Filmowe remanenty - "Córki dancigu", "Stare grzechy mają długie cienie"

Na "Córki dancingu", fabularny debiut Agnieszki Smoczyńskiej, szłam z ciekawością. Film narobił wiele szumu w Gdyni, a ukoronowaniem była nagroda za debiut. Teraz wrażenie robi wiadomość o zakwalifikowaniu się "Córek dancingu" do konkursu głównego na festiwalu w Sundance. Tyle mówi się o świeżości tak potrzebnej polskiemu kinu, o oryginalności, o odnowieniu formuły musicalu na naszym rynku. Zewsząd docierają ochy i achy. W dodatku słyszałam dwie rozmowy z reżyserką, która opowiada o filmie bardzo ciekawie i bardzo przekonująco. Sprawia wrażenie osoby nietuzinkowej i świadomej, tego co robi i swojej drogi zawodowej. Medialny zachwyt spowodował, że właściwie zapomniałam, iż nie jestem miłośniczką musicalu. Ale przecież bywają wyjątki. Na przykład  "Wszyscy mówią: kocham cię" mojego niegdysiejszego ulubieńca Woody Allena. Tak nadmuchałam balon oczekiwań, że kiedy przyszło do konfrontacji, pękł z wielkim hukiem. Cóż, zdarza się, że twórca wydaje się być ciekawszy od swojego dzieła. Kiedyś w podobnym duchu napisałam o Eustachym Rylskim. Uwielbiam czytać czy słuchać, co mówi, ale jego książki zawsze pozostawiają we mnie uczucie niedosytu. Oczywiście Agnieszka Smoczyńska nie ma jeszcze tej pozycji w świecie filmu, jaką ma Rylski w świecie literackim, więc pewnie nie powinnam pozwalać sobie na takie zestawienia. A teraz do rzeczy. Napiszę krótko - po pewnym czasie film mnie zwyczajnie znudził. Wydał mi się zlepkiem scen, przyznaję, wiele z nich jest bardzo efektownych, piosenek, zwariowanych pomysłów, ale niczym więcej. Trochę środowiskową zabawą. Być może twórców filmu bawi, że na ekranie wśród uczestników jednego z dancingowych wieczorów zobaczymy samego Krzysztofa Warlikowskiego (przyznam, że nie byłam na tyle spostrzegawcza, usłyszałam o tym w jednym ze wspomnianych wywiadów) albo że w epizodzie pojawia się Piotr Skiba, aktor Krystiana Lupy (jego akurat rozpoznałam), który w filmach raczej nie gra. Ale to w końcu tylko kolejny pomysł, mruganie okiem do otrzaskanego z teatrem widza oraz do krewnych i znajomych królika. Film w jakimś momencie zaczyna się rozłazić, nie trzyma tempa, po prostu męczy. Zastanawiałam się, po co to wszystko, w imię czego wprawiać w ruch całą tę filmową maszynerię. Przerost formy, efektowne rozbuchanie, nadmiar pomysłów sprawiają, że gdzieś ginie historia dojrzewania dwóch dziewczyn-syren, historia nieszczęśliwej miłości. Co mnie to obchodzi? - myślałam. Nie mam też ochoty roztrząsać zabawy syrenimi motywami. Czy one z Andersena, czy z mitologii, czy dobre, czy złe też jest mi obojętne. Może problem polega na tym, że pomysł syren pojawił się później? Że w założeniu miała być to opowieść o dwóch dorastających dziewczynach spędzających czas na zapleczu dancingu? Ale na to nie zgodziły się siostry Wrońskie, których doświadczenia zainspirowały Agnieszkę Smoczyńską. Wtedy film byłby pewnie zupełnie czymś innym. Co zostaje? Role dwóch młodych aktorek, Michaliny Olszańskiej i Marty Mazurek, Kinga Preis, Zygmunt Malanowicz, kilka efektownych scen z syrenami, muzyka sióstr Wrońskich (jeśli ktoś lubi). Zdaję sobie sprawę, że być może jestem w mniejszości, być może ktoś uzna mnie za profankę, która nie zna się na rzeczy, a skoro to nie moja bajka, nie powinnam zabierać głosu. Cóż, to moje zdanie i mój odbiór. A swoją drogą ciekawa jestem, jaką publiczność zdobędą "Córki dancingu". Z seansu, na którym byłam, wyszło pięć osób, a zważywszy, że w niedzielne, poświąteczne południe było nas, widzów, niewielu, może to o czymś świadczy. A może tylko potwierdza tezę, że nie jest to propozycja dla każdego.

A w poświąteczny poniedziałek pobiegłam na hiszpański kryminał "Stare grzechy mają długie cienie". Tym razem się nie zawiodłam. Film robi wrażenie przede wszystkim klimatem, na który pracuje tu wszystko. Sceneria - małe, zapomniane przez Boga i ludzi miasteczko gdzieś na południu Hiszpanii, z którego każdy chce uciec, pustka, rzeka, płaskie jak stół pola spalone słońcem, stary hotel, ciemne wnętrza. Zdjęcia. Bohaterowie - dwaj różniący się między sobą detektywi. A różni ich wszystko - fizyczność, przeszłość, temperament. Powolne tempo, które przyspiesza dopiero w finale. Akcja filmu została osadzona w roku 1980, kiedy po upadku generała Franco hiszpańska demokracja dopiero raczkuje. Nie wszyscy są zwolennikami zmian, wielu nie podobają się nowe porządki. Dla Hiszpanów jest chyba ten film czymś więcej niż tylko kryminałem, to głos w dyskusji o bolesnej przeszłości.  Twórcy czerpią oczywiście z dobrze znanych kryminalnych motywów, ale to w końcu kino gatunkowe, więc trudno mieć pretensje. Prowincja, prowincjonalne układy, zmowa milczenia. Policjanci przyjeżdżają, aby rozwikłać zagadkę zaginięcia dwóch sióstr, szybko jednak okaże się, że nie były jedyne, a sprawę lekceważono, bo to dziewczyny. W dodatku z ubogich rodzin i mające opinię puszczalskich. To drugie dno tej opowieści. Kto lubi kryminały, powinien obejrzeć. Warto.

"Mur. 12 kawałków o Berlinie"

To kolejna książka, którą zawdzięczam audycji radiowej. Kiedy pojawiła się zapowiedź zbioru reportaży "Mur. 12 kawałków o Berlinie" (Czarne 2015), nie wpisałam jej na moją listę książek, które chcę przeczytać, ale po świetnych recenzjach zmieniłam zdanie. "Mur" to praca zbiorowa, dwanaście reportaży, które powstały specjalnie na potrzeby tego wydania. Autorzy to polscy reporterzy ze Stowarzyszenia Reporterów Rekolektyw, których czytelnik może znać z Dużego Formatu czy Polityki albo z ich własnych reporterskich książek. Wśród nich są między innymi Katarzyna Brejwo, Magdalena Kicińska, Ziemowit Szczerek, Witold Szabłowski czy Marcin Wasielewski. Cztery teksty napisali niemieccy autorzy (przełożyły Elżbieta Kalinowska i Joanna Pomorska). Całość zredagowała i opatrzyła wstępem Agnieszka Wójcińska. Ale to nie wszystko. Wisienką na torcie jest dwanaście zdjęć autorstwa Filipa Springera, który sfotografował bliznę po murze. Dlatego książkę warto kupić w papierowej wersji, bo w czytniku fotografie stracą, a są tu integralną częścią zbioru.

Reporterzy sięgają nie tylko do historii, bardziej przyglądają się współczesności. Badają ślady po murze, ślady mentalne. I nie chodzi tylko o mur berliński, który dzielił miasto na dwie części, ale także otaczał szczelnym kordonem część zachodnią, kapitalistyczną, wrogą wyspę na morzu wschodnioniemieckiego komunizmu. Autorzy traktują mur metaforycznie, piszą o rozmaitych niematerialnych barierach, które trzymają się mocno albo kruszą się bardzo powoli. To dlatego znajdziemy tu reportaż o zabójstwach honorowych popełnianych na Turczynkach mieszkających od lat w Niemczech. Albo bardzo ciekawy tekst o młodych Żydach, którzy głównie z powodów ekonomicznych wyemigrowali z Izraela i nie zważając na rodzinny i środowiskowy ostracyzm, ale także pokonując mury w swoich głowach, osiedlili się w Berlinie. Jeszcze inna opowieść traktuje o Polakach mieszkających tu od lat. Są też oczywiście teksty o kosztach zjednoczenia, czyli o Ossi i Wessi. Z kolei pod dość lekkim tonem reportażu o młodych berlińczykach kupujących domy w Polsce, tuż za granicą, kryje się poważna refleksja o historii. Bo te polskie domy, to w istocie domy poniemieckie. Jest też wzruszający reportaż o zasypywaniu muru, który pomiędzy Polakami i Niemcami ustawiła historia, czyli o paczkach solidarności, jakie masowo wysyłali Niemcy dla Polaków w ponurych latach osiemdziesiątych. Jest jasne, że czytelnik sięgający po tę książkę oczekuje tekstów o tym prawdziwym murze. Mnie najbardziej zafascynowały dwa. Jeden o Polakach uprowadzających samoloty do Berlina Zachodniego. Nie pamiętamy albo raczej nie wiemy o tym, że porwania stały się naszym sportem narodowym. W 1981 roku Polska znalazła się w tej konkurencji na pierwszym miejscu na świecie! Drugi reportaż z tego cyklu traktuje o budowaniu tuneli, którymi uciekali Niemcy z Berlina Wschodniego. To niesamowita i tragiczna opowieść. Nie zastanawiałam się nad tym, ile wysiłku i samozaparcia wymagała taka praca, z jakimi niebezpieczeństwami była związana. Powstało 75 tuneli (a przynajmniej tyle dotąd odkryto), ale tylko 19 z nich udało się wykorzystać. Uciekło nimi 300 osób, ale żeby to się powiodło, tyle samo musiało je w pocie czoła i z narażeniem życia budować. 98 osób zginęło. Jaka desperacja kierowała tymi, którzy drążyli, i tymi, którzy uciekali.

"Mur. 12 kawałków o Berlinie" to zbiór reportaży, jakie zwykle ukazują się w gazetach. Świetnie napisanych, bardzo ciekawych, czasem śmiesznych, ironicznych, czasem wzruszających. Zebrane razem mają większą siłę rażenia. Każą pochylić się nad problemem, zadumać nad historią i procesami społecznymi, przywracają pamięć o cichych bohaterach przeszłości.

Wiesław Myśliwski "Widnokrąg"

Kiedy ponad rok temu wreszcie zawarłam znajomość z prozą Myśliwskiego, wiedziałam, że nastąpi ciąg dalszy. Wtedy przeczytałam "Traktat o łuskaniu fasoli", teraz "Widnokrąg" (Znak 2007). Kto z niewiadomych przyczyn dotąd nie sięgnął po twórczość pisarza (no cóż, sama do niedawna byłam w tym gronie), powinien zrobić to niezwłocznie. Od pierwszych zdań znać klasę tej literatury. Od czego zacząć? Trzeba oczywiście przeczytać obie powieści. "Traktat o łuskaniu fasoli" wydaje mi się lekturą ważniejszą, głębszą, ale nieco trudniejszą. "Widnokrąg" to sama przyjemność, co  wcale nie znaczy, że jest błahy. Wobec tego pytanie od czego zacząć pozostawiam otwarte.
"Widnokrąg" to znowu gawęda, podróż w przeszłość. Do dzieciństwa i wczesnej młodości, z nielicznymi odskoczniami do czasów, kiedy Piotr, główny bohater i narrator, jako dorosły człowiek odwiedza swoje strony rodzinne i tych krewnych, którzy jeszcze żyją. Opowieść nie jest prowadzona chronologicznie, poddana została logice pamięci. Stąd liczne dygresje i wspominanie tego, co, czasem z niewiadomych przyczyn, utkwiło na zawsze w głowie bohatera. Może to być historia psów, ukochanego Kruczka, który uciekł i nigdy się nie odnalazł, nieszczęśliwego charta, o którym marzył Piotruś, poszukiwanie zaginionego buta, przezabawna opowieść o partyjnej agitacji, pierwsze szkolne pijaństwo, prywatne lekcje z panem, zdobywanie ukochanej i wiele innych epizodów. Opowieści mieszają się, niektóre wracają, z czasem coraz więcej dowiadujemy się o Piotrze, nigdy jednak nie dowiemy się wszystkiego. Ale najważniejsi w jego wspomnieniach są ludzie. Matka, która próbuje sobie jakoś radzić z życiem, nieco naiwna, żyje marzeniami i snuje plany, które nigdy się nie spełnią. Ojciec, spokojny, słaby i chory. Babka, dziadek, wujenki i wujkowie. Sąsiedzi, koledzy z pastwiska i ze szkoły. No i przede wszystkim panny Ponckie. W oczach Piotra, a właściwie Piotrusia, osnute mgłą tajemnicy, podziwiane. One traktują go jak młodszego braciszka. W rzeczywistości to eleganckie panny lekkich obyczajów, czego matka narratora zdaje się nie dostrzegać. Pewnie w gruncie rzeczy wie, czym się zajmują, ale woli przed sobą udawać, że jest inaczej. Łączy ją z nimi rodzaj zażyłości, życzliwość pomieszana z litością nad ich nieszczęśliwym losem. No i miłość do przedwojennych tang, których mają pokaźną kolekcję. Panny Ponckie, chociaż przedsiębiorcze, to jednocześnie smutne i melancholijne. Gotowe podzielić się wszystkim, co mają, i nieść pomoc, kiedy tylko jest potrzebna. To chyba najbarwniejsze bohaterki "Widnokręgu". Ale przecież nie jedyne interesujące. Książka aż roi się od rozmaitych postaci, ważnych i epizodycznych, ale wszystkie zostały naszkicowane wyraźnie, mocną kreską.
Akcja powieści rozgrywa się w czasie wojny i tuż po niej, w mrocznych czasach stalinowskich. Na wsi, gdzie w chałupie dziadków, wujenek i wujków przeczekują wojnę rodzice Piotra i oczywiście on. Potem wyjeżdżają do miasta, bo tam ich miejsce. Wszystko ma być na chwilę, na przeczekanie. Mieszkanie w suterenie na Rybitwach, skąd do miasta trzeba piąć się po stromych schodach w górę wiślanej skarpy. Miasto to Sandomierz, chociaż nigdzie nienazwane, to łatwe do zidentyfikowania po Bramie Opatowskiej, po Górach Pieprzowych, po kościele świętego Jakuba, po położeniu na wiślanej skarpie, która w przyszłości zacznie się osuwać. Wielką zaletą książki, są wspaniałe opisy, dzięki którym bez kłopotu przenosimy się w świat dzieciństwa narratora. Wojna we wspomnieniach Piotra nie jest bardzo straszna. Owszem, widział pierwszego trupa, wiedział, że w lesie są partyzanci, odwozili z dziadkiem do miasta Szmula i jego rodzinę, ale niewiele z tego rozumiał. Nie wiedział, że trafią  do getta, a ich los został już przesądzony. A i sam Szmul roztaczał uspokajającą wizję, jak to jemu i jego rodzinie będzie wspaniale w tym nowym miejscu, gdzie wszystkiego będą mieli pod dostatkiem. Jeśli wojna wiąże się z jakąś traumą, to jest to trauma związana z wejściem w zupełnie nowe środowisko, wiejskich dzieci, pastuchów, dla których ten paniczyk z miasta jest obcym mięczakiem, i z nowymi, wiejskimi obowiązkami. Z czasem przecież wszystko się ułoży. Parobkowie staną się kumplami, pasienie krów nie będzie niczym strasznym. Tylko matce trudno się pogodzić, że jej wychuchany jedynak, któremu szykowała taką wspaniałą przyszłość, biega boso po polach. Dlatego marzy i snuje plany. Och, jak wspaniale będzie po wojnie. Ale po wojnie będzie tylko nędzna suterena na Rybitwach, opieka nad chorym mężem, główkowanie, jak związać koniec z końcem, jazda na handel do pobliskich wsi, nie zawsze zakończona sukcesem. I dalsze marzenia. Może dlatego panny Ponckie, kolorowe motyle na tle tej zgrzebnej rzeczywistości, staną się takie bliskie.
Większość bohaterów "Widnokręgu" godzi się ze swoim losem. Wiedzą, że życie jest, jakie jest, że radości w nim niewiele, a nawet jeśli są, to tylko na chwilę, nawet w miłości więcej goryczy niż upojnego szczęścia. Znój, smutek to sprawy zwyczajne. Nie buntują się. Cóż, tak Pan Bóg ten świat urządził. Dlatego nie próbują uciekać hen za widnokrąg. Wolą żyć w świecie znanym, oswojonym, przecież nie wiadomo, co czyha za horyzontem. Tylko nieliczni odważą się wyruszyć w nieznane, jak jeden z pastuchów. No i młode pokolenie. Dopiero Piotr spełni marzenia matki i przekroczy widnokrąg, pojedzie na studia. Będzie jednak wracał, chociaż z czasem coraz rzadziej, już tylko na groby bliskich. Ale przecież jedną nogą zawsze będzie stąd, dlatego snuje te wspomnienia. "Widnokrąg" jest też powieścią o przemijaniu. Upływający czas zaznacza się szczególnie mocno, kiedy dorosły już Piotr odwiedza strony rodzinne. Coraz mniej znanych twarzy, coraz więcej grobów, w końcu znikną Rybitwy, tylko panny Ponckie pozostaną. Chociaż będą mieszkać w Rynku i zajmować się krawiectwem.
Siłą powieści jest język. Znakomicie zróżnicowany, nadający indywidualne rysy bohaterom. Przyjemność czytania.
I na koniec nie mogę się powstrzymać przed zacytowaniem mojego ulubionego zdania. To fragment wielkiego monologu o wódce, jej apoteozy, bo przecież żyć bez niej nie sposób. Na sprawy, na które sam Pan Bóg nie pomoże, wódka pomoże znakomicie. Niech ostatecznie będzie kilka zdań, chociaż najchętniej przytoczyłabym cały monolog. Może mieć ktoś rozum jak cebrzyk, a i tak nie wszystko rozumem sobie przetłumaczy, a wódką wszystko. I moje ulubione. O, nie był głupi, kto wymyślił wódkę. Może nawet i Bóg, bo czy to wiadomo? Wystarczy popatrzeć na ten świat, co go stworzył, to musiał i wódkę. Nic dodać, nic ująć.
PS. Na wszelki wypadek wyjaśniam - wódki nie piję, piwo z rzadka, trochę wina. Ale zdanie pyszne.

Olga Grjasnowa "Rosjanin to ten, kto kocha brzozy"

Skusiłam się na tę książkę przynajmniej z trzech powodów. Bo napisana przez Rosjankę, bo wydana przez Czarne, bo opowiada o ludziach poszukujących swojej tożsamości. O Arabach, Turkach, Żydach i Rosjanach mieszkających w Niemczech. Temat wyjątkowo aktualny, ważny. Jeśli wierzyć notkom umieszczonym na stronie wydawnictwa, mamy do czynienia z powieścią co najmniej bardzo dobrą. Nie czytałam ich wcześniej, przejrzałam je dopiero teraz i mocno się zdziwiłam. Bo mnie powieść Olgi Grjasnowej "Rosjanin to ten, kto kocha brzozy" (Czarne 2015; przełożyła Elżbieta Kalinowska) rozczarowała bardzo. Dawno już nie miałam wrażenia, że przeczytałam książkę płaską jak stół. Książkę, w której wszystko podane jest na tacy, która nie zaskakuje niczym, ani formą, ani językiem, ani treścią.

Opowieść o Maszy, rosyjskiej Żydówce urodzonej w Baku, która razem z rodzicami wyjechała do Niemiec po wojnie o Górski Karabach, toczy się gładko. Bez trudu i bez przykrości sunęłam przez kolejne rozdziały, w których wszystko odmierzyła autorka w odpowiednich proporcjach. Są więc wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w Baku, są pogromy Ormian i nienawiść do Rosjan po rozpadzie imperium. Jest wykorzenienie w nowym kraju. Jest nieufność wobec obcych, która karmi się stereotypami i uprzedzeniami. A oni przecież obcy wcale nie są, bo od dawna mają niemieckie paszporty, na dodatek są świetnie wykształceni, robią doktoraty, znają wiele języków. To być może należy czytać symbolicznie na przykład tak - tacy kosmopolityczni, a jednak nigdzie niezakorzenieni. Albo tak - porozumienie między ludźmi jest pozorne, powierzchowne, wręcz niemożliwe. Jakby tego było jeszcze mało, autorka dołożyła konflikt izraelsko-palestyński, a na deser dodała krytykę organizacji subsydiowanych przez rząd, których celem jest rozwijanie stosunków kulturalnych. Tymczasem one tylko pozorują pracę, w gruncie rzeczy niewiele mogąc, za to zatrudnienie w nich jest niezłą synekurą. No i mamy też oczywiście plan osobisty.

A więc poszukiwanie drogi życiowej, pierwsza miłość i miłość aktualna, a żeby było poprawnie to bohaterowie są hetero, homo i bi. Na wszelki wypadek chcę jasno powiedzieć, że nie mam nic przeciwko, ale w książce Grjasnowej to wszystko zebrane razem wydało mi się jakieś nieprawdziwe, jakby wykonane według przepisu na powieść bardzo trendy. Czytając, miałam wrażenie, że widzę wszystkie szwy. Ot choćby to, że w odpowiednich momentach narratorka cofa się w przeszłość, podając czytelnikowi na tacy kolejną miarkę swojej historii. Nie ma tu miejsca dla spekulacji czy cieniowania. Wszystko jest jasne. To, co odrobinę ratuje książkę Grjasnowej, to wątek utraty. Opisy rozpaczy, depresji, poczucia pustki, wyobcowania i osamotnienia po śmierci ukochanej osoby tchną autentyzmem, bywają przejmujące i dotkliwe. Ale to za mało.

Czytając tę powieść, miałam wrażenie, że jej autorka nie stawia przede mną żadnych wymagań, nie każe mi szperać, doszukiwać się tej wartości dodanej, która czyni z książki coś więcej niż tylko produkt.

Magdalena Tulli "Włoskie szpilki"

Od jakiegoś czasu miałam ochotę sięgnąć po prozę Magdaleny Tulli. Dużo się o niej mówiło i pisało przy okazji kolejnej nominacji do Nike. Wysłuchałam też kilku bardzo ciekawych rozmów z pisarką. Oczywiście i wcześniej to nazwisko nie było mi obce, wiele o jej twórczości słyszałam. Że oryginalna, że osobna, że ciekawa. Jakoś jednak zawsze myślałam, że to typ literatury nie dla mnie. W końcu trochę impuls, a trochę przypadek sprawiły, że kupiłam sobie jej poprzednią książkę "Włoskie szpilki" (Nisza 2014). Książkę nagradzaną (Nagroda dla Autorki Gryfia, Nagroda Literacka Gdynia - obie za rok 2012), nominowaną (Nike i Angelus) i szeroko dyskutowaną (o ile w Polsce można w ogóle mówić o szerokiej dyskusji literackiej). Dziś, po ukazaniu się "Szumu", kolejnej powieści Magdaleny Tulli,  mówi się o tym, że "Włoskie szpilki" to przygrywka do niej. Teraz wiem na pewno, że i ją też przeczytam i to jak najszybciej, a z czasem będę chciała sięgnąć po wcześniejsze książki pisarki. Tak, tak, nie mylisz się, czytelniku tej notki, "Włoskie szpilki" to proza, która mnie pochłonęła. Bardzo intensywna i bardzo subtelna.

Niełatwo pisać o jej formie. Czy to powieść? Raczej zbiór opowiadań, które składają się na portret bohaterki-narratorki. Najczęściej przygląda się sobie z dystansu, pisze o swoim dzieciństwie, o dziewczynce, którą była. Dystans podkreśla, rezygnując od czasu do czasu z narracji pierwszoosobowej na rzecz narratora w trzeciej osobie, wtedy nazywa swoją bohaterkę dziewczynką. Drugim sposobem budowania dystansu jest ironia, której narratorka nie szczędzi. To także znakomita obrona przed ckliwością i sentymentalizmem. Opowiadania, których tematem jest dzieciństwo, przeplatają się z takimi, których bohaterką jest dorosła już narratorka. W ten sposób powstaje całość, obraz kobiety naznaczonej swoim smutnym dzieciństwem, kobiety, której do dziś nie opuścił lęk, chociaż nauczyła się nad nim panować. Kiedy czytam to, co przed chwilą napisałam, mam wrażenie, jakbym omawiała jakiś tani poradnik psychologiczny albo prozę niezbyt wysokich lotów. Ale to moja wina i moja nieporadność. Bo "Włoskie szpilki" nie są banalną historyjką, to powieść wysokiej próby. Rzecz nie tylko w treści, ale i w ujęciu tematu. Tu niewiele mówi się wprost. Pojawiają się aluzje, symbole, metafory. Książka jest wprawdzie niedługa, ale, jak wspomniałam na wstępie, bardzo intensywna. Prawie pozbawiona dialogów.

Kim jest jej bohaterka? Dziewczynką, która miała bardzo smutne dzieciństwo, chciałoby się powiedzieć. Dziewczynką przeraźliwie samotną i wykluczoną. Odrzucają ją rówieśnicy i dorośli. Matce przeszkadza, ma nie sprawiać kłopotów, a sprawia, ma zasypiać o dziewiątej wieczorem, ale cierpi na bezsenność albo dręczą ją straszne sny. W szkole jest odmieńcem, dziwaczką i nieudacznikiem. Codziennie się spóźnia, ma słabe oceny, wiecznie wszystko gubi, jest roztargniona, a jej usta stale otacza atramentowa obwódka. Nauczyciele już machnęli ręką. Chyba z litości przechodzi z klasy do klasy. Rówieśnicy jej nie lubią, wyśmiewają się z niej. Stale spotykają ją jakieś upokorzenia, które są jeszcze lepszym powodem do drwin. Świat jest nieprzyjazny. Nie dość, że dorośli nie mają cierpliwości do dzieci, o próbie zrozumienia ich lepiej nie mówić, to jeszcze dzieciństwo urodzonych kilka czy kilkanaście lat po wojnie spowite jest jej strasznym cieniem. Komunistyczna propaganda robi swoje. Stalin już zdążył umrzeć. Ale Hitler wciąż jeszcze trzymał się świetnie. Nic dziwnego, że tematem rozmów przedszkolaków są bezlitośni amerykańscy szpiedzy, którzy podkładają dzieciom bomby sprytnie ukryte w kolorowych długopisach. Inną rozrywką przy przedszkolnym stole nakrytym ceratą są okrutne zagadki, które dzieci sobie zadają. Oto próbka ... co byś zrobił, gdyby niewyraźne ciemne postacie bez twarzy, zwane Niemcami, ścigały twoją rodzinę i gdybyś mógł ukryć wszystkich oprócz jednej osoby? Tak patrzy bohaterka na swoje dzieciństwo, z dystansu z charakterystyczną dla siebie ironią. Innym powodem wykluczenia jest jej dziwne włoskie nazwisko. Same utrapienia z nim, ot choćby takie, że nie wiadomo, czy je odmieniać. Dlatego dziewczynka zazdrości innym dzieciom ich zwyczajnych nazwisk, tak jak zazdrości im ich zwyczajnych mam. Za nazwiskiem idą inne problemy - pomieszanie języków i światów. Bo jej ojcem jest Włoch, w dodatku dziwak, bo mieszka w Polsce. Dzięki temu dziewczynka każde wakacje spędza u jego rodziny w Mediolanie. Słonecznym, kolorowym i bez szkoły. Kiedy będzie już trochę starsza, nagle dopadnie ją jeszcze inne zmartwienie. Wszyscy będą się nad nią litować albo będą się z niej śmiać, bo jest przecież farbowanym lisem. Bo ma ciemne oczy i wkrótce będzie musiała wyjechać. Nie, nie do Mediolanu. Przecież nie tam wyjeżdżają teraz tacy jak ona. Kolejnego wykluczenia, kolejnych kłopotów nie jest już w stanie na siebie brać. Wystarczą jej dwa dotychczasowe, trochę nawet oswojone - samotność i drwiny z powodu złych ocen. Dopiero po latach bohaterka zaczyna rozumieć, gdzie tkwiło źródło jej problemów. Narodziło się wiele lat przed jej przyjściem na świat, z chwilą wybuchu wojny. Kiedy chora na Alzheimera matka cofa się w czasie, z jej opowieści zaczynają się wyłaniać jacyś nieżyjący krewni, siostry, brat. Być może, czytelniku tej notki, domyśliłeś się, o czym są "Włoskie szpilki". Tak, to portret kobiety, która jest córką ocalonej z Zagłady. To o takich ludziach pisał w swojej książce "Oskarżam Auschwitz" Mikołaj Grynberg. Wielkość powieści Magdaleny Tulli polega jednak na tym, że pisze o tym w sposób niezwykle subtelny, aluzyjny. Nie wali pięścią między oczy, nie epatuje okrucieństwem, właściwie chyba nie padają słowa Zagłada, Holokaust, może raz czy dwa pojawia się słowo Auschwitz. Nie trzeba jednak tego, aby ładunek emocjonalny powieści był ogromny. Piękna smutna książka.

Filmowe remanenty - "Nadejdą lepsze czasy", "Aferim!".

Dziś chciałabym namówić na obejrzenie dwóch bardzo dobrych i bardzo interesujących filmów. Od razu lojalnie informuję, że nie są to obrazy lekkie, łatwe i przyjemne. Przeciwnie to filmy z gatunku ciężkich i niemiłych. Cóż zrobić, taki jest i był świat, więc trudno oczekiwać, że twórcy będą zagłaskiwać rzeczywistość. Ale dość tych banałów, czas przejść do konkretów.

Pierwsza pozycja, którą zobaczyć trzeba, to dokument Hanny Polak "Nadejdą lepsze czasy". Kiedy czytam wywiady z reżyserką, a przy okazji premiery ukazało się ich kilka, dochodzę do wniosku, że jej życie też byłoby świetnym materiałem na film. Niedoszła aktorka, która ileś lat mieszkała w Stanach, aby potem na dłużej zakotwiczyć w Rosji, gdzie pomagała dzieciom ulicy, przy okazji kończąc studia filmowe. To wtedy powstał głośny dokument "Dzieci z Leningradzkiego", a potem ten, który możemy oglądać teraz. Hanna Polak kręciła go przez czternaście lat. Koniecznie trzeba dodać, że robiła to nielegalnie w skrajnie niebezpiecznych warunkach. Właściwie słowo kręciła jest w tym wypadku  nieadekwatne. Lepiej powiedzieć, że towarzyszyła swoim bohaterom z kamerą. Ale i słowo bohaterowie nie oddaje całej prawdy. To ludzie, którym pomagała, których problemami żyła, których polubiła. A jeśli ktoś nie słyszał, kim są, niech się dowie, że to nielegalni mieszkańcy największego moskiewskiego wysypiska śmieci zwanego Swałką. W takim miejscu na pewno nikt mieszkać nie powinien, a przecież żyli tam ludzie, ba nawet rodziły się dzieci. Używam czasu przeszłego, bo wysypisko zamknięto. Jak tam trafili? Kto czytał "Czasy secondhand" Swietłany Aleksijewicz, ten wie. W Rosji w gangsterskich latach dziewięćdziesiątych znaleźć się na dnie było bardzo łatwo. Tak trafiły na Swałkę Jula i jej matka. To Julę wybrała Hanna Polak na główną bohaterkę filmu. Towarzyszyła jej czternaście lat. Najpierw dziesięcioletniej dziewczynce, na koniec dwudziestoczteroletniej kobiecie. Krytycy filmowi, których słyszałam i czytałam, uparli się twierdzić, że "Nadejdą lepsze czasy" to obraz, mimo że dotyka tak dramatycznego i obrzydliwego tematu, optymistyczny i pogodny (tak, takie głosy też słyszałam). Chyba mamy różną wrażliwość. Owszem, historia Juli i jej matki kończy się szczęśliwie. A co z pozostałymi? Większość z bohaterów filmu już nie żyje. Ludzie z wysypiska umierają młodo z powodu chorób, wypadków, często są ofiarami morderstw. Tylko pojedynczym osobom udawało się wyrwać z tego miejsca i rozpocząć normalne życie. Potrzebna była determinacja, wytrwałość i szczęście. A przecież to zwyczajni ludzie. Serce się ściska, kiedy z rezygnacją, żalem i smutkiem w oczach opowiadają o swoim największym marzeniu - nie chcą spędzić całego życia na wysypisku. Na wysypisku, gdzie błoto, trujące wyziewy, groźba wypadku, przestępstwa, bieda i beznadzieja. Na wysypisku, gdzie mieszka się w skleconych z byle czego budach, które w czasie deszczu  albo w porze roztopów toną w błocie i wodzie, a zimą ..., lepiej nie mówić. Na wysypisku, którego nielegalni mieszkańcy nie mają żadnej opieki, żadnych praw a ich dzieci nie chodzą do szkoły. Gdzie tu optymizm?

Drugim bardzo interesującym filmem jest rumuński "Aferim!". Propozycja niezwykła nie tylko dlatego, że czarno-biała, nakręcona w manierze dawnego kina. Niezwykły jest też czas i miejsce. Przenosimy się na Wołoszczyznę roku 1835. To okres panowania Imperium Osmańskiego, ale i Rosja walczy o wpływy. Mieszają się narodowości i religie, a miejscowa ludność wyzyskiwana jest przez Turków, rumuńskich bojarów i kościół. Ale najgorszy los mają Cyganie, uważani za dzieci diabła,  nienawidzeni, pogardzani i bardzo często będący niewolnikami w dosłownym sensie tego słowa. Jedna ze scen rozgrywa się na targu, gdzie między innymi handluje się żywym towarem. Ba, Cyganie sami siebie wystawiają na sprzedaż, zachwalając swe walory, bo tylko tak mogą przeżyć. Opowieść jest prosta, trochę w duchu brudnego, naturalistycznego westernu, gdzie właściwie dobrych i szlachetnych bohaterów nie ma. Policmajster i pomagający mu syn szukają zbiegłego Cygana, który okradł swojego pana. Potem prawda okaże się nieco inna, ale tak czy inaczej los biedaka jest przesądzony. Wędrują przez bezdroża, dzikie góry i ostępy, zapomniane przez Boga wsie, jak w westernie. Spotykają różnych ludzi, między innymi popa, który wykłada im swoją życiową filozofię będącą kwintesencją ksenofobii i antysemityzmu, trafiają do obozowiska Cyganów, do jakiejś wioski, nocują w karczmie, wreszcie dotrą do domu bojara, aby odstawić tam zbiega. Każde spotkanie, każde miejsce to osobna scenka, fascynująca, egzotyczna i najczęściej przerażająca. To świat potworny, nie tylko prymitywny, ale i nienawistny. Tu nie ma miejsca na litość i ludzkie odruchy. Obowiązuje ścisła hierarchia, najniżej na tej społecznej drabinie są Cyganie i kobiety. Każdy walczy o swoje, jeśli okaże słabość, oberwie od życia. Ludzie gardzą sobą i nienawidzą się. Świetnie mają się narodowe stereotypy, które są źródłem niechęci do obcych, żeby nie powiedzieć nienawiści. Właściwie wszyscy godzą się ze swoim losem, wiedzą, że tak było, jest i będzie. Cóż, tak ten świat urządzono. Jeśli się buntują, to tylko pro forma, bo z góry wiedzą, że bunt nic nie da. Człowiek może liczyć tylko na siebie i na łut szczęścia. Nie obroni go ani pan, któremu służy, ani duchowny, bo przecież to oni są źródłem opresji. A wszystko z  Bogiem na ustach. Po seansie możemy odetchnąć z ulgą - świat jednak jest coraz lepszy, ale szybko przypominamy sobie, że ksenofobia, antysemityzm i pogarda nadal mają się dobrze, a może nawet coraz lepiej.


Katarzyna Surmiak-Domańska "Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość"

Na książkę Katarzyny Surmiak-Domańskiej "Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość" (Czarne 2015) czekałam, od kiedy z zapowiedzi wydawnictwa dowiedziałam się, że ma ukazać się jesienią. Temat wydał mi się bardzo ciekawy. Opowieść o Ameryce mało znanej, takiej, do której rzadko trafia turysta. Prowincjonalnej, konserwatywnej, religijnej. To tak zwany Pas Biblijny, południowo-wschodnie stany. Niegdyś matecznik niewolnictwa, ostoja rasizmu. To tu w drugiej połowie w 1865 lub 1886 roku w spustoszonym przez cyklon miasteczku Pulaski w stanie Tennessee, już po wojnie secesyjnej  narodził się Ku Klux Klan. Historia powstania organizacji jest niezwykle ciekawa i przede wszystkim zaskakująca. Śmiało można powiedzieć, że wszystko zaczęło się od wygłupu, zgrywy i zabawy. Stąd wzięła się właściwie nic nieznacząca, tajemniczo brzmiąca nazwa, dziwaczne  funkcje (Wielki Mag, Wielki Cyklop; podobnych używano jeszcze do niedawna) i wreszcie doskonale znane stroje. Sześciu byłych oficerów konfederackiej armii, którzy pewnej nocy z nudów postanowili założyć jakiś klub, nie miało pojęcia, czym ów klub stanie się z czasem.

W reportażu Katarzyny Surmiak-Domańskiej opis czasów współczesnych miesza się z historią. Autorka, wiedziona ciekawością, wybrała się na zjazd jednej z grup Ku Klux Klanu, bo dziś KKK to wiele niezależnych od siebie bractw, zwanej Rycerze Ku Klux Klanu albo inaczej Partią Rycerzy. Jej siedziba mieści się w wiosce Zinc niedaleko miasteczka Harrison (prawie sto procent białych mieszkańców jak z dumą mówią o swoim mieście jego obywatele) w stanie Arkansas. Na czele Partii Rycerzy stoi pastor Thomas Robb, niegdyś Wielki Mag, dziś idąc z duchem czasu, zadowala się skromniejszą nazwą - Dyrektor. Reporterka uzyskała zgodę nie tylko na wzięcie udziału w zjeździe, ale i na rozmowy z jego uczestnikami. Więc rozmawia, próbując zrozumieć ludzi, których poglądy, sposób życia są jej zupełnie obce. Jak można pogodzić wielką, żarliwą religijność z rasizmem, antysemityzmem, faszyzmem, posiadaniem broni i gotowością do jej użycia, brakiem tolerancji i akceptacji dla wszelkiej odmienności? Okazuje się, że można (przecież nie tylko tam). Jej rozmówcy są mili, uśmiechnięci, sympatyczni, dobroduszni, chodząca dobroć. A jednocześnie ci sami ludzie z uśmiechem na twarzy wygłaszają takie zdania Mieszanie ras jest złe. Jeżeli ludzie będą się mieszać, na świecie zabraknie białych dzieci. Białe dzieci są mniejszością w USA. Białe dzieci są mniejszością na świecie. Ratujmy białą rasę. Te cytaty pochodzą z telewizyjnego programu prowadzonego przez dziewięcioletniego Andrew, wnuka pastora Robba. Wielu z rozmówców Surmiak-Domańskiej właściwie nigdy nie miało do czynienia z ludźmi o innym kolorze skóry, bo mieszkają w miejscowościach niemal stuprocentowo białych, a swoje poglądy wyssali z mlekiem matki. Źródeł takich zachowań szuka autorka przede wszystkim w przeszłości.

Opowiada historię Ku Klux Klanu, jego upadku i odradzania się (współczesne bractwa to czwarta odsłona organizacji), opowiada o tym, jak zmieniał się wróg (już drugi KKK, który odrodził się na początku dwudziestego wieku, był nie tylko rasistowski, ale i antysemicki; przyczyna to masowy napływ żydowskich imigrantów; między 1890 rokiem a 1914 przybyło ich do Stanów ponad pół miliona), a wreszcie mówi o zmianie strategii z negatywnej na pozytywną (tak jest dziś; nie zwalczają, lecz chronią, oczywiście białą, zagrożoną rasę). Wybierając taki temat, nie sposób uciec od spraw strasznych, dlatego autorka pisze o niewolnictwie (także białych!), rozruchach, rasistowskiej histerii, powszechnych linczach i samosądach (uwieczniano je na zdjęciach, które potem sprzedawano oficjalnie jako pocztówki), o miastach zachodzącego słońca (to dlatego Harrison mieszkają tylko biali). Nie upraszcza ani nie zagłaskuje problemów, nie ucieka od nich. Dlatego wspomina też o marnej współczesnej kondycji Afroamerykanów (brak wykształcenia, trwałe bezrobocie, roszczeniowość, przestępczość), a przyczyn tego szuka również w przeszłości.

Lektura książki Katarzyny Surmiak-Domańskiej to jak wyprawa na inną, dziwną planetę. Reportaż niezwykle ciekawy, świetnie napisany, podbudowany solidną wiedzą. Kto chce zrozumieć, powinien koniecznie przeczytać.

Jarosław Mikołajewski "Wielki przypływ"

Lubię czytać teksty Jarosława Mikołajewskiego. Pisząc teksty, mam na myśli  jego artykuły,

nie książki, bo tych dotąd nie znałam. Poezji, bo sięgam po nią rzadko, co przyznaję z rezygnacją, bo chciałoby się należeć do tej wąskiej elity czytającej wiersze, ale niestety wrażliwości nie starcza. Jakiś czas temu miałam ochotę sięgnąć po opowiadania, ale po przestudiowaniu notki wydawcy uznałam, że one też nie dla mnie. Ale jego publicystykę lubię bardzo, a jeszcze bardziej lubię go słuchać w radiu. Lubię, kiedy spokojnym, nieco przyciszonym głosem z uwagą, namysłem i wrażliwością opowiada o sprawach, które go poruszają. Tak było niedawno. W ciągu tygodnia w tej samej stacji wysłuchałam dwóch różnych rozmów z Mikołajewskim na temat jego najnowszej książki. Właściwie drugi wywiad chciałam sobie podarować, bo co nowego powie na ten sam temat, ale okazało się, że nie miałam racji. Tak ciekawie i przejmująco mówił o swojej książce, reportażu z Lampedusy zatytułowanym "Wielki przypływ" (Dowody na Istnienie 2015), że natychmiast postanowiłam go przeczytać. Książeczka jest niewielka, można ją połknąć w ciągu jednego wolnego dnia.

Skoro Lampedusa, to imigranci. Mikołajewski próbuje swoim pisaniem poruszyć nasze sumienia. Chce wierzyć, że uda mu się coś zmienić, zainteresować nie tylko czytelnika, ale i tych, od których coś zależy. Ta wiara jest w nim coraz słabsza. Po raz pierwszy był na Lampedusie trzy dni przed wielką tragedią w październiku 2013, kiedy u wybrzeży wyspy utonęło trzystu sześćdziesięciu sześciu imigrantów. Napisał potem trzy reportaże, pozostały bez echa. O tragedii też szybko zapomniano, nie wywołała wstrząsu, najwyżej niezdrową ciekawość. Wrócił na Lampedusę wiosną tego roku, aby opowiedzieć o wyspie, której mieszkańcy, a jest ich na tym niewielkim skrawku ziemi niewiele ponad sześć tysięcy, chcąc nie chcąc, muszą na co dzień konfrontować się z tragedią uchodźców. Bo katastrofa sprzed dwóch lat nie zahamowała ich napływu. Pozornie problem przestał istnieć. Aby nie odstraszać turystów, z których próbują żyć miejscowi, statki i łodzie patrolujące przybrzeżne wody przywożą  ich nocą. Prawie każdej nocy. Przejmująco opowiada o tym lekarz stawiający się na molo, do którego dobijają, na każde wezwanie. Bada żywych i martwych, pomaga, odsyła do szpitala, reanimuje. Robi to wszystko za darmo, zaniedbując rodzinę. Dlaczego? Bo tak trzeba. Po prostu. Aby zrozumieć, z jakim ogromem nieszczęścia spotyka się od lat niemal każdej nocy, trzeba przeczytać to, co ze ściśniętym gardłem opowiada Mikołajewskiemu. Równie przejmująca jest rozmowa z księdzem, który zastanawia się, jakie niezadane pytania i jakie wyzwania stawiają przed nami uchodźcy swoim przybyciem. Nie mówi o wielkiej polityce, skupia się na sprawach najprostszych. Że w ich oczach jesteśmy bogaci i syci, chociaż lubimy myśleć o sobie inaczej, że żyjemy w pokoju, dlatego uciekają tutaj od wojny. Mówi też, jakie szczęście mają mieszkańcy Lampedusy, bo mogą pomagać, bo mogą nakarmić głodnego, bo mogą poznać innego i leczyć się z grzechu rasizmu. Bo inaczej myśli się o jakimś anonimowym obcym, a inaczej o matce z dzieckiem, którą zmarzniętą i wyczerpaną wyciągnęło się z łodzi. Trudne to wszystko. Rozmawia też Mikołajewski z Giacomo, artystą, pieśniarzem, poetą, człowiekiem zaangażowanym, do którego przylgnęła łatka buntownika i radykała. Giacomo zbiera rzeczy po uchodźcach, aby ocalić pamięć o nich. Każdy rozdział to inny rozmówca. Z kim by jednak autor nie rozmawiał, czy z miejscowym historykiem i archiwistą, czy z kobietą prowadzącą ośrodek dla żółwi, czy z leciwym profesorem Fragapante, artystą, uczonym, nauczycielem, niegdyś burmistrzem, który dla wyspy zrobił najwięcej, każdy w pewnym momencie musi odnieść się do problemu uchodźców. Pełne zadumy i gniewu są te rozmowy.

Ale Mikołajewski pisze nie tylko o tragedii imigrantów. Opowiada również o wyspie i jej mieszkańcach. O wyspie, która została zasiedlona dopiero w połowie XIX wieku przez rozmaitych skazańców, którzy decydując się zamieszkać na niej i karczować jej wnętrze, kupowali sobie wolność. O wyspie zniszczonej przez człowieka, odartej z zieleni, o wyspie, na której nie dba się o przeszłość, bo ta przeszłość była uboga i trudna, więc lepiej o niej zapomnieć i iść z duchem czasu, co oznacza sycenie się współczesnymi gadżetami i życie bezrefleksyjne. O wyspie, gdzie jeszcze niedawno nie było szpitala ani nawet ambulatorium, więc żeby zbadać krew trzeba było płynąć na Sycylię (do dziś kobiety rodzą dzieci właśnie tam). O wyspie, na której nie ma uroczych miasteczek tak dobrze znanych z innych rejonów Włoch. A jednocześnie to właśnie tutaj jest plaża uznana za najpiękniejszą na świecie. Smutna to opowieść o miejscu, gdzie bezmyślność, lekceważenie  pejzażu, piękna i przeszłości, miesza się z poświęceniem i szlachetnością. Mikołajewski pisze o tym wszystkim z wrażliwością i zadumą. Przemierzając rozpalone słońcem drogi bez odrobiny cienia, stawia sobie pytania, snuje refleksje, by zakończyć swój pobyt na Lampedusie modlitwą, modlitwą niewierzącego, bo tak wielokrotnie o sobie pisał czy mówił. A kropką jest poetycki sen o mostach.

"Victoria"

Z tygodniowym opóźnieniem obejrzałam "Victorię", niemiecki film Sebastiana Schippera nagrodzony między innymi Niemieckimi Nagrodami Filmowymi w kilku kategoriach, nagrodą za zdjęcia na tegorocznym Berlinale  i nominowany również w kilku kategoriach do Europejskich Nagród Filmowych. Obraz zbiera świetne recenzje, a niemal wszyscy podkreślają, że został nakręcony w jednym ujęciu, co jest wyczynem niebywałym tym bardziej, że trwa grubo ponad dwie godziny. Śmiem twierdzić, że gdyby nie ten zabieg, o filmie nie byłoby aż tak głośno. Dzięki takiemu prowadzeniu kamery widz jest bardzo blisko bohaterów, właściwie jest z nimi, nie odstępuje ich na krok, wędruje przez nocny Berlin, czuje emocje. Większa część akcji toczy się nocą w opustoszałym mieście, co potęguje mocny klimat. Długo nic specjalnego się nie dzieje. Ot, podglądamy zwyczajne zdarzenia.

Tytułowa Victoria, jak się potem okaże dziewczyna z Madrytu, która w Berlinie jest od niedawna i pracuje w kawiarni, spędza wieczór w klubie, spotyka tam czterech prawdziwych berlińczyków, jak o sobie mówią. Faceci niczym się nie wyróżniają, są trochę zawiani, na pierwszy rzut oka nieciekawi i nieskomplikowani, żeby nie powiedzieć prymitywni. Ot, takie żuliki. Pod wpływem chwilowego impulsu Victoria dołącza do nich i razem włóczą się po mieście. Słuchamy ich rozmów o niczym, rzecz normalna w takiej sytuacji, odwiedzamy ich ulubione, sekretne miejsce spotkań. Wiemy, że coś się zdarzy, bo to sugeruje informacja dystrybutora (właściwie w większości materiałów o filmie, jakie znalazłam, napisano nawet co), a że atmosfera jest gęsta, spodziewamy się gromu w każdej chwili. I rzeczywiście doczekamy się. Wieczór rozpoczęty niewinnie, skończy się tragicznie. Przez przypadek, a trochę jednak z własnego wyboru, Victoria igra z ogniem, podobnie zresztą jak jej towarzysze, którzy nie do końca zdawali sobie sprawę, w co się pakują. Czym innym jest ukraść piwo ze sklepu, czym innym mieć do czynienia z prawdziwymi gangsterami. To kolejny film o splocie przypadkowych okoliczności, które zmieniają życie człowieka, bo jasne jest, że po tym, co się zdarzyło, Victoria nie będzie taką samą dziewczyną.

Obraz robi wrażenie i zostaje w pamięci. Widziałam go w piątek, piszę w niedzielę, a stale mam go w głowie, ale kiedy się nad nim zastanawiam, dochodzę do wniosku, że w tym wypadku działa raczej magia kina. Magia wykreowana przez to jedno ujęcie, noc, pustkę, nieupiększone, zwyczajne, chropowate plenery. To uwodzi. Uwodzić też może uśmiech Victorii i Sonny, w którym przeciętność miesza się z wrażliwością i czułością, no i to, co się między tym dwojgiem dość subtelnie dzieje. Kiedy jednak wejdziemy głębiej, historia może wydać się niewiarygodna, bohaterka naiwna, a decyzje i zachowanie Sonnego nieprawdopodobne. Walczy we mnie postawa racjonalna z nieracjonalną. W tym drugim ujęciu para bohaterów to romantyczni straceńcy, trochę, ale tylko trochę, bo jednak jest to porównanie na wyrost, jak Bonnie i Clyde. Pisząc to, myślę o popkulturowej legendzie stworzonej przez film Artura Penna, a nie o parze autentycznych morderców. Dlatego mam mieszane uczucia, ale "Victorię" mimo wszystko polecam. Na koniec dodam jeszcze, że film mnie bardzo zmęczył. Wyszłam z kina przygnębiona i ogłuszona mroczną atmosferą. Chwilowo mam dość takich mocnych, ciężkich wrażeń, dlatego odłożyłam oglądanie "Czerwonego pająka" i dokumentu "Nadejdą lepsze czasy", chociaż ten ostatni chyba zobaczę w tygodniu, bo obawiam się, że długo grany nie będzie, a jest zbyt ważny, żeby go pominąć.

"Imigranci"

Jacques Audiard to jeden z tych reżyserów, którego filmów od kilku lat nigdy nie pomijam. Nawet jeśli nie są perfekcyjne, to zawsze poruszają. Takie było "W rytmie serca" z moim ulubionym Romainem Durisem czy "Rust and Bone" z Marion Cotillard, no i przede wszystkim znakomity "Prorok", jego najwybitniejsze dzieło. Audiard pokazuje w swoich filmach bohaterów niejednoznacznych, często złych, ale w każdym z nich tkwi pierwiastek dobra (o ile pamięć mnie nie myli, wyjątkiem jest "Prorok"). Chociaż brzmi to banalnie, zmienia ich miłość. Pamiętajmy, że i "W rytmie serca", i "Rust and Bone" to kino w założeniu popularne, a nie niszowe. Inaczej jest z przywoływanym już tutaj "Prorokiem" i najnowszymi "Imigrantami". Obawiam się, że film nie zdobędzie masowej widowni. A szkoda, bo oczywiście powinien. "Imigranci" zbierają w sobie doświadczenia tych trzech tytułów, o których tutaj wspominam. Podobnie jak "Prorok" pokazują świat zamknięty, mroczny, bardzo przygnębiający (tam było to więzienie, tu podparyskie osiedle, gdzie nikt, komu się w życiu wiedzie, nie chciałby żyć), z kolei do "W rytmie serca" i "Rust and Bone" zbliża najnowszy film Audiarda typ bohaterów, spojrzenie na ludzi. A jest to historia uciekinierów z pogrążonej w wojnie domowej Sri Lanki. On, żołnierz tamilskich tygrysów, o niej wiemy niewiele. Aby starać się o azyl w Europie, udają rodzinę, zabierając ze sobą osieroconą dziewięcioletnią dziewczynkę. Świat oglądamy z ich perspektywy. Co ciekawe grający głównego bohatera Jesuthasan Antonythasan ma za sobą podobne doświadczenia (scenariusz filmu jest podobno w połowie oparty na jego historii). Dziś jest pisarzem i aktorem. Namawiam wszystkich na ten film, nie tylko ze względu na gorący temat. Pewnie nie dorównuje "Prorokowi", można się do tego i owego przyczepić, ale to przecież i tak bardzo dobre, bardzo mocne i bardzo ważne kino. A kto widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Najbardziej w filmie Audiarda poruszył mnie i zaciekawił  obraz świata. Udający rodzinę Dheepan, Yalini i zabrana przez nich dziewczynka, Illayaal, zostają skierowani do podparyskiego socjalnego osiedla, gdzie on ma pracować jako dozorca. To miejsce, do którego na pewno nie chcielibyśmy trafić. Mieszkają tam ubodzy Francuzi, którym nie udało się wyrwać do lepszej dzielnicy, i imigranci. Nie byłoby w tym oczywiście nic złego, gdyby nie zaniedbane otoczenie, a przede wszystkim przestępczość. Dzielnica rządzona jest przez narkotykowe gangi, które tu załatwiają swoje interesy, właściwie jawnie. Jeśli nie wchodzi się w drogę przestępcom, można jakoś żyć, przyzwyczaić się do otoczenia, szczególnie jeżeli uciekło się z piekła i przeszło przez ośrodek dla uchodźców. My patrzymy na to miejsce naszymi oczami, z naszej perspektywy, inna jest na pewno perspektywa uciekinierów. Dheepan i Yalini jakoś powoli przyzwyczajają się do otoczenia, organizują sobie życie. Nawet mieszkanie z czasem wygląda coraz lepiej. Uważny widz pewnie zauważy, że kafelki, które odpadły od ściany i zalegały na parapecie, z czasem znowu ozdabiają kuchnię. On radzi sobie jako dozorca, ona, chociaż marzy o wyjeździe do Anglii, gdzie ma kuzynkę, też wciąga się w życie tej udawanej rodziny. Najlepiej wiedzie się oczywiście Illayaal. Po początkowych kłopotach, coraz lepiej idzie jej w szkole. Jest tłumaczką i przewodniczką swoich opiekunów. Nawet sąsiedzi są życzliwi, pomagają, rozumieją, cierpliwie wyjaśniają nieporozumienia.

Ale spokój to tylko pozory. Co jakiś czas wstrząsają dzielnicą porachunki gangów. O Dheepana upominają się duchy z przeszłości, o której chce zapomnieć. Wyjścia są dwa, albo się przyzwyczaić do czającego się zagrożenia i żyć w miarę normalnie, wszak pełno jest takich miejsc na świecie, gdzie ludzie muszą nauczyć się egzystować w cieniu grożącego im stale niebezpieczeństwa, albo starać się wyrwać z tego ponurego miejsca. Tego próbuje Yalini, która nie bacząc na nic, podejmuje próbę wyjazdu. Jest i wyjście trzecie, walka o swoją pozycję, próba sił z gangsterami, zaznaczenie swojego terytorium i swojej pozycji. Tego próbuje Dheepan. Ale to droga niebezpieczna. I tu chciałabym zwrócić uwagę na coś, co mnie bardzo zainteresowało, a co łatwo można przeoczyć. Ten zamknięty świat jest też koszmarem dla gangsterów i drobnych przestępców, którzy rządzą dzielnicą. Wydaje się, że są panami sytuacji. W rzeczywistości i ci z dołu przestępczej hierarchii, i wierchuszka żyją w ciągłym napięciu i zagrożeniu. Gdyby mieli przed sobą inną perspektywę, pewnie nie weszliby na przestępczą ścieżkę. Mówi o tym młody chłopak, diler. Co to za życie, o ile dobrze pamiętam, mniej więcej taki jest sens jego słów. Smutny, przerażający świat, z którego trudno się wyrwać. Komu nie w smak ciężka praca, jaką wykonuje Dheepan, szuka łatwiejszego zarobku, na bakier z prawem. Gangsterzy są tuż obok, mają pieniądze, z boku wydaje się, że nikt ich nie nęka, za to każdy ma przed nimi respekt. Dla wielu pociągająca perspektywa. O konsekwencjach nikt przecież początkowo nie myśli.

Siłą filmu są zniuansowane portrety bohaterów, Dheepana i Yalini, którzy przechodzą przemianę. Szczególnie ona,  zbuntowana, nastawiona tylko na siebie, instrumentalnie traktuje dziewczynkę. Skoro ją ze sobą zabrała, powinna się nią opiekować.Tymczasem jest gotowa ją porzucić, byle tylko wyjechać do Anglii. Długo nie czuje się za nią odpowiedzialna. Dheepan początkowo łatwiej przystosowuje się do sytuacji, to on jest dojrzalszy, ale pojawienie się jego dowódcy i gangsterskie porachunki budzą w nim demony, ożywiają przeszłość. Z jednej strony przypomina sobie o zmarłej żonie i córkach, z drugiej walcząc z gangsterami, przejmuje ich reguły gry. Bardzo dyskretnie i subtelnie pokazuje reżyser świat dziewczynki wyrwanej na siłę ze środowiska, które znała. Długo nie ma oparcia w dorosłych, jest samotna, potrzebuje ciepła, miłości, a oni, przecież obcy, traktują ją obojętnie. Ale Audiard przygląda się nie tylko tej trójce. Portretuje również szefa jednego z gangów. Bezwzględny przestępca ma też drugą, lepszą twarz. Dostrzega w Yalini człowieka, a nie tylko posługaczkę, próbuje nawiązać z nią kontakt, chociaż bariera językowa utrudnia porozumienie. Ale kto wie, czy dzięki temu nie jest łatwiej? Można opowiadać o swoich kłopotach bez obawy, że ktoś zdradzi, wyśmieje, wzruszy ramionami. Można wyrzucić z siebie ból, gorycz, rozczarowanie. Nie łudźmy się jednak. Gangsterskie interesy są ważniejsze od sentymentów, tym bardziej, że to walka nie tylko o wpływy, ale i o życie, więc kiedy trzeba, to ten miły dotąd mężczyzna słodkim głosem powie Yalini, żeby ostrzegła męża, bo jeśli dalej będzie wchodził gangsterom w drogę, to zginie.

Jak rozumieć słodkie zakończenie filmu? Czy ten rajski, kolorowy obrazek to wizja marzeń podszyta ironią, czy tak szczęśliwie potoczyły się losy bohaterów? Historia Jesuthasana Antonythasana pokazuje, że możliwy jest happy end. Chciałoby się wierzyć, że i im się udało, ja jednak odbieram tę sielską scenę jak ironiczną, gorzką kodę zamykającą film.


"Moja matka"

Na najnowszy film Nanniego Morettiego "Moja matka" szłam z dużymi nadziejami. Wprawdzie jakiś czas temu obiły mi się o uszy niezbyt pochlebne głosy, ale dyskutanci Tygodnika Kulturalnego w TVP Kultura zatarli złe wrażenie, wyrażając się o filmie jak najlepiej. Tym razem w zasadzie nie było kontrowersji, to dawało gwarancję, uśpiło czujność, sprawiło, że mimo braku czasu koniecznie chciałam obejrzeć "Moją matkę" natychmiast. Szłam do kina w deszczowy, niedzielny wieczór, ale pal sześć pogodę, miałam nadzieję na poruszający seans. Tymczasem przeżyłam wielkie rozczarowanie! Film okazał się po prostu nudny!

Zamiast głębokich przeżyć, głęboka obojętność! Naprawdę nie bardzo jest o czym pisać. A przecież temat ważny. Jak poradzić sobie z odchodzeniem rodziców? Jak sprostać ich chorobie? Jak pogodzić emocje związane z osobistą tragedią, organizację opieki nad matką z pracą i życiem osobistym? Jedno miesza się z drugim, jedno przeszkadza drugiemu. Śmiech i drobne przyjemności dnia codziennego przeplatają się ze łzami, niepokojem i smutkiem. Jak w życiu. Może ten śmiech jest problemem? Kiedy teraz myślę jeszcze raz o filmie Morettiego, kiedy usiłuję wycisnąć coś z niego, dochodzę do wniosku, że przeszkadza mi wątek komediowy. Sceny, zresztą niespecjalnie śmieszne, z Johnem Turturro w roli amerykańskiego aktora grającego jedną z ról w filmie kręconym przez główną bohaterkę odwracają uwagę od głównego wątku, sprawiają wrażenie przekombinowanych. A to, co najważniejsze, wypada banalnie. Ot garść komunałów. Że choroba matki skłania do zastanowienia się, co jest ważne. Że pokazuje miałkość tego, wokół czego na co dzień się kręcimy. Że tak mało wiemy o swoich najbliższych. Że warto poświęcać im czas, bo będzie za późno. Że nigdy nie jesteśmy gotowi na najgorsze. I tak dalej.

Po raz kolejny odwołam się do równie banalnego stwierdzenia - wszystko już było, nie ma nowych tematów, dlatego nie liczy się co, ale jak. Albo te stare jak świat prawdy zostaną przekazane z taką siłą, w taki sposób, że poruszą, wytrącą z obojętności, albo nie. Tym razem się nie udało. Nanni Moretti zawiódł. Przynajmniej mnie. Oczywiście nie mogę wykluczyć, że ktoś będzie innego zdania. Jak dyskutanci z Tygodnika Kulturalnego.

Aleksandra Łojek "Belfast. 99 ścian spokoju"

Kiedy tylko w zapowiedziach wydawniczych zobaczyłam reportaż Aleksandry Łojek

"Belfast. 99 ścian pokoju" (Czarne 2015), od razu wiedziałam, że muszę go przeczytać. Irlandię Północną powinniśmy kojarzyć z konfliktem, a właściwie wojną domową, kiedyś bardzo medialną, dziś medialnie zapomnianą, bo tak zwane porozumienia wielkopiątkowe z roku 1998 oficjalnie ją zakończyły. Powinniśmy, ale że niekoniecznie tak jest, dowodzi opowiedziana w książce historia młodego polskiego małżeństwa, które Irlandię Północną potraktowało jak każdy inny region Wielkiej Brytanii i skuszone niskimi cenami postanowiło tam zamieszkać. W tym akurat nic złego nie ma, autorka tej książeczki też tam osiadła. Różnica polega na tym, że ona zrobiła to świadomie, znała historię tego miejsca i mniej więcej wiedziała, jak żyje się tam teraz, a opisywane przez nią małżeństwo nie miało o tym pojęcia. Skuszeni wyjątkową okazją kupili świetny dom za niewielkie pieniądze. Już pierwszej nocy przekonali się, jaki błąd popełnili. Dom był tani, bo stał na terenie jednego z interfejsów. Szczęśliwy pośrednik wykorzystał naiwność cudzoziemców nieznających miejscowych realiów. Czym jest interfejs i dlaczego lepiej tam nie mieszkać? O tym i ja nie wiedziałam, jak i o wielu innych sprawach, które są tematem reportażu Aleksandry Łojek.

Pamiętam, jak bardzo się zdziwiłam, kiedy kilka lat temu otworzono połączenie lotnicze z mojego miasta do Belfastu. Kto tam będzie latał i po co? W książce, którą właśnie przeczytałam, znalazłam dwie odpowiedzi. Po pierwsze mieszka tam sporo Polaków, po drugie Irlandię Północną odwiedza coraz więcej turystów. Ci ostatni zwabieni informacją, że Belfast uznany został przez któryś z przewodników, a potem potwierdził to swoim autorytetem National Geografic, za jedno z dwunastu najciekawszych turystycznie miejsc na świecie, na pewno wywiozą z tego pięknego rzeźbionego w czerwonej cegle miasta cudowne wspomnienia i wspaniałe wrażenia. Najprawdopodobniej zachwyci ich też krajobraz. Jeśli turysta nie wychyli nosa poza zadbane, kolorowe, gwarne centrum, a po co miałby to robić, z pewnością przewodniki informują, do których miejsc nie należy się zapuszczać, nie będzie miał pojęcia, że miasto nadal toczy choroba. Choroba nienawiści, choroba podziału zmieszana z chorobą biedy i wykluczenia. Ta mikstura powoduje, że Irlandię Północną, a szczególnie Belfast nadal trudno uznać za miejsce takie jak inne. Bo toczy się tu obok oficjalnego, drugie, podskórne życie. To świat rządzony przez organizacje paramilitarne, które nadal wykonują wyroki i które pilnują porządku, wyręczając policję w dzielnicach biedy. Najlepiej zapomnieć, nie wiedzieć, milczeć. Więc żyć się w Belfaście da, ale trzeba wiedzieć jak. Konieczna jest specjalna instrukcja obsługi. I taką instrukcją, na pewno z konieczności w pigułce, jest reportaż Aleksandry Łojek. Dla mnie odkrywczy, bo mimo że nie byłam tak naiwna jak opisane w książce polskie małżeństwo, to o współczesności tego zapomnianego zakątka Europy miałam niewielkie pojęcie.

A Irlandia Północna to obszar ciągle jeszcze nękany postwojennymi problemami. Niby wojna domowa zakończyła się w roku 1998, ale do normalności daleko. Jak mówi jeden z rozmówców reporterki, Wielka Brytania nadal prześladuje republikanów, lojalistów zresztą też, nadal giną ludzie, nadal rządzą paramilitarni, nadal są więźniowie polityczni, a policja jak się bała, tak się boi i do pewnych spraw woli się nie mieszać. W centrum Belfastu i w zamożnych, willowych dzielnicach znajdujących się na obrzeżach życie toczy się jak w innych europejskich miastach, ale reszta to szachownica dzielnic-gett zamieszkanych przez republikanów (zwolenników połączenia z Irlandią; najczęściej to katolicy) i lojalistów (uważają, że Irlandia północna to część Zjednoczonego królestwa; to najczęściej protestanci). Te dzielnice oddzielone są od siebie owymi tytułowymi ścianami pokoju, które z jednej strony ułatwiają życie, ponieważ zapobiegają eskalacji konfliktu, z drugiej utrudniają. No bo jak wygodnie żyć w podzielonym mieście? Wszystko jest podporządkowane temu podziałowi, nawet korporacje taksówkowe. Mieszkańcy Irlandii Północnej doskonale opanowali sztukę dostosowania się do tego podziału. Wystarczy kilka dość ogólnikowych pytań i już wiadomo, kim jesteś - gdzie mieszkasz i jakie masz poglądy.

Ale przecież nie fizyczny podział miasta jest najważniejszy. Najważniejszy jest podział mentalny - światopoglądowy, najczęściej związany z religijnym (chociaż autorka pokazuje, że to jednak uproszczenie), historyczny. To on uniemożliwia normalne życie, to on zabrania miłości między mieszkańcami dzielnicy republikańskiej i lojalistycznej, to on każe rzucać kamieniami w przeciwników politycznych i religijnych, to on nadal każe mordować. Nienawiść zakorzeniona jest głęboko, ma źródła historyczne, i trudno ją zniwelować, skoro pamięć ran jest tak świeża. Porozumienia wielkopiątkowe zakończyły najostrzejszą fazę konfliktu, ale jednocześnie spowodowały, że z wiezień na mocy amnestii wyszli polityczni, a wśród nich nieprzebierający w środkach kaci - wykonawcy egzekucji, ludzie, którzy stosowali najwymyślniejsze tortury. Bywa, że ofiara  na ulicy, w sklepie czy pubie spotyka swojego prześladowcę. Można śmiało powiedzieć, że społeczeństwo Irlandii Północnej cierpi na syndrom stresu pourazowego, czego widocznym objawem jest choćby ogromna liczba samobójstw. Stąd tyle programów pomocowych, naprawczych. Mają łagodzić cierpienia spowodowane konfliktem i budować mosty. Żeby kiedyś podziały zniknęły, a przynajmniej nie były tak ostre. Żeby dało się otworzyć bramy w ścianach pokoju, a może kiedyś te ściany zburzyć. Mozolna to praca tym bardziej, że nie sprzyja jej bieda i społeczne wykluczenie. To one nakładają się na siatkę politycznych podziałów i generują nowe problemy. Bezrobocie, bezczynność, przestępczość i handel narkotykami. Te ostatnie to najprostsza droga do pieniędzy. To dlatego w interfejsie, miejscu niczyim pomiędzy ścianami pokoju, trudno żyć. To tam wieczorami i nocami spotykają się znudzone nastolatki, obrzucając się wzajemnie kamieniami, tłukąc szyby w samochodach tych naiwnych, którzy jak to polskie małżeństwo, nie wiedzą, że zaparkować należy kilka ulic dalej, za ścianą pokoju, a nie pod domem, który ma nieszczęście stać na terenie interfejsu.

Na koniec wspomnę jeszcze o tym, co na mnie zrobiło największe wrażenie. Problem, o którym wspomniałam. Że obok siebie żyją kaci i ofiary, że ludzie, którzy z zimną krwią strzelali, mordowali i torturowali, bo takie były rozkazy, muszą wtopić się w społeczeństwo. Że próbują normalnie żyć. Że nad swoją przeszłością wzruszają ramionami, to była wojna, mówią. (Niektórzy jednak nie wytrzymują i dlatego topią rozpacz w alkoholu.) Że to tacy normalni ludzie. Kobieta, matka, gospodyni domowa, chłopak, czyjś syn, czyjś przyjaciel, mężczyzna o łagodnej twarzy. Jak radzą sobie z przeszłością? To częste pytanie, które Aleksandra Łojek zadaje sobie i swoim rozmówcom.

Trzeba przeczytać książkę, aby zrozumieć, że ten zapomniany konflikt niewiele różni się od innych, bardziej medialnych na przykład tego w Rwandzie czy  palestyńsko-izraelskiego, do którego mieszkańcy Irlandii Północnej lubią się porównywać.

Leonid Cypkin "Lato w Baden"

To na pewno nie jest książka dla wszystkich. Dla kogo w takim razie? Dla miłośników, a przynajmniej dla tych, którzy znają Dostojewskiego i literaturę rosyjską. Oczywiście trochę przesadzam. Jeśli ktoś nie czytał "Zbrodni i kary", "Biesów", "Braci Karamazow", nic nie stoi na przeszkodzie, aby po powieść Leonida Cypkina "Lato w Baden" (Zeszyty Literackie 2015; przełożył Robert Papieski) sięgnąć. Może udzieli mu się fascynacja autora i pod wpływem lektury jego książki rozpocznie swoją przygodę z Dostojewskim? Bo "Lato w Baden" powstało z miłości do Dostojewskiego, jak napisała w posłowiu Susan Sontag. To ona odkryła Cypkina. Znalazła jego powieść w londyńskim antykwariacie, zachwyciła się i mocą swego autorytetu sprawiła, że usłyszał o niej cały literacki świat. I tak duch Leonida Cypkina, rosyjskiego Żyda, lekarza, który tworzył z miłości do literatury, nie licząc na wydanie czegokolwiek, może wreszcie cieszyć się literacką sławą. Duch, bo pisarz zmarł w roku 1982, a Susan Sontag przeczytała "Lato w Baden" i przyczyniła się do jego rozgłosu w roku 2001. Tuż przed śmiercią Cypkina fragment powieści ukazał się w rosyjskim tygodniku wydawanym w Nowym Jorku. To zasługa jego syna, który wraz z żoną wyemigrował do Stanów, co stało się przyczyną zawodowych kłopotów jego rodziców. Nigdy nie dostali zgody na wyjazd. Cóż, życie pisarza nie było usłane różami. Chociaż i tak uniknął najgorszego losu. W czasie wojny on i jego rodzice ocaleli dzięki pomocy jednego z pacjentów ojca, który też był lekarzem, potem w czasach antysemickiej nagonki po raz kolejny udało mu się uniknąć represji. Smutne życie, któremu blasku nadała miłość do literatury. Napisałam tyle o autorze "Lata w Baden", bo to postać wciąż mało znana, nie będę udawać, że wiedziałam o jego istnieniu wcześniej. A sama powieść?

Przede wszystkim trzeba się w nią wgryźć. To książka wymagająca. Trudność może sprawiać nie tyle treść, ile forma. Ciągła, gęsto zapisana narracja, bez akapitów, bez kropek, bez wydzielonych dialogów. Najlepiej znaleźć na nią osobny czas, czytać ciągiem, a przynajmniej długimi partiami, nie rwać na drobne kawałki, bo wtedy możemy nie odczuć jej mocy. Ale jeśli poświęcimy jej czas i uwagę, a nie jest długa, wystarczy weekend, wciągnie nas swoją hipnotyczną mocą. To prawdopodobnie między innymi zasługa tych niekończących się zdań, które wsysają niczym bagno. Trzeba też nastawić się na przeskoki z tematu na temat, z bohatera na bohatera, co utrudnia tak prowadzona narracja. Jednak bez przesady, chaos jest pozorny, wyłania się z niego klarowna historia rozegrana na kilku planach.

Plan pierwszy, nie najważniejszy, ale też przecież bardzo ciekawy, stanowi ramę opowieści. Narrator, alter ego autora, jedzie pociągiem z Moskwy do Leningradu. Odbywa podróż nie byle jaką, podróż tropem Dostojewskiego, którego kocha miłością bezgraniczną. Trudna to miłość dla Żyda, bo jak wiadomo, u Dostojewski nie stronił od antysemickich uwag. Narrator zadaje sobie pytanie, dlaczego jego i wielu innych Żydów Dostojewski mimo tego tak fascynuje, przyciąga. Dziwi się też, skąd u tak wrażliwego na ludzkie nieszczęście człowieka pogarda dla Żydów. Nie ma odpowiedzi na tak zadane pytanie. Narrator jedzie pociągiem, czyta dziennik Anny Dostojewskiej, żony pisarza, patrzy przez okno, wypatrując miejscowości, w których mieszkali. W Leningradzie też będzie chodził jego szlakiem. Właściwie po to tu przyjechał. Snuje się ciemnymi zaułkami, szuka śladów Dostojewskiego i jego literackich bohaterów. Nawet w domu u przyszywanej ciotki, u której się zatrzymuje, sięga po jedną z jego powieści.

Plan narratora miesza się z planem pisarza, a na to nakładają się plany kolejne. Wspomnienia ciotki, opowieści o jej niełatwym życiu, o życiu rosyjskiej inteligencji, o blokadzie Leningradu. Nie ma tego wiele, ale wystarczy, aby zanurzyć się w tym świecie. Cypkin potrafi budować klimat. Nasz wzrok przebija się przez mrok, wszak to zima, wieczór w Leningradzie zapada szybko, słyszymy ściszone rozmowy, skrzypienie starej podłogi, czujemy zapach kurzu, rozglądamy się po zaniedbanej komunałce.

Ale oczywiście najważniejsze partie książki to opowieść o Dostojewskich, o pisarzu i znacznie od niego młodszej żonie Annie. Trzon tej historii to ich podróż po Europie, lato spędzone w Baden, gdzie pisarz maniakalnie grał w ruletkę, wierząc w wygraną. To zmaganie się z demonami. Nawiedzają go wspomnienia z katorgi, literackich upokorzeń, starań o powrót do Petersburga. Kompleksy, poczucie niższości maskowane dziwnymi zachowaniami, które mają udowodnić jemu i światu, jak jest silny. I dążenie ku wolności symbolizowanej wizjami wznoszenia się w górę albo, przeciwnie, spadania, albo pływania. Pisarz gardzi umiarkowaniem i rozsądkiem, zatracenie w obsesyjnej grze w kasynie, której nie potrafi się oprzeć, przybliża go do upragnionej wolności. Fascynujące są opisy tego, jak Dostojewski się szamocze, jak zmaga się z nałogiem, jak gra. To wszystko na granicy realizmu i onirycznych wizji. Ale równie ciekawe są też opowieści o codzienności. O spacerach, wizytach w muzeum, zmaganiu się z biedą. Historię lata spędzonego w Baden poznajemy na przemian z perspektywy pisarza i jego żony. Narracja płynnie przechodzi pomiędzy nimi. Czytelniczy horyzont poszerza się o świat Anny Dostojewskiej. O jej lęki, o jej miłość, wreszcie o jej walkę, aby utrzymali się na powierzchni. Nałóg pogrąża ich w długach, a przecież i wcześniej nie było różowo. Początkowo uległa, potem zdaje sobie sprawę, że jedyną nadzieją jest wyjazd. Właściwie jej małżeństwo to wieczna walka. Nie tylko z biedą, ale i z rodziną męża, zachłanną, pragnącą go tylko dla siebie, gardzącą Anną. Z kart powieści wyłania się obraz trudnego, ale niezwykłego związku Dostojewskich. Ich miłości. Jej fascynacji nim, wielkim pisarzem. Ale i on jej potrzebuje w walce ze swoimi demonami. Niezwykle ważnym fragmentem jest przejmująca opowieść o ostatnich dniach pisarza.

A to jeszcze  nie wszystko, bo dochodzą kolejne plany. Świat książek pisarza, jego bohaterów i miejsc z nimi związanych. I świat idei, dyskusji słowianofilów i okcydentalistów toczonych przez stulecia. Tak to się wszystko miesza i przenika. Gęsta, skondensowana, wciągająca narracja. Ta niewielka książeczka otwiera przed czytelnikiem całe uniwersum opowieści i znaczeń, które wyplątujemy niczym nitkę ze skołtunionego kłębka wełny. Rzeczywiście niezwykła chociaż wymagająca przygoda.

Ramita Navai "Miasto kłamstw. Cała prawda o Teheranie"

Pewnie nie natrafiłabym na książkę Ramity Navai "Miasto kłamstw. Cała prawda o Teheranie" (Prószyński i S-ka 2014; przełożył Tomasz Wilusz), gdybym nie usłyszała o niej w audycji radiowej. Zginęłaby w morzu tego, co się wydaje. Napisała ją Iranka wychowana w Londynie. Jest dziennikarką, reporterką i autorką licznych filmów dokumentalnych. Przez kilka lat była korespondentką w Teheranie. Kiedy straciła akredytację, co zagranicznym dziennikarzom pracującym w Iranie zdarza się od czasu do czasu, zaczęła pracę w organizacji pozarządowej w południowej części miasta. Południowej, czyli biednej, religijnej, konserwatywnej. To wtedy zetknęła się z ludźmi, którzy stali się inspiracją dla jej książki. Przeprowadziła wiele rozmów, wysłuchała wielu historii. "Miasto kłamstw" to opowieść o mieście i kraju pokazana przez ludzkie losy. Każdy kolejny rozdział jest historią jednego bohatera. Ale uwaga! Autorka uczciwie informuje, że każda postać stanowi kompilację kilku historii. W zakończeniu wszystkie rozdziały opatrzone zostały rodzajem przypisu, z którego dowiemy się, czyje losy złożyły się na bohatera, o którym pisała, albo w jakim stopniu i dlaczego zmieniła prawdziwą historię. Autorka podaje też skrupulatnie, skąd zaczerpnęła warstwę faktograficzną, na przykład o ilości anten satelitarnych w Teheranie.

Książka swoją formą bardziej przypomina zbiór opowiadań niż reportaży, ale to jednak literatura faktu. Chociaż każda opowieść ma wyraźne zawiązanie akcji, najczęściej zbudowana jest na retrospekcji, niekiedy na dwóch planach czasowych, kończy się puentą, a język i styl bliższe są beletrystyce, to autorka, kiedy trzeba, inkrustuje fabułę wiadomościami z historii Iranu tej najnowszej i tej dawniejszej. Dzięki temu dowiadujemy się, dlaczego szach uciekł z kraju, skąd się wzięła wrogość do Amerykanów, jak doszło do rewolucji islamskiej, z którą wielu Irańczyków łączyło ogromne nadzieje, i jak to się stało, że potem wielu przeżyło ogromne rozczarowanie. Największe wrażenie robi fragment opowiadający o ofiarach z pierwszego okresu rewolucji islamskiej. Liczba wyroków śmierci przeraża. Jednak przeszłość nie jest czarno-biała, a tak lubimy o niej myśleć, jeśli w ogóle coś na ten temat wiemy. Tę historię w pigułce uzupełnia wykaz najważniejszych wydarzeń z historii Iranu od roku 1921.

Ale przede wszystkim jest to opowieść o współczesnym Iranie i jego mieszkańcach. Trzeba przyznać, że autorka stworzyła bohaterów nietuzinkowych, barwnych, a ich losy niekoniecznie są optymistyczne, czasem wręcz tragiczne. Taka jest historia Amira, blogera. Gdy był dzieckiem, jego rodzice trafili do więzienia, a on razem z nimi. Nie był to wyjątkowy przypadek, taka była powszechna praktyka. Po latach odnajduje go sędzia, który skazał jego rodziców, i wielu innych, na śmierć, i błaga o wybaczenie. Albo historia Lejli, prostytutki i aktorki występującej w amatorskich filmach pornograficznych. Bohaterami reportaży Ramity Navai są też producent narkotyków czy romantyczny gangster cieszący się w swojej dzielnicy wielkim poważaniem. Ale znajdziemy też opowieści o emancypujących się kobietach z południowego Teheranu. Tylko jedna bohaterka to mieszkanka północnej części miasta, bogatszej, liberalnej, nowoczesnej.

Jaki obraz Teheranu wyłania się z kart książki? Miasto żyje życiem podwójnym. Z jednej strony rządy ajatollahów, prawo religijne, policja obyczajowa, inwigilacja, budzący powszechną niechęć i strach basidżi (członkowie paramilitarnej straży ochotniczej), cenzura, z drugiej podziemny handel najnowszymi filmami (Taka scena jest w filmie "Taxi Teheran"), narkomania, prostytucja, zalew pornografii, przekupni sędziowie, mułłowie nieprzestrzegający zasad wiary i dość dowolnie je interpretujący, bogata, bananowa młodzież, eleganckie sklepy z markową odzieżą, centra handlowe. Kto ma pieniądze, odrobinę sprytu, wiedzy i brak skrupułów, wydobędzie się z tarapatów. Nawet chłosty można uniknąć, płacąc komuś, komu zależy na pieniądzach. Wymierzający karę przymknie na to oko. Też oczywiście za opłatą. Nieprzypadkowo tytuł książki to "Miasto kłamstw". Cóż, jak się okazuje w Iranie da się jakoś urządzić i żyć, lawirując i omijając przeszkody mnożone przez religijne państwo, ale na pewno nie pozostaje to bez wpływu na Irańczyków. Społeczeństwo żyjące w takim rozdwojeniu nie może być zdrowe. A kto chciałby wiedzieć więcej o Iranie, jego historii i czasach współczesnych, niech koniecznie przeczyta wydaną kilka lat temu bardzo dobrą książkę Marka Kęskawca "Czwarty pożar Teheranu".

Elisabeth Asbrink "W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa"

Po książkę Elisabeth Asbrink "W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa" (Czarne 2013; przełożyła Irena Kowadło-Przedmojska) tak jak po "Cesarza Ameryki" Martina Pollacka sięgnęłam nieprzypadkowo. Usłyszałam gdzieś, że warto je przeczytać właśnie teraz, kiedy Europa mierzy się z problemem imigracji. Kiedy czyta się oba teksty, ma się wrażenie, że niektóre fragmenty są jak żywcem wyjęte z naszej rzeczywistości. Przy czym książka Asbrink brzmi jeszcze mocniej, bo dotyczy wojny, Zagłady, antysemityzmu, faszyzmu. Warto dodać, że szwedzka pisarka otrzymała dwa lata temu za swój reportaż Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego. Oczywiście już wówczas chciałam po nią sięgnąć, ale jakoś tak zeszło. Wtedy przegrała z powodzią innych tytułów, teraz wystarczył impuls.
To opowieść o życiu, które nagle rozpada się w proch, o rozpaczliwym szukaniu ratunku, o samotności dziecka wyrwanego z rodzinnego domu, o ludziach, którzy nienawidzą innych tylko dlatego, że są odmiennego wyznania czy narodowości, a wreszcie o bezdusznych rządach i społeczeństwach. Rządy radziły, opierały się, zwlekały, społeczeństwa protestowały, aż w końcu na ratunek było już za późno. Wtedy przyszło współczucie, ale nie żyli już ci, nad których tragicznym losem wylewano krokodyle łzy. To wreszcie rozliczenie autorki ze wstydliwą historią jej kraju, Szwecji.
Dawno, dawno temu była sobie w Wiedniu szczęśliwa rodzina Ullmanów. Tata Josef, zwany Pepim, mama Elise, ich syn Otto. Mieli krewnych i przyjaciół. Żyli zwyczajnie, nie chcieli wiele, ot pragnęli codziennego szczęścia. Żeby przynajmniej było jak dotąd. Ale to nie bajka. Ich pech polegał na tym, że urodzili się Żydami. Ich szczęście skończyło się 12 marca 1938 roku, kiedy Hitler zajął Austrię. Chociaż wtedy jeszcze nie zdawali sobie z tego sprawy. Już trzy dni później doszło w Wiedniu do antysemickich rozruchów. Ci, którzy dotąd kryli się z faszystowskimi sympatiami, teraz mogli głosić swoje przekonania oficjalnie. W ciągu czterech lat Wiedeń miał stać się miastem bez Żydów.  W czerwcu szwedzkie gazety alarmowały: Pięć milionów Żydów zagrożonych katastrofą. Demokratyczne kraje zaczęły szukać wspólnego rozwiązania kwestii żydowskiej. Zwoływano konferencje i narady, które kończyły się fiaskiem. Żaden kraj nie chciał przyjmować uchodźców. Zrozpaczeni Żydzi ustawiali się w długich kolejkach po wizy. Udawało się nielicznym. To wszystko wiemy. Wiemy też, co nastąpiło potem. Mimo to warto zacytować fragmenty ze szwedzkiej prasy.
Nasuwa się oczywiste pytanie, czy nie powinniśmy poczynić jakichś kroków w celu zahamowania niekontrolowanej imigracji.
... wprowadzenie zaostrzonej kontroli na granicach w związku ze wzrostem liczby uchodźców z niektórych krajów europejskich.
... jeżeli wpuścimy tu kilkaset żydowskich rodzin, które będą się rozmnażać tak, jak ich rasa ma w zwyczaju, to następne pokolenie będzie przeklinać tych, którzy nie potrafili w porę powstrzymać imigracji, a jeszcze kolejne nie cofnie się przed użyciem bezwzględnych środków w obronie tubylczej ludności.
Wielu nie potrafi teraz i prawdopodobnie w przyszłości dopasować się do szwedzkiego społeczeństwa.
To ostatnie stwierdzenie dotyczy tych nielicznych Żydów, którzy w 1936 roku dostali zgodę na pobyt czasowy. Chociaż miałabym ochotę, więcej cytować już nie będę. Podam tylko jeszcze dwie informacje. Otóż związek zawodowy szwedzkich lekarzy skutecznie storpedował pomysł przyjęcia dziesięciu (!) swoich żydowskich kolegów z Niemiec, a władze szwedzkie ostatecznie postanowiły przyjmować tylko prawdziwych uchodźców politycznych. No i może trzeba by jeszcze napisać, co szwedzka prasa pisała o zmieniających się nastrojach wobec imigrantów. Początkowo przyjazne przyjęcie spowodowane współczuciem szybko zamieniło się w uczucie dyskomfortu, potem dojmującą niechęć (...) dramat oszczerstw, prześladowań, a nawet rozlew krwi ... Czy potrzebny jest komentarz?
A Otto, Pepi, Elise, ich krewni i przyjaciele? Otóż Otto dzięki Szwedzkiej Misji dla Izraela wraz z kilkudziesięcioma innymi żydowskimi dziećmi dostał pozwolenie na pobyt czasowy w Szwecji. Pod jednym warunkiem - kiedy rodzice osiedlą się w innym kraju, zostanie zabrany. Ten warunek z oczywistych względów nie zostanie spełniony. Odtąd zaczyna się gehenna trzynastoletniego, rozpieszczonego, wychuchanego chłopca, który miał się uczyć, studiować, zdobyć dobry zawód. Tymczasem przyszło mu rozstać się z rodzicami, wierzyć, że jest szczęściarzem (tak w istocie było!), cierpieć samotność, tęsknić, troszczyć się o siebie. Zamiast nauki czekała go ciężka, fizyczna praca u szwedzkich farmerów. Pół biedy jeśli byli życzliwi. Książka Asbrink składa się w dużej mierze z listów, jakie do Ottona pisali jego rodzice i krewni. Uzbierało się ich ponad pięćset. To świadectwo miłości, tęsknoty, skrywanej rozpaczy i obraz rozpadającego się życia. Co się stało z ich autorami? Zginęli albo zmarli w różnych obozach zagłady.
Ale reportaż Asbrink ma jeszcze jednego bohatera. To Ingvar Kamprad, ojciec IKEI. Rówieśnik Ottona. Zafascynowany nazistowskimi ideami należał do faszyzujących szwedzkich organizacji. W pewnym momencie losy tych dwóch chłopców splotły się. Spotkali się i zaprzyjaźnili. Po wojnie pracowali razem w raczkującej IKEI, która jeszcze się tak nie nazywała. Inqvar wiedział, że jego przyjaciel jest Żydem, Otto znał poglądy Inqvara. Asbrink próbuje zrozumieć, a my razem z nią, jak ta przyjaźń była możliwa. Odpowiedzi nie znajduje. To jeszcze jedna z zagadek ludzkiego losu.
Warto sięgnąć po reportaż Elisabeth Asbrink. Nie tylko dlatego, że nieoczekiwanie tak bardzo zrobił się aktualny. Jest oczywiście o wiele bogatszy, niż udało mi się to przedstawić w tej krótkiej, chociaż przecież za długiej jak na blogowe standardy, notce.

Philip Roth "Wyszłam za komunistę"

Wydawnictwo Literackie co kilka miesięcy wydaje kolejną książkę Philipa Rotha, jednego z moich ulubionych pisarzy. Ledwie zdążyłam przeczytać "Wyszłam za komunistę" (WL 2015; przełożył Jacek Spólny), drugą część trylogii amerykańskiej, a już wyszła trzecia, "Ludzka skaza". Od razu kupiłam, a nuż Roth wreszcie dostanie Nobla, to wszyscy się rzucą, ale z lekturą trochę poczekam. Przecież nie samym Philipem Rothem człowiek żyje. (Wpis, jak często, trochę przeleżał. Roth Nobla nie dostał, Amos Oz też nie, ale za to noblistką została Swietłana Aleksijewicz. Też dobrze!) "Wyszłam za komunistę" to jednocześnie książka z cyklu o pisarzu Nathanie Zuckermanie. To on jest jednym narratorem. Ale mamy i drugiego, Murray'a Ringolda, przed wieloma laty uczył Nathana angielskiego. Bo ta powieść, tak jak pierwsza część trylogii, oparta jest na podobnej konstrukcji. Pisarz spotyka dziewięćdziesięcioletniego Murraya, a on opowiada mu historię swojego brata Iry Ringolda, którego Nathan w młodości znał  bardzo dobrze. Ba, był pod jego wielkim wpływem, a Ira traktował go jak syna, którego nie miał. Jak zwykle u Rotha powieść ma dwie płaszczyzny. Jedna to barwna i bogata historia bohaterów, druga tło społeczne i polityczne. Tym razem pisarz cofa się do lat czterdziestych i pięćdziesiątych, oczywiście do swojego Newark.

Kim jest Ira? Człowiekiem z nizin społecznych, bestią, która walcząc ze swoją agresją, chroni się w ramionach pięknej, bogatej i popularnej aktorki, Evy Frame, ale przede wszystkim lewicowym celebrytą. Wcielając się w rolę Abrahama Lincolna występuje na związkowych wiecach, potem zostaje radiowym aktorem -amatorem, a wreszcie mężem Evy. Ira zaczynał od kopania rowów, imał się różnych prac, włóczył się po kraju, ukrywał, miał na sumieniu różne sprawy, walczył w czasie wojny i to właśnie wtedy spotkał ideowego działacza ruchu związkowego, który go ukształtował. Ale nie podążył jego drogą, nie pracował w fabryce, nie walczył, nie mieszkał w jakiejś zatęchłej norze, nie został wyrzucony z pracy za agitację, nie rozdawał ulotek. Wcielanie się w Lincolna, występy w radiu, a wreszcie małżeństwo z Evą przyniosły mu wygodne życie i popularność. Dlatego jego dawny mentor i towarzysz gardzi nim. Ira jest swego rodzaju dziwowiskiem, przecież nie pasuje do środowiska, w którym dzięki małżeństwu się obraca. Tolerują go ze względu na Evę, a on unosi się, prowokuje. Nie jest już prawdziwym komunistą, ale nigdy nie będzie, bo nie potrafi, być prawdziwym burżujem. Dlatego skazany czeka go klęska. Osobnym , ważnym pytaniem pozostaje, dlaczego bogata, piękna aktorka związała się z Irą? Odpowiedź znajdzie czytelnik w książce. Bo jest to też historia ich toksycznego małżeństwa, a właściwie trójkąta, bo kością niezgody jest córka Evy z drugiego małżeństwa. Poznajemy skomplikowane relację pomiędzy tą trójką, a przede wszystkim pomiędzy matką i córką. Eva Frame to pełnoprawna bohaterka powieści. Jej skomplikowane losy, historia kariery i kolejnych małżeństw stanowi jeden z wątków książki. Osobnym bohaterem, niby trochę w cieniu tamtych, pozostaje oczywiście Nathan Zuckerman. To opowieść o jego dojrzewaniu, o kształtowaniu się poglądów, o ludziach, którzy wywarli wpływ na jego młodość i przyszłość. Najpierw, zafascynowany Irą, towarzyszy mu na wiecach, pod jego wpływem tworzy słuchowiska radiowe o lewicowej tematyce, dostępuje zaszczytu i zostaje zaproszony na przyjęcie do Iry i jego żony, co niezwykle imponuje jego matce. Potem, w czasie studiów, o duszę Nathana walczy pewien profesor literatury. I jeszcze jedno spotkanie wywiera niezwykły wpływ na młodego Nathna Zuckermana. To wizyta u mentora Iry, związkowego działacza. Wyprawa na robotnicze przedmieścia Chicago robi na nim ogromne wrażenie. Podziwia swojego rozmówcę, jest gotów żyć tak jak on, poświęcić się związkowej agitacji.

Spotkania, wpływ innych na nasze życie to jeden z tematów powieści. Jakże często przypadek, który stawia na naszej drodze ważnych ludzi, decyduje o tym, kim będziemy i jak potoczą się nasze losy. Kim byśmy się stali, gdyby nie oni? I wreszcie warstwa najważniejsza, tło społeczne i polityczne. Roth sięga w swojej powieści do czasów, gdy w Stanach zapanowała antykomunistyczna histeria. Wszędzie tropiono komunistów, agentów, wrogów, spiski. Powstawały listy proskrypcyjne, a ofiarą padali nie tylko ci, na których rzucono podejrzenie, ale także ich krewni czy znajomi. Najciekawszy wydał mi się mechanizm niszczenia ludzi. Często za ideą kryły się niskie pobudki. Osobista zemsta, kariera, szantaż. Ten, kogo użyto jako narzędzia zbrodni, zanim się obejrzał, został wyrzucony na towarzyski śmietnik. Na ofiarę, szczególnie jeśli znana, rzucały się wygłodniałe media. Upadek człowieka stawał się rozrywką dla mas, rola mediów bardzo trafnie zostaje przyrównana do funkcji średniowiecznego pręgierza. Karę wymierza się publicznie ku uciesze pragnącej krwi gawiedzi. Moralna hańba jako rozrywka i igrzyska dla tłumów.

Powieść jest niezwykle bogata. Mnóstwo tu bohaterów, a pisarz pochyla się nad każdym, nawet tym epizodycznym. Historie takich postaci stanowią swoiste dygresje, mikroopowieści. Kto lubi i ceni Philipa Rotha, na pewno sięgnie po drugą część amerykańskiej trylogii, a potem po kolejną. Wszak ten cykl uważany jest za jego najważniejsze osiągnięcie. Przyznam się, że moje ulubione powieści  "Duch wychodzi", inna książka z Zuckermanem, "Wzburzenie", no i kapitalny "Kompleks Portnoya". Co nie znaczy, że nie polecam i nie cenię "Amerykańskiej sielanki" i "Wyszłam za komunistę". A kto nie zna twórczości pisarza, niech wreszcie zacznie swoją z nim przygodę. 

"11 minut"

"11 minut" to kolejny polski film, który dzieli. Tym razem jednak kontrowersje są chyba najostrzejsze, bo i stawka większa. Wszak chodzi o samego mistrza Skolimowskiego. Gdy jedni mówią o arcydziele, drudzy twierdzą, że król okazał się nagi. Kiedy "11 minut" pokazywano na weneckim festiwalu, wieszczono nagrodę, nawet główną. Ale już wtedy w prasie zagranicznej obok recenzji znakomitych pojawiły się i nieprzychylne. Pokazy w Gdyni jeszcze ten podział wyostrzyły. Po raz trzeci w ostatnim czasie szłam do kina także dlatego, żeby sprawdzić, po czyjej stronie jest racja. Obejrzałam i zapisuję się do tych, którzy twierdzą, że szaty króla są iluzją.

Muszę przyznać, że ten film świetnie się ogląda. Tempo, energia, znakomity montaż, muzyka, zdjęcia, oryginalnie pokazywana Warszawa, gwiazdy polskiego kina. Ale po pewnym czasie ogarnęło mnie znużenie. Może dlatego, że trudno przywiązać się do bohaterów, trudno przejąć się ich historiami. Ile można patrzeć na króciutkie, efektownie zmontowane epizody, niektóre powtarzane kilkukrotnie z różnych punktów widzenia. Czasem te powtórki się tłumaczą, a innym razem trudno zrozumieć, czemu służą. Atmosfera zagrożenia, którą buduje reżyser, jakoś na mnie nie działa. Może byłoby inaczej, gdybym nic o filmie nie wiedziała, ale ponieważ pilnie śledziłam relacje z gdyńskiego festiwalu, to niemożliwe. Wprawdzie nikt niby zakończenia nie zdradzał, ale do jakiego finału wszystko zmierza, nietrudno było się domyślić, słuchając recenzentów. Kto przeczyta uważnie opis dystrybutora, ten też przecież odgadnie.

W pełni zgadzam się z tymi, którzy mówią, że film jest efektowną wydmuszką. W dodatku wtórną. Kilku czy kilkunastu bohaterów, których osobne historie zejdą się w finale, to żadna nowość. Był przecież Altman (znakomite "Na skróty"), byli Inarritu i Arriaga ("21 gramów", "Babel", "Granice miłości", "Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady"), a w polskim kinie choćby "Zero" Pawła Borowskiego. Najgorsze jednak, że za atrakcyjnym opakowaniem kryje się banalna myśl. Życie jest kruche, wszystko może skończyć się nagle, przez przypadek. Zawahanie, minuta spóźnienia i już znajdujesz się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. Ja wiem, że wszystko już było. Dlatego ważne jest wrażenie, przeżycie. Czasem ta sama myśl dotknie, przerazi, poruszy, innym razem wzruszysz ramionami. Co za banał, powiesz. Jak się okazuje, nawet w rękach mistrza złoto może zamienić się w garść popiołu. A przecież są tacy, do których "11 minut" przemówiło. Ja pozostałam zimna, na nic zdały się efektowne końcowe sceny. I jeszcze jedno. Podobno film Skolimowskiego aż roi się od metafor i symboli. Cóż, mimo wysiłków ja ich nie dostrzegłam (wyjątkiem jest końcówka). Nawet jeśli są, to giną gdzieś w natłoku efektownych obrazków.

"Demon"

Jak zapowiadałam w poprzedniej notce, dziś będzie o "Demonie" Marcina Wrony. Choćbym nie chciała, to jednak muszę napisać, że trudno mi przyjąć do wiadomości, iż reżyser nie nakręci już żadnego filmu. (Podobnie jak zmarły prawie rok temu Krzysztof Krauze.) Poprzedni, nagradzany "Chrzest", zrobił na mnie duże wrażenie, potem obejrzałam w telewizji jego debiut, "Moją krew", nie tak świetną, ale też ciekawą. "Demon" dzieli recenzentów bardziej niż "Noc Walpurgi", o której niedawno pisałam. Jedni twierdzą, że to najlepszy film Wrony, inni krytykują, Tadeusz Sobolewski zarzucił reżyserowi, że temat żydowski został potraktowany efekciarsko, cepeliowsko. Z tym większym zaciekawieniem szłam do kina. Tym razem podzielam zdanie tych, którzy są na tak. Mnie film podobał się bardzo, ale "Chrzest" stawiam jednak wyżej.

Przede wszystkim jest to bardzo konsekwentna filmowa robota. Wszystko tu pracuje na niezwykłą, bardzo sugestywną atmosferę. Sepiowe zdjęcia, scenografia, montaż, noc, deszcz, mglisty poranek i przede wszystkim tajemnicze zdarzenia powodują, że zabawny początkowo nastrój z każdą chwilą gęstnieje. Niepokój, niepewność, groza, przerażenie, a wreszcie bezradność, a w tle weselna zabawa. Komedia miesza się z horrorem. Rozświetlona, przystrojona stodoła kontrastuje z ponurym, zrujnowanym dworem, radosna muzyka, tańce, rozbawieni goście z tym, co dzieje się w piwnicy i wokół domu. To, że wszystko rozgrywa się w czasie weselnej nocy, jest oczywiście zabiegiem zamierzonym. Marcin Wrona opowiadał o tym w wywiadach, których zdążył udzielić w czasie festiwalu w Gdyni. Moim zdaniem to bardziej wesele z Wyspiańskiego niż ze Smarzowskiego, chociaż sporo tu scen będących aluzją do obu filmów. Mam też zupełnie inne skojarzenie - "Panny z Wilka" Andrzeja Wajdy. Nie wiem, czy reżyser też o tym myślał, ale kiedy ogląda się pierwszą i ostatnią scenę, nie sposób takich skojarzeń nie mieć. "Demon", podobnie jak tamten film, zaczyna się (właściwie to druga scena) i kończy sekwencją na promie. Wiktor Rubin, bohater Wajdy i Iwaszkiewicza, płynąc po latach z wizytą do wujostwa, wraca w przeszłość, wspomina i dokonuje nieoczekiwanych odkryć. Wyjeżdżając, zamyka pewien etap swojego życia, wie, że już do Wilka nie wróci. Bohaterowie "Demona" nie myślą o przeszłości, nie mają pojęcia, że nieoczekiwanie zostaną z nią skonfrontowani. Czy zderzenie z nią otworzy coś w ich życiu?

I tu dochodzimy do sedna. Jest to oczywiście film o niepamięci, o wyparciu, wymazaniu, zapomnieniu, wyrwaniu całego kawałka historii polsko-żydowskiej. Film-krzyk, film-apel, film-plakat z napisem Pamiętajmy!, a właściwie Przypomnijmy sobie!, a może chodzi o pytanie Dlaczego nie chcemy pamiętać?. Wrona nie wchodzi głęboko, raczej sygnalizuje, zwraca uwagę, stąd moje skojarzenia. Tu, inaczej niż w "Pokłosiu" czy "Idzie", nie chodzi o zbrodnię i winę, ale właśnie o pamięć. Nie wiemy, co w przeszłości zdarzyło się w zrujnowanym dworze, wolno nam tylko snuć przypuszczenia. Może chodzi o Holokaust, a może nie. Nikt tu nie szuka winnych, nie wiadomo, czy nieżyjący dziadek panny młodej wiedział coś o ludzkich szczątkach odkrytych w ogrodzie. To, iż jego syn wmawia wszystkim, że kości należą do psa, nie musi świadczyć o tym, że wie coś na ten temat, może po prostu nie chce psuć weselnej zabawy. Ale pewności nie mamy. Winą jest wyparcie tamtego świata z pamięci. Nikt nie wie, że masarnia, to dawna synagoga, ostatnich świadków nie dopuszcza się do głosu, a oni sami też woleli milczeć przez lata. Przejmujący jest rzadko widywany na ekranach Włodzimierz Press w roli starego nauczyciela. Coś tam gada, przynudza, kto by tego chciał słuchać, a już na pewno nie na weselu. A on nie ma siły, aby przebić się ze swoją opowieścią. A teraz uwaga! Będzie króciutki spojler, więc kto nie widział, niech pominie to, co w kwadratowym nawiasie!

[Czy każdy widz rozpozna w zapyziałym miasteczku, które widzimy w pierwszej scenie, żydowski sztetl? Tę samą podróż przez wąskie uliczki odbędzie kamera pod koniec filmu. Może teraz inaczej spojrzymy na niskie domki, może rozpoznamy synagogę w ceglanym budynku? Czy to celowy zabieg?]

I jeszcze jedno. Rodzi się pytanie o funkcję sepiowych zdjęć. Czy pokazując nasz świat jak na starych fotografiach, reżyser przestrzega, że i my odejdziemy w niepamięć? Czy tego chcemy?

Z tych wszystkich powodów tym razem nie zgadzam się z Tadeuszem Sobolewskim. O ile, jak pisałam, w "Nocy Walpurgi" temat Holokaustu był rzeczywiście pretekstem, o tyle w "Demonie" temat żydowski jest sednem i ja cepelii w jego ujęciu nie dostrzegam.

Na koniec muszę wspomnieć, że wielką zaletą filmu są sugestywne role. Itay Tiran, Agnieszka Żulewska, Andrzej Grabowski, Tomasz Schuchardt, którego nie od razu poznałam, Adam Woronowicz, też odmieniony (to chyba aluzja do postaci, jaką u Smarzowskiego grał Arkadiusz Jakubik).

Pisząc tę notkę, ponownie zanurzyłam się w atmosferze filmu Marcina Wrony. Wróciły do mnie niepokojące obrazy, dojmujący nastrój, twarze aktorów, a przecież nie zawsze tak jest. To najlepiej świadczy o sile oddziaływania "Demona".



Popularne posty