Na "Córki dancingu", fabularny debiut Agnieszki Smoczyńskiej, szłam z ciekawością. Film narobił wiele szumu w Gdyni, a ukoronowaniem była nagroda za debiut. Teraz wrażenie robi wiadomość o zakwalifikowaniu się "Córek dancingu" do konkursu głównego na festiwalu w Sundance. Tyle mówi się o świeżości tak potrzebnej polskiemu kinu, o oryginalności, o odnowieniu formuły musicalu na naszym rynku. Zewsząd docierają ochy i achy. W dodatku słyszałam dwie rozmowy z reżyserką, która opowiada o filmie bardzo ciekawie i bardzo przekonująco. Sprawia wrażenie osoby nietuzinkowej i świadomej, tego co robi i swojej drogi zawodowej. Medialny zachwyt spowodował, że właściwie zapomniałam, iż nie jestem miłośniczką musicalu. Ale przecież bywają wyjątki. Na przykład "Wszyscy mówią: kocham cię" mojego niegdysiejszego ulubieńca Woody Allena. Tak nadmuchałam balon oczekiwań, że kiedy przyszło do konfrontacji, pękł z wielkim hukiem. Cóż, zdarza się, że twórca wydaje się być ciekawszy od swojego dzieła. Kiedyś w podobnym duchu napisałam o Eustachym Rylskim. Uwielbiam czytać czy słuchać, co mówi, ale jego książki zawsze pozostawiają we mnie uczucie niedosytu. Oczywiście Agnieszka Smoczyńska nie ma jeszcze tej pozycji w świecie filmu, jaką ma Rylski w świecie literackim, więc pewnie nie powinnam pozwalać sobie na takie zestawienia. A teraz do rzeczy. Napiszę krótko - po pewnym czasie film mnie zwyczajnie znudził. Wydał mi się zlepkiem scen, przyznaję, wiele z nich jest bardzo efektownych, piosenek, zwariowanych pomysłów, ale niczym więcej. Trochę środowiskową zabawą. Być może twórców filmu bawi, że na ekranie wśród uczestników jednego z dancingowych wieczorów zobaczymy samego Krzysztofa Warlikowskiego (przyznam, że nie byłam na tyle spostrzegawcza, usłyszałam o tym w jednym ze wspomnianych wywiadów) albo że w epizodzie pojawia się Piotr Skiba, aktor Krystiana Lupy (jego akurat rozpoznałam), który w filmach raczej nie gra. Ale to w końcu tylko kolejny pomysł, mruganie okiem do otrzaskanego z teatrem widza oraz do krewnych i znajomych królika. Film w jakimś momencie zaczyna się rozłazić, nie trzyma tempa, po prostu męczy. Zastanawiałam się, po co to wszystko, w imię czego wprawiać w ruch całą tę filmową maszynerię. Przerost formy, efektowne rozbuchanie, nadmiar pomysłów sprawiają, że gdzieś ginie historia dojrzewania dwóch dziewczyn-syren, historia nieszczęśliwej miłości. Co mnie to obchodzi? - myślałam. Nie mam też ochoty roztrząsać zabawy syrenimi motywami. Czy one z Andersena, czy z mitologii, czy dobre, czy złe też jest mi obojętne. Może problem polega na tym, że pomysł syren pojawił się później? Że w założeniu miała być to opowieść o dwóch dorastających dziewczynach spędzających czas na zapleczu dancingu? Ale na to nie zgodziły się siostry Wrońskie, których doświadczenia zainspirowały Agnieszkę Smoczyńską. Wtedy film byłby pewnie zupełnie czymś innym. Co zostaje? Role dwóch młodych aktorek, Michaliny Olszańskiej i Marty Mazurek, Kinga Preis, Zygmunt Malanowicz, kilka efektownych scen z syrenami, muzyka sióstr Wrońskich (jeśli ktoś lubi). Zdaję sobie sprawę, że być może jestem w mniejszości, być może ktoś uzna mnie za profankę, która nie zna się na rzeczy, a skoro to nie moja bajka, nie powinnam zabierać głosu. Cóż, to moje zdanie i mój odbiór. A swoją drogą ciekawa jestem, jaką publiczność zdobędą "Córki dancingu". Z seansu, na którym byłam, wyszło pięć osób, a zważywszy, że w niedzielne, poświąteczne południe było nas, widzów, niewielu, może to o czymś świadczy. A może tylko potwierdza tezę, że nie jest to propozycja dla każdego.
A w poświąteczny poniedziałek pobiegłam na hiszpański kryminał "Stare grzechy mają długie cienie". Tym razem się nie zawiodłam. Film robi wrażenie przede wszystkim klimatem, na który pracuje tu wszystko. Sceneria - małe, zapomniane przez Boga i ludzi miasteczko gdzieś na południu Hiszpanii, z którego każdy chce uciec, pustka, rzeka, płaskie jak stół pola spalone słońcem, stary hotel, ciemne wnętrza. Zdjęcia. Bohaterowie - dwaj różniący się między sobą detektywi. A różni ich wszystko - fizyczność, przeszłość, temperament. Powolne tempo, które przyspiesza dopiero w finale. Akcja filmu została osadzona w roku 1980, kiedy po upadku generała Franco hiszpańska demokracja dopiero raczkuje. Nie wszyscy są zwolennikami zmian, wielu nie podobają się nowe porządki. Dla Hiszpanów jest chyba ten film czymś więcej niż tylko kryminałem, to głos w dyskusji o bolesnej przeszłości. Twórcy czerpią oczywiście z dobrze znanych kryminalnych motywów, ale to w końcu kino gatunkowe, więc trudno mieć pretensje. Prowincja, prowincjonalne układy, zmowa milczenia. Policjanci przyjeżdżają, aby rozwikłać zagadkę zaginięcia dwóch sióstr, szybko jednak okaże się, że nie były jedyne, a sprawę lekceważono, bo to dziewczyny. W dodatku z ubogich rodzin i mające opinię puszczalskich. To drugie dno tej opowieści. Kto lubi kryminały, powinien obejrzeć. Warto.