Lata temu widziałam film. Niewiele z niego pamiętam - mroczną atmosferę, jakieś pojedyncze sceny, być może bardziej wyobrażone niż zapamiętane. Później wpadła mi w ręce powieść w księgarni z tanimi książkami, do której w czasach przedczytnikowych często zachodziłam. Kupiłam, położyłam na półce książek oczekujących na swoją kolej i zapomniałam. Aż teraz przypomniałam sobie o niej za sprawą Patricka Deville'a. Bo Malcolm Lowry, autor "Pod wulkanem" (Rebis 2018; przełożyła Krystyna Tarnowska), był jednym z bohaterów jego książki "Viva", o której niedawno pisałam. Między innymi o zmaganiach z powstawaniem powieści opowiada Deville. Nie było na co czekać. Natychmiast zabrałam się za lekturę i chociaż nie jest to książka łatwa, nie mogłam się od niej oderwać. Klasyka literatury. Zapomniana? Wydaje mi się, że ma swoich wyznawców.
Akcja powieści toczy się w Meksyku 1 listopada 1938 roku w mieście Quauhnahuac (chodzi o Cuernavacę) leżącym w cieniu dwóch meksykańskich wulkanów, Popocatepecl i Iztaccihuatl. Jest to opowieść o ostatnim dniu życia Geoffreya Firmina, angielskiego Konsula (w powieści to słowo konsekwentnie pisane jest z dużej litery, traktowane jak nazwa własna) w Cuernavace, i jego byłej żony Ivonne, która chce do niego wrócić. Nie zdradzam tu niczego, bo po pierwsze, że Konsul nie żyje, dowiadujemy się z pierwszego rozdziału, którego akcja rozgrywa się dokładnie rok później. A po drugie powieść to klasyka literatury, w dodatku przeniesiona na ekran. To tak jakby ktoś miał pretensje, że zdradziłam mu, iż Anna Karenina rzuciła się pod pociąg. Każdy oczytany, jako tako obyty z literaturą, kulturą, nawet jeśli nie zna powieści Tołstoja, przecież to wie. A może się mylę? Dodam jeszcze, że historia Konsula, jego zmagania z alkoholem, uczuciowa szarpanina z Ivonne mają wiele wspólnego z samym autorem i jego pierwszą żoną Jan.
Jak wspominałam, akcja toczy się w ciągu jednego dnia, jest to Święto Zmarłych. Po roku naznaczonym obustronnym cierpieniem i tęsknotą nieoczekiwanie zjawia się Ivonne. Ma zamiar wrócić do Konsula, roi sobie, że wywiezie go gdzieś daleko, zamieszkają w chatce nad jeziorem, on przestanie pić i będą szczęśliwi. Trzecim istotnym bohaterem powieści jest Hugh, młodszy przyrodni brat Konsula, który przyjechał właśnie ze stolicy, aby pożegnać się przed powrotem do Europy. Niewiele się dzieje. Rozmawiają, planują, gdzieś wychodzą, w końcu wybierają się na fiestę do sąsiedniej miejscowości, co będzie brzemienne w skutkach. Nie zdarzenia są tu przecież najważniejsze. Więc co? Ich rozmyślania, wspomnienia, historie, poglądy, demony, dylematy moralne, emocje, plątanina uczuć i emocji - miłości, zazdrości, tęsknoty, rozczarowań, niedopowiedzeń. Ich wewnętrzne światy.
Ważny jest też świat wokół. Drobiazgowe opisy miasta, domu, ogrodu i bujnej przyrody. Nad wszystkim czuwają dwa wulkany, które raz wyłaniają się zza horyzontu, raz się chowają gdzieś za zakrętem. Przyciągają wzrok i uwagę, nie da się od nich uciec. Tak jak nie da się uciec od złowieszczego wąwozu, głębokiej rozpadliny w ziemi, zwanej z hiszpańska barranca, która niczym memento wije się u podnóża wulkanów, oddzielając je od miasta i sąsiednich miejscowości. Budzi grozę, buduje atmosferę. Jest jak kronika zapowiedzianej śmierci, jak czechowowska strzelba, która w piątym akcie wystrzeli. Zresztą nie tylko ona. Takich powtarzających się motywów, które budują atmosferę, jest w powieści więcej. Początkowo niewinne, kiedy pojawiają się po raz pierwszy, czytelnik nie zwraca na nie uwagi. Aż między innymi za ich sprawą atmosfera gęstnieje, groza narasta, a wreszcie stają się sprawcą tragedii albo ich niemym świadkiem. Oczywiście najmocniejszym symbolem jest owa głęboka rozpadlina, która nie wiadomo, co kryje, której dna nie widać, do której bez strachu trudno zajrzeć. Czeluść piekielna.
Równie ważne jest to, co dzieje się na świecie. W Hiszpanii dogorywa republika, toczy się jeszcze bitwa nad Ebro, ale losy wojny domowej są już przesądzone. W Europie faszyzm coraz wyżej podnosi głowę, za rok wybuchnie wojna. Echa tego wszystkiego docierają do Meksyku. Chociaż po rewolucji (1910) w kraju obowiązuje liberalna konstytucja, rządzi Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna, to sytuacja jest niestabilna, panoszą się prawicowe bojówki. To wszystko ma wpływ na życie bohaterów. Hugh jest lewicowym dziennikarzem, był w Hiszpanii korespondentem, ma wyrzuty sumienia, że wyjechał, że nie walczy, chce wrócić. Konsul nie wierzy, że to droga do naprawy świata. Spiera się z bratem.
Bo Konsul już w nic nie wierzy. Nie widzi sensu życia. Cierpi. Z samotności, z tęsknoty. Zabija go alkohol, tęsknota za Ivonne, a kiedy nieoczekiwanie wróciła, radości towarzyszy demon zazdrości. Chciałby uwierzyć, że szczęśliwe życie z nią jest możliwe, ale nie potrafi. Nie z nim, nie na tym świecie. To człowiek głęboko nieszczęśliwy, rozczarowany, bez złudzeń. Dlaczego pije? Bo jest nieszczęśliwy? Bo tęsknił za Ivonne? Bo był o nią zazdrosny? A może to alkohol jest przyczyną jego wszystkich cierpień? Może on zniszczył ich małżeństwo? Może on sprawia, że jest nieszczęśliwy? Opisy picia, alkoholowych wizji, majaków, przerażają, a jednocześnie są wspaniale napisane. Niełatwo je czytać. Chyba najlepiej oddaje jego stan ducha modlitwa. Zacytuję jej końcówkę: Spraw, abyśmy gdzieś znowu byli szczęśliwi, byle razem, byle nie na tym przerażającym świecie. Zniszcz ten świat.
Hugh i Ivonne też nie są szczęśliwi. Wszyscy (Konsul również) mają za sobą trudną przeszłość. Hugh jest lewicowym idealistą, zarzuca sobie bierność. Sytuację komplikuje jego relacja z Ivonne. A ona? Niespełniona aktorka, po przejściach, samotna. Próbuje znowu walczyć o Konsula, o to, aby życie z nim było możliwe. Szarpią się i męczą. Nie sposób żyć razem, nie sposób osobno.
To powieść naznaczona głębokim pesymizmem, egzystencjalnym bólem. Być może kluczowe są słowa, które cytowałam - Zniszcz ten świat. Czytelnik wie, co nastąpi. Lęki i obawy sprawdzą się już wkrótce. Świat stoi w obliczu katastrofy. Aż boje się pisać, jak bardzo nastrój powieści Lowrego rymuje się z moimi katastroficznymi wizjami. Gdzie się nie rozejrzeć, morze nieszczęść. Właśnie w radiu wysłuchałam rozmowy o uciekinierach z Wenezueli, o tym, jak tam się żyje, a właściwie, nie żyje. A ile jest takich miejsc na świecie? A demokracje chylące się ku upadkowi? Klauni w roli polityków? (Kilkanaście dni temu Boris Jonshon został premierem Wielkiej Brytanii!) A nasze podwórko? (Pisałam to kilka dni po wydarzeniach w Białymstoku, dzień po pobiciu Przemysława Witkowskiego we Wrocławiu.) A susza, ekstremalne upały i katastrofa klimatyczna? Dość. Na szczęście nie mam skłonności do alkoholu, bo w przeciwnym wypadku pewnie już dawno przypominałabym bohaterki filmu Kingi Dębskiej "Zabawa, zabawa". Ale pyszny cytat z powieści pozwolę sobie przytoczyć: (...) gdyby nasza cywilizacja miała wytrzeźwieć na dwa dni, trzeciego umarłaby z wyrzutów sumienia. Stał się moim ulubionym obok równie smacznej apologii wódki, jaką można znaleźć w "Widnokręgu" Myśliwskiego. W wielkim skrócie - mądry był ten, kto wódkę wymyślił, a może to i sam Pan Bóg, bo skoro taki świat stworzył, to i wódkę musiał. A jak to pięknie jest w oryginale napisane. To wszystko nie znaczy, że namawiam do topienia smutków i trwogi w alkoholu.
Choć to niełatwa lektura i bardzo pesymistyczna, warto nadrobić tę zaległość, jeśli ktoś nie czytał.