Matilda Voss Gustavsson "Klub. Seksskandal w komitecie noblowskim"
Goran Vojnović "Moja Jugosławia"
Mario Vargas Llosa "Burzliwe czasy"
Festiwalu książek Mario Vargasa Llosy odsłona druga, a będą
jeszcze dwie. Po uznawanej za najważniejszą "Rozmowie w katedrze" przyszedł czas na najnowszą powieść "Burzliwe czasy" (Znak 2020; przełożyła Marzena Chrobak). Niestety takie zestawienie miało nieco niekorzystny wpływ na mój odbiór ostatniej książki noblisty. Nie, czytelniku tej notki, to nie jest tak, że "Burzliwe czasy" uznaję za rzecz słabą. Przeciwnie to powieść bardzo dobra i ważna. Ale czytana bezpośrednio po "Rozmowie w Katedrze" musi trochę rozczarować. Dlaczego?Przyczyn jest kilka. Pierwsza - nie ma tu tak rozbudowanych, tak wnikliwych i niejednoznacznych portretów bohaterów i tak fascynujących historii. Losy Santiago, Ambrosia, Amalii, Hortensji, don Fermina niezależnie od tego, co myślałam o tych postaciach, bardzo mnie poruszyły. Nie tylko nie mogłam oderwać się od lektury, śledząc opowieść o nich, ale współodczuwałam z nimi. Mario Vargas Llosa w swojej najlepszej powieści w jej polityczne, historyczne ramy wplótł historie zwyczajnych ludzi. W "Burzliwych czasach" właśnie tego mi zabrakło. Mamy polityczne intrygi, wydarzenia historyczne, ale nie możemy współodczuwać z ofiarami przewrotów wojskowych i wojny domowej, bo nie ma tu takich bohaterów - zwyczajnych ludzi. Bo bohaterami są ludzie władzy. Drugi powód to konstrukcja powieści ... znacznie prostsza. Coś, co początkowo utrudniało lekturę "Rozmowy w Katedrze", potem stało się frapujące, nadawało tamtej książce niezwykły rytm. Oczywiście po pierwsze to moje subiektywne odczucia. Po drugie doskonale zdaję sobie sprawę, że nie czyniłabym tych uwag, gdybym nie była świeżo po lekturze powieści uznawanej za najwybitniejszą w dorobku pisarza. A po trzecie wiem doskonale, że dla większości czytelników fakt, że "Burzliwe czasy" są napisane niemal po bożemu, będzie akurat zaletą. Dlatego, czytelniku tej notki, nie zważaj na moje marudzenia, tylko zabieraj się za lekturę.
Z czego wynikają te różnice? Przyczyny moim zdaniem są dwie. Pierwsza oczywista - "Burzliwe czasy" to powieść znacznie skromniejszych rozmiarów niż "Rozmowa w Katedrze". Na co można sobie pozwolić na niemal siedmiuset stronach, na to nie ma miejsca na stronach czterystu. Stąd pewnie ograniczenie wątków i nie tak rozbudowane portrety oraz historie bohaterów. Druga przyczyna jest innej natury - otóż najnowsza książka Llosy to rzecz niemal dokumentalna, reporterska prawie. Oczywiście to jest powieść, ale powieść oparta na faktach. Stąd wszyscy główni bohaterowie, a pewnie i większość drugoplanowych, to postacie autentyczne. Początkowo myślałam, że przynajmniej niektóre dramatis personae zostały wymyślone, ale wystarczyło wrzucić ich nazwiska do wyszukiwarki, aby przekonać się, że naprawdę istniały. Nawet najbardziej nieprawdopodobny i dziwaczny, wyjątkowa kanalia, Johnny Abbes Garcia, spiritus movens politycznej intrygi, ma swoje miejsce w hiszpańskiej Wikipedii. Podobnie jak główna bohaterka kobieca, Miss Gwatemali (naprawdę nie była żadną miss, tak była nazywana ze względu na wyjątkową urodę). To w połączeniu ze sposobem opowiadania sprawiło, że w trakcie lektury niektórych fragmentów powieści, miałam wrażenie, że czytam reportaż historyczny. Chwilę mi zabrało, zanim się przestawiłam i zaakceptowałam.
Dlaczego wobec tego uznaję, że "Burzliwe czasy' to powieść warta przeczytania? Bo odsłania kawał historii Ameryki Środkowej i pokazuje zakulisową rolę Stanów Zjednoczonych w wydarzeniach, które się tam rozegrały i miały potem wpływ na losy innych krajów Ameryki Łacińskiej. Jak twierdzi Mario Vargas Llosa w wywiadzie, którego udzielił Michałowi Nogasiowi, tamta słabo pamiętana historia spowodowała, że wszystkie polityczne strony niezwykle się potem zradykalizowały, czego skutki odczuwane są do dziś. Kiedy się o tym wszystkim czyta, trudno pohamować wściekłość. Kto zna i ceni książki Artura Domosławskiego o Ameryce Południowej ("Goraczka latynoamerykańska","Śmierć w Amazonii. Nowe eldorado i jego ofiary"), ten koniecznie musi poznać "Burzliwe czasy".
Akcja powieści toczy się w latach pięćdziesiątych przede wszystkim w Gwatemali, częściowo na Dominikanie. To czasy kiedy władzę w tym pierwszym kraju objął w wyniku rewolty lewicujący pułkownik Jacobo Arbenzo Guzman, obalając rasistę i dyktatora generała Jorge Ubico. Zapoczątkował reformy i doprowadził do demokratycznych wyborów. Zwyciężył Juan Jose Arevalo, który kontynuował zmiany. Przede wszystkim skupił się na reformie rolnej. A to zagroziło interesom amerykańskiego koncernu United Fruit Company, który dotąd czerpał ogromne zyski z uprawy i eksportu owoców, głównie bananów, które wypromował na amerykańskim rynku. Firma stanowiła państwo w państwie, nie płaciła oczywiście żadnych podatków, wykorzystywała tanią siłę roboczą i tak dalej, i tak dalej. Kiedy wydawało się, że to eldorado się skończy, zrobiono wszystko, aby przedstawić demokratyczne i lewicowe reformy jako rewolucję komunistyczną robioną rękami Związku Radzieckiego. A to na administrację amerykańską w mrocznych czasach maccartyzmu podziałało jak płachta na byka. I tak chroniąc interesy prywatnego koncernu, doprowadzono do obalenia rządów Arevalo, trwającej lata krwawej wojny domowej i destabilizacji kraju. Nieważne były ofiary, nieważne aspiracje reformującego się państwa i demokratyzującego się społeczeństwa. Ważny był interes firmy i wyimaginowana, wykreowana wojna z komunizmem. To w skrócie. I właśnie te misterne intrygi ujęte w powieściowe ramy stanowią treść najnowszej książki Mario Vargasa Llosy. Posłużę się cytatem z wywiadu, który już przywoływałam. ...chciałem przypomnieć o demokratycznie wybranym prezydencie, którego obaliła za pomocą fałszywych wiadomości największa demokracja świata. Od Gwatemali się zaczęło - odtąd Stany zaczęły się nieustannie mieszać w sprawy Ameryki Łacińskiej, popierając wojskowe dyktatury przeciwko ruchom lewicowym. Przeczytać "Burzliwe czasy" należy koniecznie, żeby zrozumieć nie tylko wydarzenia z przeszłości, ale mechanizmy, które rządzą światem do dziś.
Zbigniew Rokita "Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku"
Anna Dziewit-Meller "Od jednego Lucypera"
"Od jednego Lucypera" przeczytałam jednym tchem, chociaż temat tej powieści do przyjemnych, miłych i rozrywkowych nie należy. To historia trzech pokoleń kobiet ze śląskiej rodziny rozgrywająca się na różnych planach czasowych. Autorka pokazuje dwudziestowieczną historię Śląska z kobiecej, zapomnianej, spychanej na margines perspektywy. Pisze o mozole codzienności - ciężkiej pracy, często ponad siły, wystawaniu w kolejkach, aby zdobyć coś do jedzenia, obowiązkach domowych. Pisze także o trudzie bycia kobietą, o upokorzeniach, jakie wiążą się z kobiecą fizjologią, której przecież kobiety winne nie są. Tak wyposażyła je natura i nic na to poradzić nie można. Jest więc i o radzeniu sobie z przykrymi skutkami menstruacji w czasach, kiedy o podpaskach nikt nie słyszał, a przynajmniej w tej części Europy w górniczej, robotniczej rodzinie. Jest o pokątnym przerywaniu ciąży w czasach, kiedy zapobiegać było niezwykle trudno - liczyć można było na małżeński kalendarzyk albo refleks mężczyzny. Jest o przedmiotowym, poniżającym traktowaniu rodzącej kobiety. Autorka zastrzega się, że historie, które mogą się czytelnikom wydać nieprawdopodobne, zdarzyły się naprawdę. Mężczyzn w tej opowieści prawie nie ma. Sami wykluczyli się z życia swoich żon. Ich aktywność ograniczała się do ciężkiej pracy, do picia, do stania gdzieś na uboczu, jeśli do tej śląskiej rodziny nie pasowali jak ojciec głównej bohaterki. Zresztą najczęściej szybko umierali. Wisiała nad nimi jakaś klątwa. Jakby te silne, samodzielne kobiety ich nie potrzebowały. A przynajmniej nie potrzebowały ich takich - milczących, pozwalających się obsługiwać, nieuczestniczących w życiu rodziny, w wychowywaniu dzieci. Kobiety i mężczyźni, udręczeni ciężką pracą, zajęci mozołem codzienności, nie rozmawiają o tym, co ważne, nie ma między nimi czułości. Wymiana zdań ogranicza się do codziennych spraw. Ale milczenie ma także inne źródła - strach. O pewnych sprawach w powojennej śląskiej rzeczywistości, kiedy na każdym kroku udowadniana jest polskość tej ziemi, kiedy wymazywane są ślady niedawnej przeszłości, lepiej milczeć, lepiej schować je tak głęboko, jak chowa się niewygodne przedmioty.
Główną bohaterką, spiritus movens całej opowieści, jest Kasia, najmłodsza z rodziny. To przez jej wspomnienia poznajemy historię jej nieżyjącej już matki Małgorzaty, jej babki, zwanej Babcią Miejscową, i jej siostry, tajemniczej Marijki. Kasia albo Katarzyna, bo obu tych form używa narrator, wyjechała z kraju do Holandii. Uciekła od toksycznych stosunków na uniwersytecie, gdzie jako kobieta musiała wyszarpywać sobie niezależność i podmiotowość, bo koledzy najchętniej widzieliby ją w roli kogoś, kto zaparzy kawę lub herbatę, odwali czarną robotę, a o swoich osiągnięciach i zasługach będzie milczał, splendorów, pochwał i nagród nie będzie się domagał. Uciekła też od rodziny, od ciotek, wujków, kuzynek i kuzynów, którzy najchętniej każdego sformatowaliby według jednej sztancy. A ona miała dość rodzinnych tajemnic, milczenia, chowania niewygodnych spraw pod dywan, celebracji pustych obyczajów. Jedyna bliższa więź wydaje się ją łączyć z Babcią Miejscową. To o niej myśli z uczuciem, to tylko z nią utrzymuje kontakt telefoniczny, to o jej zdrowie drży. To ona jest ostatnią nicią, która łączy ją z Polską. Kasia ma dość rodzinnych tajemnic, dlatego robi wszystko, aby z niebytu odkopać Marijkę.
Tragiczna historia starszej siostry Babci Miejscowej, Marijki, o której w rodzinie się milczało, jest w powieści najważniejsza i najciekawsza. Jak mówi Anna Dziewit-Meller w wywiadach, opowieść została zainspirowana prawdziwą historią, której trop znajdujący się w archiwach katowickiego IPN-u ktoś jej podrzucił. Marijka wywodząca się ze śląskiej rodziny, która w nowych powojennych warunkach musi starannie ukrywać pewne fakty, przysłowiowego dziadka w Wermachcie (w jej przypadku ojca), pracuje w zakładach azotowych. Marzy o tym, aby wpasować się w nową rzeczywistość - pragnie zostać przodownicą pracy. Jej marzenie ma także całkiem praktyczny wymiar - chce zarobić więcej i odłożyć pieniądze, aby iść na swoje, nie gnieść się w rodzinnym domu, założyć rodzinę. Tymczasem stanie się ofiarą zbrodniczego, stalinowskiego systemu. W wyniku przypadkowego niefortunnego zbiegu okoliczności zostanie oskarżona o sabotaż. Dramatyczne, tragiczne przeżycia Marijki są naprawdę przejmujące. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że polscy oprawcy niewiele się różnią od hitlerowskich, których pamięć jest świeża. Nawet na siedzibę wybrali sobie ten sam budynek. Tam, gdzie jeszcze niedawno słychać było jęki katowanych przez gestapo, teraz słychać wycie torturowanych przez polską służbę bezpieczeństwa. Autorka nie oszczędza czytelnikowi drastycznych szczegółów. Opowieść o cierpieniu, jakie będzie udziałem Marijki, jest bardzo realistyczna, pełna fizjologicznych brudów. Ironia, którą przesycona została narracja, stwarza z jednej strony dystans, z drugiej podkreśla absurdalność sytuacji i tym bardziej czyni ją tragiczną. Żeby jeszcze lepiej uprawdopodobnić historię Marijki, Anna Dziewit-Meller wplata w fabularną opowieść archiwalne dokumenty znajdujące się w archiwach katowickiego IPN-u - artykuły prasowe, donosy, materiały ze śledztw.
Mogłabym się czepiać pewnych szeleszczących papierem uproszczeń, które rzucały mi się w oczy w czasie lektury. Choćby wyliczanki niesprawiedliwości, jakich Kasia doznaje w męskim świecie polskiego uniwersytetu, choćby schematu fabularnego każącego wszystkim męskim bohaterom być nieudacznikami pozostającymi w cieniu, choćby nagromadzenia nieszczęść związanych z kobiecą fizjologią. Autorka postanowiła oddać w swojej powieści głos kobietom, wyrzucić całą swoją złość na spychanie ich na margines dziejów, na zabieranie im głosu i wszystko temu podporządkowała, dlatego czasem wypada to trochę sztucznie. Mogłabym się czepiać o nadmiernie uproszczone zakończenie, gdzie nagle wszystkie osobiste i rodzinne problemy Katarzyny znajdują swoje rozwiązanie. Mogłabym, ale nie zamierzam. W końcu "Od jednego Lucypera" to bardzo dobrze napisana powieść mainstreamowa, która porusza ważne problemy i opowiada o słabo znanej śląskiej historii. Im więcej osób ją przeczyta, tym lepiej. A ja na pewno kiedyś sięgnę po "Górę Tajget".
Popularne posty
-
Zacznę od wyznania - literaturę latynoamerykańską znam bardzo słabo. A i to za dużo powiedziane, bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że właś...
-
Wspominałam już kiedyś w tych zapiskach, że w zasadzie nie czytam polskiej beletrystyki współczesnej. Pewnie to błąd, pewnie powinnam, wiem,...
-
Nobel dla Olgi Tokarczuk sprawił, że sięgnęłam w czeluście mojego czytnika i wydobyłam z nich jej dwie książki, które tam od dawna leżały &...
-
Zachęcona bardzo pozytywnymi głosami sięgnęłam po kolejną autobiograficzną opowieść o doświadczeniach kobiety nietuzinkowej. Wybory wydawców...
-
Kiedy usłyszałam, że Agnieszka Holland kręci film o czeskim znachorze Janie Mikolaszku, który leczył ziołami, a diagnozę stawiał, oglądając ...