Matilda Voss Gustavsson "Klub. Seksskandal w komitecie noblowskim"

Właściwie nie zamierzałam czytać książki Matildy Voss Gustavsson
"Klub. Seksskandal w komitecie noblowskim" (Wielka Litera 2020; przełożyła Justyna Czechowska). Wydawało mi się, że na temat metoo powiedziano już tak dużo, że nie dowiem się niczego nowego. A to właśnie na tej fali wypłynął skandal w Akademii Szwedzkiej, który wstrzymał na rok przyznanie literackiego Nobla. Mechanizmy, jakie towarzyszą przemocy seksualnej, świetnie opisał amerykański reporter Jon Krakauer w swojej książce "Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim", którą przeczytałam już jakiś czas temu. Po co kolejna pozycja na ten temat, myślałam. Dopiero radiowa dyskusja o reportażu Matildy Voss Gustavsson sprawiła, że zmieniłam zdanie. I nie żałuję, wdzięczna jestem dyskutantom, że mnie przekonali. A powodów jest kilka.

Niby wiadomo, co się stało, sprawa miała przecież międzynarodowy zasięg ze względu na literacką Nagrodę Nobla, wydawało się nawet, że może to być jej koniec, więc trudno było się nie zainteresować. Ale kiedy czytałam reportaż Matildy Voss Gustavsson, okazało się, że tak naprawdę poza ogólnikami niewiele wiedziałam. A sam skandal, chociaż wypłynął na fali metoo, ma o wiele szersze tło. Chodzi nie tylko o molestowanie seksualne, ale także o bardzo szeroko pojęte wykorzystywanie pozycji i w związku z tym nadużywanie władzy. A to wszystko w świecie kultury, wśród ludzi cieszących się szacunkiem i dużym autorytetem, jaki daje zasiadanie w Akademii Szwedzkiej lub pozostawanie w jej kręgu. 
 
Główny oskarżony, od którego wszystko się zaczęło, Jean-Claude Arnault, mąż poetki Katariny Frostenson zasiadającej w Akademii Szwedzkiej, dyrektor artystyczny opiniotwórczego klubu kulturalnego Forum w Sztokholmie, gdzie odbywały się koncerty, wystawy, spotkania z literatami i inne artystyczne imprezy cieszące się prestiżem w świecie artystycznym, został skazany za dwa gwałty. Znacznie trudniej udowodnić mu cały szereg innych przewinień. Część spraw się przedawniła, większość zwłaszcza po latach trudno uchwycić. I nie chodzi tylko o nadużycia seksualne - molestowanie młodych kobiet, brutalny seks bez ich zgody,  gwałcenie, nękanie i zastraszanie, kiedy nie chciały się z nim spotykać, wykorzystywanie swojej pozycji, aby ułatwić lub utrudnić im karierę artystyczną - chociaż te oczywiście najbardziej bulwersują. Chodzi też o wykorzystywanie faktu, że jego żona zasiadała w Akademii Szwedzkiej. Lista przewinień Jean-Caude'a Arnault jest długa. Nie zawsze wiąże się z łamaniem prawa, często były to działania nieetyczne. Kilkukrotnie zdradził, kto dostanie literackiego Nobla (ciekawostka z naszego podwórka - przed ogłoszeniem werdyktu powiedział komuś ze znajomych o nagrodzie dla Wisławy Szymborskiej), informował zainteresowanych, że zostanie im złożona propozycja zasiadania w Akademii, kiedy zwolniło się miejsce, wykorzystywał służbowe mieszkania należące do tej szacownej instytucji, nie płacił artystom wystawiającym w Forum albo zaniżał stawki, no i przede wszystkim czerpał korzyści finansowe - dostawał dotacje na działalność klubu, granty i stypendia, jakie przyznaje Akademia Szwedzka. Bo trzeba wiedzieć, że Akademia nie odpowiada tylko za Nobla i inne nagrody literackie, ale przede wszystkim dysponuje dużymi pieniędzmi na działalność artystyczną i kulturalną. Oczywiście współwinną tych ostatnich nadużyć była Katarina Frostenson, członkini Akademii. Bez niej, jej wiedzy i możliwości, to wszystko przecież nie byłoby możliwe. Jean-Caude Arnault nie byłby tak wszechwładny, nie rozdawałby kart w świecie artystycznym i kulturalnym, nie mógłby pomóc w karierze albo zaszkodzić.

Najbardziej bulwersujący i chyba najciekawszy jest mechanizm, który pozwalał mu w taki sposób tak długo funkcjonować w tym świecie. Oczywiście wszyscy widzieli, ale udawali, że nie widzą. Otaczanie się młodymi, pięknymi dziewczętami, chamskie odzywki pod ich adresem, wkładanie rąk pod spódnicę, chwytanie za biust i inne tego typu gesty wykonywane publicznie to wszystko było traktowane jak drobne dziwactwo, słabość, koloryt Jean-Claude'a Arnault. Co najwyżej ostrzegano młode znajome, aby uważały. Był przecież taki uroczy, taki mądry, taki dowcipny, roztaczał wokół siebie taką niezwykłą aurę. Doskonale znamy ten mechanizm nawet z naszego podwórka. Zaraz po metoo wybuchła sprawa znanego pisarza, który miał zwyczaj zwracać się do kobiet w wyjątkowo chamski sposób, a kto protestował, widocznie nie był cool, bo ten uroczy człowiek miał po prostu taki dowcipny sposób bycia.  Ostatnio głośno zrobiło się o znanym dziennikarzu radiowym i telewizyjnym, który miał wśród kobiet ksywę mammograf, ale jak mówi, nic złego  nie robił, przyznaje tylko, że jest miłośnikiem damskich biustów. Ale koniec tej dygresji, bo zaraz się wzburzę i będę musiała napisać coś mocnego. Wracam do książki. Po raz kolejny okazuje się, jak trudno przeciwstawić się i nazwać zło złem, kiedy pozostaje się w tym samym kręgu towarzyskim albo jest się zawodowo zależnym od wpływowej osoby, która przekracza granice lub popełnia przestępstwa. Niektórzy członkowie Akademii próbowali rozmawiać z Katariną Frostenson, ale, jak mówią, wtedy ona wpadała w szał, no a oni w imię dobrych relacji woleli jej nie drażnić.

Oczywiście zasadniczym tematem książki jest sprawa ofiar. Na pewno mogą pojawić się głosy, że niektóre z nich same się prosiły, szły z nim do łóżka dobrowolnie. W kilku przypadkach tak rzeczywiście było, o czym otwarcie mówi kilka kobiet, które zdecydowały się ujawnić w reportażu Matildy Voss Gustavsson. Ale po pierwsze nie zmienia to faktu, że Jaen-Caude Arnault wykorzystywał swoją pozycję - typowa obietnica pracy lub kariery za seks - a po drugie nawet jeżeli najpierw rzeczywiście szły z nim do łóżka dobrowolnie, to potem, kiedy mówiły nie, bo nie miały już ochoty albo nie akceptowały jego przemocowego zachowania, on nie respektował ich odmowy. Nie przyjmuję też oskarżeń w stylu: Ale potem jechały z nim jedną taksówką albo jeszcze się spotkały. Jak to działa, opowiadają same pokrzywdzone. Znakomicie te mechanizmy opisuje Jon Krakauer w książce, o której już dziś wspominałam. Jego reportaż to naprawdę lektura obowiązkowa, aby zrozumieć ofiary oraz mechanizmy krycia i usprawiedliwiania sprawcy.

Na koniec wspomnę jeszcze o innych zaletach książki Matildy Voss Gustavsson, bo to nie wszystkie. Bardzo ciekawe są też wiadomości o tym, jak funkcjonowała i funkcjonuje Akademia Szwedzka. Zawsze, kiedy zdarzyło mi się widzieć migawki z uroczystości noblowskich, a szczególnie z bankietu, miałam nieodparte wrażenie, że to jakiś bizantyjski przepych nieprzystający do dzisiejszych realiów, a wręcz nieprzyzwoity. I podobnie teraz po lekturze reportażu postrzegam samą Akademię - jako instytucję anachroniczną. Tradycja tradycją, ale do czego prowadzi takie zamknięcie się w wieży z kości słoniowej, bo tak to funkcjonuje, widać. Równie interesujące jest też to, co działo się po opublikowaniu reportażu w gazecie (książka jest jego rozwinięciem), a szczególnie rozmaite reakcje członków Akademii - tylko nieliczni zachowali się przyzwoicie, byli tacy, którzy bronili Jean Claude'a Arnault do upadłego. Autorka relacjonuje to wszystko bardzo dokładnie, właściwie ten materiał stanowi niemal drugą część jej książki. A wreszcie zaleta ostatnia - całość trzyma w napięciu, bo Matilda Voss Gustavsson nadała swojemu reportażowi formę dziennikarskiego śledztwa, jakie rzeczywiście prowadziła. Z tych wszystkich powodów warto, a może nawet należy, po tę książkę sięgnąć.

Goran Vojnović "Moja Jugosławia"

O książce słoweńskiego filmowca i pisarza Gorana Vojnovicia "Moja
Jugosławia" (Wydawnictwo Akademickie Sedno 2019; przełożyła Joanna Pomorska) usłyszałam wiele miesięcy temu w audycji radiowej. Musiałam jednak słuchać bardzo nieuważnie, skoro, wstyd przyznać, nie zorientowałam się nawet, że to powieść. Przypomniałam sobie o niej, kiedy znalazła się na długiej liście nominowanych do Angelusa, a kiedy weszła do ścisłego finału, zastrzygłam uszami. A potem, znowu w radiu, wysłuchałam bardzo ciekawej rozmowy
z profesorem Maciejem Czerwińskim o książce, jej autorze i o Słowenii. Już wtedy wiedziałam, że muszę ją przeczytać. A kiedy w końcu jakoś tak zupełnie niezauważenie, bez echa, to właśnie Goran Vojnović dostał Angelusa, prawie natychmiast rzuciłam się do lektury. W końcu pokonał samego Serhija Żadana i jego fenomenalny "Internat". Od razu bez owijania w bawełnę napiszę, że chociaż moim zdaniem to właśnie powieść Żadana powinna wygrać w tym pojedynku (pozostałych finalistek nie znam), to jednak "Moja Jugosławia" jest rzeczywiście książką bardzo dobrą, poruszającą i ważną. Szkoda, że tak niewiele się o niej mówiło, naprawdę zasługuje na uwagę. Niestety obawiam się, że Angelus niewiele tu pomoże, bo chyba nie ma takiego przełożenia na wzrost popularności autora i książki jak choćby nagroda Nike. Ale może się mylę. Oby.
 
Zaczyna się dość niefrasobliwie, nie od razu mnie porwało, ale szybko zaczęłam się wciągać, aż wreszcie nie mogłam się oderwać, a potem czytałam ze ściśniętym gardłem. Akcja rozgrywa się na dwóch planach czasowych - na przemian w roku 1991, kiedy w krwawej wojnie domowej rozpada się Jugosławia, i mniej więcej siedemnaście lat później (o ile dobrze policzyłam). Narratorem jest zbliżający się do trzydziestki Vladan, syn Serba i Słowenki, któremu w 1991 roku rozpadła się nie tylko jego Jugosławia, ale także rodzina, a właściwie życie. Śmiało można powiedzieć, że nigdy nie podźwignął się po tamtej stracie. Po latach niezabliźniona rana zaczęła krwawić na nowo, kiedy w internecie odkrył, że jego ojciec, oficer Jugosłowiańskiej Armii Ludowej, nie tylko żyje (Vladan był przekonany, że zginął w czasie wojny), ale jest poszukiwany jako zbrodniarz wojenny. Za wszelką cenę postanawia go odnaleźć. Świadomość, że ktoś, kogo opłakał, kogo pamięta jako swojego ukochanego tatę, okazał się zbrodniarzem, który z zimną krwią spacyfikował chorwacką wioskę, mordując kobiety, dzieci i starców, nie pozwala mu normalnie żyć. Jak to się mieści w jednym człowieku? Dręczy go to pytanie i sprzeczne uczucia. Czy może spróbować czyn ojca zrozumieć? Jakoś usprawiedliwić? Czy próbując to zrobić, stanie się współodpowiedzialny? Czy powinien tylko potępić i swoją nienawiść wykrzyczeć mu w twarz, jeśli uda mu się go odnaleźć? Czy ma przyjąć za dobrą monetę wyjaśnienie, że ojciec był tylko trybikiem w machinie wojny, polityki, nienawiści i krwawej drugowojennej przeszłości? Że to wina przeklętego losu i przeklętego fatum?  
 
Vladan opuszcza Lublanę, w której zamieszkał z matką, kiedy rozpadł się ich świat, i wyrusza swoim starym samochodem do Serbii, aby spróbować odnaleźć ojca i skonfrontować się z tymi wszystkimi uczuciami i rozterkami. Desperacko chce go odnaleźć, a jednocześnie bardzo boi się tego spotkania. Zmartwychwstanie ojca i odwiedziny miejsc, w których był jako jedenastolatek, przywołują wspomnienia z dzieciństwa. Te szczęśliwe, z czasów, kiedy z rodzicami mieszkał w Puli, gdzie miał kolegów z podwórka i ze szkoły, gdzie beztrosko kąpał się w ciepłym morzu, gdzie razem z ojcem chodził na występy do Areny, gdzie był jego szczęśliwy świat. I te nieszczęśliwe, kiedy wszystko się rozpadło w dniu, w którym ojciec nagle dostał przeniesienie do Belgradu. W ciągu jednego paru godzin musieli się spakować, opuścić mieszkanie, zamieszkać w belgradzkim hotelu wraz z takimi nieszczęśnikami jak oni. Potem było jeszcze gorzej - ojciec wyruszył w teren, jak eufemistycznie on i matka nazywali front.
 
Powieść Gorana Vojnovicia skupia się na kilku równorzędnych tematach. O wojnie już pisałam. Kolejnym jest przekleństwo pamięci i idącej za nią zemsty, z której narody zamieszkujące dawną Jugosławię nie potrafią się wyrwać. Niech przemówią cytaty. W gruncie rzeczy nie oni zabijali - zabijały groby ich ojców i matek, braci i sióstr, w ich imieniu robili to, co robili. Gwałcili, palili, mordowali. Bo w imieniu grobów wszystko jest święte ... i wszystko potrzebne. I cytat drugi. Przeklęte są te opowieści ... powinno się zabronić ich powtarzania, a tych, którzy to robią, powinno się zastrzelić, bo zatruwają nimi własne dzieci i wnuki, bo je zarzynają. I jeszcze jeden, króciutki. Ludzie pamiętają (...) to jest ich największe przekleństwo. Ofiarą tego przekleństwa pamięci jest między innymi ojciec Vladana. Nie tylko pamięci, także armii, która stała się dla niego remedium na metafizyczną pustkę.
 
Inny temat, niezwykle przejmujący, to dezintegracja rodziny i potworna samotność, która stanie się udziałem jedenastoletniego chłopca, jego matki i pewnie ojca. Tego ostatniego możemy się tylko domyślać. Matka, która kiedyś zerwała więzi z rodzicami, uciekając z patriarchalnej rodziny, nie radzi sobie w momencie, gdy po raz kolejny rozpada się jej świat. Wtedy, przed laty, dokonała świadomego wyboru, którego konsekwencją był nowy, wspaniały początek. Teraz zdecydowano za nią i w tamtej chwili ani nie potrafi, ani nie ma możliwości, żeby zaczynać jeszcze raz. Męczy ją tymczasowość i niepewność, co będzie dalej. Męczy ją milczenie męża dźwięczące w słuchawce telefonu. Nie znajduje siły, aby zająć się swoim jedenastoletnim synem, który nagle stracił wszystko. Ona całe dnie wędruje po Belgradzie, on spędza samotne godziny w obskurnym hotelowym pokoju. W Lublanie, gdzie ostatecznie zamieszkają, wcale nie będzie lepiej. Matka i syn będą wiedli osobne życia w ciasnym mieszkanku. Dla chłopca wszystko będzie tu nowe i obce. Nawet, a może zwłaszcza, język. Samotność i poczucie wykorzenienia nie miną nigdy. Vladan nie nauczy się kochać, nie nauczy się prosić o czyjąś uwagę i obecność. Przejmujące są jego wspomnienia. Ale nawet jeśli początkowo obwiniałam jego matkę, że właściwie porzuciła syna, kiedy w końcu poznałam jej perspektywę, nie potrafiłam jej potępić.
 
Wreszcie temat ostatni, ale przecież równie ważny. To problem tożsamości, który pojawia się nagle wraz z rozpadem Jugosławii. Dawniej, to znaczy wtedy, kiedy Vladan był dzieckiem, nie miało znaczenia, kto był kim. Jego ojciec to Serb, matka Słowenka, mieszkali w chorwackiej Puli mocno naznaczonej wpływami włoskimi. Aż tu nagle staje się ważne, kto mówi jakim językiem. Nagle imiona i nazwiska wyznaczają tożsamość. O tym wszystkim Vladan jeszcze niedawno nie miał pojęcia. Teraz przechodzi błyskawiczną edukację, którą prowadzi jego kolega ze szkolnej ławki. Za tym idzie pogarda podsycana stereotypami, czasem nienawiść, tak rodzi się nacjonalizm. Kim jest Vladan? Urodzony i wychowany w Puli? Z ojca Serba, z matki Słowenki?
 
Chociaż z powieści bije dojmujący smutek, to jest tu wiele scen pogodnych i zabawnych, sporo trafnych, ironicznych obserwacji obyczajowych. Mnie szczególnie podobał się epizod rozgrywający się w Nowym Sadzie, gdzie matka i syn przez jakiś czas zatrzymali się u kuzyna ojca. Opisy jego rodziny i najbliższych sąsiadów są naprawdę pyszne. Ale w kolejnym rozdziale zostają skontrowane opowieścią o starym, owdowiałym człowieku, który został sam w mieszkaniu i nie radzi sobie z codziennością. Dojmujące jest poczucie pustki, rozpadu, upływu bezlitosnego czasu, który wszystko obraca w niwecz. Przejmująca książka.

Mario Vargas Llosa "Burzliwe czasy"

Festiwalu książek Mario Vargasa Llosy  odsłona druga, a będą

jeszcze dwie. Po uznawanej za najważniejszą "Rozmowie w katedrze"  przyszedł czas na najnowszą powieść "Burzliwe czasy" (Znak 2020; przełożyła Marzena Chrobak). Niestety takie zestawienie miało nieco niekorzystny wpływ na mój odbiór ostatniej książki noblisty. Nie, czytelniku tej notki, to nie jest tak, że "Burzliwe czasy" uznaję za rzecz słabą. Przeciwnie to powieść bardzo dobra i ważna. Ale czytana bezpośrednio po "Rozmowie w Katedrze" musi trochę rozczarować. Dlaczego? 

Przyczyn jest kilka. Pierwsza - nie ma tu tak rozbudowanych, tak wnikliwych i niejednoznacznych portretów bohaterów i tak fascynujących historii. Losy Santiago, Ambrosia, Amalii, Hortensji, don Fermina niezależnie od tego, co myślałam o tych postaciach, bardzo mnie poruszyły. Nie tylko nie mogłam oderwać się od lektury, śledząc opowieść o nich, ale współodczuwałam z nimi. Mario Vargas Llosa w swojej najlepszej powieści w jej polityczne, historyczne ramy wplótł historie zwyczajnych ludzi. W "Burzliwych czasach" właśnie tego mi zabrakło. Mamy polityczne intrygi, wydarzenia historyczne, ale nie możemy współodczuwać z ofiarami przewrotów wojskowych i wojny domowej, bo nie ma tu takich bohaterów - zwyczajnych ludzi. Bo bohaterami są ludzie władzy. Drugi powód to konstrukcja powieści ... znacznie prostsza. Coś, co początkowo utrudniało lekturę "Rozmowy w Katedrze", potem stało się frapujące, nadawało tamtej książce niezwykły rytm. Oczywiście po pierwsze to moje subiektywne odczucia. Po drugie doskonale zdaję sobie sprawę, że nie czyniłabym tych uwag, gdybym nie była świeżo po lekturze powieści uznawanej za najwybitniejszą w dorobku pisarza. A po trzecie wiem doskonale, że dla większości czytelników fakt, że "Burzliwe czasy" są napisane niemal po bożemu, będzie akurat zaletą. Dlatego, czytelniku tej notki, nie zważaj na moje marudzenia, tylko zabieraj się za lekturę.

Z czego wynikają te różnice? Przyczyny moim zdaniem są dwie. Pierwsza oczywista - "Burzliwe czasy" to powieść znacznie skromniejszych rozmiarów niż "Rozmowa w Katedrze". Na co można sobie pozwolić na niemal siedmiuset stronach, na to nie ma miejsca na stronach czterystu. Stąd pewnie ograniczenie wątków i nie tak rozbudowane portrety oraz historie bohaterów. Druga przyczyna jest innej natury - otóż najnowsza książka Llosy to rzecz niemal dokumentalna, reporterska prawie. Oczywiście to jest powieść, ale powieść oparta na faktach. Stąd wszyscy główni bohaterowie, a pewnie i większość drugoplanowych, to postacie autentyczne. Początkowo myślałam, że przynajmniej niektóre dramatis personae zostały wymyślone, ale wystarczyło wrzucić ich nazwiska do wyszukiwarki, aby przekonać się, że naprawdę istniały. Nawet najbardziej nieprawdopodobny i dziwaczny, wyjątkowa kanalia, Johnny Abbes Garcia, spiritus movens politycznej intrygi, ma swoje miejsce w hiszpańskiej Wikipedii. Podobnie jak główna bohaterka kobieca, Miss Gwatemali (naprawdę nie była żadną miss, tak była nazywana ze względu na wyjątkową urodę).  To w połączeniu ze sposobem opowiadania sprawiło, że w trakcie lektury niektórych fragmentów powieści, miałam wrażenie, że czytam reportaż historyczny. Chwilę mi zabrało, zanim się przestawiłam i zaakceptowałam. 

Dlaczego wobec tego uznaję, że "Burzliwe czasy' to powieść warta przeczytania? Bo odsłania kawał historii Ameryki Środkowej i pokazuje zakulisową rolę Stanów Zjednoczonych w wydarzeniach, które się tam rozegrały i miały potem wpływ na losy innych krajów Ameryki Łacińskiej. Jak twierdzi Mario Vargas Llosa w wywiadzie, którego udzielił Michałowi Nogasiowi, tamta słabo pamiętana historia spowodowała, że wszystkie polityczne strony niezwykle się potem zradykalizowały, czego skutki odczuwane są do dziś. Kiedy się o tym wszystkim czyta, trudno pohamować wściekłość. Kto zna i ceni książki Artura Domosławskiego o Ameryce Południowej ("Goraczka latynoamerykańska","Śmierć w Amazonii. Nowe eldorado i jego ofiary"), ten koniecznie musi poznać "Burzliwe czasy". 

Akcja powieści toczy się w latach pięćdziesiątych przede wszystkim w Gwatemali, częściowo na Dominikanie. To czasy kiedy władzę w tym pierwszym kraju  objął w wyniku rewolty lewicujący pułkownik Jacobo Arbenzo Guzman, obalając rasistę i dyktatora generała Jorge Ubico. Zapoczątkował reformy i doprowadził do demokratycznych wyborów. Zwyciężył Juan Jose Arevalo, który kontynuował zmiany. Przede wszystkim skupił się na reformie rolnej. A to zagroziło interesom amerykańskiego koncernu United Fruit Company, który dotąd czerpał ogromne zyski z uprawy i eksportu owoców, głównie bananów, które wypromował na amerykańskim rynku. Firma stanowiła państwo w państwie, nie płaciła oczywiście żadnych podatków, wykorzystywała tanią siłę roboczą i tak dalej, i tak dalej. Kiedy wydawało się, że to eldorado się skończy, zrobiono wszystko, aby przedstawić demokratyczne i lewicowe reformy jako rewolucję komunistyczną robioną rękami Związku Radzieckiego. A to na administrację amerykańską w mrocznych czasach maccartyzmu podziałało jak płachta na byka. I tak chroniąc interesy prywatnego koncernu, doprowadzono do obalenia rządów Arevalo, trwającej lata krwawej wojny domowej i destabilizacji kraju. Nieważne były ofiary, nieważne aspiracje reformującego się państwa i demokratyzującego się społeczeństwa. Ważny był interes firmy i wyimaginowana, wykreowana wojna z komunizmem. To w skrócie. I właśnie te misterne intrygi ujęte w powieściowe ramy stanowią treść najnowszej książki Mario Vargasa Llosy. Posłużę się cytatem z wywiadu, który już przywoływałam. ...chciałem przypomnieć o demokratycznie wybranym prezydencie, którego obaliła za pomocą fałszywych wiadomości największa demokracja świata. Od Gwatemali się zaczęło - odtąd Stany zaczęły się nieustannie mieszać w sprawy Ameryki Łacińskiej, popierając wojskowe dyktatury przeciwko ruchom lewicowym. Przeczytać "Burzliwe czasy" należy koniecznie, żeby zrozumieć nie tylko wydarzenia z przeszłości, ale mechanizmy, które rządzą światem do dziś.

Zbigniew Rokita "Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku"

Dziś kontynuuję śląską tematykę. Natychmiast po odłożeniu
powieści Anny Dziewit-Meller "Od jednego Lucypera" sięgnęłam po świeżo wydaną książkę Zbigniewa Rokity "Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku" (Czarne 2020). Rzecz ukazała się w serii Sulina, bliżej jej więc do eseju niż do reportażu, co mnie bardzo ucieszyło, bo powoli mam dość książek reporterskich złożonych z tekstów drukowanych wcześniej w prasie. I nie zawiodłam się. Przeczytałam jednym tchem i, co bardzo ważne, książka otworzyła mi oczy na wiele zagadnień, z których dotąd nie zdawałam sobie sprawy. Przede wszystkim dotyczy to Śląska współczesnego, bo o historii tego regionu wiem więcej dzięki poprzednim lekturom, co nie znaczy oczywiście, że wszystko. A nie ma chyba nic gorszego niż czytanie czegoś, czego treść jest przewidywalna. Nie lubię tego poczucia zawodu, że wszystko to już wiedziałam, które pojawia się po zamknięciu ostatniej strony.

Zbigniew Rokita urodził się w Gliwicach. Dlaczego o tym piszę? Bo to z jego rodzinnych korzeni, długo nieznanych i wypieranych, wzięło się "Kajś". Jak pisze, od dzieciństwa czuł związek tylko z lwowską gałęzią swojej rodziny, o tej śląskiej nie myślał, niemal nic o niej wtedy nie wiedział. Nie zastanawiał się, dlaczego niektórzy jego przodkowie mieli jakieś dziwne imiona - Urban, Reinhold, Liselotte. Oczywiście w tej sytuacji uważał się za stuprocentowego Polaka. Jak pisze: W podstawówce pani Chmiel grała nam na akordeonie Rotę, a ja nie miałem pojęcia, że ów plujący w twarz Niemiec z pieśni był moim przodkiem. Dopiero znacznie później, kiedy wyjechał na studia do Krakowa, zaczął zastanawiać się, kim jest, a za tym poszło mozolne odkrywanie historii śląskiej gałęzi familii. W książce połączył opowieść rodzinną z opowieścią o historii Śląska i z rozważaniami, czym była śląskość kiedyś, a czym jest dzisiaj. Odpowiedzi szukał, rozmawiając z osobami, które tą tematyką zajmują się od lat - historykami, językoznawcami, socjologami, działaczami i wielu innymi. Bardzo to wszystko ciekawe i często zaskakujące. W moich refleksjach chciałabym skupić się na tym, co wydało mi się świeże i odkrywcze. 
 
Po pierwsze mit śląska stworzony przez Kazimierza Kutza w jego filmach. Jak twierdzi Zbigniew Rokita, po drugiej wojnie w wyniku rozmaitych procesów świadomość śląskości zaczęła rozpływać się, zanikać. Ofiarą tego był też i on. Dopiero Kazimierz Kutz swoją śląską trylogią sprawił, że zaczęła się odradzać. Ślązacy uwierzyli w mit, jaki reżyser wykreował na ekranie. Bo wizja jego Śląska jest tam wyidealizowana, zmitologizowana właśnie. Teraz osobista dygresja. Jeszcze za życia reżysera byłam na projekcji odnowionej cyfrowo "Perły w koronie", wstyd się przyznać, ale widziałam ten film wtedy po raz pierwszy. Zachwycił mnie. I ja uwierzyłam w ten mit. Na krótko, bo po seansie zaplanowano spotkanie z reżyserem, w czasie którego przyznał, że barwne sceny pochodów towarzyszących strajkowi są kreacją, a nie realistycznym odtworzeniem rzeczywistości. Kutz, który w swoich felietonach często nie szczędził Ślązakom słów krytyki, w filmach pokazał ich piękną, ale nie do końca prawdziwą, twarz. A oni chętnie w nią uwierzyli i na nowo zaczęli się interesować swoją tożsamością. Rewersem filmowej trylogii Kutza jest powieść Janoscha "Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny", którą autor przywołuje. Janosch, a właściwie Horst Eckert, wywiódł swoją książkę ze wspomnień z dzieciństwa spędzonego na Górnym Śląsku. Pokazał w niej brzydką, byle jaką, prymitywną i prostacką twarz Ślązaków.

Kolejne zagadnienie, które było dla mnie odkryciem, to pytania krążące wokół spraw tożsamości. Ślązak. No dobrze, ale który? Przywiązany do swoich niemieckich korzeni czy do polskich? Czy w ogóle jest ktoś taki jak Polak i Ślązak w jednym? I co to znaczy? Niektórym działaczom śląskich organizacji wydaje się to niemożliwe, a jednak się zdarza. Przykładem takiej mieszanki jest właśnie Zbigniew Rokita. Ale to nie koniec palety - mieszka przecież na Śląsku, zwłaszcza na Opolszczyźnie, mniejszość niemiecka. To ta opcja niemiecka, którą swego czasu lubili straszyć politycy, dopóki nie znaleźli sobie innych wrogów. Kim są ci Niemcy ze Śląska? Nigdy przecież nie żyli w Niemczech. Znikąd nie przybyli, tu się urodzili i tu zostali. Nie można więc uznać ich za  diasporę. Czy przetrwają? Każda mniejszość przecież  z czasem rozpływa się w większości, asymiluje, to procesy nieuchronne. Póki co to jeden z ostatnich reliktów śląskiej różnorodności. Zbigniew Rokita przywołuje swoje rozmowy z socjolożką, która przez wiele lat bada kwestie tożsamości. Wnioski? Pod koniec PRL-u dominowała tożsamość Śląska, po 1989 znacznie wzrosła liczba osób deklarujących się jako Niemcy. Dlaczego? Odpowiedź wcale nie jest prosta. Nie chodzi tylko o to, że wielu rzeczywiście tak się czuło i uznało, że teraz wreszcie wolno do niemieckości się przyznawać. Ale była też spora grupa, która  uwierzyła w materialne profity, jakie pójdą za taką deklaracją. A tak naprawdę nikt ich nie obiecywał. Z czasem znowu zaczęła dominować tożsamość śląska. I po raz kolejny powraca pytanie, co ona dziś oznacza? Czy to tylko deklaracja, często na złość władzom, które straszyły zakamuflowaną opcją niemiecką, autonomią Śląska, a w perspektywie oderwaniem tego regionu od Polski? Czy idzie za tym coś więcej? Zbigniew Rokita pisze, że dziś spada raczej świadomość odrębności całego regionu. Śląskość kultywuje się raczej w małych, regionalnych wspólnotach. W tym pakiecie zagadnień nie może oczywiście zabraknąć rozważań na temat godki śląskiej. Czyli czego? Gwary czy języka? Odwieczny spór.

Kończy się "Kajś" dość pesymistycznie. Autor pisze o śląskiejsmucie. Bo po roku 1989 niczego nie udało się Ślązakom uzyskać. Ani uznania gwary za język, ani oficjalnego uznania ich za mniejszość etniczną, ani zmian granic województwa. A w tej kwestii panuje nieopisany bałagan - większą część województwa śląskiego stanowią ziemie w ogóle ze Śląskiem niezwiązane: Jura, Żywiecczyzna, fragmenty Małopolski. Za to Opolszczyzna, historycznie będąca częścią Ślaska, stanowi odrębne województwo. I kwestia ostatnia, może najistotniejsza - nie udało się  tym bardziej wywalczyć autonomii.

To tylko garść zagadnień - tych, które dla mnie były odkrywcze. A jest przecież historia tego regionu i bardzo ciekawe śledztwo dotyczące historii rodzinnej, a na koniec robi autor przewrotkę i zdradza pewną tajemnicę swojej babci. Lektura obowiązkowa.

Anna Dziewit-Meller "Od jednego Lucypera"

Postanowiłam sięgnąć po książkę Anny Dziewit-Meller "Od jednego
Lucypera" (Wydawnictwo Literackie 2020). Już dwie jej poprzednie powieści "Disko" i "Góra Tajget" były chwalone, ta też doczekała się dobrych recenzji. Wysłuchałam kilku ciekawych rozmów z autorką, także tej, która miała miejsce w czasie Big Book Festivalu. Ale przede wszystkim zainteresował mnie temat - Śląsk. Nie mam żadnych rodzinnych związków z tym regionem, bardzo długo tkwiłam w kleszczach stereotypów - kopalnie, huty, całe to dziadostwo, jakie nagromadzenie przemysłu ciężkiego niesie dla środowiska i krajobrazu, roszczeniowi górnicy. O znajomości i zrozumieniu skomplikowanej historii w ogóle nie było co mówić. Śląsk mnie nudził i nie interesował, aż do czasu kiedy przeczytałam znakomity "Czarny ogród" Małgorzaty Szejnert. Odtąd uważnie nasłuchuję i staram się sięgać po książki o śląskiej tematyce. Nie ma tego dużo "Piąta strona świata" Kazimierza Kutza, "Śląsk zbuntowany" Dariusza Zalegi, czasem pojedyncze reportaże czy teksty, a natychmiast po skończeniu powieści Anny Dziewit-Meller zabrałam się za świetną, niedawno wydaną, pozycję Zbigniewa Rokity "Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku", o której za tydzień. Tak się złożyło, że obie te lektury zbiegły się z kilkudniową wakacyjną wędrówką po Górnym Śląsku, jaką odbyłam w towarzystwie osoby, która tam się urodziła i wychowała.

"Od jednego Lucypera" przeczytałam jednym tchem, chociaż temat tej powieści do przyjemnych, miłych i rozrywkowych nie należy. To historia trzech pokoleń kobiet ze śląskiej rodziny rozgrywająca się na różnych planach czasowych. Autorka pokazuje dwudziestowieczną historię Śląska z kobiecej, zapomnianej, spychanej na margines perspektywy. Pisze o mozole codzienności - ciężkiej pracy, często ponad siły, wystawaniu w kolejkach, aby zdobyć coś do jedzenia, obowiązkach domowych. Pisze także o trudzie bycia kobietą, o upokorzeniach, jakie wiążą się z kobiecą fizjologią, której przecież kobiety winne nie są. Tak wyposażyła je natura i nic na to poradzić nie można. Jest więc i o radzeniu sobie z przykrymi skutkami menstruacji w czasach, kiedy o podpaskach nikt nie słyszał, a przynajmniej w tej części Europy w górniczej, robotniczej rodzinie. Jest o pokątnym przerywaniu ciąży w czasach, kiedy zapobiegać było niezwykle trudno - liczyć można było na małżeński kalendarzyk albo refleks mężczyzny. Jest o przedmiotowym, poniżającym traktowaniu rodzącej kobiety. Autorka zastrzega się, że historie, które mogą się czytelnikom wydać nieprawdopodobne, zdarzyły się naprawdę. Mężczyzn w tej opowieści prawie nie ma. Sami wykluczyli się z życia swoich żon. Ich aktywność ograniczała się do ciężkiej pracy, do picia, do stania gdzieś na uboczu, jeśli do tej śląskiej rodziny nie pasowali jak ojciec głównej bohaterki. Zresztą najczęściej szybko umierali. Wisiała nad nimi jakaś klątwa. Jakby te silne, samodzielne kobiety ich nie potrzebowały. A przynajmniej nie potrzebowały ich takich - milczących, pozwalających się obsługiwać, nieuczestniczących w życiu rodziny, w wychowywaniu dzieci. Kobiety i mężczyźni, udręczeni ciężką pracą, zajęci mozołem codzienności, nie rozmawiają o tym, co ważne, nie ma między nimi czułości. Wymiana zdań ogranicza się do codziennych spraw. Ale milczenie ma także inne źródła - strach. O pewnych sprawach w powojennej śląskiej rzeczywistości, kiedy na każdym kroku udowadniana jest polskość tej ziemi, kiedy wymazywane są ślady niedawnej przeszłości, lepiej milczeć, lepiej schować je tak głęboko, jak chowa się niewygodne przedmioty.

Główną bohaterką, spiritus  movens całej opowieści, jest Kasia, najmłodsza z rodziny. To przez jej wspomnienia poznajemy historię jej nieżyjącej już matki Małgorzaty, jej babki, zwanej Babcią Miejscową, i jej siostry, tajemniczej Marijki. Kasia albo Katarzyna, bo obu tych form używa narrator, wyjechała z kraju do Holandii. Uciekła od toksycznych stosunków na uniwersytecie, gdzie jako kobieta musiała wyszarpywać sobie niezależność i podmiotowość, bo koledzy najchętniej widzieliby ją w roli kogoś, kto zaparzy kawę lub herbatę, odwali czarną robotę, a o swoich osiągnięciach i zasługach będzie milczał, splendorów, pochwał i nagród nie będzie się domagał. Uciekła też od rodziny, od ciotek, wujków, kuzynek i kuzynów, którzy najchętniej każdego sformatowaliby według jednej sztancy. A ona miała dość rodzinnych tajemnic, milczenia, chowania niewygodnych spraw pod dywan, celebracji pustych obyczajów. Jedyna bliższa więź wydaje się ją łączyć z Babcią Miejscową. To o niej myśli z uczuciem, to tylko z nią utrzymuje kontakt telefoniczny, to o jej zdrowie drży. To ona jest ostatnią nicią, która łączy ją z Polską. Kasia ma dość rodzinnych tajemnic, dlatego robi wszystko, aby z niebytu odkopać Marijkę.

Tragiczna historia starszej siostry Babci Miejscowej, Marijki, o której w rodzinie się milczało, jest w powieści najważniejsza i najciekawsza. Jak mówi Anna Dziewit-Meller w wywiadach, opowieść została zainspirowana prawdziwą historią, której trop znajdujący się w archiwach katowickiego IPN-u ktoś jej podrzucił. Marijka wywodząca się ze śląskiej rodziny, która w nowych powojennych warunkach musi starannie ukrywać pewne fakty, przysłowiowego dziadka w Wermachcie (w jej przypadku ojca), pracuje w zakładach azotowych. Marzy o tym, aby wpasować się w nową rzeczywistość - pragnie zostać przodownicą pracy. Jej marzenie ma także całkiem praktyczny wymiar - chce zarobić więcej i odłożyć pieniądze, aby iść na swoje, nie gnieść się w rodzinnym domu, założyć rodzinę. Tymczasem stanie się ofiarą zbrodniczego, stalinowskiego systemu. W wyniku przypadkowego niefortunnego zbiegu okoliczności zostanie oskarżona o sabotaż. Dramatyczne, tragiczne przeżycia Marijki są naprawdę przejmujące. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że polscy oprawcy niewiele się różnią od hitlerowskich, których pamięć jest świeża. Nawet na siedzibę wybrali sobie ten sam budynek. Tam, gdzie jeszcze niedawno słychać było jęki katowanych przez gestapo, teraz słychać wycie torturowanych przez polską służbę bezpieczeństwa. Autorka nie oszczędza czytelnikowi drastycznych szczegółów. Opowieść o cierpieniu, jakie będzie  udziałem Marijki, jest bardzo realistyczna, pełna fizjologicznych brudów. Ironia, którą przesycona została narracja, stwarza z jednej strony dystans, z drugiej podkreśla absurdalność sytuacji i tym bardziej czyni ją tragiczną. Żeby jeszcze lepiej uprawdopodobnić historię Marijki, Anna Dziewit-Meller wplata w fabularną opowieść archiwalne dokumenty znajdujące się w archiwach katowickiego IPN-u - artykuły prasowe, donosy, materiały ze śledztw.

Mogłabym się czepiać pewnych szeleszczących papierem uproszczeń, które rzucały mi się w oczy w czasie lektury. Choćby wyliczanki niesprawiedliwości, jakich Kasia doznaje w męskim świecie polskiego uniwersytetu, choćby schematu fabularnego każącego wszystkim męskim bohaterom być nieudacznikami pozostającymi w cieniu, choćby nagromadzenia nieszczęść związanych z kobiecą fizjologią. Autorka postanowiła oddać w swojej powieści głos kobietom, wyrzucić całą swoją złość na spychanie ich na margines dziejów, na zabieranie im głosu i wszystko temu podporządkowała, dlatego czasem wypada to trochę sztucznie. Mogłabym się czepiać o nadmiernie uproszczone zakończenie, gdzie nagle wszystkie osobiste i rodzinne problemy Katarzyny znajdują swoje rozwiązanie. Mogłabym, ale nie zamierzam. W końcu "Od jednego Lucypera" to bardzo dobrze napisana powieść mainstreamowa, która porusza ważne problemy i opowiada o słabo znanej śląskiej historii. Im więcej osób ją przeczyta, tym lepiej. A ja na pewno kiedyś sięgnę po "Górę Tajget".

Popularne posty