewa. "Gdzie jesteś, Bernadette?" jest ekranizacją powieści Marii Semple pod tym samym tytułem. Wcześniej nie miałam o jej istnieniu pojęcia. Po wyguglowaniu mam wrażenie, że chyba nie jest to książka z mojego kręgu zainteresowań. I nawet okładkowa pochwała Jonathana Franzena nie robi na mnie wrażenia, bo już dawno straciłam do jego twórczości serce. Być może tu tkwi błąd - w wyborze materiału. Mogę sobie wyobrazić, że najnowszy film Linklatera znajdzie swoich widzów. Ja do nich nie należę. 


 No a potem wybrałam się na "Pewnego razu ... w Hollywood". Od razu wyjaśniam, że nie należę do grona wielbicieli Tarantino, a na jego ostatni film poszłam tylko i wyłącznie ze względów towarzyskich, nie do końca wiedząc, co będę oglądać. Wiem, wiem, głupio brzmi, no ale tak było. Pewnie nie jestem kompetentna, aby jego kino oceniać, bo nie mam do niego żadnych narzędzi. Wypowiem się więc krótko, jak zupełny laik. Były momenty, kiedy bawiłam się bardzo dobrze i oglądałam film z przyjemnością oraz ciekawością, ale były też i takie, kiedy nudziłam się niemiłosiernie. Gdy w pewnym momencie zerknęłam na zegarek i stwierdziłam, że nie minęła nawet godzina, zastanawiałam się, jak wytrzymam do końca. No ale potem było lepiej, a ostatnią część oglądałam z prawdziwym zainteresowaniem. Zastanawiałam się, jak Tarantino ten epizod rozwiąże. Duża w tym zasługa efektu zaskoczenia. Z drugiej jednak strony, nie bardzo wiem, co mam o tym myśleć. Kto widział film, wie, o czym piszę, a temu, kto nie widział, zdradzić nie mogę. Przyjemnie jest oczywiście popatrzeć na Leonarda DiCaprio i Brada Pitta. Na pewno znacznie większa frajdę z oglądania "Pewnego razu ... w Hollywood" będą mieli ci, którzy z historią fabryki snów i kina amerykańskiego są dobrze obeznani. Ja do nich nie należę. I tyle właściwie na temat filmu Tarantino mogę napisać. A reżyser ma najwyraźniej wielu zagorzałych miłośników, bo sala pękała w szwach.

Masha Gessen "Będzie to, co było. Jak totalitaryzm odradza się w Rosji"

Kto interesuje się Rosją, a trudno się Rosją nie interesować, powinien sięgnąć po książkę Mashy Gessen "Będzie to, co było. Jak totalitaryzm odradza się w Rosji" (Prószyński i S-ka 2018; przełożyła Magdalena Iwińska). To lektura obowiązkowa. Dodatkową rekomendacją i wabikiem powinna być informacja, że książka znalazła się w finale tegorocznej Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Masha Gessen to rosyjsko-amerykańska dziennikarka o żydowskich korzeniach, działaczka na rzecz praw osób LGBT, lesbijka. Piszę o tym, bo to wszystko ważne dla jej biografii i w kontekście książki. Kiedy była dzieckiem, jej rodzice opuścili Rosję. Wróciła tam jako dorosła osoba i mieszkała przez dziesięć lat, aby ponownie wyjechać w roku 2013. Po przeczytaniu jej książki trudno dziwić się tej decyzji, chociaż chroni ją pewnie amerykańskie obywatelstwo. Obawiała się jednak nie tylko o siebie, ale i o dzieci, szczególnie adoptowanego syna, którego władze zgodnie z uchwalonym prawem mogłyby próbować jej odebrać.

"Będzie to, co było" to opowieść o najnowszej historii Rosji - od czasów pierestrojki Gorbaczowa do roku 2017. Gessen z jednej strony skupia się na faktografii, z drugiej opowiada o Rosji oczyma kilkunastu bohaterów. Czworo z nich to ludzie urodzeni w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych zeszłego wieku. W czasach przełomu byli dziećmi. Jest wśród nich Żanna, córka Borysa Niemcowa - polityka, opozycjonisty, obrońcy praw człowieka, zastrzelonego w Moskwie tuż obok Kremla w roku 2015. Drugim bohaterem, który wyróżnia się swoim pochodzeniem, jest Sierioża, wnuk Aleksandra Jakowlewa - doradcy Gorbaczowa, a właściwie śmiało można go nazwać szarą eminencją pieriestrojki, a może nawet i nie szarą? Dwoje kolejnych, Masza i Liosza, nie ma tak spektakularnych korzeni, ale ich rodzinne historie też są niezwykle ciekawe. Wszyscy oni różnymi drogami dochodzą do działalności opozycyjnej, niektórzy musieli Rosję opuścić. Bohaterami tej książki są także ich dziadkowie i rodzice. Ale jest jeszcze troje bohaterów specjalnych. Marina Arutiunian, jedna z pierwszych rosyjskich psychoanalityczek, która na nowo odbudowała w Rosji psychologię i psychoanalizę. Lew Gudkow, socjolog, współpracownik Jurija Lewady, po jego śmierci szef Centrum Lewady. Kto Rosją się interesuje, od czasu do czasu musi słyszeć tę nazwę - to niezależny ośrodek badań opinii publicznej. Trzeci bohater specjalny to Aleksander Dugin, filozof. Kiedyś kontestator radzieckiej rzeczywistości, opozycjonista, dziś doradca Putina, jego ideolog. Można by dodać, złowrogi ideolog. Żeby zdać sobie sprawę, jaką drogę przebyła ta trójka, trzeba koniecznie dodać, że w Związku Radzieckim psychologia, socjologia i filozofia właściwie nie istniały. Zostały zniszczone, wyklęte jako miazmaty wrogiego, burżuazyjnego, zachodniego świata. 

Mamy więc z jednej strony bardzo bogatą faktografię, która pozwala poznać albo przypomnieć sobie najnowsze dzieje Rosji, z drugiej historię opowiedzianą przez konkretne ludzkie losy, historię żywą. Ten miks jest niezwykle ciekawy. Ale to nie wszystko. Książka Gessen ma jeszcze trzecią warstwę, powiedzmy analityczną, oczywiście najtrudniejszą w czytaniu dla przeciętnego czytelnika, ale po pierwsze bez przesady, a po drugie bardzo to wszystko ciekawe. Autorka przywołując punkty widzenia różnych filozofów czy socjologów, na przykład Hanny Arendt, próbuje zmierzyć się z pytaniem, czy demokracja jest w Rosji możliwa, a jeśli nie, to dlaczego? Dlaczego zawsze musi się skończyć na tym wyrażonym w tytule będzie to, co było. Jak to się stało, że nadzieja zapoczątkowana pieriestrojką, potem budową nowego państwa w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, skończyła się rządami Putina trwającymi już od dwudziestu lat, a ich końca nie widać. Być może kres położy im dopiero biologia. Tu pojawia się kolejne pytanie - jakim państwem jest putinowska Rosja? Totalitarnym? Autokratycznym? A może to system hybrydowy albo nieliberalna demokracja? Pada jeszcze jedna teoria - postkomunistyczne państwo mafijne. Tym rozważaniom towarzyszy namysł nad rosyjskim społeczeństwem. Jakie jest, skoro biernie godzi się na owo będzie to, co było? Jakie mechanizmy nim rządzą? Dlaczego Jurij Lewada, który wymyślił dobrze i u nas znane pojęcie homo sovieticus, pomylił się, prorokując, że homo sovieticus zniknie? Nie zniknął, przetrwał i odrodził się w nowym pokoleniu! Czy kolejna fala demonstracji, które znowu od jakiegoś czasu odbywają się w Moskwie (chodzi o wybory samorządowe), ale też w innych miastach (dotyczą różnych lokalnych problemów), jest zapowiedzią zmian? Kłopotów Putina? Czy znowu będzie to, co było? Przy okazji warto wspomnieć, że arcyciekawe są opowieści o kuchni moskiewskich demonstracji, tych sprzed kilku lat, które towarzyszyły ostatnim wyborom prezydenckim. Aktywnie uczestniczyli w nich niektórzy bohaterowie tej opowieści.

Trudno dokładnie relacjonować książkę Mashy Gessen. Jest zbyt bogata, zbyt obszerna. Na koniec chciałabym się skupić na tym, co mnie poruszyło i zbulwersowało najbardziej, zwłaszcza w kontekście tego, co od jakiegoś czasu dzieje się w naszym kraju. Chodzi o stosunek do społeczności LGBT. W Rosji i u nas. Kiedy czytałam o histerii, jaka kilka lat temu wybuchła w Rosji, o stawianiu znaku równości między gejem a pedofilem, o obronie rzekomo zagrożonej rodziny, o klęsce demograficznej, której przyczyną są oczywiście geje, lesbijki i inne osoby nieheteronormatywne, o hejcie i mowie nienawiści, jaka wylewa się na nie, o świecie zachodnich wartości, który rzekomo zagraża rosyjskiej tożsamości, rosyjskim wartościom, kiedy czytałam o zmianach prawa będących pokłosiem tej histerii (między innymi ustawa o zakazie propagandy LGBT - czy nie brzmi znajomo?), o wyrokach sądowych, o procesach, które zamieniają się w farsę, kiedy czytałam o makabrycznych konsekwencjach tego wszystkiego, o przemocy nie tylko słownej, ale i fizycznej, o masowej emigracji gejów, której przyczyną jest strach o życie, nie mogłam nie myśleć o tym, co dzieje się od jakiegoś czasu w Polsce. Czy zmierzamy w tę stronę? Naprawdę włosy jeżą się na głowie z przerażenia. Muszę zacytować słowa, jakie padły na konferencji zatytułowanej Normy społeczne i możliwości społecznego rozwoju, która odbyła się na jednym z dużych rosyjskich uniwersytetów. Otwierający ją dziekan wydziału socjologii mówił:  

Dzisiaj musimy przede wszystkim zająć się sprawami cnoty i moralności. Bez nich nie ma przed Rosją przyszłości (...) Jak w świetle tego możemy mówić o prawach homoseksualistów i lesbijek? Wszystkie te wysiłki, by organizować parady gejów, wprowadzać do szkół wstęp do wychowania seksualnego, mają na celu skalanie naszej młodzieży - musimy się temu jasno i wyraźnie przeciwstawić! W przeciwnym razie stracimy Rosję.

Po raz drugi zapytam - czy nie brzmi znajomo? Czy wszyscy ci, którzy w Polsce wypowiadają się w podobny sposób, zdają sobie sprawę, gdzie tkwią korzenie takiego myślenia? Książka Mashy Gessen powinna stać się dla nich lekturą obowiązkową. Dla polityków, dla hierarchów kościelnych, dla szeregowych księży i wszystkich tych zwykłych ludzi, którzy zieją nienawiścią przeciwko ideologii LGBT, jak mówią. Ponieważ nie mam złudzeń, że przeczytają taką grubą książkę, może warto zrobić z niej krótkie wypisy?  Ponury żart, przecież i tego by pewnie nie przeczytali.

Letnie remanenty filmowe (IV) - "Kraina wielkiego nieba", "Jutro albo pojutrze"

Nadal nie wychodzę z kina. Oglądam filmy, które z różnych powodów przeoczyłam. Zdarza mi się też iść po raz drugi na coś, co widziałam, ale o tym nie piszę, bo już to zrobiłam. A dziś będzie o amerykańskiej "Krainie wielkiego nieba" i, także amerykańskim, dokumencie "Jutro albo pojutrze".


Akcja "Krainy wielkiego nieba" rozgrywa się w latach 60-tych zeszłego wieku w miasteczku w stanie Montana. Pokazywane od czasu do czasu piękne krajobrazy zapierają dech w piersiach. Ale to historia duszna i klaustrofobiczna. Kameralny, rodzinny dramat. Kiedy mąż traci pracę i po raz kolejny, zamiast zmierzyć się z trudnościami, ucieka od problemu (zwykle jest to kolejna przeprowadzka fundowana rodzinie), ujawnia się kryzys małżeński, który tlił się od dawna. Oglądamy go oczami nastoletniego syna. Sama historia byłaby dość banalna, i kryzys, i szaleństwa zmęczonej powtarzającą się sytuacją żony (Trzeba przyznać, że szalejąc, wykazała się wyjątkową naiwnością i brakiem odpowiedzialności. To drugie można zrozumieć, bo z szaleństwem ma wiele wspólnego.), ale film zyskuje dzięki aktorstwu. Wszystko rozgrywane jest subtelnie, w milczeniu, gestem, spojrzeniem, grymasem twarzy. Mnie szczególnie podobał się młody aktor (Ed Oxenbould) grający syna. A Carey Mulligan, też bardzo dobra, nominowana była do nagrody na jednym z festiwali. A z tej smutnej historii, szczególnie smutnej dla syna, wypływa jednak pocieszający wniosek - czasem kryzysy wychodzą na dobre. Nie, czytelniku tej notki, historia wcale nie kończy się tak, jak myślisz. Konkluzja - "Krainę wielkiego nieba" można zobaczyć, ale niekoniecznie trzeba.


Drugi film - nominowany do Oscara, zwycięzca festiwalu Millenium Docs Against Gravity - dokument "Jutro albo pojutrze". Też amerykańska prowincja. Rickford w stanie Illinois. Miasto dotknięte bezrobociem i przestępczością. Bohaterami filmu są trzej przyjaciele - jednym z nich jest sam reżyser, Bing Liu - młodzi chłopcy, z rozbitych albo niepełnych rodzin, których pasją jest jeżdżenie na deskorolce. Oprócz tego imprezują, piją, palą. Każdy z nich zmaga się ze swoimi demonami, nawet jeśli tak o tym nie myśli. Brakiem odpowiedzialności, perspektyw i pomysłu na swoją przyszłość, dyskryminacją rasową, śmiercią ojca, niezbyt szczęśliwym dzieciństwem, które było wynikiem rozbicia rodziny lub problemami matek, które same nieszczęśliwe nie potrafiły poświęcić należytej uwagi dzieciom. Bing Liu rejestrował ich i swoją codzienność, najpierw spontanicznie, przez kilka lat. Dlatego obserwujemy, jak dojrzewają i jak się zmieniają. Zakończenie jest w miarę optymistyczne. Są na dobrej drodze, aby wyjść na prostą. Czy im się uda? Bardzo dobry film. Kto przegapił, niech szuka. A, i jeszcze coś - ich deskorolkarskie akrobacje oglądałam z prawdziwą przyjemnością i podziwem.

Włodek Goldkorn "Dziecko w śniegu"

Zaczyna się mocno, bardzo mocno od króciutkiego rozdziału zerowego, który objaśnia tytuł, ale zaraz potem jest dość potoczyście, gawędziarsko, interesująco, czasem nawet zabawnie, ale jednak dość przewidywalnie. Możemy odnieść wrażenie, że to wszystko już było. Ot, historia rodzinna i historia autora, który po marcu 68 roku jako szesnastoletni chłopak razem z rodzicami i siostrą opuścił na zawsze Polskę. A więc opowieść jakich w ciągu ostatnich dwóch lat ukazało się całkiem sporo przy okazji okrągłej rocznicy Marca. W dodatku ponieważ adresatem książki wcale nie jest polski czytelnik, ale włoski, bo autor, publicysta i pisarz, od lat mieszka we Włoszech, znajdujemy w tekście bardzo zgrabne i zwięzłe objaśnienia spraw dla nas oczywistych. Na przykład historię zbrodni katyńskiej czy polskiego Marca 68. To może irytować, no ale rozumiemy, nie do nas kierowane są te wyjaśnienia. 

A jednak "Dziecko w śniegu" Włodka Goldkorna (Czarne 2018; przełożyła Joanna Malawska) nie jest tylko kolejną historią wspomnieniową polsko-żydowskiej rodziny, kolejnym świadectwem człowieka z tak zwanego drugiego pokolenia Holocaustu, ofiary 68 roku. To coś znacznie więcej - eseistyczne refleksje o funkcji pamięci w kontekście Szoa, o roli ofiary, a wreszcie bardzo bolesne rozważania o tym, w jakim kształcie powinny być eksponowane miejsca zagłady, bolesne, bo połączone z wędrówką autora po Auschwitz, Birkenau, Bełżcu, Sobiborze i Treblince. 

Tak więc po gawędziarskiej, w miarę pogodnej części pierwszej, która tylko czasami bywa przerywana fragmentami eseistycznymi, przechodzimy do eseju, którego szczególnie ostatnie partie poświęcone podróży do miejsc Zagłady są bardzo przykrą lekturą. Całość to książka bardzo osobista - Goldkorn wyznaje, że "Dziecko w śniegu" jest dla niego próbą zmierzenia się z lękiem, jaki wywołuje w nim pustka Szoa. Bo w komorach gazowych Birkenau i innych obozów zagłady zniknęła większość Żydów przedwojennej Europy, a on stracił obie babcie, ciotki, wujków, kuzynów. Nigdy ich nie poznał, przyszedł na świat długo po ich unicestwieniu. Jego rodzice, przedwojenni komuniści, ocaleli, bo udało im się wyjechać do Związku Radzieckiego, chociaż przecież praca w kazachskich kołchozach też nie była sielanką. To, że jednak po latach mógł przyjść na świat, zawdzięcza determinacji ojca i szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Kiedy wydawało się, że dla jego chorej na tyfus plamisty matki nie ma ratunku, zrobił wszystko, aby ją uratować. Gdyby siłą nie dobił się o wóz i konia, dzięki którym zawiózł ją do miasta, gdyby tam w tłumie podobnych nieszczęśników nie wypatrzyła ich dobra znajoma z czasów przedwojennych, pielęgniarka, matka nie przeżyłaby, a ojciec, mając świadomość, że wszyscy jego bliscy prawdopodobnie nie żyją, był gotów popełnić samobójstwo.

Najważniejsze rozważania dotyczą pamięci w kontekście Szoa. Czym jest? Zapełnia pustkę. Dlatego tak ważne dla Goldkorna, ale także dla jego rodziców, są cmentarze. Takimi cmentarzami są też obozy zagłady, pewnie z tego powodu autor poświęca im tyle miejsca. Najchętniej widziałby tam ciszę i tylko symboliczne upamiętnienie sprzyjające zadumie, wspomnieniom, milczeniu, medytacji albo modlitwie. Dlatego drażni go Auschwitz z tłumami zwiedzających, z ekspozycją (stosy butów, torebek, walizek i innych przedmiotów umieszczone za szybą), która sprawia wrażenie instalacji, a nie czegoś autentycznego. Tu dygresja osobista. Długo udawało mi się uniknąć wizyty w Auschwitz, w żadnym innym takim miejscu nie byłam do dziś, myślałam, że nie dam rady. W końcu jednak musiałam tam pojechać. Byłam już osobą dorosłą, po wielu lekturach i filmach o Holocauście, po przemyśleniach. Bałam się bardzo, ale nie wypadało tego pokazywać. Tymczasem te tłumy zwiedzających, często zachowujących się niestosownie i bezmyślnie, te stosy przedmiotów za szybami, ten czarno-biały film skażony powojenną, komunistyczną propagandą sprawiły na mnie wrażenie muzeum i tylko muzeum. Zdawałam sobie sprawę, że to nie jest kwestia mojego braku wrażliwości. W książce Goldkorna znalazłam potwierdzenie moich intuicji. Ciszę, miejsce do zadumy odnalazł autor dopiero w Bełżcu, Sobiborze czy Treblince, rzadko odwiedzanych, słabiej funkcjonujących w zbiorowej pamięci, a przecież jeszcze straszniejszych, bo służących tylko i wyłącznie zagładzie Żydów. To fabryki śmierci.

Ale pamięć o Szoa ma nie tylko zapełnić pustkę. Goldkorn przypisuje jej o wiele ważniejszą funkcję. Ma służyć czujności i ostrzeganiu, gdy dzieje się coś złego. Jak pisze, powinna wywoływać skandal. Nie ma żadnego sensu, jeśli nie służy obronie pokrzywdzonych wszędzie i zawsze. Jemu dała zdolność do buntu i odróżniania dobra od zła. Nie mogę powstrzymać się, aby nie przytoczyć jednego cytatu: Dla mnie pamięć o Szoa oznacza umiejętność posługiwania się językiem rewolty i przekazywania go innym, oznacza nieustanną, radykalną kontestację prawd władzy. Za rozważaniami idą konkrety. Autor najczęściej przywołuje w tym kontekście los uchodźców, przed którymi Europa zamyka drzwi. Ale przecież nie tylko o uchodźców chodzi. Te refleksje wydają mi się szczególnie ważne dzisiaj. Tak się złożyło, że czytałam "Dziecko w śniegu" dokładnie wtedy, kiedy częścią opinii publicznej i mediów wstrząsnęły wydarzenia w Białymstoku w czasie Parady Równości, kiedy coraz więcej samorządów uchwala strefy wolne od LGBT (niech się zastanowią, co to w praktyce oznacza), kiedy jedna z prawicowych gazet drukuje nalepkę o takiej treści. (W tej sprawie chyba najbardziej wstrząsnęło mną to, że mimo medialnego szumu, mimo sprawy w sądzie redakcja nie zdecydowała się zrezygnować z tego haniebnego pomysłu.) Może dlatego potraktowałam książkę Goldkorna jak zbiór przykazań, istotnych życiowych wskazówek. 

Na koniec przytoczę jeszcze jedno wstrząsające przemyślenie autora, ale najpierw konieczne wprowadzenie. Pada ono w kontekście całkiem niewinnym - kiedy Goldkorn uświadamia czytelnikowi, że sztetl, który w powszechnej świadomości funkcjonuje dziś jako miejsce piękne, romantyczne, sielankowe, wcale taki nie był. Ze sztetla, jeśli miało się ambicję, chciało się uciekać, bo był brudny, biedny, zaściankowy, zachowawczy, patriarchalny, był miejscem kłótni i przemocy wobec kobiet. Stąd ucieczki w asymilację, w socjalizm, a nawet w komunizm, po prostu w postępowe idee. Otóż pisze Goldkorn, że płaczemy nad losem Żydów, nad Szoa, ale jednocześnie pogardzamy Romami, bo brudni i kradną, pozwoliliśmy na Srebrenicę, bo chodziło o muzułmanów, odwracamy się od płynących do Europy uchodźców, bo też najwięcej wśród nich muzułmanów. Ale jest jeszcze dalszy ciąg tych rozważań. Swoją myśl kończy autor w taki sposób - gdyby dziś żyli wśród nas Żydzi tacy jak ci ze sztetli, też byśmy pewnie nimi gardzili jak Romami, muzułmanami i uchodźcami. Bo byliby brudni, biedni, dziwni. Potwierdzeniem tej tezy może być znakomita powieść o przewrotnym tytule "Pamiątki antysemity" mało znanego w Polsce pisarza Gregora von Rezzori, urodzonego w Czerniowcach, zmarłego w Toskanii. Warto jej poszukać i przeczytać.

Żeby nie kończyć tak pesymistycznie, wspomnę jeszcze o tym, co zaskoczyło mnie szczególnie w pierwszej części książki. Autor nie pielęgnuje w sobie uczucia zemsty i nienawiści, nie osądza czynu swojej ciotki Chajtele (tej od rozdziału zerowego rozpoczynającego książkę), ani obojętności tych wszystkich, którzy patrzyli niemo na Zagładę, mimo że, jak pisze, rozpoczyna każdy dzień od wspominania wszystkich swoich pomordowanych krewnych.  Za to stawia sobie pytania - co ja bym zrobił? co bym czuł? o czym bym myślał? Tego nauczyli go rodzice. I to jeszcze jedna istotna wskazówka dla czytelnika. 

Teraz, kiedy spisałam swoje wrażenia, "Dziecko w śniegu" Włodka Goldkorna wydaje mi się jeszcze ważniejsze. Nie dziwi mnie, że znalazło się na długiej liście książek nominowanych do Nagrody Angelus (przypominam - dla autorów z Europy Środkowej, chyba moja ulubiona nagroda literacka). Czy dojdzie do finału, zobaczymy.

Letnie remanenty filmowe (III) - "Śniadanie u Tiffaniego", "Kafarnaum"

Letnich remanentów filmowych odcinek kolejny i wcale nie ostatni. Jak poprzednio jeden klasyk i jedna zaległość.


  
Klasyk to adaptacja słynnego opowiadania Trumana Capote "Śniadanie u Tiffaniego" z rewelacyjną Audrey Hepburn w roli Holly Golightly. Zupełnie nie pamiętam, czy czytałam literacki oryginał, nie wykluczam, ale pewności nie mam. Jeśli tak, to nic w mojej głowie nie zostało. Film sprawił mi ogromną przyjemność. Audrey Hepburn w tej roli można jeść łyżkami. Tworzy postać niepokorną, szaloną, podchodzącą do życia z lekkością, ale w gruncie rzeczy nieszczęśliwą, ciągnącą za sobą smutną przeszłość. Trudno jej nie polubić, chociaż kiedy przyjrzeć się jej postępowaniu bez emocji, trudno  je pochwalać. Ulegamy jednak jej urokowi i gotowi jesteśmy wszystko wybaczyć. Film świetnie się ogląda, jest lekki, zabawny, ale przez śmiech przebija powaga i wzruszenie. Kto nie widział, jeśli będzie miał okazję, zobaczyć powinien koniecznie.



O ile "Śniadanie u Tiffaniego" wprowadziło mnie w nastrój doskonały, o tyle po obejrzeniu "Kafarnaum" libańskiej reżyserki Nadine Labaki nie mogłam dojść do siebie. Ze złości i z bezradności. Wzruszyłam się nawet, sądząc po odgłosach dochodzących z sali nie ja jedna, ale nie wzruszenie było najważniejszym uczuciem, jakie towarzyszyło mi w czasie seansu. Najistotniejsze były właśnie gniew i bezradność. Być może zresztą moje starannie skrywane łzy to wcale nie objaw wzruszenia, ale odreagowaniem nagromadzonych emocji. Długo broniłam się przed tym filmem, nie obejrzałam go wcześniej mimo świetnych recenzji, licznych nagród i nominacji. Kto zagląda na mój blog, pewnie zorientował się, że nie stronię od tematów poważnych, bolesnych i przykrych. Szkoda mi już czasu na błahe lektury i takież filmy. Wiele się ich w życiu naczytałam i naoglądałam. Dużo jestem w stanie przyjąć, ale nie daję rady, kiedy mowa jest o cierpieniu dzieci. A o tym traktuje "Kafarnaum". O losie dzieci żyjących w slumsach, niechodzących do szkoły, zmuszonych do pracy, spędzających wolny czas na ulicy, przeklinających, kradnących, pozbawionych rodzinnego ciepła. Co z tego, że główny bohater, dwunastolatek Zejn, ma rodziców, kiedy nie dają mu tego, co dać powinni. Nie, sytuacja ani nie jest prosta, ani czarno-biała. Kiedy pozna się ich historię, trudno jednoznacznie osądzać, można im tylko współczuć. Bardzo mocno brzmią słowa matki Zejna w czasie rozprawy sądowej. Są oskarżeniem rzuconym nam prosto w twarz. Bo ludzie tacy jak ona to wyrzutki, nieistnieją dla świata, wykluczeni. Ale biedny Liban, który nie radzi sobie ze swoimi wykluczonymi, przyjmuje jeszcze uchodźców z Syrii, ma też licznych nielegalnych imigrantów stojących chyba najniżej w tej hierarchii. To kolejny temat filmu, bo drugą główną bohaterką "Kafarnaum" jest nielegalna imigrantka z Etiopii, Rahil. Wszyscy oni marzą o lepszym życiu, o raju, jakim jawi im się Turcja albo Szwecja. Ale do raju niełatwo się dostać ani nie jest taki rajski, jak się wydaje, z czego oczywiście nie zdają sobie sprawy. Po wyjściu z kina towarzyszyły mi niewesołe refleksje. A przecież ekranowa rzeczywistość i tak jest na pewno jakoś upiększona. Przecież to nie kino dokumentalne, chociaż główne role grają amatorzy, których losy przypominają historie bohaterów, o czym przeczytałam w wywiadzie z Nadine Labaki. Tacy ludzie istnieją naprawdę, takie historie nie są produktem wyobraźni twórców. Tylko nielicznym udaje się odmienić swój los. Czy film niesie nadzieję? I tak, i nie. Być może los Zejna za sprawą medialnego szumu, jaki spowodował proces, który wytoczył swoim rodzicom za to, że sprowadzili go na świat, zmieni się, ale na ulicy, w więzieniach i zakładach poprawczych pozostaną tysiące takich jak on. Zejn nawet w najgorszych chwilach miał w sobie prawość, uczciwość w najważniejszych sprawach, życiową twardość i wewnętrzną jasność, ale większość jemu podobnych wykolei się albo wpadnie w łapy religijnych ekstremistów. Czy można im się dziwić?

Meksykańskie lektury (III) - Malcolm Lowry "Pod wulkanem"

Lata temu widziałam film. Niewiele z niego pamiętam - mroczną atmosferę, jakieś pojedyncze sceny, być może bardziej wyobrażone niż zapamiętane. Później wpadła mi w ręce powieść w księgarni z tanimi książkami, do której w czasach przedczytnikowych często zachodziłam. Kupiłam, położyłam na półce książek oczekujących na swoją kolej i zapomniałam. Aż teraz przypomniałam sobie o niej za sprawą Patricka Deville'a. Bo Malcolm Lowry, autor "Pod wulkanem" (Rebis 2018; przełożyła Krystyna Tarnowska), był jednym z bohaterów jego książki "Viva", o której niedawno pisałam. Między innymi o zmaganiach z powstawaniem powieści opowiada Deville. Nie było na co czekać. Natychmiast zabrałam się za lekturę i chociaż nie jest to książka łatwa, nie mogłam się od niej oderwać. Klasyka literatury. Zapomniana? Wydaje mi się, że ma swoich wyznawców. 

Akcja powieści toczy się w Meksyku 1 listopada 1938 roku w mieście Quauhnahuac (chodzi o Cuernavacę) leżącym w cieniu dwóch meksykańskich wulkanów, Popocatepecl i Iztaccihuatl. Jest to opowieść o ostatnim dniu życia Geoffreya Firmina, angielskiego Konsula (w powieści to słowo konsekwentnie pisane jest z dużej litery, traktowane jak nazwa własna) w Cuernavace, i jego byłej żony Ivonne, która chce do niego wrócić. Nie zdradzam tu niczego, bo po pierwsze, że Konsul nie żyje, dowiadujemy się z pierwszego rozdziału, którego akcja rozgrywa się dokładnie rok później. A po drugie powieść to klasyka literatury, w dodatku przeniesiona na ekran. To tak jakby ktoś miał pretensje, że zdradziłam mu, iż Anna Karenina rzuciła się pod pociąg. Każdy oczytany, jako tako obyty z literaturą, kulturą, nawet jeśli nie zna powieści Tołstoja, przecież to wie. A może się mylę? Dodam jeszcze, że historia Konsula, jego zmagania z alkoholem, uczuciowa szarpanina z Ivonne mają wiele wspólnego z samym autorem i jego pierwszą żoną Jan. 

Jak wspominałam, akcja toczy się w ciągu jednego dnia, jest to Święto Zmarłych. Po roku naznaczonym obustronnym cierpieniem i tęsknotą nieoczekiwanie zjawia się Ivonne. Ma zamiar wrócić do Konsula, roi sobie, że wywiezie go gdzieś daleko, zamieszkają w chatce  nad jeziorem, on przestanie pić i będą szczęśliwi. Trzecim istotnym bohaterem powieści jest Hugh, młodszy przyrodni brat Konsula, który przyjechał właśnie ze stolicy, aby pożegnać się przed powrotem do Europy. Niewiele się dzieje. Rozmawiają, planują, gdzieś wychodzą, w końcu wybierają się na fiestę do sąsiedniej miejscowości, co będzie brzemienne w skutkach. Nie zdarzenia są tu przecież najważniejsze. Więc co? Ich rozmyślania, wspomnienia, historie, poglądy, demony, dylematy moralne, emocje, plątanina uczuć i emocji - miłości, zazdrości, tęsknoty, rozczarowań, niedopowiedzeń. Ich  wewnętrzne światy. 

Ważny jest też świat wokół. Drobiazgowe opisy miasta, domu, ogrodu i bujnej przyrody. Nad wszystkim czuwają dwa wulkany, które raz wyłaniają się zza horyzontu, raz się chowają gdzieś za zakrętem. Przyciągają wzrok i uwagę, nie da się od nich uciec. Tak jak nie da się uciec od złowieszczego wąwozu, głębokiej rozpadliny w ziemi, zwanej z hiszpańska barranca, która niczym memento wije się u podnóża wulkanów, oddzielając je od miasta i sąsiednich miejscowości. Budzi grozę, buduje atmosferę. Jest jak kronika zapowiedzianej śmierci, jak czechowowska strzelba, która w piątym akcie wystrzeli. Zresztą nie tylko ona. Takich powtarzających się motywów, które budują atmosferę, jest w powieści więcej. Początkowo niewinne, kiedy pojawiają się po raz pierwszy, czytelnik nie zwraca na nie uwagi. Aż między innymi za ich sprawą atmosfera gęstnieje, groza narasta, a wreszcie stają się sprawcą tragedii albo ich niemym świadkiem. Oczywiście najmocniejszym symbolem jest owa głęboka rozpadlina, która nie wiadomo, co kryje, której dna nie widać, do której bez strachu trudno zajrzeć. Czeluść piekielna.

Równie ważne jest to, co dzieje się na świecie. W Hiszpanii dogorywa republika, toczy się jeszcze bitwa nad Ebro, ale losy wojny domowej są już przesądzone. W Europie faszyzm coraz wyżej podnosi głowę, za rok wybuchnie wojna. Echa tego wszystkiego docierają do Meksyku. Chociaż po rewolucji (1910) w kraju obowiązuje liberalna konstytucja, rządzi Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna, to sytuacja jest niestabilna, panoszą się prawicowe bojówki. To wszystko ma wpływ na życie bohaterów. Hugh jest lewicowym dziennikarzem, był w Hiszpanii korespondentem, ma wyrzuty sumienia, że wyjechał, że nie walczy, chce wrócić. Konsul nie wierzy, że to droga do naprawy świata. Spiera się z bratem. 

Bo Konsul już w nic nie wierzy. Nie widzi sensu życia. Cierpi. Z samotności, z tęsknoty. Zabija go alkohol, tęsknota za Ivonne, a kiedy nieoczekiwanie wróciła, radości towarzyszy demon zazdrości. Chciałby uwierzyć, że szczęśliwe życie z nią jest możliwe, ale nie potrafi. Nie z nim, nie na tym świecie. To człowiek głęboko nieszczęśliwy, rozczarowany, bez złudzeń. Dlaczego pije? Bo jest nieszczęśliwy? Bo tęsknił za Ivonne? Bo był o nią zazdrosny? A może to alkohol jest przyczyną jego wszystkich cierpień? Może on zniszczył ich małżeństwo? Może on sprawia, że jest nieszczęśliwy? Opisy picia, alkoholowych wizji, majaków, przerażają, a jednocześnie są wspaniale napisane. Niełatwo je czytać. Chyba najlepiej oddaje jego stan ducha modlitwa. Zacytuję jej końcówkę: Spraw, abyśmy gdzieś znowu byli szczęśliwi, byle razem, byle nie na tym przerażającym świecie. Zniszcz ten świat.

Hugh i Ivonne też nie są szczęśliwi. Wszyscy (Konsul również) mają za sobą trudną przeszłość. Hugh jest lewicowym idealistą, zarzuca sobie bierność. Sytuację komplikuje jego relacja z Ivonne. A ona? Niespełniona aktorka, po przejściach, samotna. Próbuje znowu walczyć o Konsula, o to, aby życie z nim było możliwe. Szarpią się i męczą. Nie sposób żyć razem, nie sposób osobno.

To powieść naznaczona głębokim pesymizmem, egzystencjalnym bólem. Być może kluczowe są słowa, które cytowałam - Zniszcz ten świat. Czytelnik wie, co nastąpi. Lęki i obawy sprawdzą się już wkrótce. Świat stoi w obliczu katastrofy. Aż boje się pisać, jak bardzo nastrój powieści Lowrego rymuje się z moimi katastroficznymi wizjami. Gdzie się nie rozejrzeć, morze nieszczęść. Właśnie w radiu wysłuchałam rozmowy o uciekinierach z Wenezueli, o tym, jak tam się żyje, a właściwie, nie żyje. A ile jest takich miejsc na świecie? A demokracje chylące się ku upadkowi? Klauni w roli polityków? (Kilkanaście dni temu Boris Jonshon został premierem Wielkiej Brytanii!) A nasze podwórko? (Pisałam to kilka dni po wydarzeniach w Białymstoku, dzień po pobiciu Przemysława Witkowskiego we Wrocławiu.) A susza, ekstremalne upały i katastrofa klimatyczna? Dość. Na szczęście nie mam skłonności do alkoholu, bo w przeciwnym wypadku pewnie już dawno przypominałabym bohaterki filmu Kingi Dębskiej "Zabawa, zabawa". Ale pyszny cytat z powieści pozwolę sobie przytoczyć: (...) gdyby nasza cywilizacja miała wytrzeźwieć na dwa dni, trzeciego umarłaby z wyrzutów sumienia. Stał się moim ulubionym obok równie smacznej apologii wódki, jaką można znaleźć w "Widnokręgu" Myśliwskiego. W wielkim skrócie - mądry był ten, kto wódkę wymyślił, a może to i sam Pan Bóg, bo skoro taki świat stworzył, to i wódkę musiał. A jak to pięknie jest w oryginale napisane. To wszystko nie znaczy, że namawiam do topienia smutków i trwogi w alkoholu. 

Choć to niełatwa lektura i bardzo pesymistyczna, warto nadrobić tę zaległość, jeśli ktoś nie czytał.

Popularne posty