"Czarny czwartek" Antoniego Krauzego. Na szczęście nie historyczna czytanka.

Miłośnicy kina pewnie się już zorientowali, że warto iść na "Czarny czwartek", film o masakrze w Gdyni w grudniu 1970 roku. Promocja filmu jest dość głośna, Kazik śpiewający balladę o Janku Wiśniewskim nie schodzi z ekranów telewizora, a recenzje są dobre czy nawet bardzo dobre. Takim produkcjom zawsze towarzyszy obawa, że będą historycznymi czytankami albo nieznośnie patetycznymi agitkami patriotycznymi. Kiedy niedawno obejrzałam "Jak zostać królem", poczułam zazdrość, że Anglicy potrafią zrobić o swojej historii film przykuwający uwagę, na który walą tłumy. Czy tłumy będą walić na "Czarny czwartek", nie wiem, ale moim zdaniem ten film ma w sobie potencjał, aby widzów przyciągnąć. Jest naprawdę bardzo dobrze zrobiony, trzyma w napięciu, przeraża i po prostu wzrusza. Scenarzyści Mirosław Piepka i Michał Pruski, którzy w 1970 byli gdyńskimi licealistami, opowiadają historię zgodnie z regułą filmów katastroficznych: na ekranie śledzimy losy jednej rodziny. Podążając jej tropem, poznamy prawdę o tamtych zdarzeniach. Wiadomo, że taki zabieg wciąga widza: łatwiej się wzruszyć losem kogoś, kogo znamy i lubimy, niż losami anonimowego tłumu. Jeszcze lepiej działa ten mechanizm, kiedy bohaterowie są postaciami autentycznymi. Tak jest w tym wypadku. Ekranowa rodzina to Stefania i Brunon Drywowie, i ich trójka małych dzieci. Nazwisko Drywy z racji porządku alfabetycznego wyryto jako pierwsze na tablicy upamiętniającej ofiary tamtych wydarzeń i jako pierwsze wyczytywane jest na wszelkich uroczystościach. Miał trzydzieści cztery lata, był najstarszy spośród zabitych, najmłodszy to piętnastolatek. Historia rodziny przeplata się z dokładnie odtworzonymi scenami manifestacji, protestów, negocjacji, aresztowań i narad partyjnych funkcjonariuszy. Reżyser wykorzystał też sporo materiałów archiwalnych, również dźwiękowych. Świetnie oddane jest tło obyczajowe: młody widz sporo się dowie o realiach życia w PRL-u. Film jest naprawdę dla każdego: i dla tych, którzy tamte czasy pamiętają i coś na ten temat wiedzą, i dla tych, którym grudzień 1970 kojarzy się z jeszcze jedną nudną, historyczną datą. Jednym słowem "Czarny czwartek" to pozycja obowiązkowa. A kto widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Tym razem będzie pewnie krócej, bo sporo napisałam w części pierwszej. Jak już wspomniałam, mnie film trzymał w napięciu i autentycznie wzruszył. Szczególnie pierwsza i ostatnia część, kiedy śledzimy losy rodziny Drywów. Oczywiście zgodnie z konwencją (także dlatego że wydarzenia są autentyczne) dobrze wiemy, że Wigilia 1969, od której film się zaczyna, jest ostatnią taką w tej rodzinie. Ich nadzieje na szczęśliwe życie związane z nowym mieszkaniem brutalnie zweryfikuje historia.

Brunon Drywa nie musiał zginąć. Nie był członkiem komitetu strajkowego, nie brał udziału w manifestacjach i strajku, był zwyczajnym człowiekiem nieintersującym się polityką. Kiedy zamknęli stocznię, został w domu i poświęcał wolny czas dzieciom. I on, i jego żona, i ich lokator (postać autentyczna) nie bardzo orientowali się, co dzieje się w centrum Gdyni czy w Gdańsku. (Dziś wydaje się to nieprawdopodobne, ale w dobie przedinternetowej, kiedy nieliczni mieli telefony, kiedy władza ściśle reglamentowała wiadomości, to możliwe.) Znamy takie sytuacje choćby teraz z Egiptu: podczas gdy w centrum dzieje się historia, gdzieś na obrzeżach toczy się zwyczajne życie. Kiedy manifestanci stoją pod budynkiem Rady Miasta, Brunon Drywa spaceruje ze swoją córeczką. Gdyby nie przypadek, żyłby. Gdyby siedział w innym wagonie ... Jest to więc też kolejny film o tym, jak przypadek i historia, tym razem na spółkę, burzą czyjeś życie.

Przejmujące i wzruszające są sceny manifestacji, pochodu z ciałem zabitego niesionym na drzwiach, przykrytym zakrwawioną flagą, bicia na komendzie (szczególnie historia młodego chłopaka, który, jak twierdzi, idzie tylko do matki pracującej w szpitalu), pacyfikowania komitetu strajkowego czy wreszcie sceny szpitalne. Ale najbardziej ściska za gardło ostatnia część filmu: poszukiwanie Brunona, który trafił do szpitala, wiadomość o jego śmierci, próba odebrania zwłok i wreszcie pogrzeb pod osłoną nocy, aby nikt nie dowiedział się o tym, co się wydarzyło. No i dalsze losy żony i dzieci zmarłego:  ucieczka z Gdyni. Ich tragedia nie polega tylko na tym, że nagle tracą  męża i ojca, w dodatku jedynego żywiciela rodziny. Oni też są ofiarami władzy. Ponieważ wiedzą, co się wydarzyło, są  prześladowani. Powinni zniknąć, aby milczeć. Nie będą mogli godnie pożegnać się ze swoim zmarłym i tylko ludzkim odruchom urzędnika, który z obowiązku towarzyszy smutnemu panu ze służb bezpieczeństwa, zawdzięczają to, że w pogrzebie oprócz żony mogą uczestniczyć  najstarszy syn, brat zabitego i jego żona. Dopełnieniem jest ballada o Janku Wiśniewskim, śpiewana przez Kazika już na napisach, która nie pozwala ruszyć się z fotela.

Po ludzku, życzliwie zachowa się jeszcze kilka osób. Żołnierz, który eskortuje Stefanię i jej szwagra do szpitala mimo godziny policyjnej (a przecież mógł ich aresztować). Przewodniczący rady miasta, który jako jedyny przedstawiciel władz poważnie traktuje manifestantów (te sceny świetnie pokazują jak sytuacja przerasta miejscową władzę: miotają się między strachem przed manifestantami a przed partyjną górą). Sekretarz partii ze stoczni, który broni delegacji robotników przed aresztowaniem i przechodzi na ich stronę.  Reszta to aroganccy, bezduszni, bezwzględni partyjniacy, którzy w zaciszu swych ogromnych, pustych gabinetów bez mrugnięcia okiem decydują o ludzkim życiu. Głos im nie zadrży, kiedy wydają rozkazy. Także wojsko i milicja brutalnie rozpędzająca manifestację, sadystycznie wyżywająca się na zatrzymanych. Także ci wszyscy, których nie zobaczymy na ekranie, a którzy mataczą, aby zatuszować fakt, że zginęli ludzie (ich reprezentantem jest między innymi ten smutny pan ze służb bezpieczenstwa). Bezduszność, zobojętnienie i okrucieństwo znakomicie podkreślają autentyczne nagrania rozmów toczonych przez milicjantów, którzy przekazują sobie informacje o posuwających się ulicami Gdyni manifestantach niosących na drzwiach zabitego chłopaka. Wierne odtworzenie wydarzeń to kolejna zaleta tego znakomicie zdokumentowanego filmu. Nawet treść rozmów toczonych w Warszawie podczas narady w gabinecie Gomulki jest prawdziwa

Świetnie oddany jest klimat tamtych lat. Stroje, wygląd mieszkań czy ulic, a wreszcie warunki życia: radość z otrzymanego mieszkania, dzwonienie od sąsiadów, którzy mają telefon, pożyczanie pralki, szynka ofiarowana w prezencie, którą trzyma się na święta. Szary, smutny świat, chociaż bohaterowie są szczęśliwi, snują plany na przyszłość, póki historia nie zrujnuje im życia.

Jeśli miałabym się czegoś czepiać, to tego, że film w środkowej części traci nieco na dramaturgii. Dzieje się tak wtedy, kiedy sceny manifestacji i te w szpitalu przeplatają się ze scenami narad władz. Może jest tego odrobinę za dużo? Swój pierwotny rytm film odzyskuje, gdy reżyser znowu pochyla się nad losami rodziny Drywów.

Co jeszcze? Znakomite aktorstwo odtwórców głównych ról i tych odtwarzających postacie polityków. Kilka gestów, mimika twarzy, ton głosu, melodia słów tworzą postać. Widać panikę i strach miejscowych władz, i bezduszność, pewność siebie i władczość tych z Warszawy, którzy nieznoszącym sprzeciwu głosem wydają rozkazy.

Miało być krótko, ale, jak często, poniosło mnie i wyszło sporo, a i tak mam poczucie, że nie o wszystkim napisałam.

"Cevdet Bej i synowie" Pamuka. Nie tylko saga rodzinna.

Powrót do Pamuka. "Cevdet Bej i synowie" (Wydawnictwo Literackie 2010) leżał na półce kilka miesięcy i czekał na swoją kolej, a że w kwietniu wychodzi kolejna powieść jednego z moich ulubionych autorów (jak słyszałam jedna z lepszych), więc postanowiłam czym prędzej przeczytać zaległą. To jedna z pierwszych pozycji tureckiego pisarza, bodajże druga, ale, jak to często w Polsce się dzieje, wydana dopiero teraz (skąd się bierze taka dość częsta praktyka wydawnicza, nie rozumiem). Tej książce przyczepiono łatkę sagi rodzinnej, porównuje się ją do "Buddenbrooków" Manna, ale, jak to zwykle bywa z łatkami, jest w tym stwierdzeniu tylko ziarnko prawdy. Ta powieść jest nie tylko sagą. To historia trzech pokoleń kupieckiej rodziny ze Stambułu prowadzona od roku 1905 do 1970. Akcja w prologu sięga roku 1905, a więc schyłku imperium ottomańskiego, czasów ruchu młodotureckiego, początku przemian, które doprowadziły do powstania Turcji w jej dzisiejszym kształcie i republiki. Środkowa, zasadnicza część obejmuje lata 1936 - 1939, a epilog to kilka dni roku 1970, tuż przed wojskowym przewrotem, który pojawia się także na kartach "Muzeum niewinności" (pisałam tu o tej książce). Prolog i epilog to rzeczywiście początek i koniec opowieści rodzinnej, ale już część druga, najdłuższa i najważniejsza, jest czymś więcej. Oprócz członków rodu pojawiają się tu dwie bardzo istotne postacie: Omer i Muhittin, przyjaciele z czasów studenckich Refika, jednego z dwóch synów tytułowego Cevdeta Beja. I to losy tej trójki śledzimy przede wszystkim w części drugiej. Jeśli chodzi o Omera i Muhittina słowa losy użyłam nieco na wyrost, bo to zaledwie trzy lata z ich życia. W epilogu czytelnik zostanie tylko zwięźle i jakby mimochodem poinformowany, co się z nimi dzieje. Najważniejsza jest tu konfrontacja trzech życiowych postaw i zderzenie młodzieńczych marzeń z rzeczywistością.

Refik początkowo wydaje się najbardziej spokojny z całej trójki: wiedzie ustabilizowane życie u boku żony, pięknej Perihan. Ma zajęcie w firmie ojca, która przez lata ze zwykłego sklepu przerodziła się w prężne przedsiębiorstwo handlowe. Praca nie jest jego największą pasją, to starszy brat, Osman, gra pierwsze skrzypce w rodzinnym biznesie. Refik wydaje się być zadowolony z życia. Spędza czas z żoną, matką, ojcem, bratem i jego żoną w rodzinnej posiadłości kupionej w roku 1905 przez Cevdeta Beja. Nie przeszkadzają mu kpiny kolegów, którzy wybrali inną drogę życiową. Omer wraca po kilkuletnim pobycie w Londynie zachłyśnięty Europą i sam siebie nazywa zdobywcą i Rastignaciem (bohater jednej z powieści Balzaka). Chce dokonać czegoś wielkiego, ale najpierw musi dorobić się na budowie kolei gdzieś w głębi kraju. Rozpiera go energia, pragnie wiele, chociaż nie bardzo wie, co to ma być. Muhittin utrzymuje się z pracy inżyniera, ale jego powołaniem jest poezja (Turcja to, jak słyszałam, kraj poetów). Pisze wiersze i zmierza do wydania tomiku poetyckiego. Obiecał sobie, że jeśli do trzydziestki nie osiągnie uznania jako autor zbioru poezji, popełni samobójstwo. Po pracy prowadzi życie artysty, włócząc się po knajpach i starając się zrobić wrażenie na dwóch młodych żołnierzach, którym wyraźnie imponuje. Tworzenie w jego wydaniu przypomina raczej artystyczną szychtę niż akt artystycznej kreacji. Taki jest punkt wyjścia.

Te trzy lata z ich życia będą dla każdego z nich przełomowe, zdecydują o ich dalszej drodze życiowej. W każdym dokona się przemiana. Wszystkich  w pewnym momencie ogarnia niepokój, melancholia, niezadowolenie z życia. Chcą odmiany, ale nie bardzo wiedzą jakiej. To bohaterowie wewnętrznie, duchowo rozmemłani, w gruncie rzeczy niezdolni do działania. Nawet jeśli coś robią, to raczej wmawiają sobie, że robią to z przekonaniem, że to ma sens. Bardzo chcą w to wierzyć. Czytając, miałam wrażenie, że całymi miesiącami tkwią w zawieszeniu, pozorując zmierzanie do celu. Marzą o czymś wielkim, noszą  głowę w chmurach, ale niewiele z tego wynika. A Refik i Omer, próbując zrealizować swoje bliżej niesprecyzowane ambicje, zachowują się nieodpowiedzialnie. Zwodzą  najbliższych, wobec których podjęli zobowiązania, nie potrafiąc podjąć jednoznacznej decyzji. Gdyby ich działania rzeczywiście prowadziły do czegoś istotnego, można by bylo ich zrozumieć. Losy przyjaciół coraz bardziej się rozchodzą, coraz mniej się rozumieją, krytykując dokonywane przez kolegów wybory. Ich rzadkie spotkania przeradzają się w kłótnie. Dzieli ich też postawa polityczna. Muhittin staje się nacjonalistą, wyznawcą idei panturkizmu, zarzuca przyjaciołom bezideowość, zapatrzenie w Europę. Oni jego poglądy też mają w pogardzie, uważają go za przedstawiciela tureckiego ciemnogrodu. Coraz trudniej się im porozumieć.

Opisywane w powieści lata trzydzieste w Turcji to moment stagnacji. Zakończył się pierwszy etap reform ojca republiki Ataturka, czas na kolejne zmiany. Starsze pokolenie, które stało za przebudową kraju, ustabilizowało się. Zdobyli posady, urzędy, stanowiska, pieniądze i odpoczywają, a młodzi albo wybierają życie rodzinne połączone z budowaniem pozycji (brat Refika, Osman), albo chcieliby coś robić, ale nie bardzo wiedzą co. Starzy też im tego nie ułatwiają, raczej zbywają, zajęci dbaniem o własne interesy i stanowiska. Ruch panturkistów z kolei przeżarty jest wewnętrznymi sporami, intrygami.

W powieści odnajdziemy konfrontację dwóch postaw: życia dla idei i codziennego, żmudnego budowania, tworzenia: firmy, rodziny, domu. Gdy jedni porywają się mniej lub bardziej skutecznie na coś nowego i wielkiego, drudzy, usprawiedliwiając się okolicznościami życiowymi, mozolnie budują swą fortunę. I tylko czasem ich również dręczy jakiś niepokój i duchowy niedosyt. Trwają jednak przy swoim albo z poczucia odpowiedzialności, albo z tchórzostwa, bojąc się radykalnych posunięć. Właściwie, kiedy pisząc te słowa, zastanawiam się jeszcze nad powieścią, dochodzę do wniosku, że trudno polubić jej bohaterów. Albo są pracowitymi, nudnymi hipokrytami, albo pełnymi dobrych chęci nieudacznikami. Może największą sympatię budzi Cevdet Bej, protoplasta rodu. On przynajmniej stworzył rodzinną potęgę. A galeria bohaterów jest w tej książce ogromna i trzeba przyznać, że nie są to postacie papierowe. Na pierwszy plan wysuwają się mężczyźni, kobiety pozostają w tle, co zresztą częste u Pamuka. Trochę szkoda, że nie możemy lepiej poznać Ayse, siostry Refika i Osmana, i ich żon. Jedynie Nigan, ich matka, i Nazli, narzeczona Omera, wyróżniają się z kobiecego tła.

Co jeszcze? Znajdziemy tu też typowy dla Pamuka (nie tylko dla niego, podobnie jest w powieściach Safak) motyw: marzenie tureckiej burżuazji o Europie, pogardę dla tego, co rodzime, bo to prowinjonalne i zaściankowe. A gdzieś w tle pojawia się polityka: najpierw zamach na sułtana, ruch młodoturecki, potem śmierć ojca republiki Ataturka, perturbacje w Europie związane z rosnącą potęgą Rzeszy, wieści o wojnie, a wreszcie zagrożenie wojskowym przewrotem. Ale to wszystko jest tylko w tle, bohaterowie mają swoje problemy, wielka polityka ich nie dotyczy.

Książkę mimo rozmiarów (ponad siedemset stron) czytałam z zainteresowaniem, sprawnie i szybko, ale muszę powiedzieć, że nie jest to najlepsza powieść Pamuka. Ponad nią wyżej stawiam "Śnieg", od którego zaczęła się moja przygoda z tureckim pisarzem, "Dom ciszy", "Stambuł" i "Muzeum niewinności" (kolejność przypadkowa; nie znam jego powieści historycznych). Niemniej jednak miłośnikom pisarza nie wolno ominąć "Cevdeta Beja i synów".

I na koniec wrócę jeszcze do porównań z "Buddenbrookami" Manna. Turecka saga rodzinna, jeśli przyjąć, że jednak nią jest, nie umywa się do sagi niemieckiego pisarza. Tam obcujemy z literaturą wielką, wybitną, mimo upływu lat aktualną, tu tylko, czy aż, z bardzo dobrą.


"Kolejny rok" Mike'a Leigh.

"Kolejny rok" zrobił na mnie duże wrażenie. Relacje międzyludzkie, jakie pokazuje Mike Leigh, są bardzo prawdziwe. Słyszałam opinię, że to film dla samotnych. Moim zdaniem nie dla takich, którzy nie akceptują swojej samotności i dlatego są nieszczęśliwi. Oczywiście mogą go obejrzeć, ale pociechy nie znajdą, najwyżej potwierdzenie własnych doświadczeń. Powinni go za to zobaczyć ci wszyscy, którym dobrze w ich świecie. Przejrzą się w tym filmie jak w lustrze, a jeśli odnajdą się na ekranie, nie będzie im miło. Diagnoza, jaką stawia reżyser, nie jest przyjemna. A teraz do rzeczy. Jest to opowieść o Gerri, terapeutce, jej mężu Tomie, geologu, ich rodzinie i znajomych. Celowo używam tu tego słowa, choć w opisach filmu mowa o przyjaciołach. I wcale, jak mogłoby się wydawać, nie jest to obrazek pogodny, co również sugerują zwodnicze zapowiedzi. To nie znaczy, że nieprzyjemnie się go ogląda. Wręcz przeciwnie. Tom i Gerri mieszkają w miłym, zamożnym domu gdzieś na obrzeżach Londynu, są miłośnikami dobrej kuchni, ludźmi spokojnymi, kulturalnymi, mądrymi. Piękny obrazek i taki naprawdę jest, ale tkwi w nim pewna skaza i o tym, moim zdaniem, jest film. Jaka skaza, nie zdradzę, bo powiedziałabym za dużo. Tego, kto już widział, zapraszam dalej. Kto jeszcze w kinie nie był, a niestraszne mu gadanie na ekranie, zachęcam, aby "Kolejny rok" zobaczył koniecznie.

Przejdę może od razu do sedna i zajmę się skazą, o jakiej  wspominałam we wstępie. Gerri i Tom wiodą spokojne, trochę monotonne, ale szczęśliwe życie w swoim domu na przedmieściach. Tę monotonię bardzo dobrze oddaje podział na cztery filmowe rozdziały zgodne z porami roku. W dodatku w każdej części (poza ostatnią) oglądamy podobną sekwencję zdarzeń: pobyt na działce, towarzyskie spotkanie połączone z jedzeniem, jakiś lakoniczny komentarz do tego, co się zdarzyło. Tak właśnie upływają ich dni: praca, celebrowanie posiłków w sympatycznej, obszernej kuchni, pielęgnowanie niewielkiego ogrodu na tyłach posesji, wyjazdy na dziką działkę, gdzie uprawiają ekologiczne warzywa, przebywanie w swoim towarzystwie, od czasu do czasu spotkanie z synem Joe i znajomymi. Harmonia, rodzinne szczęście. Piszę to bez ironii. Jedyną troską jest być może to, że ich syn tzrydziestolatek dotąd nie ułożył sobie życia prywatnego. Piszę być może, bo tak naprawdę nie wiemy, czy się tym martwią, ponieważ nie rozmawiają na ten temat, można się tylko domyślać. To wszystkie zmartwienia. Jednym słowem sielanka. Oglądajac film, zastanawiałam się, czy zdnajdzie się jakiś trup w szafie, jakiś demon przeszłości. Nic z tego. A może coś się stanie, dojdzie do tragedii, która wstrząśnie ich światem? Też nie. Wszystko się układa, wszystko gra. Ba, jest nawet lepiej, bo Joe znajduje sobie sympatyczną, bezpośrednią, nieco rubaszną dziewczynę. Tom i Gerri są spokojni, mili, kulturalni, dowcipni, weseli. Znacie takich ludzi? A może sami nimi jesteście? Więc o co chodzi? Gdzie ta skaza? Przyjrzyjcie się, jak traktują swoich znajomych. Przecież dobrze, powiecie. Ale czy na pewno?

Ci znajomi to Ken, przyjaciel Toma od czasów dzieciństwa; Mary, koleżanka Gerri z pracy; druga koleżanka, lekarka, która właśnie urodziła dziecko; jacyś sąsiedzi. Zapraszają ich do siebie na miłe, kameralne przyjęcia a to w rodzinnej kuchni, a to latem w ogrodzie przy grillu. Jest dobre jedzenie, wino albo piwo, co kto lubi, miła atmosfera i rozmowy, small talk, jak mówią Anglicy, czyli rozmowy tak naprawdę o niczym, nieistotne, takie, o jakich się zapomina. Co w tym złego, powiecie. Otóż nic, o ile odpowiada to wszystkim. Ale tak nie jest. Gerri i Tom zapraszają do swojego przytulnego świata znajomych, a kiedy minie czas przeznaczony na spotkanie, wyrzucają ich z niego. Pozwalają im na chwilę ogrzać się w domowej, przyjacielskiej atmosferze, a potem mówią: "Było miło, ale teraz wam dziękujemy, wracajcie do swoich pustych domów, bądźcie rozsądni, weźcie się za siebie, nie pijcie tyle, nie użalajcie się nad sobą, ułóżcie sobie jakoś życie. Czy to nasza wina, że my jesteśmy szczęśliwi, a wy nie? Na pewno wszystko się ułoży, głowa do góry. Ale teraz już idźcie, my mamy swoje życie, wy swoje. Do widzenia. Tak naprawdę nie chcemy oglądać waszych smutnych twarzy, patrzeć na wasze łzy, wysłuchiwać waszych zwierzeń. Nie psujcie nam naszej harmonii, naszej rodzinnej sielanki. No trudno, skoro jesteście wstawieni, przenocujcie do rana w pokoju Joego, ale to tyle. Na więcej nie liczcie." Wszystko jest w porządku, jeśli dotyczy to ludzi tak samo zadowolonych z życia jak oni. Gorzej jeśli chodzi o samotnych: Mary, Kena czy świeżo owdowiałego brata Toma. Mary i Ken wręcz błagają o zainteresowanie, niekoniecznie wprost, bo nadrabiają miną, udając, że lubią swoje życie (szczególnie ona). Przygnębiające i przerażające jest wyznanie Kena, że boi się powrotnego pociągu, bo to oznacza zderzenie z nieudanym życiem, szarą, uciążliwą, monotonną codziennością, której nie lubi. Żałosna, ale jednoczesnie wzruszająca, jest Mary, która dużo gada, udaje, że lubi swoje życie niezależnej singielki, ale tak naprawdę marzy o mężczyźnie, obojętnie czy będzie to nieznajomy przystojniak z baru, czy młodszy od niej Joe. Jednocześnie sama opędza się, jak od natrętnej muchy, od Kena, który też rozpaczliwie poszukuje bliskości. Dlaczego? Bo jest gruby, niezdarny, zbyt nachalny. Nieważne, co ma w środku, przecież w pierwszym momencie liczy się to, co na zewnątrz. Mary nie zdaje sobie sprawy, że zachowując się tak, jak się zachowuje, też raczej odstręcza niż przyciąga. Desperatka, żałosna, skomentują jej zachowanie Gerri i Tom, kiedy już zostaną sami w swojej przytulnej sypialni. Co mają do zaoferowania samotnym, nieszczęśliwym, żałosnym znajomym? Poza towarzyskim spotkaniem nic. Słowa, obietnice tak naprawdę są bez pokrycia. Na twarzach szczęśliwych małżonków widzimy najpierw obawę, że nie uda się ich pozbyć, potem ulgę, kiedy już sobie pójdą. Są jak pacjenci Gerri, wpadają z wizytą, opowiedzą albo i nie o swoich nieszczęściach, ale kiedy zamkną się za nimi drzwi, znikną z ich życia. Do następnego spotkania. Gerri, terapeutka, proponuje Mary, że zapisze ją na wizytę do swojej koleżanki. Dlaczego sama jej nie pomoże? Oczywiście nie wolno jej ze względów etycznych zrobić tego zawodowo, ale przecież może jako przyjaciółka czy znajoma!!! Ona woli ją jednak odesłać do swojej koleżanki po fachu. Dlaczego? Czy naprawdę uważa, że tylko terapia będzie skuteczna? A przyjaźń? Kiedyś nie było terapeutów, byli przyjaciele i były rodziny. A dzisiaj?

Film zaczyna się od rozmowy Gerri z pacjentką, która nie bardzo chce się zwierzać. Chce tabletek na bezsenność, nie terapii. Gerri rozmawia z nią spokojnie, uprzejmie i fachowo, aż czas wizyty się skończy. Wtedy o niej zapomni, pewnie zaraz wejdzie następny nieszczęśnik. Podobnie traktuje znajomych: mają tyle czasu, ile trwa towarzyskie spotkanie. Potem wyrzuca ich ze swojej pamięci. Ale Mary, w przeciwieństwie do zamkniętej w sobie pacjentki, gada, opowiada o swoim nieudanym życiu, o swoich marzeniach, o zmianach (jedną z nich ma być samochód, który zamiast spełnić pokładane w nim nadzieje, przyniesie tylko pasmo kłopotów i rozczarowań). I jednej, i drugiej Gerri ma do zaproponowania tylko garść nic nieznaczących słówek. Zawiodłam się na tobie, powie do Mary tylko dlatego, że ta przyjdzie do niej niezaproszona. Jak ocenia pani swoje szczęście na skali od jednego do dziesięciu, zapyta pacjentkę. I co zrobi z jej odpowiedzią, która brzmi: jeden? Czy naprawdę jej jakoś pomoże? Jest w stanie rozwiązać problemy pacjentki, a nie potrafi czy nie chce rozwiązać problemów znajomej? Czy nie tak wygląda dziś nasze życie? Każdy sobie rzepkę skrobie, każdy zamknięty w swoim małym świecie, ogania się od cudzych problemów. Ilu z nas potrafi nie tylko współczuć, ale i zaangażować się, aby naprawdę pomóc? Są i tacy, i tacy, ale tych drugich chyba jednak mniej. I żeby nie było, że się wymądrzam z wyżyn mojej moralnej doskonałości. Nie, ja też odnajduję w tym filmie siebie.

Oglądamy świat ludzi zamkniętych w sobie, powściągliwych, trzymających na wodzy swoje uczucia. Tacy są Gerri, Tom, ale i ich milczący syn Joe, który nie zwierza się im ze swoich problemów i radości, a i oni nie są nachalni, nie wchodzą z butami w jego życie. Rodzice i syn idą każde swoją drogą. Nawet kiedy Joe zwiąże się z Katie, będzie to dla nich podwójne zaskoczenie. Milczący jest brat Toma. Tak naprawdę nie wiemy, co czuje po śmierci żony. Czy ją opłakuje? Pewnie tak, ale uczuć nie wypada przecież pokazywać. Ci, którzy to robią, nie są  w tym konwencjonalnym, poukładanym świecie mile widziani. Ani błagająca o pomoc Mary, ani rozklejony Ken, ani zbuntowany bratanek Toma, którego napastliwe zachowanie i pretensje o odhumanizowany pogrzeb matki zostają potraktowane jak skandal, za który należy przeprosić nielicznych żałobników. Inna sprawa, że on  sam nic nie zrobił, rodziców nie widzial od lat. Kiedy spotkają się ze sobą gadatliwa, nieszczęśliwa Mary i milczący, zamknięty w sobie brat Toma, nie potrafią ze sobą rozmawiać. Ona jest już tak zdesperowana, tak łaknie towarzystwa, że próbuje nawiązać konwersację, mimo że on nie jest mężczyzną ze snów, ale napotka na mur milczenia z jego strony. Oboje są poza nawiasem. Jak bardzo nie pasują do  szczęśliwych małżonków, pokazuje ostatnia scena radosnej paplaniny przy kuchennym stole. Gerri i Tom opowiadają Joemu i Katie o swojej przeszłosci, o podróżach. To ich świat. Mary i brat Toma są na obrzeżach tej rozmowy, która toczy się przy nich, ale ich tak naprawdę nie dotyczy. Słowa przelatują gdzieś mimo ich uszu, a oni milczą, słuchają, ale nie mają nic do powiedzenia, to nie ich świat, nie ich doświadczenia. Można by pomyśleć, że tych dwoje wykluczonych mogłoby się spotkać, ale pewnie tak nie będzie, bo dzieli ich wszystko. Podobnie nie spotkają się Mary i Ken. Każde z nich samo będzie dźwigać swoją samotność.

Drugą sceną, która znakomicie pokazuje pęknięcie świata, podział na tych, którym się powiodło, i na przegranych, jest scena pogrzebu i stypy. Jakże inaczej wygląda dom Toma i dom jego brata. Skromność, brzydota, szarość aż kłują w oczy. Gerri, Tom i Joe zupełnie tu nie pasują. Przywożą  nawet swoje jedzenie. Pozornie jest to wyraz troski o brata i szwagra, który sam pewnie nie miałby głowy do przygotowania stypy, a może nie potrafiłby, ale czy tylko o troskę tu chodzi? Nie ma prawdziwej rodzinnej serdeczności, jest konwencjonalna, oczekiwana grzeczność. Kuzyni też nie potrafią ze sobą rozmawiać. Gest pomocy jest tylko gestem. Po kilku dniach brat Toma na pewno znowu wróci do siebie. Kiedy się znowu zobaczą? 

W filmie aż roi się od świetnie sportretowanych bohaterów. O każdym dałoby się powiedzieć sporo. Na pierwszy plan wysuwają się oczywiście Gerri, Tom i Mary. Ale są jeszcze gruby Ken, Joe, jego dziewczyna, owdowiały brat Toma, jego syn, a nawet troje obcych, którzy przychodzą na pogrzeb Lindy, bratowej Toma. Nawet o tych epizodycznych postaciach czegoś się dowiadujemy (ludzie z niższej sfery, nieśmiali, zagubieni, w towarzystwie wytwornej rodziny czują się niezręcznie, ale przychodzą na pogrzeb z prawdziwej potrzeby serca). To, co ważne w relacjach międzyludzkich, dzieje się tu między słowami, w gestach, minach, spojrzeniach, w milczeniu. Kamera często przygląda się bohaterom z bliska, pokazując ich twarze. Prawdziwą przyjemność sprawia obserwowanie tego, co niedopowiedziane, śledzenie twarzy bohaterów, smakowanie gry aktorów. To też wielka zaleta tego filmu.

Polecam "Kolejny rok" Mike'a Leigh, film o braku rodzinnego i przyjacielskiego ciepła, o tym, że każdy sam musi dźwigać swoje cierpienie, bo najczęściej nie ma co liczyć na innych, zamkniętych w swoim własnym świecie. Reżyser stawia przed nami lustro i pyta: Czy i wy tacy jesteście?.


Shahriar Mandanipour "Irańska historia miłosna" (W.A.B. 2010)

Kto po przeczytaniu tytułu i notki na okładce spodziewa się romansu, może poczuć się zawiedziony, bo historia miłosna nie jest tu najważniejsza. Ta powieść składa się z kilku warstw. Kluczem jest słowo ocenzurowano, które pojawia się w podtytule. Bo przede wszystkim to opowieść o zmaganiach irańskiego pisarza z cenzurą. Wystarczy zajrzeć do środka, aby znaleźć dwa rodzaje czcionki: czarną grubą i zwyczajną. Ta druga przeważa. Jeśli przyjrzymy się dokładniej, zauważymy, że to, co wydrukowane na czarno, gdzieniegdzie zostało skreślone. Ciemna czcionka to po prostu romans, jaki próbuje napisać irański pisarz. Taki miał kaprys: postanowił stworzyć coś wesołego, odmiennego od swojej dotychczasowej twórczości. Ale w warunkach irańskich, gdzie obowiązuje surowa cenzura polityczna i obyczajowa, napisanie sensownej, interesującej, prawdziwej historii miłosnej nie jest wcale takie proste. Pisarz musi zmagać się nie tylko z cenzorem z urzędu cenzorskiego, ale i z cenzorem własnym, prywatnym, który zadomowił się w jego głowie. Pisząc, próbuje przewidzieć, co nie spodoba się Porfiremu Pietrowiczowi, cenzorowi (zbieżność imienia i nazwiska z bohaterem "Zbrodni i kary" Dostojewskiego zamierzona). Jeśli zapędzi się za daleko, skreśla.

Czego autor nie może umieścić w swojej książce? Oczywiście niczego, co w jakikolwiek sposób dotyka polityki. Nie poznamy wobec tego prawdziwej historii Dary, który dwukrotnie siedział w więzieniu z przyczyn politycznych (chociaż powód jego aresztowania w czytelniku, który żyje sobie wygodnie w demokratycznym kraju, może budzić zdumienie). Nie poznamy też historii jego ojca, również więźnia politycznego. Ale czujne oko cenzora śledzi też bacznie całą warstwę obyczajową romansu. Nie ma mowy o pocałunkach, o trzymaniu się za ręce, o randkach, a o seksie lepiej w ogóle zapomnieć. Ale to nie wszystko: bohaterowie powieści nie mogą na przykład przeklinać, nawet w chwilach wielkiego wzburzenia. Dlatego posługują się językiem sztucznym, nieprawdziwym. Powieść, która musi się zmagać z takimi przeszkodami, będzie z konieczności atrapą romansu, a już na pewno będzie nią dla czytelnika spoza Iranu. Bo irański pisarz i irański czytelnik zawarli pakt. Ten pierwszy stosuje przemyślny system aluzji i symboli, które mają przekazać to, czego powiedzieć wprost nie można. Ten drugi znakomicie potrafi tę symbolikę odczytać, sprawnie porusza się między wierszami. Jeśli zakochani bohaterowie głaszczą rannego gołębia, który leży między nimi, czytelnicy z Europy pomyślą sobie najwyżej: "O, jacy wrażliwi. Jakże wzrusza ich los biednego ptaszka." Tymczasem dla Irańczyków będzie to ekscytująca scena miłosna. Tylko tak pisarz może pokazać bliskość fizyczną, której pragną zakochani w sobie Sara i Dara. Skąd o tym wiem? Objaśnienia tego, jak poruszać się w skomplikowanej irańskiej rzeczywistości, znajdzie czytelnik w głównej, zasadniczej część powieści pisanej zwyczajną czcionką. Dlatego zmienia się też narrator z trzecioosobowego na pierwszoosobowego: pisarza, najprawdopodobniej alter ego autora, Shahriara Mandanipoura.

Narrator-pisarz prowadzi dialog z czytelnikiem, zachęca go do zadawania pytań, fraza: "Zapytajcie mnie dlaczego, a wtedy odpowiem tak: ..." powtarzana jest w tekście jak mantra. I autor bardzo chętnie odpowiada na te wyimaginowane pytania, objaśniając wszystkie zawiłości życia w swojej ukochanej ojczyźnie. Bo przede wszystkim jest to książka właśnie o Iranie. Ktoś, kto dotąd swą wiedzę o tym kraju opierał głównie na stereotypach, dowie się sporo. Ten, kto czytał na przykład "Czwarty pożar Teheranu" Marka Kęskawca (pisałam o tej znakomitej książce) lub oglądał irańskie filmy, albo po prostu interesuje się tą tematyką, utrwali sobie to, co już wie, ale na pewno dowie się też czegoś nowego. Mandanipour opowiada o Iranie współczesnym i o przeszłości tej bliższej, i tej najdalszej sięgającej na przykład czasów perskich. Sporo pisze o literaturze, szczególnie tej dawniejszej. Dzięki temu przestajemy się  dziwić, że irański czytelnik bez problemów porusza się pośród literackich symboli i aluzji, wszak literatura perska traktująca o miłości  symbolikę opanowała do perfekcji. Narrator-autor opowiada też o sobie: o początkach swojej literackiej kariery, o czasach studenckich, o relacjach z ojcem, o zmaganiach z urzędnikami i o życiu w Iranie.

Kolejna warstawa to opowieść o pisarskich mękach, o procesie twórczym nie tylko w kontekście zmagań z cenzorem Porfirym Pietrowiczem. Narrator zastanawia się, jak poprowadzić losy bohaterów, stale jest z siebie niezadowolony, dlatego zmienia swoją miłosną historię. Bardzo często poznajemy kilka wersji tego samego zdarzenia. Aż wreszcie bohaterowie wymykają mu się spod kontroli i próbują żyć swoim własnym życiem. Nic to zresztą nowego, pisarze często utrzymują, że następuje taki moment, w którym losy literackich postaci zaczynają się toczyć po swojemu. A ponieważ niemożliwe okazuje się napisanie irańskiego romansu  tak, aby nie narazić się cenzorowi, narrator rozwija swoją opowieść, nie bacząc na nakazy i zakazy. Ale wtedy czyha na jego bohaterów kolejna cenzura, już nie ta literacka, ale ich własna, obyczajowa. Życie zakochanych w Iranie, jeśli nie jest to znajomość aranżowana przez rodziców, to prawdziwe wyzwanie. Wszędzie narażeni są na spotkanie z bezwzględną policją obyczajową, co dla Dary obciążonego przeszłością polityczną może skończyć się tragicznie. Gdzie i jak się spotykać, jeśli nawet kafejka internetowa może stać się celem nalotu patrolu stróżów moralności a bezwzględny sąsiad-donosiciel bez przerwy spogląda zza firanki? Im lepiej poznajemy losy Sary i Dary, tym bardziej im kibicujemy i współczujemy. Czy mają szansę na wspólne życie? Okazuje się, że w ich sytuacji finansowej nie jest to takie proste. Nie wiemy też, czego bohaterowie tak naprawdę chcą. Oni sami mają z tym kłopot, stąd ciągłe kłótnie, nieporozumienia i powroty. Szczególnie Sara jest postacią skomplikowaną. Zostaje postawiona przed trudnym wyborem. Dojrzewa, staje się kobietą samoświadomą i niezależną. W pewnym momencie wykrzyczy: "Najpierw przemocą zdjęliście nam chusty z głów, aby potem przemocą znowu je nam nałożyć." (cytat z pamięci). Jak potoczą się losy bohaterów, tego oczywiście zdradzić nie mogę. Powiem tylko, że zakończenie  zaskakuje.

W książce sporo jest symboliki, nie zawsze łatwej do odczytania. Momentami powieść podąża w stronę irańskiego magicznego realizmu. Dużo tu też literackich gier, zabawy, dowcipu i ironicznego dystansu narratora-autora do siebie. Kto lubi powieści realistyczne, kto oczekuje prawdziwej historii miłosnej, takiej na serio, bez puszczania oka do czytelnika, ten może nie byc zadowolony. Komu niestraszny postmodernizm i literacka zabawa, kto ciekaw innych kultur i obyczajów, ten znajdzie tu sporo dla siebie. Mimo że wolę solidną prozę realistyczną, uważam, że warto sięgnąć po powieść irańskiego pisarza.

"Pogorzelisko" - film, który też warto zobaczyć.

Dlaczego ludzie walą drzwiami i oknami na "Jak zostać królem", film świetnie zrobiony i zagrany, ale taki, o którym zapomina się następnego dnia, a omijają szerokim łukiem "Pogorzelisko", które trzyma w napięciu od początku do końca, a jednak jest czymś więcej niż tylko znakomitą rozrywką? Cóż, pytanie retoryczne, w grę wchodzi przecież marketingowa machina, magia Złotych Globów i Oskarów, pewnie też liczba kopii. A szkoda, bo film zrobiony jest tak, że może podobać się masowej widowni. Mamy tu zagadkę związaną z przeszłością rodziny, poszukiwanie i mozolne odkrywanie prawdy, podróż, wojnę i miłość. A okrucieństwo wojny jest w tym filmie pokazywane trochę teatralnie, co łagodzi odbiór. Teatralność i egzaltacja mnie trochę przeszkadzały, co nie zmienia faktu, że "Pogorzelisko" polecam. A teraz dla porządku krótka informacja o treści. Jest to historia kanadyjskiego rodzeństwa, bliźniąt Jeanne i Simona, którzy po śmierci matki, na prośbę wyrażoną w testamencie, udają się do jej ojczystego kraju gdzieś na Bliskim Wschodzie, aby odnaleźć swojego ojca i swojego brata. Dotąd byli przekonani, że ojciec nie żyje, a o istnieniu brata w ogóle nie wiedzieli. Ta podróż, skomplikowane poszukiwania, stopniowe odkrywanie przeszłości to treść tego filmu. Ale oczywiście nie tylko do epickiej opowieści sprowadza się "Pogorzelisko". O tym jednak w drugiej części, która jest raczej dla tego, kto film już widział.

Jak pisałam we wstępie, nie przyjmuję tego filmu bezkrytycznie, kilka elementów mnie w nim drażni. Może jednak zacznę od tego, co mi się podobało.

Przede wszystkim film znakomicie się ogląda. To zasługa kompozycji. W jakimś stopniu jest to kino drogi i to drogi podwójnej: tej współczesnej, którą pokonuje Jeanne śladami matki, potem również jej brat Simon, i tej z przeszłości, którą przebywa Nawal Marwan, ich matka, w poszukiwaniu swojego syna, którego musiała oddać do sierocińca. Obie wędrówki najeżone są niebezpieczeństwem. Oczywiście dużo więcej ryzykuje Nawal w kraju ogarniętym wojną domową o podłożu religijnym. Ale  na Jeanne i Simona, szczególnie na niego, również czyha niebezpieczeństwo, z czego nie od razu zdają sobie sprawę. Mimo że wojna dawno się skończyła, poruszanie się po kraju, w którym konflikty z przeszłości zostały tylko przysypane cienką warstwą piachu, bez pomocy miejscowych kacyków nadal jest niebezpieczne. Gdyby nie tutejszy notariusz, nigdy nie odkryliby prawdy. Szczególnie Jeanne, która początkowo wędruje sama, stale napotyka na mur milczenia.

W filmie znakomicie budowane jest napięcie. Z zapartym tchem śledzimy żmudne odkrywanie prawdy i długo nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak ta prawda okaże się tragiczna. Wszystko wyjaśnia się w zakończeniu. Przyznam się, że nie spodziewałam się takiego rozwiązania. Z równym napięciem śledzimy losy Nawal, szczególnie jej wędrówkę w poszukiwaniu syna przez kraj ogarnięty wojną. Kiedy wszyscy pokonują drogę z południa, gdzie trwają walki i religijne prześladowania, na północ, dziewczyna podróżuje w odwrotnym kierunku. Znamiennna jest scena, kiedy pokonuje zaporę ustawioną przez wojsko. Przed nią tłum marzący o tym, aby przedostać się na stronę, po której stoi ona. Tylko Nawal idzie w przeciwnym kierunku.

"Pogorzelisko" jest też wspaniałą epicką opowieścią o wojnie, miłości i religijnych uprzedzeniach, które tę miłość z góry skazują na klęskę. Z tym że tu nieszczęśliwy finał zakazanej miłości, który zwykle bywa punktem dojścia, jest dopiero początkiem  tragicznej historii. Frapujące są dalsze, niezwykłe losy Nawal.

Kolejna zaleta filmu to zdjęcia. Egzotyczny świat pokazywany bardzo często w panoramicznych planach. Surowy, górski krajobraz, głęboki kanion, wioska na wzgórzach, panorama miasta, które, nawet zrujnowane, jest pięknie fotografowane.

Dla mnie nie bez znaczenia jest też kontekst: historia osadzona na  nienazwanym Bliskim Wschodzie, konflikt polityczny i religijny.

Historia opowiedziana w tym filmie, szczególnie odkryta do  końca, może wydać się nieprawdopodobna. Przyznam, że przez chwilę też miałam wątpliwości, czy przypadkiem reżyser i scenarzysta w jednej osobie nie przesadził. Brat, który jednocześnie okazuje się być ojcem, syn, który jest oprawcą i gwałcicielem własnej matki - to można uznać za  kicz. Ja jednak będę bronila tego pomysłu. Po pierwsze podobna historia, choć z pozoru wydaje się nieprawdopodobna, jest jednak możliwa (zawsze była, a dziś w świecie anonimowych dawców spermy tym bardziej). Wszak życie pisze najlepsze scenariusze, że posłużę się tu tym wyświechtanym stwierdzeniem. Sama znam przynajmniej jeden niezwykły ludzki los pełen dramatycznych zdarzeń i nieprawdopodobnych odkryć, który świetnie nadawałby się na scenariusz filmu czy powieść. Po drugie ta historia to wyraźne nawiązanie do antycznej tragedii czy mitu. Czyż nie pobrzmiewają tu echa historii Edypa? W tym filmie jest oczywiście trochę inaczej. Do tragedii nigdy by nie doszło, gdyby dziecka nie oddano do sierocińca. Gdyby nie religijne uprzedzenia, rodzinne nienawiści, hańba, jaką wedle miejscowych zasad Nawal okryłła  rodzinę, nie stałoby się to, co oglądamy. To nie bogowie czy fatum, to człowiek sprowadza na człowieka nieszczęście. Z drugiej jednak strony można też mówić o przekleństwie losu. Gdyby Nawal urodziła się w innej części świata, jej życie potoczyłoby się zupełnie inaczej.

Jest to wreszcie film o dociekaniu prawdy. Unosi się nad nim pytanie: czy zawsze warto ją znać? Jaką cenę za nią płacimy? Z jednej strony poznanie prawdy pozwala dzieciom zrozumieć własną matkę, jej dziwne zachowania (o tym wspomina zbuntowany Simon po odczytaniu testamentu). Z drugiej pozostaje pytanie: jak żyć z taką wiedzą? Jak poradzić sobie ze świadomością, że brat to jednocześnie ojciec, ale także oprawca matki. Ktoś, kto zadał jej największy ból, kto ją gwałcił i torturował. I fakt, że zanim został Abou Tarekiem, był snajperem zaślepionym nienawiścią, to już tylko pikuś. No i jeszcze świadomość, że ten człowiek mieszka teraz w tym samym mieście i prowadzi zwyczajne życie. Być może mijali go gdzieś na ulicy. Jak sobie z tym poradzić? Jak dalej żyć? Czy można wybaczyć? Jeanne i Simon na pewno tego nie robią. Spełniają tylko wolę matki, dostarczając mu dwie koperty, i natychmiast znikają. A Nawal? Przez lata wychowywała dzieci, które przyszły na świat w wyniku gwałtu, które przypominały jej o najstraszniejszych wydarzeniach, o cierpieniu, bólu i poniżeniu. Widzimy, że kiedy wyszła na wolność, nie bardzo chciała je zabrać, być może wolałaby, żeby nie przeżyły. Tym bardziej, że cały czas myślała o dziecku, które było owocem miłości (jak to okropnie brzmi, ale niestety nie znajduję innej frazy). Kiedy w końcu przez przypadek odkrywa prawdę, to ją zabije. Nie jest w stanie jej udźwignąć. Cóż, prawda nie zawsze wyzwala, nie zawsze jest źródlem katharsis.

I na koniec o tym, co mnie drażniło. Wspominałam już we wstępie, że film wydał mi się momentami nazbyt teatralny, egzaltowany i sztuczny. Najbardziej widoczne jest to w niektórych dialogach, na przykład kiedy  Jeanne rozmawia ze swoim profesorem matematyki na kanadyjskim uniwersytecie. Albo taki kwiatek: "Czy jeden dodać jeden zawsze jest dwa? A co jeśli jeden dodać jeden jest jeden?" (cytat z pamięci). Tak Simon próbuje przekazać swojej siostrze prawdę, którą odkrył. Przecież taki sposób ludzie ze sobą nie rozmawiają! Teatralne są też niektóre sceny, przez co tracą swoją dramaturgię. Taka jest scena ataku na autobus, kiedy Nawal ratuje siebie i jednocześnie próbuje ocalić małą dziewczynkę, zabierając ją matce. Początkowo zdarzenia są bardzo dramatyczne, przejmujące. Potem jednak, kiedy Nawal tkwi w teatralnej pozie sama na tle płonącego wraku, napięcie i dramaturgia gdzieś ulatują. Może  z tego powodu filmowe losy Nawal nie zawsze przejmują. Owszem, są tragiczne, ale od jakiegoś momentu śledziłam je bez emocji. Tu przypomina mi się "Ostrożnie pożądanie" Anga Lee, opowieść o dziewczynie, która przypadkowo, jedną niewinną decyzją rujnuje sobie życie. Tam morderstwo, jej dramatyczna droga elektryzują, tu momentami zabrakło mi autentycznego wstrząsu. Dopiero sytuacja, w jakiej znalazły się dzieci Nawal po odkryciu prawdy, powoduje dreszcz przerażenia i współczucie.

Mimo tych kilku uwag, nie żałuję, że film obejrzałam. Na pewno pozostanie ze mną na dłużej, niż perfekcyjny "Powrót króla". Polecam. Ten drugi zresztą też.


Klaus Brinkbaumer "Afrykańska odyseja"

Można ich spotkać na ulicach włoskich, hiszpańskich, francuskich, a nawet portugalskich miast: Afrykanie handlujący biżuterią, podróbkami markowych torebek, okularami słonecznymi czy parasolami. Zwykle usmiechnięci, rozkładają na chodnikach swoje towary albo wędrują, nagabując turystów. Najczęściej opędzamy się od nich niecierpliwie, no bo po co nam kolejna para okularów? A nawet jeśli kupimy je od jednego z tych ulicznych handlarzy, to trudno oczekiwać, abyśmy natychmiast kupili następną. Kiedy zbliża się policja, szybko zwijają swój kramik i znikają. Czy zastanawiamy się, co robią w naszych miastach? Skąd się wzięli w Europie? Jaką drogę przebyli i dlaczego? Ja długo o tym nie myślałam. Kilka lat temu mignął mi  gdzieś w prasie jakiś reportaż na ten temat, ale wtedy nawet go nie przeczytałam. Potem, nie wiem jak i kiedy, zaczęły mi wpadać w ucho przypadkowe strzępy informacji. Głośno było na ten temat przy okazji reportażu Witolda Szabłowskiego "Czyściec Stambułu" opublikowanego w Dużym Formacie, za który jesienią autor otrzymał jakąś prestiżową europejską nagrodę. Aż wreszcie w zeszłym roku mówiło się o problemie afrykańskich uchodźców całkiem sporo przy okazji wydanej w Polsce książki niemieckiego reportera Klausa Brinkbaumera "Afrykańska odyseja" (Czarne 2009), która została nominowana do pierwszej edycji Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Wtedy jednak po nią nie sięgnęłam, dopiero niedawno wiedziona jakimś impulsem kupiłam i przeczytałam.

Nie jest to lektura przyjemna, mimo że połyka się ją jednym tchem. Czytelnik zostaje wytrącony ze swojego spokojnego świata, a jego dobre samopoczucie zburzone. Tyle że nie bardzo wiadomo, co dalej. Co można zrobić? Wpłacić pieniądze na konto jakiejś fundacji, która zajmuje się uchodźcami? Życzliwiej spojrzeć na ulicznych handlarzy z Afryki? Kupić od nich te cholerne okulary? Tylko tyle. Reszta nie zależy od nas, a od potężnych tego świata (czytaj: polityków), którzy na razie raczej robią wszystko, aby bronić się przed falą uchodźców. Wiadomo, każdy medal ma dwie strony, imigranci to też drobna przestępczość itd., itd. Tak tworzy się kwadratura koła, której nie sposób rozwiązać. Ale do rzeczy.

Klaus Brinkbaumer wraz z fotografem Markusem Matzelem i Afrykaninem Johnem Ampanem wędrują śladami afrykańskich uchodźców z państw Afryki Zachodniej: Ghany, Beninu, Nigerii, Senegalu czy Mauretanii. Oni są w komfortowej sytuacji: mają pieniądze, stać ich na transport, jedzenie, spanie. Tylko John musi uważać, mimo że ma europejski paszport. Czarny kolor skóry automatycznie naraża go na podejrzliwość nawet wśród swoich. To on poddawany jest skrupulatnym kontrolom na granicach, to on trafia do aresztu, skąd go trzeba wykupić, to on stanie się ofiarą napadu. Od jego towarzyszy chce się tylko pieniędzy, bo w Afryce każdy biały traktowany jest jak krezus, o czym pisał już Kapuściński w "Hebanie" (Brinkbaumer często powołuje się na polskiego reportera, który jest dla niego  autorytetem). Podróż tej trójki potrwa kilka tygodni, Afrykańczycy wędrują od kilku miesięcy do kilku lat. Częściej nie docierają do upragnionego celu (Europy), niż go osiągają. Dlaczego? Przyczyn jest wiele. Po drodze zwykle kończą się im pieniądze (na wyjazd składa się najczęściej cała rodzina, wierząc, że jeśli się uda, to wybraniec losu będzie żyłą złota i tak rzeczywiście się dzieje), więc próbują zarobić, aby udać się w dalszą drogę, a o zarobek wcale nie jest łatwo. Często padają ofiarami nieuczciwych pośredników specjalizujących się w transporcie uciekinierów (wokół nich stworzył się w Afryce cały przemysł). Wielu nie  przetrwa podróży na pace wypełnionej po brzegi zdezelowanej ciężarówki: kto siedzi z brzegu czy na końcu, może wypaść. Kiedy dotrą do Algierii, skąd już, jak się wydaje, tylko krok do osiągnięcia celu, narażeni są na deportację. Arabskie kraje Afryki Północnej, które z wyższością patrzą na resztę kontynentu, od jakiegoś czasu ochoczo współpracują z rządami państw europejskich w zwalczaniu nielegalnych imigrantów (robią to oczywiście za europejskie pieniądze). Wielu ginie w czasie przeprawy przez Cieśninę Gibraltarską. Europa jest tu na wyciągnięcie ręki, widać jej oświetlone brzegi, ale morze jest zdradliwe, łodzie zdezelowane i przeciążone. Wiadomości o takich tragediach czasem przebijają sie i u nas przez informacyjny szum. Wreszcie kiedy uda im się pokonać ostatnią przeszkodę, najczęściej zostają  złapani i deportowani do swoich krajów. Tyle że drogę powrotną odbędą w komfortowych warunkach samolotem. Mała to jednak pociecha. Wielu spróbuje jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. Niektórzy utkną na lata gdzieś w pustynnym Nigrze, na pustyniach Algierii czy w zaułkach Tangeru. Będą wegetować, żyć prawie powietrzem, jak szczury uciekać do swoich nor. W jednej parze dżinsów, kilku podkoszulkach, zniszczonych butach. Gnieżdżą się po kilkunastu w zatęchłych norach albo w pustynnych obozach. Najczęściej milczą, niewiele się ruszają, żeby oszczędzić siły, są apatyczni. Ich jedyną rozrywkę stanowi płyta odsłuchiwana w diskmenie, ale i to do czasu, kiedy nie padnie łupem złodzieja. Albo mecz oglądany w jakiejś spelunie Tangeru. Żeby go obejrzeć, muszą coś kupić, więc w kilku składają się na butelkę coli czy piwa, które potem sączą po łyku w nieskonczoność. Wystarczy? A to przecież nie wszystko. To zaledwie wierzchołek góry lodowej.

Dlaczego ryzykują i wybierają się w tę beznadziejną podróż  donikąd? Wiadomo, z biedy, z braku perspektyw, z chęci zapewnienia lepszego życia rodzinie, zwłaszcza dzieciom, ale też często z naiwności. Ci, którym się udało, ślą  bliskim pieniądze, ale najczęściej w zbyt optymistycznych barwach rysują swoją sytuację. Nie mówią o tym, jaką poniewierkę przeszli, czym naprawdę się zajmują, w jakich warunkach żyją, często przebywając w Europie nielegalnie. Mechanizm, który doskonale znamy też z naszego podwórka. Brinkbaumer w swojej książce kreśli historię i współczesną sytuację państw, z których pochodzą uchodźcy i przez które wiedzie ich trasa. Są to często kraje, które zmarnowały swoją szansę (ropa, bogactwa naturalne) przez nieudolne, despotyczne rządy, wszechobecną korupcję, nepotyzm. Bieda, bezrobocie, przestępczość, niesprzyjające warunki naturalne, zmiany klimatyczne (brak opadów powoduje pustynnienie coraz większych obszarów). Opisy pogrążonych w chaosie i beznadziei miast takich jak Lagos, Benin City czy Agadez budzą strach i litość dla tych, którzy muszą z wyroku losu w nich mieszkać. Paradoks polega na tym, że uchodźcy to zwykle najlepsze jednostki: wykształceni, mobilni, zaradni. Jak Afryka ma się bez nich rozwijać? Ale jakie perspektywy Afryka daje swoim inżynierom, lekarzom, nauczycielom, prawnikom? Koło się zamyka.

Na książkę niemieckiego reportera składają się też  wypowiedzi uchodźców spotykanych w drodze albo w Europie. Poznajemy ich losy, często tragiczne. Tylko nielicznym się udało. Dzięki temu uciekinierzy nie stanowią anonimowej masy, ale mają konkretne imiona i nazwiska, twarze, za którymi stoją ich historie. Jest to jednak przede wszystkim niezwykła, wręcz filmowa, opowieść o Johnie Ampanie, któremu podróż do ziemi obiecanej zajęła cztery lata. Jemu się właściwie udało. Po czternastu latach razem z reporterami wraca na chwilę do swojego miasta, do swojej rodziny, której już właściwie nie zna. To też cena, jaką płacą uchodźcy i ich najbliżsi za podjętą decyzję. Ci, którym się powiodło, najczęściej zakładają drugą rodzinę w Europie, co nie stanowi zresztą jakiejś specjalnej tajemnicy, ale pierwszą, tę afrykańską, cały czas wspierają finansowo. Książka jest też opowieścią o Afryce i jej mieszkańcach, jest swoistym przewodnikiem Johna Ampana, który co jakiś czas udziela reporterowi i czytelnikom zwięzłej lecji pod tytułem "Afrykański dla początkujących". Objaśnia w nim meandry mentalności Afrykanów, tłumaczy ich kulturową odmienność od Europejczyków, często jest wobec swoich ziomków krytyczny.

Brinkbaumer opisując problem, stara się wyważyć racje. Z jednej strony ustami jednego z uchodźców oskarża Europejczyków, pisząc:

" Nasz problem jest waszym problemem i problemem wszystkich, jest problemem ludzkości. Ale wy Europejczycy chcecie cieszyć się waszym pięknym światem i o nic się nie troszczyć. Tylko że tak się już nie da (...). Świat stracił równowagę, a wy Europejczycy chcecie zyskać na czasie, zachować jak najdłużej wasze życie w obecnej postaci."

Z drugiej strony powołuje się na opinię ekonomistki Axelle Kabou, która twierdzi:

" że Afryka jest w znacznie większym stopniu sama odpowiedzialna za swoją sytuację , niż to Afrykanom w smak. Od zawsze wierzą oni mianowicie, że reszta świata winna im jest ratunek, wchodzą w rolę ofiary i żebraka (...)."

"Afrykańska odyseja" wpędziła mnie w czarny nastrój, poczucie beznadziei i niesprawiedliwości świata. Wystarczy, że całkowicie bez swojej winy urodzisz się w niewłaściwym miejscu lub w niewłaściwym czasie, albo jedno i drugie, i twój los jest przesądzony. Jesteś skazany na beznadziejną egzystencję. Wnioski nasunęły się same, ale to zbyt osobiste, żeby tu o tym pisać. I dopiero film "Ludzie Boga", o którym pisałam ostatnio, przywrócił mi utraconą egzystencjalną równowagę. Mimo wszystko cały czas tkwi we mnie poczucie dyskomfortu i niemożności, bo zrobić można naprawdę niewiele.

Kto nie boi się czytelniczych wyzwań, kto przynajmniej chce wiedzieć, co dzieje się za naszą miedzą, ten musi tę książkę przeczytać, mimo że nie jest miła i przyjemna. 


"Ludzie Boga". Film krzepiący mimo wszystko.

Gdyby nie mój ulubiony Tygodnik Kulturalny w TVP Kultura, najprawdopodobniej przeoczyłabym ten film w nawale innych. Tytuł i plakat (kilku zakonników zgromadzonych wokół stołu) nie przyciągnęły mojej uwagi i myślę, że to może dotyczyć wielu widzów. A szkoda, bo "Ludzi Boga" koniecznie trzeba zobaczyć! Dawno żaden film nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak ten. Dawno tak bardzo się nie wzruszyłam, nie oglądałam filmu w takim napięciu i z taką uwagą, aby nie uronić żadnego słowa, bo chociaż słów nie pada tu przesadnie wiele, są bardzo ważne. Dawno już tak nie współodczuwałam z ekranowymi bohaterami. Mogłabym jeszcze długo wyrzucać z siebie ochy i achy, ale po szczegóły, jak zwykle, odsyłam do drugiej części, raczej tych, którzy już film widzieli. Piszę tak emocjonalnie, bo w powodzi wielu interesujących tytułów ten może umknąć. A naprawdę nie powinien! Teraz krótko kilka informacji o treści. Film opowiada o autentycznych zdarzeniach z 1996 roku, które wstrząsnęły Francją (pewnie również dlatego obejrzało go tam ponad trzy miliony widzów). Jest to historia kilku francuskich zakonników z klasztoru w górach Atlas w Algierii, którzy żyją wśród miejscowej, muzułmańskiej społeczności w idealnej symbiozie, lecząc, pomagając, służąc radą. Kiedy w kraju rozpętuje się wojna domowa wzniecona przez islamskich fundamentalistów, wydaje się oczywiste, że powinni dla własnego bezpieczeństwa wyjechać. Historia jest prawdziwa, co się stało, być może niektórzy wiedzą, jeśli nie, wystarczy sprawdzić w internecie. Film nie ma w sobie nic z plakatu, z religijnej agitki, nie był też sponsorowany, jak mawia pewien mój znajomy, przez producentów chusteczek do nosa. To bardzo mądry obraz pokazujący, jak słabość i wielkość mieszają się w człowieku. To próba odpowiedzi na pytanie, jak radzić sobie ze światem, który jest raczej zły niż dobry. Dostałam tu to, czego nie dał mi "Hadewijch". I mimo przygnębiającego tematu ten film ukoił mój egzystencjalny pesymizm. Może tylko na chwilę, ale dobre i to. Koniecznie trzeba obejrzeć, a kto w kinie już był, może czytać dalej.

To, co tak bardzo poruszyło mnie w tym filmie, to ludzki wymiar bohaterów. Decyzja o pozostaniu w Algierii wcale nie jest oczywista i z góry przesądzona. Przeciwnie, raczej wydaje się, że przynajmniej niektórzy bracia chcą wyjechać. Mówią wprost o strachu, o tym, że nie chcą umierać, o bezsensowności męczeńskiej śmierci, także o wątpliwościach związanych z wiarą. Tylko stary lekarz Luc, być może ze względu na wiek, i Christian, przeor, od początku są pewni decyzji. Widać jednak, jak ciężar odpowiedzialności i wątpliwości, czy słusznie postępuje, przytłaczają tego ostatniego. Znakomita scena samotnej wędrówki w surowym górskim krajobrazie pokazuje (bez słów), co dzieje się w tym człowieku. Zwyczajność bohaterów to także ich spory (zarzucają Christianowi, że chce decydować sam), drobne kłótnie czy nieporozumienia, rzucane w chwili zdenerwowania grube słowa, zmęczenie, starość, brak sił, ale także dziecinna radość z przywiezionego francuskiego sera. Do niełatwej decyzji dochodzą powoli, każdy sam. Jednym potrzebna jest modlitwa, odwołanie do Boga, innym spokojne, racjonalne rozważenie wszystkich za i przeciw, niektórzy potrzebują przykładu pozostalych braci. Znakomite są ich spokojne rozmowy przy kwadratowym stole nakrytym jakimś miejscowym rękodziełem. Nie ma kłótni, każdy ma prawo powiedzieć, co myśli, przedstawić własne zdanie, swoje wątpliwości, podzielić się uczuciami. Każda decyzja zostanie uszanowana. Jeśli ktoś postanowi wyjechać, pozostali zrozumieją. Rozmowa, dialog to jeden z kluczy tego filmu. Rozmawiają nie tylko ze sobą, rozmawiają z każdym: z mieszkańcami wioski (sceny spokojnych rozmów w chacie kogoś ze starszyzny), z miejscowymi władzami, nawet z terrorystami. Każdy jest partnerem, również wtedy, kiedy się z nim nie zgadzają, co wyraźnie komunikują. Decyzja o pozostaniu zostaje podjęta nie z powodów religijnych, ale dla miejscowej społeczności, wsród której od lat żyli oni i ich poprzednicy (najstarsi mieszkańcy wioski wspominają  braci, którzy mieszkali w klasztorze jeszcze przed wojną). Na nowo uświadamiają sobie, ile znaczą dla tych ludzi. I w końcu wydaje się oczywiste, że nie mogą zostawić ich samych, kiedy i oni są w niebezpieczeństwie. Nie bez znaczenia jest też fakt, że nie bardzo mają do czego wracać. Ich świat jest w górach Algierii, nie we Francji. Tam musieliby zaczynać wszystko od nowa, szukać nowego celu. sensem ich życia jest bycie tutaj, z miejscową społecznością. Taka decyzja może wydawać się nieracjonalna, bo jak garstka zakonników narażonych na niebezpieczeństwo  pomoże swoim sąsiadom? Ale nie chodzi przecież o ochronę, a o obecność, o współodczuwanie, o duchowe wsparcie (wszak razem zawsze raźniej), podkreślam: o duchowe, ale nie religijne. Zakonnicy żyją wśród muzułmanów (tylko kilku ludzi z wioski to katolicy), sami świetnie znają Koran, nikogo nie nawracają. To taka sama postawa, jak ta pokazana w mojej ulubionej książce "Fortepian we mgle" (pisałam tu o niej, polecam). Tam też pastor decyduje się z własnej woli wyruszyć z zesłańcami. Jakże inaczej zachowywali się katoliccy księża w Rwandzie. I powtarzam jeszcze raz: ich postanowienie nie ma  nic wspólnego ze świadomym heroizmem, z męczeństwem. To cisi, skromni bohaterowie, trochę mimo woli. Nawet kiedy podejmą już decyzję, strach nie mija. Owszem, odczuwają ulgę, ale nadal się boją. Co im daje siłę? Na pewno wiara, ale przede wszystkim poczucie wspólnoty.

O tym też jest ten film. Wspólnota pokazana tutaj daje oparcie,  siłę, świadomość, że można liczyć na innych, poczucie, że nie jest się samotnym. Jednocześnie nie jest to wspólnota opresyjna, która nie toleruje żadnej odmienności. Bracia są razem, ale każdy z nich zachowuje własną indywidualność, każdy ma prawo do autonomicznej decyzji. Ta wspólnotowość wielokrotnie w filmie podkreślana jest pięknymi scenami rozmów przy stole, wspólnych posiłków czy modlitw i nabożeństw w kaplicy. Dwie  zrobiły na mnie szczególne wrażenie. Pierwsza, kiedy bracia modlą się w kaplicy, a jednocześnie słychać dźwięk nadlatującego helkoptera. Warkot narasta, poczucie zagrożenia też i wtedy zakonnicy, nie przerywając śpiewów, zbliżają się do siebie, chwytają się za ramiona i tak trwają razem, dodając sobie wzajemnie odwagi. I druga, przywołująca na myśl ostatnią wieczerzę: wspólna kolacja po powrocie Jean-Pierra (chyba tak ma na imię). To scena genialna, prawie bez słów, a wszystko wiadomo. Narasta muzyka płynąca ze starego odtwarzacza, bracia jedzą w milczeniu, są szczęśliwi, widać ich uśmiechnięte twarze, ale  uśmiechy stopniowo przeradzają się w łzy. To takie podsumowanie: z jednej strony radość z bycia razem,  może też radość z dobrze przeżytego życia, z drugiej strony lęk, żal, że wszystko się kończy. Widz już wie, że zaraz coś się zdarzy. Raz już został zmylony (scena w kaplicy), teraz na pewno nie. To, co dzieje się dalej, można już przyjąć ze spokojem. Tak jak i bracia są gotowi na najgorsze, tak i widzowie (przynajmniej ja byłam). Znaczenie wspólnoty widać dalej: to wzajemna pomoc w nieszczęściu, ale także nieopisany smutek najstarszego z zakonników, któremu udało się uniknąć porwania, kiedy orientuje się, że jest zupełnie sam. I radość, kiedy po chwili okazuje się, że jeszcze jeden z braci ocalał. To piękna scena, także bez słów.

Jak już wspominałam kilkakrotnie, w tym filmie wiele dzieje się w milczeniu. Chciałabym zwrócić uwagę na twarze zakonników: pobrużdzone, pomarszczone, niezwykle plastyczne. Widać na nich wszystko: strach, wątpliwości, zmęczenie, spokój, szczęście i zwykłą radość z codzienności. Mnie kojarzą się z twarzami z obrazów renesansowych czy barokowych mistrzów, szczególnie hiszpańskich. Być może takie skojarzenie, celowo? przypadkowo?, narzuca obraz, chyba, biczowania Chrystusa wiszący w sali.

Film znakomicie buduje napięcie. Na początku jest sielanka: zwykłe życie w klasztorze, codzienne obowiązki (w ogrodzie, w kuchni, w lecznicy), codzienne radości, modlitwy, śpiewy, nabożeństwa, praca intelektualna i kontakty z miejscową społecznością. A wszystko w spokojnym, zwykłym otoczeniu. Miejscami brzydkim (wioska), miejscami pięknym (ogród, surowe góry). Barwy od początku są stonowane: oprócz zieleni, brązy, szarości, a w końcu biel śniegu. Stopniowo napięcie narasta: pojawiają się pogłoski o niepokojach, rośnie lęk wśród braci, robi się coraz bardziej niebezpiecznie, ale zakonnicy na przekór wszystkiemu  starają się żyć normalnie, jak dotąd. Co jakiś czas napięcie jest potęgowane, aby po chwili opaść (patrole na drogach, podróże do miasta zdezelowanym samochodem, awaria tegoż, najście terrorystów, rosnąca nieprzychylność władz), aż do tej kulminacyjnej sceny, o której wspominałam. W końcu zapada spokój. Kiedy zakonnicy prowadzeni przez porywaczy mozolnie, brnąc przez śnieg, pomagając sobie wzajemnie, wędrują gdzieś w górę, w las, oddalają się od widza pochłaniani przez odległość i przez mgłę, pomyślałam, że w tym momencie film powinien się skończyć. I tak się stało.

Mimo że jest to opowieść o zdarzeniach tragicznych, zakończonych śmiercią, być może okrutną, mnie przyniosła pociechę, uspokojenie i ukojenie. Christian w swoim liście pisze o tym, że ma świadomość zła, jakie panoszy się w świecie, ale ma też nadzieję. Do końca i on, i jego współbracia starali się żyć codziennością, nie porzucać rutyny obowiązków i radości. To im pomagało. Jest coś stoickiego w takim sposobie myślenia. Spokój to jedna z cech charakterystycznych tego filmu. Zazdroszczę bohaterom takiej postawy: z jednej strony  świadomość zła, z drugiej spokój i nadzieja, które oni czerpią z wiary. Myślę jednak, że nawet i bez wiary jest możliwe osiągnięcie podobnej równowagi. Nie jest to łatwe, ale próbować trzeba.  

Popularne posty