Joanna Gromek-Illg "Szymborska. Znaki szczególne"

I znowu pod wpływem dwóch podcastowych wywiadów

zdecydowałam się przeczytać książkę, po którą sięgnąć nie zamierzałam. Chodzi o biografię Wisławy Szymborskiej, którą napisała Joanna Gromek-Illg - "Szymborska. Znaki szczególne" (Znak 2020). Autorka nazywa swoją książkę biografią wewnętrzną. Dlaczego? Aby odróżnić ją od wydanych w latach dziewięćdziesiątych "Wisławy Szymborskiej pamiątkowych rupieci, przyjaciół i snów" autorstwa Anny Bikont i Joanny Szczęsnej. Tamta powstała za życia poetki na podstawie wywiadów z jej przyjaciółmi, znajomymi, wydawcami i tłumaczami. W końcu na rozmowę zdecydowała się sama Wisława Szymborska. Jak pisze Joanna Gromek-Illg, okoliczności jej powstania sprawiły, że w powszechnej świadomości utrwalił się obraz pogodnej, starszej pani, która poza pisaniem poważnych wierszy uwielbia tworzyć limeryki, moskaliki, kolaże, którymi obdarowuje przyjaciół, zbiera kiczowate pamiątki. Słowem jest takim niezwykle towarzyskim, sympatycznym oryginałem.  

Nic zatem dziwnego, że po kilku latach od śmierci poetki ktoś zdecydował się napisać jej nową biografię. Ta książka powstała w dużej mierze na podstawie bogatej korespondencji, jaką prowadziła Szymborska ze swoimi krewnymi, przyjaciółmi, znajomymi i mężczyznami, którzy odegrali ważną rolę w jej życiu. Autorka oczywiście posiłkowała się też rozmowami z tymi, którzy ją znali, archiwami i innymi źródłami. Główne zadanie, jakie sobie postawiła, to próba odkrycia prawdziwego oblicza poetki, mniejszą wagę przywiązywała do budowania tła historycznego, które rzecz jasna jest, ale nie tak rozbudowane, jak to zazwyczaj w biografiach bywa. 

Okazuje się, że dotarcie do jej wnętrza wcale nie jest takie proste, bo światu starała się pokazywać pogodną twarz, nie obarczać innych swoimi problemami i kłopotami. Dlatego autorka poszukiwania prowadzi także, analizując twórczość Szymborskiej. Stawia tezę, że to właśnie tam można odnaleźć prawdę o niej. A w jej poezji zachwyt nad światem, zaduma nad jego precyzją i urodą miesza się z pesymizmem, ze świadomością bólu, cierpienia, kruchości wszystkiego. Nie jest także proste dotarcie do wszystkich faktów z jej życia. Niewiele wiadomo o dzieciństwie, trudno na sto procent być pewnym, dlaczego jedyne małżeństwo, z poetą Adamem Włodkiem, rozpadło się po kilku latach. Prawdopodobnie przyczyną były inne kobiety - mąż poetki miał duże powodzenie i był kochliwy. Trudno jednak orzec to z całą pewnością tym bardziej, że oboje akceptowali otwarty związek.

Jaki obraz Szymborskiej wyłania się zatem z jej biografii? Kobiety niezależnej, to chyba wybrzmiewa najmocniej, i to już od dzieciństwa. Poetka szybko wyrwała się spod skrzydeł rodziny i żyła po swojemu, co jej matka niekoniecznie akceptowała. Nie znaczy to jednak, że z rodziną zerwała. Z siostrą związana była silną więzią, a póki żyła matka, na Radziwiłłowską do rodzinnego domu na niedzielne obiadki przychodziła regularnie. Mile widziani byli też jej mężczyźni. Najpierw mąż, Adam Włodek, który nawet po rozwodzie bywał u swojej dawnej teściowej. Trudno się zresztą dziwić, skoro pozostał dla Szymborskiej kimś ważnym na zawsze. Powiedzieć, że się nadal przyjaźnili, to zdecydowanie za mało. Pomagali sobie wzajemnie, zwierzali się sobie. Czytając fragmenty ich korespondencji cytowane w biografii, trudno też oprzeć się wrażeniu, że przynajmniej jeszcze kilka lat po rozwodzie ich wzajemna relacja to nie tylko przyjaźń, pozostało coś z dawnego uczucia. Chyba, że listy teatralizują rzeczywistość, co Szymborska uwielbiała, a liczne tego przykłady odnajdujemy w  korespondencji ze Zbigniewem Herbertem i Kornelem Filipowiczem, jej wielką miłością i wieloletnim partnerem. Na pewno nie była typem kobiety domowej. Nie lubiła zajmować się sprawami przyziemnymi takimi jak na przykład gotowanie, ceniła też niezależność - od rozwodu z Adamem Włodkiem już zawsze mieszkała sama, chociaż związana była z innymi mężczyznami.  

Trudno oczywiście uciec od okresu w jej życiu, o którym ona sama, nie lubiła mówić, chociaż się go nie wypierała. Chodzi o błędy młodości, przynależność do partii w okresie stalinowskim, wiersze pisane w duchu socrealistycznym. Autorka próbując zrozumieć ówczesne wybory poetki, tłumaczy jej postawę wpływem Adama Włodka. Dla niego z kolei był to wybór naturalny, bo lewicowe poglądy miał znacznie wcześniej. Joanna Gromek-Illg zastanawia się, albo wręcz stawia tezę, że gdyby w tamtym czasie żył ojciec Szymborskiej, osoba dla niej bardzo ważna, być może postawa ideowa poetki byłaby zupełnie inna.

Czyta się tę biografię świetnie. Wiele tu interesujących, nieznanych mi wcześniej informacji. Bardzo zaciekawiła mnie na przykład opowieść o rodzicach poetki, czasach wojennych, życiu na Krupniczej w słynnym domu literatów, chociaż na ten temat napisano już bardzo dużo. Nie miałam też pojęcia, że poetka związana była przez kilka lat z Janem Pawłem Gawlikiem, który znacznie później był dyrektorem Starego Teatru w okresie jego największej świetności. I tu pierwsza refleksja. Czasami miałam wrażenie, że podglądam Szymborską, że z butami, ja i inni czytelnicy, wchodzimy w jej życie. Może dlatego, że tak jeszcze niewiele czasu minęło od jej śmierci, że wciąż żyją ludzie, którzy to wszystko pamiętają? Bo przecież nic w tym dziwnego, że w biografii znajdujemy opowieść o życiu prywatnym. Tak jest zawsze. Refleksja druga - szczególnie im bliżej końca, tym bardziej zastanawiałam się, czy Joanna Gromek-Illg potrafi zachować dystans do Szymborskiej, dystans, a więc obiektywizm. Bo przecież bardzo dobrze zna wiele osób z przyjacielskiego kręgu poetki, znała też ją,  bywała u niej w domu razem z mężem, Jerzym Illgiem, wydawcą i redaktorem Znaku, chociaż, jak zaznacza, nigdy się nie przyjaźniły ani nie były w bliskich relacjach. Czy biografia napisana przez kogoś nieznającego ani Szymborskiej, ani jej przyjaciół i znajomych byłaby inna? Z pewnością. Obce jest mi czarno-białe spojrzenie na świat, za dużo czytałam, za dużo wiem, aby potępiać cudze wybory, staram się zrozumieć kontekst, nie przykładać współczesnej miary do oceny postaw sprzed lat, bo przecież tak nie można. Niemniej jednak zastanawiam się, czy autorka zbyt łatwo nie prześlizguje się nad tym nieszczęsnym okresem stalinowskim. Sama nie wiem. A może należy uszanować postawę poetki, która wstydząc się tamtych wyborów i tamtej swojej twórczości, nie lubiła rozmawiać na ten temat.

Therese Bohman "Ta druga"

Już od jakiegoś czasu zastanawiałam się, czy nie sięgnąć po jedną z

dwóch, teraz już trzech, wydanych w Polsce książek szwedzkiej pisarki Therese Bohman, bo tematyka, jaką porusza, bardzo mnie interesuje. Gwarancją jakości mogło być ambitne, ciekawe wydawnictwo, Pauza, i znakomita tłumaczka, Justyna Czechowska. Z drugiej strony nasze gusty mogły się przecież rozminąć i nie jest tak, że każda książka wydana przez Pauzę zbiera znakomite recenzje. Ja na razie na razie nie zawiodłam się na żadnej z kilku wydanych przez nią tytułów, które przeczytałam, no ale zawsze może być to pierwsze rozczarowanie. Do znudzenia powtarzam - naprawdę szkoda mi czasu na niewypały. Dlatego, jak zwykle w takich wypadkach, podchodziłam do twórczości Therese Bohman jak pies do jeża. Ostatecznie zdecydował fakt, że wywiad z autorką znalazł się w najnowszej książce Katarzyny Tubylewicz "Samotny jak Szwed". Takimi to pokrętnymi drogami czasem podążam, zanim sięgnę po nową powieść autorki czy autora, których nie znam.

Mój wybór padł na "Tę drugą" (2020), ale zadecydował przypadek - promocja. Teraz już wiem, że było warto i na pewno przeczytam dwie następne, "Po zmierzchu" (właśnie skończyłam) i świeżo wydaną - "Utonęła". Połknęłam "Tę drugą" jednym tchem, a, co ciekawe, zrobiłam bardzo dużo notatek. Zwykle coś sobie zapisuję, kiedy czytam literaturę faktu, znacznie rzadziej w trakcie lektury beletrystyki, a chyba nigdy tak dużo. Bo to powieść, która każe myśleć, powieść, która dyskutuje z rzeczywistością, która prowokuje. Takie zresztą są inne książki wydane przez Pauzę, które przeczytałam - "Koniec z Eddym" i "Historia przemocy" Edouarda Louisa i "Dziennik upadku" Michela Lauba

Temat może wydać się banalny - historia romansu żonatego mężczyzny z singielką. Dalej kolejne banały - spora różnica wieku, on koło pięćdziesiątki, ona nie przekroczyła jeszcze trzydziestki. No i przepaść majątkowa oraz społeczna. On ceniony lekarz, ordynator oddziału szpitalnego. Dobrze sytuowany, mieszkaniec pięknych dzielnic. Wiadomo, jaki styl życia za tym stoi. Perfekcyjna rodzina jak z obrazka. Ona, samotna, bez żadnego zaplecza kulturowego. I to jest jej największym problemem. Nie status materialny, w jej rodzinie żyło się skromnie, ale przecież nie biednie. Bohaterka, zarazem narratorka, buntuje się przeciwko takiemu stereotypowemu postrzeganiu klasy społecznej, z jakiej pochodzi. Jej rodzice to nie prekariat, nie patologia, pracowali i było ich stać na przykład na wakacje. Wprawdzie nie zagraniczne, ale przecież przyjemne. Jej największym problemem jest właśnie brak  tego backgroundu, jaki mają zapewnione dzieci Carla, jej kochanka. Chociaż wszyscy chodzili do tych samych szkół, to trudno nadrobić to, co miały one - dużą, domową bibliotekę, wizyty w kinie, teatrze, na koncertach i wystawach. Jej nikt tego na tacy nie dał, do tego aspiruje. Czyta i marzy o tym, aby pisać. Przerwała studia i chwilowo pracuje w szpitalnej stołówce, głównie na zmywaku, aby w następnym roku akademickim wrócić na uczelnię. Denerwuje ją ich przywilej zblazowanej klasy średniej, przed którą wszystko stoi otworem. Denerwuje, ale wydaje mi się, że trochę im go zazdrości. Chciałaby się znaleźć w ich świecie i może nawet niekoniecznie na swoich warunkach?

Bohaterka nie pasuje do żadnego środowiska, do żadnej bańki. W każdym obozie jestem zdrajcą - stwierdza. Z rodziną nie utrzymuje kontaktu, czytelnik nie dowie się dlaczego, studenci, zwłaszcza ci z dobrych domów, traktują ją z góry. Zastanawia się, czy mieli kiedyś prawdziwą pracę, pracę będącą alternatywą dla skoku w przepaść. Denerwuje ją ich pewność siebie, z jaką przywłaszczają sobie świat.  Do koleżanek z pracy też już nie przystaje, nie ma z nimi wspólnego języka, bo studiowała, bo czyta książki i pisze eseje dla przyjemności. Nigdzie się nie mieści także dlatego, że łamie stereotypy. W pracy buntuje się przeciwko wizji kobiety harującej na zmywaku - zaniedbanej, ubranej w szpitalne, służbowe, bezkształtne ciuchy. I chociaż rzeczywiście ta praca jest wyjątkowo niewdzięczna, narratorka nie żałuje opisów zaschniętych resztek jedzenia, pleśni, której nie sposób zwalczyć nawet w czystym szwedzkim szpitalu, potu, wilgoci, obolałych, opuchniętych nóg i innych tego typu szczegółów, ale jednocześnie stara się przełamać stereotyp, walczyć o swoją kobiecość - stąd elegancka bielizna, jaka prześwituje spod bezkształtnych ciuchów, stąd kokieteryjnie wystawione ramiączko stanika. To kolejna kontra - na przekór swoim koleżankom ze studiów, feministkom, ona chce być kobieca, chce mieć romans z żonatym facetem. Chce spełniać zachcianki swojego kochanka. Nie czuje się lojalna wobec kobiet, nie czuje siostrzeństwa z żoną Carla. Czy także dlatego, że dzieli je różnica społecznej klasy? Jako feministka jestem porażką. Niespecjalnie też umiem być zwyczajną kobietą (...) W innym miejscu stwierdza To największy zawód wobec siostrzeństwa - poczucie, że się go nie potrzebuje. Czasem pisze, ironicznie, kąśliwie i dowcipnie, że czuje się, jakby codziennie stawała przed kobiecym trybunałem, ale nic ją to nie obchodzi. Kiedy koleżanka ze studiów, feministka, krytykując jej związek z Carlem, wytyka różnicę wieku, ona punktuje ją bardzo trafnie - gdybym miała romans ze starszą od siebie kobietą, mówi, na pewno trzymałabyś za nas kciuki. Wykrzyczy jej, że dostosowuje swoje życie do teorii poznanych na kursach akademickich, że podąża za modnymi prądami. Koledze zarzuci, że chociaż taki nowoczesny, taki świadomy seksualnego wyzwolenia kobiet, jednocześnie sam nie chciałby wyzwolonej dziewczyny. 

Rozrywając granice baniek, narratorka płaci za to samotnością. Związek z Carlem też nie przynosi jej szczęścia. Popełnia klasyczne błędy kochanki, która łudzi się, że on odejdzie od żony i dzieci, aby z nią stworzyć nowy związek. Szybko odczuwa cierpienia związane z byciem tą drugą - zawsze musi ustąpić miejsca jego rodzinie, to ich sprawy są ważniejsze. Zawiedziona spędza samotne wieczory, kiedy on w ostatniej chwili odwołał swoją wizytę. Zagłuszając samotność, nie tylko tę z powodu kochanka, wędruje wieczorami po mieście, przygląda się ulicom, domom, placom, zagląda ludziom w okna i rozmyśla. Jest współczesną flanerką. Kim byli flanerzy, warto sprawdzić tu

Można różnie oceniać bohaterkę. Wiele jej spostrzeżeń wydało mi się bardzo trafnych, cennych i ważnych. Podoba mi się jej bunt, myślenie pod prąd. Czasem jednak drażniła mnie swoją deklaratywnością, naiwnością, pewnością siebie. Bo chociaż z jednej strony czuje się gorsza, jednocześnie pławi się w poczuciu wyższości. No i irytowała mnie jej uległość wobec Carla, powielanie klasycznych błędów. Oczywiście łatwo powiedzieć, ale kto chociaż raz nie był szaleńczo zakochany, niech milczy, bo nie wie, o czym mowa. Gdzie zaprowadzi ją taka postawa? Jest naiwna i egzaltowana? Czy mądra, przenikliwa i oryginalna?

Bardzo podobała mi się książka Therese Bohman. Lubię ją za bohaterkę i za wsadzanie kija w liczne mrowiska (to nie wszystkie, obrywa się też na przykład czytelnikom i pewnemu typowi literatury). Bo jest to także książka o opresji, jakiej podlegamy, myśląc i postępując stadnie, podążając za intelektualnymi modami, o jednomyśleniu i braku krytycyzmu. Wreszcie lubię "Tę drugą" za opis świata, stwarzanie tła - zmysłowe, skupione na detalach opisy miasta, mieszkań, knajp i wszystkich miejsc, w których bywa bohaterka. 

Filmowe remanenty - "Amonit", "Nomadland"

Zanim po raz już trzeci na jakiś czas (jak długi?) pożegnałam się z kinem, udało mi się wybrać aż na dwa filmy. Najpierw na brytyjski "Amonit" w reżyserii Francisa Lee z Kate Winslet w roli głównej, a dosłownie rzutem na taśmę ostatniego dnia przed zamknięciem obejrzałam przedpremierowo "Nomadland". Czujnie kupiłam bilet na piątek. 
Pewnie nie wybrałabym się na "Amonit", gdyby nie bardzo dobra recenzja w jednym z opiniotwórczych tygodników.  W natłoku filmów, jakie pojawiły się po otwarciu kin, trzeba było wybierać. No ale poszłam, zobaczyłam i nie żałuję, chociaż nie jestem bezkrytyczna. Moja pierwsza wątpliwość, a może nieufność, wzięła się z tego, że kiedy przed jednym z seansów obejrzałam zwiastun, pomyślałam sobie, że po znakomitym "Portrecie kobiety w ogniu" Celine Sciammy zapanowała moda na kostiumowe filmy o miłości dwóch kobiet. W kolejce czeka jeszcze jeden - amerykański "Świat, który nadejdzie", wiem, bo też widziałam zwiastun. Nic dziwnego, że rodzi się obawa o wtórność. No bo chociaż za każdym razem kim innym są bohaterki, inne jest miejsce i czas, to jednak istota pozostaje ta sama - nieoczekiwane uczucie, jakie rodzi się pomiędzy dwiema kobietami w czasach, kiedy taka miłość była nie tylko nie do pomyślenia, ale w niektórych krajach karana. W "Portrecie kobiety w ogniu" bohaterką była malarka, której zlecono namalowanie młodej kobiety, w "Amonicie", którego akcja rozgrywa się mniej więcej w połowie XIX wieku, też mamy kobietę niezależną - to Mary Anning, paleontolożka, która na własną rękę szuka skamielin, a potem pieczołowicie czyści je i zabezpiecza. W swoim środowisku nie jest anonimowa, cieszy się uznaniem. Jeden ze znalezionych przez nią okazów eksponowany jest w muzeum. Jak się okazuje, to postać autentyczna, ma na swoim koncie kilka ważnych odkryć, położyła podwaliny pod rozwój wczesnej paleontologii. Autentyczną postacią jest też druga bohaterka, Charlotte Murchison, również parająca się paleontologią i geologią. Scenariusz został zainspirowany ich przyjaźnią, natomiast uczucie, jakie rodzi się między nimi, jest fantazją twórców filmu. To, co sprawiło, że "Amonit" oglądałam z zainteresowaniem, to sceneria i nastrój. Piękne, ale jednocześnie groźne, wybrzeże w okolicy angielskiego Lyme (Właśnie sprawdziłam, że przynajmniej współcześnie ta miejscowość nazywa się Lyme Regis.). Targane porywistym wiatrem plaża, morze i skaliste klify, w których kryły się skamieliny. (Jak czytam, do dziś ta okolica jest z nich znana.) Wąskie uliczki miasteczka. Ciasny, pozbawiony wygód, surowy, zimny, nie tylko dosłownie, domek, gdzie Mary mieszka razem ze starą matką, którą utrzymuje, sprzedając kamienie i drobne skamieliny. Kiedy patrzyłam, jak kuli się w łóżku nakryta po czubek nosa, sama czułam zimno. Gdy wbrew swojej woli zaopiekuje się chorą Charlotte, musi odstąpić jej swoje łóżko, a sama będzie spała na krześle. Podobnie pokazywana jest również ona - czas, surowe warunki i praca odcisnęły na niej swoje piętno. Kamera pokazuje zmarszczki, potargane włosy, prostą, zniszczoną od ciągłego używania suknię. Mary jest oschła, niezbyt sympatyczna, potrafi odburknąć, rzadko się uśmiecha. Skamieliny to jej pasja. Jest kobietą niezależną, która zajmuje się dziedziną zdominowaną przez mężczyzn, wywodzi się z prostej rodziny. Niewiele o niej wiem, poza notką w Wikipedii, ale wyobrażam ją sobie trochę jak Mary Wollstonecraft sportretowaną w świetnej książce Charlotte Gordon "Buntowniczki. Niezwykłe życie Mary Wollstonecraft i jej córki Mary Shelley". Pewnie też byłaby znakomitą bohaterką biografii. Cierpiąca na melancholię Charlotte jest jej przeciwieństwem - młodsza, zamożna, wywodzi się z innego środowiska. A jak wypada historia miłosna - zasadniczy temat filmu? Trudno powiedzieć, aby mnie jakoś specjalnie poruszyła czy wzruszyła. Przynajmniej do pewnego momentu toczy się według przewidywalnego schematu, dlatego rzeczywiście może wydać się wtórna wobec historii opowiedzianej w przywoływanym przeze mnie "Portrecie kobiety w ogniu". Mimo tego nie żałuję, że "Amonit" obejrzałam, chociaż moim zdaniem ten pojedynek bez wątpienia wygrywa film Celine Sciammy, bo ma znacznie więcej warstw, daje większe pole do rozmaitych interpretacji, ale przede wszystkim to czysta filmowa poezja. Nie wykluczam jednak, że szerszej publiczności bardziej spodoba się "Amonit".
Na "Nomadland" czekałam z niecierpliwością, ale jednocześnie z obawą. Inspiracją dla niego była znakomita reporterska książka pod tym samym tytułem autorstwa Jessici Bruder. Stąd ciekawość. Ale jednocześnie bałam się, czy film nie wypaczył opowiedzianej w reportażu historii, czy nie nadał jej pozytywnego wydźwięku, czy nie skończy się aby happy endem. Niby liczne nagrody, w tym dwa Złote Globy i szczególnie Złoty Lew w Wenecji, równie liczne nominacje, do Oskarów, do Bafty, i znakomite recenzje dawały jakąś gwarancję, że nie mam się czego obawiać, ale kto to wie. Początkowo trudno było mi zapomnieć o książce. Oglądając, stale miałam ją w pamięci, dopiero później udało mi się spojrzeć na ten film jak na niezależny byt. W końcu to nie ekranizacja powieści, a inspiracja książką non fiction i problemem w niej pokazanym. Dlatego może lepiej najpierw obejrzeć "Nomadland", a potem sięgnąć po reportaż Jessici Bruder, która problem z oczywistych względów traktuje znacznie szerzej i wnikliwiej? Przecież film z konieczności musi operować skrótem. Przeniesiony na ekran "Nomadland" staje się obrazem autonomicznym, inaczej zostają rozłożone akcenty. Przede wszystkim zyskuje znakomitą bohaterkę - Fern, graną świetnie przez Frances McDormand. Kobietę silną, niezależną, która postanawia wieść życie współczesnego nomady, kiedy miasteczko, gdzie ona i jej nieżyjący już mąż spędzili swoje życie, przestało istnieć, bo w wyniku recesji zlikwidowano fabrykę nadającą sens jego istnieniu. Jednym słowem była to miejscowość, jakie powstawały przy dużym zakładzie pracy. Kiedy jej świat się kończy, Fern kupuje używany van i własnoręcznie przysposabia go do mieszkania, zabiera trochę pamiątek i najpotrzebniejsze rzeczy, jakie jej zostały, i wyrusza w drogę za pracą. Podobnie jak tysiące innych Amerykanów, najczęściej emerytów, którzy w wyniku kryzysu z 2008 roku stracili domy, mieszkania i oszczędności. Pracują w Amazonie, przy zbiorze buraków, latem na kempingach w parkach narodowych. O tym jest książka i to pokazuje film. Bez specjalnych upiększeń, ale nie tak ostro. Cóż, oglądając "Nomadland" można uwierzyć, że takie życie to wybór, bo jest ucieczką od zobowiązań, w jakie zostajemy z czasem wtłoczeni, i daje wolność. Tymczasem najczęściej to po prostu konieczność. Owszem w vanie jest zimno, problemem jest utrzymanie higieny i załatwianie potrzeb fizjologicznych, praca jest brudna, często niewdzięczna, ciężka, szczególnie ta przy burakach. (Bo Amazon został potraktowany dziwnie łagodnie. Czyżby dlatego, że pojawia się z nazwy?) Ale w pewnym momencie okazuje się, że główni bohaterowie filmu nie są w sytuacji bez wyjścia, bo mają bliskich, u których mogą zamieszkać i to wcale nie w jakiejś przysłowiowej komórce pod schodami. Dlaczego Fern nie chce skorzystać z takiej możliwości? Tego możemy się tylko domyślać, przyczyn jest zapewne kilka. Na pewno jedna to jej niezależność. Kontrastem dla niewesołej rzeczywistości są niesamowite krajobrazy, przestrzenie, jakie pokonuje Fern i jej podobni. Z tych oszałamiających urodą miejsc można czerpać radość, można zachwycić się pięknem pustyni, skał, sekwoi w parku narodowym, wybrzeża targanego wiatrem i spowitego mgłą. Dlaczego w takim razie mimo przestawienia akcentów zgadzam się na ten film, ba, muszę przyznać, że rzeczywiście jest bardzo dobrze zrobiony? Bo dla mnie tak naprawdę jest to opowieść o stracie i o samotności. Stracie miejsca, które się kochało. Chociaż niekoniecznie było piękne, ale łączą się z nim najlepsze wspomnienia - bo przecież Fern mieszkała tam ze swoim ukochanym mężem, miała przyjaciół i znajomych. Myślę, że jej nomadyczne życie jest jednocześnie procesem godzenia się z tą utratą, próbą stworzenia czegoś nowego. Skoro nie ma już tego miejsca i nie ma już człowieka, z którym się je dzieliło, to nie warto się  zakorzeniać gdzieś indziej, jedynym lekarstwem jest droga. Drugim tematem filmu, jak już wspominałam, jest samotność. Chociaż są chwile, kiedy nomadzi stacjonują w grupie, kiedy sobie wzajemnie pomagają, udzielają rad, to w drodze każdy jest sam. Dojmująca samotność wielokrotnie bije z ekranu. Może i ona jest wyborem Fern? Przynajmniej na tym etapie jej życia.   

Miljenko Jergović "Sarajewskie Marlboro"

I znowu tylko szczęśliwy traf sprawił, że dowiedziałam się o

wydaniu kolejnej książki jednego z moich ulubionych pisarzy, Miljenko Jergovicia. To "Sarajewskie Marlboro" (Wydawnictwo Akademickie Sedno 2020; przełożyli Maciej Czerwiński, Magdalena Petryńska, Miłosz Waligórski). Jak to jest, że kolejny tytuł pisarza przechodzi niezauważony. Pisarza, który sroce spod ogona nie wypadł - w 2012 roku dostał w Polsce nagrodę Angelusa za swoją znakomitą powieść "Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki", a kilka lat wcześniej jego inna powieść, "Rita Tannebaum", ja właśnie ją cenię najwyżej, znalazła się w finale tej samej nagrody. A po latach nic, dosłownie nic - żadnej reklamy, nie natknęłam się na ani jedną recenzję. Gdyby nie audycja radiowa, w której o książce rozmawiano, nie miałabym o niej pojęcia i bardzo wiele bym straciła.

Ten debiutancki zbiór opowiadań (1994) trafił do czytelników dzięki niestrudzonej propagatorce i tłumaczce Jergovicia, Magdalenie Petryńskiej. Jak pisze, chciała pokazać, skąd się wziął Miljenko Jergović, jakiego znamy z jego najgłośniejszych powieści. Niektóre ukazały się wcześniej drukiem w pismach literackich albo w zbiorze "Drugi pocałunek Gity Danon" w innych przekładach. Stąd w "Sarajewskim Marlboro" aż troje tłumaczy. 

To opowieść o wojnie w Bośni, a ściślej o oblężeniu Sarajewa, o zagładzie miasta, jakim kiedyś było. Barwnego, wielokulturowego, tętniącego życiem zamieszkiwanego przez ludzi różnych narodów i różnych wyznań. Sarajewo to mieszanina Zachodu, Wschodu i Orientu, kościołów, cerkwi, meczetów i synagog, wschodnich bazarów,  wiedeńskich kawiarni i austro-węgierskiej architektury. Miasto magiczne - jak pisze Magdalena Petryńska w posłowiu. Jergović tu się urodził, spędził dzieciństwo, studiował i przetrwał jedenaście miesięcy oblężenia, a potem wyjechał do Zagrzebia, gdzie do dziś mieszka.

Opowiadania są krótkie, takie do przeczytania w pół godziny, więc dobre dla zabieganych, ale znacznie przyjemniej jest się w nich zanurzyć na dłużej. Ja z konieczności wypróbowałam obie metody. Wspomniałam, że są to historie z oblężonego Sarajewa, ale pisarz nie epatuje wojną i okrucieństwem. Jeśli ktoś czytał znakomity reportaż amerykańskiej dziennikarki Barbary Demick "W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy" wydany kiedyś przez Czarne, od razu zauważy różnicę. Oba tytuły znakomicie się uzupełniają. Książka amerykańskiej reporterki uświadamia, jakim piekłem było oblężenie, ale pokazuje też, jak sarajewianie w cieniu śmierci, która mogła dopaść niespodziewanie, próbowali układać sobie życie, co wymagało niemałego trudu. Tymczasem w opowiadaniach Jergovicia na pierwszy plan wybija się właśnie życie i codzienność, ciężka, ale przecież niepozbawiona momentów zwyczajnych czy radosnych. Oczywiście nie sposób jednak uciec od wojny, która stała się cezurą w życiu miasta i jego mieszkańców. Bohaterów opowieści poznajemy najczęściej w obu światach, przedwojennym i tym z czasów oblężenia. Wspominają, albo robi to za nich narrator, beztroskie, radosne życie sprzed katastrofy. Oblężenie to wyprawy po wodę, które mogą skończyć się śmiercią, wizyty na miejskim targowisku, przejawy ludzkiej życzliwości i okrucieństwa, rozstania z przyjaciółmi, rodziną czy ukochaną kobietą, codzienna krzątanina i śmierć, nie zawsze od kuli snajpera czy bomby. Śmierć przychodzi nagle, często jest cicha i prawie niezauważalna, staje się czymś zwyczajnym, tłem. Bohaterowie cierpliwie znoszą swoje cierpienie, w samotności. Ale najbardziej przejmujące są opowieści o utracie miasta i domu, czyli o tych, którym udało się wyjechać. Zostawili za sobą wszystko, byle uciec od wiecznego strachu. Mogli zabrać ze sobą tylko trochę dobytku. Co wybrać? Co zostawić? Potem i tak okazuje się, że wzięło się nie to, co trzeba. Przejmuje świadomość, że już nigdy tu nie wrócą, że zostawiają ukochany dom, ukochane róże, które pielęgnowali latami, że wszystko muszą zaczynać od nowa. Ale najsmutniejsze jest opowiadanie, a może mini esej, o płonących domowych bibliotekach, o książkach, którymi trzeba było palić w piecu, aby nie zamarznąć w czasie mroźnej sarajewskiej zimy. Jakże prawdziwe są zawarte w nim refleksje. Również taka - gromadzimy więcej, niż jesteśmy w stanie przeczytać.

Ale oprócz smutku i melancholii są w opowiadaniach Jergovicia humor, ironia, a przede wszystkim wspaniała gawęda, jaką potem rewelacyjnie posługiwał się w swoich powieściach. No i barwne postacie świetnie nadające się na jej bohaterów. Dla miłośników Miljenko Jergovicia pozycja obowiązkowa. A kto nie zna jego twórczości, śmiało może zacząć od tych opowiadań, a potem sięgnąć po więcej.

"Obiecująca młoda kobieta"

Nie wybierałam się na ten film. Jakiś czas temu wysłuchałam radiowej rozmowy na temat "Obiecującej młodej kobiety" i chociaż bardzo ją chwalono, stwierdziłam, że to propozycja nie dla mnie. Kino popularne, przerysowane, karykaturalne z domieszką absurdu. Nie moje klimaty. Kiedy jednak zobaczyłam zwiastun, zmieniłam zdanie. Niezwykle energetyczny - dawał kopa i poczucie dzikiej satysfakcji. Jeśli, drodzy czytelnicy tej notki, nie widzieliście dotąd ani wspomnianego zwiastuna "Obiecującej młodej kobiety", ani samego filmu, raczej przeczytajcie jeszcze tylko kawałek i po prostu idźcie do kina. Ewentualnie wcześniej zerknijcie na informacje podawane przez dystrybutora. To wystarczy, a nie popsuje efektu zaskoczenia. Bo kto widział zwiastun, wie już, na czym polega sekret bohaterki i jak wygląda jej tajemnicze, nocne życie. Oglądając początek i domyślając się, co się wydarzy, zazdrościłam tym, którzy zostaną zaskoczeni. Zastanawiałam się jednocześnie, czy "Obiecująca młoda kobieta" czymś mnie jeszcze zdziwi, czy może wszystko będzie już do końca przewidywalne. A jednak, na szczęście,  historia potoczyła się nieoczekiwanie, a im bliżej końca, tym więcej niespodzianek i film zupełnie zmienił tonację. Jeśli, drodzy czytelnicy tej notki, którzy nie widzieliście ani zwiastuna, ani tym bardziej filmu, doczytaliście do tego miejsca, to uprzedzam - dalej będą spojlery, bo nie da się pisać o tym filmie, nie zdradzając przynajmniej trochę.

"Obiecująca młoda kobieta" to mieszanka konwencji i gatunków. Cassie, która pozornie przypomina zwyczajną, słodką, młodą kobietę, okazuje się superbohaterką, mścicielką. Niech nikogo nie zwiedzie jej, raz infantylna, raz wyzywająca, powierzchowność, to pułapka. W jednej chwili przeistacza się w boginię zemsty. Paraliżuje wzrokiem i daje facetom nauczkę. Ta konwencja kina zemsty szybko zostaje przełamana romantyczną komedią. Ale od razu czujemy, że to tylko na chwilę. Że te ociekające lukrem, słodkie sceny muszą się skończyć i to nie zgodnie z konwencją gatunku, kiedy owszem pojawiają się przeszkody, ale w końcu zakochani i tak będą razem. Tu tak być nie może i rzeczywiście nie jest. Jednak później kiedy bohaterka pogoni swojego adoratora i zacznie realizować precyzyjny plan zemsty, ukarania winnych i naprawienia krzywd wyrządzonych w przeszłości, możemy się spodziewać happy endu w iście amerykańskim stylu - Cassie wyświetli prawdę i odtąd będzie mogła wieść spokojne życie. Ale i tym razem zostajemy wyprowadzeni na manowce. Bo szczęśliwe zakończenie okaże się tylko połowiczne. Muszę przyznać, że do końca zastanawiałam się, czy nie zobaczymy jeszcze jednej wolty i jednak okaże się, że Cassie ... Na wszelki wypadek nie dokończę tego zdania, bo może jednak ktoś, kto filmu nie widział, mimo moich ostrzeżeń dobrnął aż tu. Kto "Obiecującą młodą kobietę" zna, ten pewnie się domyśla, na co liczyłam. Nic z tego, reżyserka, Emerald Fennell, zakpiła sobie z takich konwencjonalnych oczekiwań.

Ale ten przerysowany, momentami absurdalny, chwilami cukierkowy film podkręcony lekką, popową muzyką mówi o sprawach bardzo poważnych. Jest pokłosiem metoo. Cassie daje nauczkę wszystkim tym facetom, którym wydaje się, że mogą bezkarnie wykorzystać swobodnie zachowującą się, niezbyt trzeźwą kobietę tylko dlatego, że nie ma siły powiedzieć nie. Uderza w tych wszystkich, którzy kryją i usprawiedliwiają gwałcicieli, i mówi im - wy też jesteście współwinni, niczego nie zrozumieliście, nadal znajdujecie usprawiedliwienie dla przestępcy i dla siebie. Tłumaczycie, że to błąd młodości, że nie można niszczyć jego życia, szczególnie teraz, kiedy robi taką wspaniałą karierę. O ofiarę nikt nie pyta. Jej zniszczone życie nikogo nie obchodzi. Stawiając gwałciciela i współwinnych na chwilę w roli ofiary, zmusza ich, aby poczuli się tak jak ona. Aby wyszli ze strefy komfortu, aby zadrżeli o swoje świetnie ułożone życie, o kariery, reputację, rodzinę. "Obiecująca młoda kobieta" w lekkiej formie, w filmowym skrócie pokazuje te wszystkie mechanizmy, o jakich pisał choćby Jon Krakauer w swojej książce "Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim". Twórcy filmu czyniąc bohaterkę mścicielką, przynajmniej na chwilę dają kobiecej widowni radość płynącą ze słodkiej zemsty i poczucie satysfakcji.     

Kevin Barry "Nocny prom do Tangeru"

Z morza nowości wyłowiłam powieść irlandzkiego pisarza Kevina

Barry'ego "Nocny prom do Tangeru" (Pauza 2020; przełożył Łukasz Buchalski). Już sam tytuł może skusić - brzmi jednocześnie romantycznie i egzotycznie. Przywodzi na myśl podróż, przygodę, wolność dzieci kwiatów. Skąd to ostatnie skojarzenie? Przecież to raczej Marakesz i Casablanca kojarzą się w ten sposób. No ale nie dla tytułu zdecydowałam się przeczytać tę książkę. Sporo się o niej mówiło, pisarz był nawet gościem tegorocznego Festiwalu Conrada, a to przecież coś znaczy. Poza tym "Nocny prom do Tangeru" nominowany został do nagrody Bookera, no ale o tym nie wiedziałam, kupując książkę.

Początek był trudny, jakoś nie potrafiłam złapać konwencji. Niby powieść, a sposobem pisania przypominała bardziej tekst dramatu. Nie umiałam wejść w problemy bohaterów. Ale lody dość szybko zostały przełamane i historia pochłonęła mnie całkowicie. Napisałam historia, ale nie o samą historię tu chodzi. Bo przecież opowieść o dwóch facetach po pięćdziesiątce, którzy siedzą w budynku dworca promowego w hiszpańskim Algeciras i wypatrują córki jednego z nich, której nie widzieli od kilku lat, a która podobno ma się tam pojawić, może się wydać banalna. Siedzą, przeczesują wzrokiem wchodzących, szczególnie interesują ich młodzi płci obojga z dredami lub warkoczykami na głowach, bo w takim towarzystwie obraca się Dilly, która ma płynąć do Tangeru. Jak skracać sobie czas oczekiwania? Wspominając. I tak poznajemy ich melancholijną, mroczną historię. Historię ich przyjaźni i zdrad, historię ich pokręconych miłosnych związków i niespełnień, rozczarowań i tęsknot, upadków i odlotów, psychicznej rozsypki. Kim są Charlie i Maurice? To Irlandczycy, przyjaciele od czasów szkolnych, którzy zaczęli od drobnej dilerki, aby z czasem zająć się przemytem twardych narkotyków na dużą skalę. Takie życie przyniosło im pieniądze, których miewali bardzo dużo, ale także, a może przede wszystkim, strach, gangsterskie porachunki, narkotykowe ciągi, odloty i upadki w czarne otchłanie. Wpadali w nie sami i wciągali bliskich. Zgubili z pamięci całe miesiące, wiele potracili w swoim awanturniczym życiu, ale przede wszystkim tych, których kochali. Największą cenę zapłaciła Dilly. Teraz, kiedy są już po pięćdziesiątce, z fortuny nic nie pozostało - są bankrutami nie tylko finansowymi, ale także życiowymi. 

Mężczyźni siadają na ławce. Widać w nich żal. Widać cierpliwie znoszą niedolę. Znowu unosi ich wspomnieniowy dryf.

Kiedy w strugach ulewnego, zimnego deszczu odchodzą w październikową noc, jest mi ich żal. Był w nich jakiś gen destrukcji i szaleństwa, który nie pozwalał egzystować zwyczajnie. I chociaż takie życie, jakie prowadzili, jest mi zupełnie obce, to Charlie i Maurice mają coś, co każe ich lubić. Może to kwestia współczucia, a może ich filozoficznego usposobienia? Rozmowy, jakie prowadzą, są na przemian banalne i głębokie, nasycone życiowym doświadczeniem, prawdą i mądrością chłopków-roztropków.

Ten ich dialog przeradzający się chwilami w monolog to jeden z powodów, który sprawia, że ta historia, pozornie banalna, wcale taka nie jest. Zyskuje głębię i wymiar. Ale nie tylko to czyni tę opowieść taką niesamowitą. Drugi powód to nastrój. Melancholijny i nostalgiczny, nastrój wietrznej Irlandii i słonecznej Hiszpanii, portowych spelun, wiktoriańskich, ciężkich budynków, blokowisk Malagi, mieszkań, które zaraz trzeba w pośpiechu opuścić, skalistego wybrzeża targanego zimnym, irlandzkim wiatrem i deszczem. No i znakomity zmysł obserwacji. Kilka zdań buduje całą scenę, daje pole wyobraźni, sprawia, że wszystko toczy się gdzieś pomiędzy słowami. Ale największa wartość tej książki to język. Raz chłodny, suchy, rzeczowy, konkretny, w dialogach kolokwialny, innym razem rozbujały, kunsztowny, pełen niesamowitych skojarzeń, zaskakujących, często dowcipnych lub ironicznych, metafor. Kto jest czuły na sposób opowiadania, ten znajdzie w tej powieści prawdziwą przyjemność. I chwała tłumaczowi, Łukaszowi Buchalskiemu, że oddał całą urodę języka. I chwała wydawnictwu, że oddało książkę w ręce świetnego tłumacza. Zresztą tłumacze mają na stronie Pauzy swoje notki, co jest najlepszym dowodem docenienia ich roli. Tyle dygresji, wracam jeszcze na chwilę do powieści. Nie mogę się powstrzymać, aby nie pokazać próbki językowej wirtuozerii.

Prosi o dwa kieliszki Hennessy. W chwili, gdy są nalewane, czas zdaje się jaśnieć i migotać, przeszłość traci stabilność. Zmienia się i układa na nowo.

Godziny stały się żmudne i ociężałe, wlokły się naprzód jak stare konie.  

Ściany się roztapiały, czas leciał, jakby spadł ze schodów. 

A zaraz potem konkret albo kolokwialność dialogów.

A poza tym powieść zwyczajnie wciąga, autor stopniuje napięcie, powoli rozsupłuje koleje losu bohaterów, odsłania tajemnice, aby na końcu czytelnik mógł się przekonać, co doprowadziło tych dwóch facetów, którzy kiedyś obracali niemałą forsą i wodzili prym w narkotykowym biznesie, na ławkę obskurnego dworca promowego w hiszpańskim Algeciras, gdzie spędzają chyba dużo czasu, snując swoje pogwarki. 

Zaspany gliniarz patrzy, ale tylko się uśmiecha.

Tamtych dwóch? - mówi. - Proszę się nimi nie przejmować. Są tu zawsze.

Jednak żadne pisanie i żadne gadanie nie odda istoty tej powieści. Bo jest to książka do smakowania, bo to, co najważniejsze, można odnaleźć gdzieś pomiędzy słowami, w niedopowiedzeniach. Po prostu trzeba ją przeczytać, a nie o niej mędrkować.   

Katarzyna Mirgos "Gure. Historie z Kraju Basków"

Nie wiem, skąd mi się wzięła fascynacja Krajem Basków. Czy od

Hemingwaya? Jego powieści "Słońce też wschodzi", której akcja dzieje się częściowo w Pampelunie? Z tym że Pampeluna to Nawarra, część Kraju Basków, ale tego historycznego. Czy dlatego, że Baskowie tak uparcie, nie patrząc na koszty, próbowali wyszarpać sobie autonomię, a nawet niepodległość? Że to takie romantyczne? Dziś patrzę na to inaczej. Nie ma nic gorszego niż nacjonalizmy, marzy mi się świat bez granic, w którym swobodnie mieszają się różne nacje. Wiem, wiem, naiwne i idealistyczne. Potem gdzieś przeczytałam, że San Sebastian to najpiękniejsze miasto, jakie widziała osoba, która napisała te słowa. Marzyłam o podróży do Kraju Basków, ale długo wydawało mi się, że jest tam nadal niebezpiecznie. Aż w końcu kilka lat temu zdecydowałam się pojechać - byłam i w San Sebastian, i w Pampelunie, i nawet w Bilbao, i jeszcze w kilku innych mniejszych miejscowościach. Wróciłam zachwycona, ta podróż żyje we mnie do dziś. San Sebastian jest rzeczywiście piękne, także dzięki niezwykłemu położeniu. Potem przeczytałam dwie bardzo dobre baskijskie powieści, "Patrię" Fernando Aramburu i "Samotnego mężczyznę" Bernardo Atxagi. Nic dziwnego, że kiedy Czarne wydało w swojej serii Sulina książkę Katarzyny Mirgos "Gure. Historie z Kraju Basków" (2020), koniecznie musiałam ją przeczytać.

Autorka świetnie zna materię, o jakiej pisze. Włada językiem baskijskim, wielokrotnie bywała w Kraju Basków - najpierw w podróży, a potem na stypendiach czy u przyjaciół. Ze zdumieniem przeczytałam, że przestała dziwić się temu, iż nie tylko jej studenci, ale w ogóle Polacy, nic nie wiedzą o Kraju Basków. Naiwnie zakładałam, że skoro ja się interesuję, to podstawowa wiedza jest dostępna każdemu. Okazuje się, że nie. Dlatego trzeba sięgnąć po tę książkę. Mnie sprawiła ogromną przyjemność. Także dlatego, że przypominałam sobie moją podróż sprzed kilku lat. Teraz, kiedy siedzimy zamknięci i o wyjeździe możemy tylko pomarzyć, taka literacka wycieczka jest tym bardziej cenna. Jak puzzle składałam sobie różne wspomnienia, których ślady odnalazłam w książce Katarzyny Mirgos. Napisy na murach To nie Hiszpania, to Kraj Basków, trwające kilka dni święto w San Sebastian, kubek w kubek takie, o jakich pisze autorka. Regaty żeglarskie. Dwujęzyczne napisy. Miasto wytapetowane ręcznej roboty plakatami w języku angielskim informującymi turystów o tym, że więźniowie polityczni odbywają kary w miejscowościach oddalonych setki kilometrów od domu. Pojawiały się na murach każdego popołudnia, rano już ich nie było. Zielone góry i morze. Ale oprócz ożywienia przyjemnych wspomnień książka dostarczyła mi wielu nowych wiadomości, bo przecież jedna podróż i dwie powieści, mimo że bardzo dobre, nie wystarczą.

O czym pisze Katarzyna Mirgos? O stosunku do języka baskijskiego. Kiedyś uważany za język wsi, bo to wieś i tradycyjne baskijskie gospodarstwo były ostoją baskijskości. Dlatego miastowi i ludzie, którzy mieli ambicję kształcić swoje dzieci, baskijskiego się wstydzili. Doskonale znamy takie zjawisko z polskiego podwórka - podobny był los śląskiej gwary (albo języka) czy białoruskiego, którym posługiwano się na Podlasiu. Dziś sytuacja się zmienia. Taki sam proces zaszedł w Kraju Basków - rozmaite stowarzyszenia i instytucje wykonały ogromną pracę, aby baskijski spopularyzować, uczynić obiektem pożądania, sprawić, aby stał się językiem, w którym możliwe jest uprawianie kultury. Dlatego baskijskiego uczyli się także Hiszpanie, którzy w Kraju Basków się osiedlili, a czasem nawet cudzoziemcy. Dziś stał się trochę ofiarą swojego sukcesu - bo skoro uczy się go w szkołach, to młodzi Baskowie traktują go jak obowiązek i między sobą mówią po hiszpańsku. Zagrożeniem jest także atrakcyjna popkultura w baskijskim nieobecna. No i nie zawsze Bask się z Baskiem dogada, bo oprócz języka oficjalnego, zestandaryzowanego batua, istnieją przecież dialekty. Dziś mieszkańcy Kraju Basków są z konieczności wielojęzyczni, mówią po baskijsku, ale hiszpański jest też niezbędny.

Bardzo ciekawie opowiada autorka o górach i o morzu, krajobrazach tak charakterystycznych dla tego regionu. Kiedy od drugiej połowy XIX wieku pod wpływem gwałtownej industrializacji, która spowodowała rozwój miast i napływ Hiszpanów szukających pracy w tutejszym przemyśle, Kraj Basków zaczął się zmieniać, wieś, tradycyjne gospodarstwo i góry stały się symbolem baskijskości. To w górach w czasie wędrówek można było swobodnie toczyć dyskusje o polityce, snuć marzenia o niepodległości. Do dziś wędrówki górskie są w tym rejonie niezwykle popularne, a Hiszpanie uważają je za typowo baskijskie. Z kolei morze było źródłem utrzymania. Rybacy wyruszali na połowy. Nie zawsze wracali szczęśliwie.

Pisząc o Kraju Basków, nie sposób uciec od polityki, dążeń do niepodległości i terrorystycznej działalności ETA. Autorka zauważa, jak skomplikowana jest to sytuacja. Co dla jednych stanowi przejaw patriotyzmu, poświęcenia, odwagi i działania w imię wyższych celów, dla drugich jest zbrodnią. Do dziś obok siebie żyją rodziny więźniów politycznych, byli członkowie ETA, którzy odbyli wieloletni wyrok i po powrocie zgotowano im huczne powitanie, oraz krewni ofiar, którzy zginęli w zamachach, zostali porwani i zamordowani, bo nie chcieli płacić haraczu na organizację. Szczególnie trudna była i nadal czasem jest sytuacja w małych miejscowościach. W dużych łatwiej się ukryć, bo miesza się w nich żywioł baskijski z hiszpańskim. O tym wszystkim dużo wiedziałam dzięki dwóm powieściom, o których wspominałam. Szczególnie "Patria" pokazuje wszystkie mechanizmy, o których pisze autorka. Uwikłanie, zastraszenie, milczenie, udawanie, że się nie widzi. W radiowej rozmowie, której słuchałam, Katarzyna Mirgos wypowiadała się o tej powieści nieco krytycznie, zarzucając jej schematyczność w przedstawieniu postaw bohaterów. Na mnie zrobiła wielkie wrażenie, bo świetnie pokazała mechanizmy rządzące małą społecznością, gdzie panuje zmowa milczenia.

To nie wszystkie tematy poruszane w "Gure". Jest też historia, na przykład tragiczny los Guerniki, baskijska mitologia, opowieść o pozycji kobiet, są wreszcie przemiany, jakie niesie napływ imigrantów, spotkania z ludźmi, no i pięknie opisane wędrówki po miastach i miasteczkach, jakie były udziałem autorki. Bardzo to wszystko ciekawe.

Popularne posty