"Kolejny rok" zrobił na mnie duże wrażenie. Relacje międzyludzkie, jakie pokazuje Mike Leigh, są bardzo prawdziwe. Słyszałam opinię, że to film dla samotnych. Moim zdaniem nie dla takich, którzy nie akceptują swojej samotności i dlatego są nieszczęśliwi. Oczywiście mogą go obejrzeć, ale pociechy nie znajdą, najwyżej potwierdzenie własnych doświadczeń. Powinni go za to zobaczyć ci wszyscy, którym dobrze w ich świecie. Przejrzą się w tym filmie jak w lustrze, a jeśli odnajdą się na ekranie, nie będzie im miło. Diagnoza, jaką stawia reżyser, nie jest przyjemna. A teraz do rzeczy. Jest to opowieść o Gerri, terapeutce, jej mężu Tomie, geologu, ich rodzinie i znajomych. Celowo używam tu tego słowa, choć w opisach filmu mowa o przyjaciołach. I wcale, jak mogłoby się wydawać, nie jest to obrazek pogodny, co również sugerują zwodnicze zapowiedzi. To nie znaczy, że nieprzyjemnie się go ogląda. Wręcz przeciwnie. Tom i Gerri mieszkają w miłym, zamożnym domu gdzieś na obrzeżach Londynu, są miłośnikami dobrej kuchni, ludźmi spokojnymi, kulturalnymi, mądrymi. Piękny obrazek i taki naprawdę jest, ale tkwi w nim pewna skaza i o tym, moim zdaniem, jest film. Jaka skaza, nie zdradzę, bo powiedziałabym za dużo. Tego, kto już widział, zapraszam dalej. Kto jeszcze w kinie nie był, a niestraszne mu gadanie na ekranie, zachęcam, aby "Kolejny rok" zobaczył koniecznie.
Przejdę może od razu do sedna i zajmę się skazą, o jakiej wspominałam we wstępie. Gerri i Tom wiodą spokojne, trochę monotonne, ale szczęśliwe życie w swoim domu na przedmieściach. Tę monotonię bardzo dobrze oddaje podział na cztery filmowe rozdziały zgodne z porami roku. W dodatku w każdej części (poza ostatnią) oglądamy podobną sekwencję zdarzeń: pobyt na działce, towarzyskie spotkanie połączone z jedzeniem, jakiś lakoniczny komentarz do tego, co się zdarzyło. Tak właśnie upływają ich dni: praca, celebrowanie posiłków w sympatycznej, obszernej kuchni, pielęgnowanie niewielkiego ogrodu na tyłach posesji, wyjazdy na dziką działkę, gdzie uprawiają ekologiczne warzywa, przebywanie w swoim towarzystwie, od czasu do czasu spotkanie z synem Joe i znajomymi. Harmonia, rodzinne szczęście. Piszę to bez ironii. Jedyną troską jest być może to, że ich syn tzrydziestolatek dotąd nie ułożył sobie życia prywatnego. Piszę być może, bo tak naprawdę nie wiemy, czy się tym martwią, ponieważ nie rozmawiają na ten temat, można się tylko domyślać. To wszystkie zmartwienia. Jednym słowem sielanka. Oglądajac film, zastanawiałam się, czy zdnajdzie się jakiś trup w szafie, jakiś demon przeszłości. Nic z tego. A może coś się stanie, dojdzie do tragedii, która wstrząśnie ich światem? Też nie. Wszystko się układa, wszystko gra. Ba, jest nawet lepiej, bo Joe znajduje sobie sympatyczną, bezpośrednią, nieco rubaszną dziewczynę. Tom i Gerri są spokojni, mili, kulturalni, dowcipni, weseli. Znacie takich ludzi? A może sami nimi jesteście? Więc o co chodzi? Gdzie ta skaza? Przyjrzyjcie się, jak traktują swoich znajomych. Przecież dobrze, powiecie. Ale czy na pewno?
Ci znajomi to Ken, przyjaciel Toma od czasów dzieciństwa; Mary, koleżanka Gerri z pracy; druga koleżanka, lekarka, która właśnie urodziła dziecko; jacyś sąsiedzi. Zapraszają ich do siebie na miłe, kameralne przyjęcia a to w rodzinnej kuchni, a to latem w ogrodzie przy grillu. Jest dobre jedzenie, wino albo piwo, co kto lubi, miła atmosfera i rozmowy, small talk, jak mówią Anglicy, czyli rozmowy tak naprawdę o niczym, nieistotne, takie, o jakich się zapomina. Co w tym złego, powiecie. Otóż nic, o ile odpowiada to wszystkim. Ale tak nie jest. Gerri i Tom zapraszają do swojego przytulnego świata znajomych, a kiedy minie czas przeznaczony na spotkanie, wyrzucają ich z niego. Pozwalają im na chwilę ogrzać się w domowej, przyjacielskiej atmosferze, a potem mówią: "Było miło, ale teraz wam dziękujemy, wracajcie do swoich pustych domów, bądźcie rozsądni, weźcie się za siebie, nie pijcie tyle, nie użalajcie się nad sobą, ułóżcie sobie jakoś życie. Czy to nasza wina, że my jesteśmy szczęśliwi, a wy nie? Na pewno wszystko się ułoży, głowa do góry. Ale teraz już idźcie, my mamy swoje życie, wy swoje. Do widzenia. Tak naprawdę nie chcemy oglądać waszych smutnych twarzy, patrzeć na wasze łzy, wysłuchiwać waszych zwierzeń. Nie psujcie nam naszej harmonii, naszej rodzinnej sielanki. No trudno, skoro jesteście wstawieni, przenocujcie do rana w pokoju Joego, ale to tyle. Na więcej nie liczcie." Wszystko jest w porządku, jeśli dotyczy to ludzi tak samo zadowolonych z życia jak oni. Gorzej jeśli chodzi o samotnych: Mary, Kena czy świeżo owdowiałego brata Toma. Mary i Ken wręcz błagają o zainteresowanie, niekoniecznie wprost, bo nadrabiają miną, udając, że lubią swoje życie (szczególnie ona). Przygnębiające i przerażające jest wyznanie Kena, że boi się powrotnego pociągu, bo to oznacza zderzenie z nieudanym życiem, szarą, uciążliwą, monotonną codziennością, której nie lubi. Żałosna, ale jednoczesnie wzruszająca, jest Mary, która dużo gada, udaje, że lubi swoje życie niezależnej singielki, ale tak naprawdę marzy o mężczyźnie, obojętnie czy będzie to nieznajomy przystojniak z baru, czy młodszy od niej Joe. Jednocześnie sama opędza się, jak od natrętnej muchy, od Kena, który też rozpaczliwie poszukuje bliskości. Dlaczego? Bo jest gruby, niezdarny, zbyt nachalny. Nieważne, co ma w środku, przecież w pierwszym momencie liczy się to, co na zewnątrz. Mary nie zdaje sobie sprawy, że zachowując się tak, jak się zachowuje, też raczej odstręcza niż przyciąga. Desperatka, żałosna, skomentują jej zachowanie Gerri i Tom, kiedy już zostaną sami w swojej przytulnej sypialni. Co mają do zaoferowania samotnym, nieszczęśliwym, żałosnym znajomym? Poza towarzyskim spotkaniem nic. Słowa, obietnice tak naprawdę są bez pokrycia. Na twarzach szczęśliwych małżonków widzimy najpierw obawę, że nie uda się ich pozbyć, potem ulgę, kiedy już sobie pójdą. Są jak pacjenci Gerri, wpadają z wizytą, opowiedzą albo i nie o swoich nieszczęściach, ale kiedy zamkną się za nimi drzwi, znikną z ich życia. Do następnego spotkania. Gerri, terapeutka, proponuje Mary, że zapisze ją na wizytę do swojej koleżanki. Dlaczego sama jej nie pomoże? Oczywiście nie wolno jej ze względów etycznych zrobić tego zawodowo, ale przecież może jako przyjaciółka czy znajoma!!! Ona woli ją jednak odesłać do swojej koleżanki po fachu. Dlaczego? Czy naprawdę uważa, że tylko terapia będzie skuteczna? A przyjaźń? Kiedyś nie było terapeutów, byli przyjaciele i były rodziny. A dzisiaj?
Film zaczyna się od rozmowy Gerri z pacjentką, która nie bardzo chce się zwierzać. Chce tabletek na bezsenność, nie terapii. Gerri rozmawia z nią spokojnie, uprzejmie i fachowo, aż czas wizyty się skończy. Wtedy o niej zapomni, pewnie zaraz wejdzie następny nieszczęśnik. Podobnie traktuje znajomych: mają tyle czasu, ile trwa towarzyskie spotkanie. Potem wyrzuca ich ze swojej pamięci. Ale Mary, w przeciwieństwie do zamkniętej w sobie pacjentki, gada, opowiada o swoim nieudanym życiu, o swoich marzeniach, o zmianach (jedną z nich ma być samochód, który zamiast spełnić pokładane w nim nadzieje, przyniesie tylko pasmo kłopotów i rozczarowań). I jednej, i drugiej Gerri ma do zaproponowania tylko garść nic nieznaczących słówek. Zawiodłam się na tobie, powie do Mary tylko dlatego, że ta przyjdzie do niej niezaproszona. Jak ocenia pani swoje szczęście na skali od jednego do dziesięciu, zapyta pacjentkę. I co zrobi z jej odpowiedzią, która brzmi: jeden? Czy naprawdę jej jakoś pomoże? Jest w stanie rozwiązać problemy pacjentki, a nie potrafi czy nie chce rozwiązać problemów znajomej? Czy nie tak wygląda dziś nasze życie? Każdy sobie rzepkę skrobie, każdy zamknięty w swoim małym świecie, ogania się od cudzych problemów. Ilu z nas potrafi nie tylko współczuć, ale i zaangażować się, aby naprawdę pomóc? Są i tacy, i tacy, ale tych drugich chyba jednak mniej. I żeby nie było, że się wymądrzam z wyżyn mojej moralnej doskonałości. Nie, ja też odnajduję w tym filmie siebie.
Oglądamy świat ludzi zamkniętych w sobie, powściągliwych, trzymających na wodzy swoje uczucia. Tacy są Gerri, Tom, ale i ich milczący syn Joe, który nie zwierza się im ze swoich problemów i radości, a i oni nie są nachalni, nie wchodzą z butami w jego życie. Rodzice i syn idą każde swoją drogą. Nawet kiedy Joe zwiąże się z Katie, będzie to dla nich podwójne zaskoczenie. Milczący jest brat Toma. Tak naprawdę nie wiemy, co czuje po śmierci żony. Czy ją opłakuje? Pewnie tak, ale uczuć nie wypada przecież pokazywać. Ci, którzy to robią, nie są w tym konwencjonalnym, poukładanym świecie mile widziani. Ani błagająca o pomoc Mary, ani rozklejony Ken, ani zbuntowany bratanek Toma, którego napastliwe zachowanie i pretensje o odhumanizowany pogrzeb matki zostają potraktowane jak skandal, za który należy przeprosić nielicznych żałobników. Inna sprawa, że on sam nic nie zrobił, rodziców nie widzial od lat. Kiedy spotkają się ze sobą gadatliwa, nieszczęśliwa Mary i milczący, zamknięty w sobie brat Toma, nie potrafią ze sobą rozmawiać. Ona jest już tak zdesperowana, tak łaknie towarzystwa, że próbuje nawiązać konwersację, mimo że on nie jest mężczyzną ze snów, ale napotka na mur milczenia z jego strony. Oboje są poza nawiasem. Jak bardzo nie pasują do szczęśliwych małżonków, pokazuje ostatnia scena radosnej paplaniny przy kuchennym stole. Gerri i Tom opowiadają Joemu i Katie o swojej przeszłosci, o podróżach. To ich świat. Mary i brat Toma są na obrzeżach tej rozmowy, która toczy się przy nich, ale ich tak naprawdę nie dotyczy. Słowa przelatują gdzieś mimo ich uszu, a oni milczą, słuchają, ale nie mają nic do powiedzenia, to nie ich świat, nie ich doświadczenia. Można by pomyśleć, że tych dwoje wykluczonych mogłoby się spotkać, ale pewnie tak nie będzie, bo dzieli ich wszystko. Podobnie nie spotkają się Mary i Ken. Każde z nich samo będzie dźwigać swoją samotność.
Drugą sceną, która znakomicie pokazuje pęknięcie świata, podział na tych, którym się powiodło, i na przegranych, jest scena pogrzebu i stypy. Jakże inaczej wygląda dom Toma i dom jego brata. Skromność, brzydota, szarość aż kłują w oczy. Gerri, Tom i Joe zupełnie tu nie pasują. Przywożą nawet swoje jedzenie. Pozornie jest to wyraz troski o brata i szwagra, który sam pewnie nie miałby głowy do przygotowania stypy, a może nie potrafiłby, ale czy tylko o troskę tu chodzi? Nie ma prawdziwej rodzinnej serdeczności, jest konwencjonalna, oczekiwana grzeczność. Kuzyni też nie potrafią ze sobą rozmawiać. Gest pomocy jest tylko gestem. Po kilku dniach brat Toma na pewno znowu wróci do siebie. Kiedy się znowu zobaczą?
W filmie aż roi się od świetnie sportretowanych bohaterów. O każdym dałoby się powiedzieć sporo. Na pierwszy plan wysuwają się oczywiście Gerri, Tom i Mary. Ale są jeszcze gruby Ken, Joe, jego dziewczyna, owdowiały brat Toma, jego syn, a nawet troje obcych, którzy przychodzą na pogrzeb Lindy, bratowej Toma. Nawet o tych epizodycznych postaciach czegoś się dowiadujemy (ludzie z niższej sfery, nieśmiali, zagubieni, w towarzystwie wytwornej rodziny czują się niezręcznie, ale przychodzą na pogrzeb z prawdziwej potrzeby serca). To, co ważne w relacjach międzyludzkich, dzieje się tu między słowami, w gestach, minach, spojrzeniach, w milczeniu. Kamera często przygląda się bohaterom z bliska, pokazując ich twarze. Prawdziwą przyjemność sprawia obserwowanie tego, co niedopowiedziane, śledzenie twarzy bohaterów, smakowanie gry aktorów. To też wielka zaleta tego filmu.
Polecam "Kolejny rok" Mike'a Leigh, film o braku rodzinnego i przyjacielskiego ciepła, o tym, że każdy sam musi dźwigać swoje cierpienie, bo najczęściej nie ma co liczyć na innych, zamkniętych w swoim własnym świecie. Reżyser stawia przed nami lustro i pyta: Czy i wy tacy jesteście?.