"Pani z przedszkola"

Wiedziałam, że Marcin Krzyształowicz, twórca nagradzanej "Obławy", która i mnie zachwyciła, kręci tym razem film współczesny. Zdziwiłam się, że "Pani z przedszkola" nie przeszła selekcji gdyńskiego festiwalu. Potem, kiedy zbliżała się data premiery, dowiedziałam się, że to komedia. Ta wiadomość zaskoczyła mnie jeszcze bardziej, bo nie tego spodziewałam się po reżyserze "Obławy". Ale właściwie skąd moje zdziwienie? Czy to nie myślenie stereotypami? Czy twórca nie ma prawa do takiej wolty? Im bliżej premiery, tym więcej głosów przychylnych, a na dodatek od znajomych usłyszałam, że dawno tak się nie bawili w kinie. Szłam na "Panią z przedszkola" z nadzieją, że zobaczę lekki, śmieszny, inteligentny film z wybitnymi aktorami. Niestety srodze się zawiodłam. Już po mniej więcej piętnastu minutach zaczęłam się niecierpliwić, ale jeszcze dawałam "Pani z przedszkola" kredyt zaufania, jeszcze miałam nadzieję, że się rozkręci. Nic z tego, tak już było do końca.

Zacznę może przewrotnie od zalet. Najważniejsza to zaskoczenie. Akcja rozwija się zupełnie nieoczekiwanie, a to w kinie lubię bardzo. Po raz kolejny powtórzę, nie ma nic gorszego niż przewidywalność. Druga zaleta to aktorstwo. Ja wyróżniłabym Woronowicza i świetnie grającego chłopca (India Dudek; to nie żart, takim ekscentrycznym imieniem zostało obdarzone to dziecko), który wciela się w małego narratora filmowej opowieści. Tym bardziej niezwykła to rola, że niema. Dziecko gra mimiką i gestem i robi to świetnie. Na pozostałych aktorów też miło popatrzeć, chociaż, powiedzmy sobie szczerze, niczym nie zaskakują. Trzecia, i ostatnia, zaleta to odtworzenie klimatu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zeszłego wieku. Ale to w pewnym sensie samograj. Wiadomo, że spodoba się na fali nostalgii za czasami słusznie minionymi. Dorzuciłabym może jeszcze na dokładkę kilka dowcipnych, ironicznych, inteligentnych dialogów. Ale kilka na cały film to chyba jednak za mało.

Skąd w takim razie moje rozczarowanie? Największą wadą filmu Krzyształowicza jest nadmiar. "Panią z przedszkola" rozsadzają pomysły. Za dużo tu wszystkiego. Gry z pamięcią, zmienianie biegu wydarzeń, mieszanie planów czasowych, kilkakrotne powracanie do niektórych zdarzeń, rozegranie paru scen w komiksowej konwencji, dodawanie graficznych ozdobników (niekonsekwentne, bo w pewnym momencie reżyser porzuca ten zabieg) to wszystko sprawiło, że zaczęłam zadawać sobie pytanie, o co w tym szaleństwie chodzi. Podobnie jest w warstwie treściowej. Czego tu nie mamy! I żale do ojca, i nieodcięta pępowina, i zazdrość, i kłopoty z męskością, i kpiny z psychoterapii, i problemy małżeńskie, i wredną teściową, i ... No właśnie i ten zaskakujący wątek, którego tu nie mogę zdradzić. A właśnie ta problematyka byłaby być może najciekawsza. Bo przewrotna, bo prowokująca. A wyszło trochę tak, jakby Krzyształowicz i chciał, i bał się, więc utopił ten temat w morzu innych. Nic dziwnego, że nie wybrzmiewa należycie. Dlatego właściwie cały czas w trakcie seansu zadawałam sobie pytanie: właściwie o czym jest ten film? I jeszcze drugie, mocniejsze. Pytanie, które kiedyś na jednym ze słabszych gdyńskich festiwali zadała swoim koleżankom i kolegom Agnieszka Holland: po co nakręciliście te wszystkie filmy? O to samo mogłabym zapytać Krzyształowicza: po co nakręcił pan ten film? Tylko dla zabawy? Rzecz w tym, że to też nie wyszło. Po jakimś czasie efekciarstwo i tematyczne pomieszanie sprawiają, że "Pani z przedszkola" zaczyna nużyć i obojętnieć. Obojętność to słowo chyba najlepiej oddaje mój stosunek do najnowszego obrazu twórcy "Obławy". Mogłam go sobie darować. A taka konkluzja zawsze bardzo mnie złości, bo nic gorszego niż świadomość zmarnowanego czasu.

PS. Nie mogę wykluczyć, że będą tacy, niekoniecznie nieliczni, którym "Pani z przedszkola" jednak się spodoba.

Ilona Wiśniewska "Białe. Zimna wyspa Spitsbergen"

Wiedziałam, że ta książka się ukaże, widziałam ją przecież w zapowiedziach Czarnego, które pilnie śledzę. Ale co mnie obchodzi Spitsbergen? Mnie, której zima wykrada radość życia, bo zimno, bo śnieg, bo ślisko, bo ciemno. Stracone miesiące! Dlatego nie miałam zamiaru jej kupować, ale kiedy w jednym z Tygodników Kulturalnych w TVP Kultura usłyszałam, jak wszyscy dyskutanci zachwalają reportaże ze Spitsbergenu, zmieniłam zdanie. Chyba każdy mówił podobnie, że sięgał po nie z obowiązku, że temat był mu zupełnie obojętny, a tu nagle odkrycie. Zachęcona tym zgodnym chórem i ja sięgnęłam po "Białe" Ilony Wiśniewskiej (Czarne 2014; gra słów nieprzypadkowa). I rzeczywiście mieli rację. Śmiało mogę powiedzieć, że lektura tej książki ma w sobie siłę przygody. Jest w niej coś takiego, pewnie to zasługa miejsca, o którym autorka opowiada, że za każdym razem, kiedy po nią sięgałam, miałam wrażenie, że odlatuję, zamykam się w jakiejś bańce, odgradzam od świata, aby pogrążyć się w czymś nieznanym, zupełnie innym, chociaż zimnym, białym (polarny dzień) albo czarnym (polarna noc), ale jakoś przyjemnym i przytulnym. To jak sen, lodowaty i ciepły jednocześnie. Stop! Dość tego bełkotu, dość tych nieudolnych prób przekazania wrażeń i nastroju. Czas na konkrety.

Przede wszystkim to kolejna z serii reporterskich książek, które mają moc odkrywania białych plam. Co wiedziałam o Spitsbergenie przed lekturą "Białego"? Właściwie nic. Tyle tylko że jest zimno, że latem jasno, zimą ciemno, że stacje badawcze, a i że latem, wbrew pozorom, zielono i kolorowo od kwiatów (to od wujka-botanika, który kiedyś spędził kilka letnich miesięcy w stacji badawczej i zawsze marzył, żeby pojechać tam jeszcze raz). Wyobrażałam sobie, a właściwie byłam pewna, że Spitsbergen to pustka. Tylko śniegu biel i z rzadka samotna chatka, w której mieszkają naukowcy. Tymczasem to nie do końca prawda. Spitsbergen to także Longyearbyen (ponad dwa tysiące mieszkańców), stolica całego archipelagu Svalbard, do którego wyspa należy, kilka czy kilkanaście osad powstałych przy kopalniach węgla (dzisiaj niektóre z nich są już zamknięte, a osady zamieniły się w widma chętnie odwiedzane przez turystów), chatki traperów, hytty, czyli rodzaj letnich domków. I oczywiście ludzie. Stali mieszkańcy, naukowcy i wspomniani już przeze mnie turyści. To chyba jedno z większych zaskoczeń. Że w sezonie letnim do wyspy dobijają statki wycieczkowe, z których tabuny turystów schodzą na ląd i zwiedzają między innymi te opuszczone  przykopalniane osiedla. A kto mieszka na Spitsbergenie na stałe? Na stałe to zresztą nie najlepsze określenie, bo niewielu tu takich, którzy spędzili na wyspie całe życie. Średnia wieku nie przekracza czterdziestki i wcale nie z powodu dużej śmiertelności. Po prostu większość wytrzymuje na Spitsbergenie kilka czy kilkanaście lat. Co tu w ogóle robią? Jedni przyjeżdżają za pracą, bo pracować może tu każdy na równych prawach, a podatki są niskie, inni, bo fascynuje ich to miejsce. Bywa też tak, że jak już przybędą, to wpadają po uszy i zostają na długo. Sporo tu dziwaków, outsiderów, uciekinierów od świata i problemów życiowych, niespokojnych, wolnych duchów, wiecznych wędrowców, lekko szalonych kobiet, samotników, ludzi o skomplikowanych życiorysach. Autorka zna takich wielu, to jej sąsiedzi, bo sama od kilku lat mieszka i pracuje w Longyearbyen. Bohaterem jednego z rozdziałów jest na przykład Wojtek Moskal. Ja kojarzyłam jego nazwisko z wyprawą na biegun północny. Tymczasem ma on za sobą całkiem barwny i zwariowany życiorys w dużej części związany ze Spitsbergenem. Sporo w książce fascynujących opowieści o mężu autorki, dziennikarzu, weteranie Spitsbergenu, i jego przyjaciołach-traperach. Kilkakrotnie sięga Wiśniewska do czasów odległych, opowiadając jakieś dramatyczne historie, które zapisały się w dziejach wyspy. Ale oprócz arcyciekawych opowieści o mieszkańcach jest to też kronika życia w miejscu, gdzie dzika natura jest na wyciągnięcie ręki, jest ciemno przez jedną trzecią roku, prawo zabrania posiadania kotów, nie ma pająków, najwyższa roślina to trzydziestocentymetrowa trawa. Można wyliczać dalej: nie ma wirusów ani bakterii, co ma dobre , ale i uciążliwe konsekwencje, latem słońce nie zachodzi, zimą lód skuwa wody wokół wyspy, a jeśli pogoda nie sprzyja, to samoloty ze stałego lądu nie pojawiają się przez kilka dni, nie przywożąc prasy, warzyw, owoców i innych niezbędnych produktów, kiedy jest ciemno, łatwo zgubić drogę, bo za miastem wszystko wygląda jednakowo pokryte bielą śniegu. Można by tak długo jeszcze wyliczać. Ale jest też normalne życie. Uniwersytet, szkoła, muzeum, hotel, knajpy, galeria sztuki, liczne festiwale, można chodzić na aerobik. Jednym słowem żyje się tu z jednej strony jak wszędzie, z drugiej dziwnie. Trudno nam sobie wyobrazić, jak często prozaiczne czynności nastręczają rozliczne problemy. O tym wszystkim opowiada autorka, prowadząc czytelnika przez rok na Spitsbergenie od jesieni do lata.

Pisząc o wrażeniach, które towarzyszyły mi podczas lektury, wspomniałam, że to zasługa miejsca. Otóż nie tylko. Jestem pewna, że to talentowi Ilony Wiśniewskiej zawdzięczam zachwyt tym Spitsbergenem. A zafascynował mnie on do tego stopnia, że przez chwilę i ja zapragnęłam tam uciec, spędzić jeden rok (przezimować, jak się fachowo mówi). Oczywiście już ochłonęłam. Nienawidzę przecież zimy, to nie miejsce dla mnie. Tym bardziej jestem wdzięczna autorce za to, że dzięki niej mogłam przynajmniej odbyć literacką podróż na tę mroźna wyspę, do najdalej na północ wysuniętego miasta. Muszę jeszcze koniecznie dodać, że niebagatelną zaletą książki jest styl. Pisze Wiśniewska raz dosadnie, raz dowcipnie, to kolokwialnie, innym razem błyśnie metaforą, pięknym porównaniem, zachwyci trafną, przewrotną puentą. Co tu dużo mówić, jest świadoma języka i zręcznie porusza się po różnych stylistycznych rejonach. To jeszcze jeden plus tego skutego lodem reportażu, który tak mną zawładnął.

Paweł Smoleński "Szcze ne wmerła i nie umrze. Rozmowa z Jurijem Andruchowyczem"

Rozmowę Pawła Smoleńskiego z wybitnym ukraińskim pisarzem Jurijem Andruchowyczem "Szcze ne wmerła i nie umrze" (Czarne 2014) kupiłam trochę z obowiązku, trochę z chęci. Od razu przyznam się, że nie znam książek Andruchowycza. Wypadałoby jakoś nadrobić tę zaległość, przynajmniej spróbować. Przeczytać jedną i albo się zachwycić, albo stwierdzić, że to nie moja literatura. Wzdycham tylko z bezsilności. Mimo że stale czytam, półka puchnie i puchnie, a lista książek, które chciałabym kupić jeszcze bardziej. No więc pewnie kiedyś. Tymczasem sięgnęłam po rozmowę. Bo rocznica Majdanu, bo coś by wypadało przeczytać, tyle tego ukazało się z tej okazji, bo przecież staram się być na bieżąco z Ukrainą, bo Paweł Smoleński. Wystarczająco wiele powodów, ale entuzjazmu nie było. Tymczasem to, co mówi Andruchowycz, pochłonęło mnie bez reszty. Niestety także przeraziło.

Smoleński i Andruchowycz rozmawiają jak para dobrych znajomych, którymi pewnie są. Opowieść aż kipi od emocji, sporo tu kolokwializmów a nawet grubych słów. Ukraiński pisarz wszystko, o czym mówi, przepuszcza przez siebie. Dlatego czyta się to tak, jakby się uczestniczyło w nocnej rozmowie przy wódce. To komplement, nie zarzut. Książka podzielona jest na trzy części. Pierwsza to opowieść o Majdanie, druga o Ukrainie, trzecia o Rosji, Europie i świecie w kontekście ukraińskim. Wszystkie niezwykle ciekawe, odkrywcze i ponure. Zaczyna się jeszcze w miarę optymistycznie, wszak to historia zwycięskiej rewolucji, chociaż okupionej ofiarami. Andruchowycz na Majdanie starał się być jak najczęściej, ciągnęło go do Kijowa (mieszka w Iwano-Frankiwsku), ale obowiązki zawodowe co jakiś czas odrywały i kazały wracać do siebie albo udać się w trasę z teatrem czy kapelą. Pisarz opowiada o euforii, zwątpieniach, dumie, nadziei, rozpaczy, które towarzyszyły jemu i jego rodakom. Emocje falują w zależności od tego, co dzieje się na Majdanie i na Ukrainie.

Majdan a teraz wojna w Donbasie to dla Ukraińców mit założycielski. Niweluje podział na zachód i wschód kraju. Jednoczy i buduje naród. To źródło optymizmu. Niestety lektura dwóch kolejnych części każe z obawą patrzeć w przyszłość. Czy Ukrainie się uda? Kiedy czyta się opowieść Andruchowycza o historii jego niepodległej ojczyzny, o zmarnowanych okazjach, o oligarchach, mafijnych rządach, które z Donbasu rozlały się na resztę kraju, o skorumpowanych politykach grzęznących w kłótniach i nienawiści, traktujących państwo jak swoją własność, na której można się znakomicie utuczyć, kiedy czyta się o łotrostwach i zbrodniach Janukowycza, można naprawdę zwątpić.

Rozmowa Smoleńskiego z Andruchowyczem ma jeszcze jeden walor, poznawczy. Wstyd przyznać, ale Ukrainą interesujemy się od okazji do okazji. Pomarańczowa rewolucja, Majdan a wcześniej i pomiędzy czarne dziury. No może jeszcze ożywiamy się przy okazji kolejnych wyborów. Andruchowycz, trochę chaotycznie (jak to przy wódce bywa), odsłania przed czytelnikiem to, czego mógł nie wiedzieć. Aż w końcu wszystko składa się w całość. I nie jest to obraz wesoły. Przeciwnie potworny. Narzekanie na naszą transformację, na nasze dwudziestopięciolecie po lekturze tej rozmowy wydaje się po prostu śmieszne. Podobnie nasze polityczne wybory, głosowanie na mniejsze zło. Poczytaj sobie, czytelniku tej notki, z jakimi dylematami musiał mierzyć się Andruchowycz. Na kogo musiał głosować, wybierając swoje mniejsze zło. Niby wiemy, że korupcja, że mafia, że oligarchowie, że Janukowycz zbrodniarz, złodziej i dyktator, ale to tylko słowa. Żeby zrozumieć, napełnić je treścią, trzeba koniecznie przeczytać.

Jest wreszcie część trzecia, Moje sprawy z Rosją, z Europą i ze światem. Ten rozdział przelewa czarę goryczy. Może najbardziej przeraża nie tyle opowieść o Putinie, w końcu o nim akurat teraz pisze się i mówi na okrągło, więc złudzeń nie mamy, ale o społeczeństwie rosyjskim niemal całkowicie popierającym politykę ojca narodu. Niestety dotyczy to wszystkich warstw, także tych najlepiej wykształconych, naukowców, artystów. Przeraża wiara w wielkość Rosji, rozpacz za utraconymi wpływami, za utraconym imperium, poczucie krzywdy, oblężonej twierdzy, nienawiść do Europy i Ameryki, pogarda. Utrata Ukrainy to dla Rosjan policzek, rana, która nigdy się nie zabliźni. Kiedy czyta się opowieść Andruchowycza, widać jak na dłoni kunktatorską politykę Unii i Stanów, naiwność, powolność, niezdecydowanie. Pisarz nie kryje swojej goryczy i rozczarowania stanowiskiem świata wobec Ukrainy. A jeśli uświadomimy sobie, jak ważna jest niepodległość i siła naszego sąsiada dla przyszłości Europy, co rozmowa dobitnie uzmysławia, tym większa trwoga ogarnia. Andruchowycz nie kryje swego obrzydzenia i nienawiści (nie chciałam użyć tego słowa, ale chyba nie ma lepszego) dla Putina, popierających go Rosjan, ale też dla tych wszystkich polityków ukraińskich, którzy zmarnowali cały okres niepodległości. Dlatego nie waha się od czasu do czasu zakląć jak szewc, przecież musi jakoś dać upust emocjom. Na jedno z ostatnich pytań Jurko, co z tego wszystkiego będzie? odpowiada ze spokojem i nutką rezygnacji Będzie, co ma być. Z Ukrainą, z nami i z wami. Jednego jestem pewien na sto procent - jeśli pomagacie Ukrainie, pomagacie przede wszystkim sobie. Kiedy się to czyta, ciarki chodzą po plecach. Chciałoby się zakończyć jakoś optymistycznie. Więc zakończę powtórzoną za Andruchowyczem opowieścią o Ukraińcach. Jak zmienił ich Majdan i wojna w Donbasie. To już inni ludzie, inne społeczeństwo. Aktywne, solidarne, świadome, krytyczne. Oby nie dało się po raz kolejny uśpić. I tu znowu wkracza na scenę pesymizm. Bez wsparcia z Europy chyba nie dadzą rady.

PS. Rozmowa z Andruchowyczem zawiera znacznie więcej arcyciekawych wątków. Nie sposób wymienić wszystkich. Zwrócę tylko uwagę na stosunek pisarza do Donbasu (sama opowieść o tym, jak zainfekował całą Ukrainę, jest niezwykle odkrywcza) i Krymu i na to, co myślą Ukraińcy oraz Rosjanie o banderowcach. Warto się dowiedzieć, co to pojęcie zaczęło oznaczać.

Miljenko Jergović "Wołga, Wołga"

Jakoś tak po cichu, chyłkiem, bez rozgłosu ukazała się kolejna powieść Miljenko Jergovicia. Celowo nie piszę nowa, bo "Wołga, Wołga" (Pogranicze 2013; przełożyła Magdalena Petryńska) pochodzi z roku 2009. Nie mogę powstrzymać się od komentarza, jak to jest, że powieść wybitnego pisarza, autora przejmującej "Ruty Tannenbaum", "Ojca" i nagrodzonej Angelusem książki "Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki", przechodzi  kompletnie niezauważona. Nawet jeśli jest słaba, to zasługuje przecież na recenzję, a już na pewno na odnotowanie. Gdyby nie to, że co jakiś czas wchodzę na stronę Pogranicza, nie miałabym o niej pojęcia. No ale weszłam, odkryłam, kupiłam i przeczytałam. Od razu napiszę, że wprawdzie "Wołga, Wołga" nie dorównuje tamtym trzem, to jednak jest przecież warta uwagi. Znajdziemy tu wszystko, co charakterystyczne dla pisarza. Bałkański tygiel, gawędy i opowieści, smutek i melancholię, zagadkę, spojrzenie na zdarzenia z różnej perspektywy.

"Wołga, Wołga" to opowieść o Dżelalu Plevljaku, wojskowym kierowcy. Przez czternaście lat w każdy piątek wyrusza wysłużoną czarną wołgą, którą kupił przed laty od swojego zwierzchnika, ze Splitu, gdzie mieszka i pracuje, do Livna w Bośni, aby pomodlić się w meczecie. Jadąc, snuje wspomnienia. Opowiada o trzech ważnych w swoim życiu osobach, o smutku, od którego ucieka, o samotności, o wierze, do której wrócił przygnieciony nieszczęściem. Ale Dżelal nie dzieli się z nami swoją tragedią, tylko delikatnie o niej napomyka, za to obficie darzy nas losami innych, jak on nieszczęśliwych. W jego opowieściach przegląda się tragiczny bałkański los. Druga wojna światowa, czetnicy, ustasze, partyzantka Tity, obóz w Jasenovacu, czasy komunistyczne, wszędobylska bezpieka i milicja, Naga Wyspa, tłumione narodowe i religijne konflikty, których niby w zjednoczonej Jugosławii nie ma, ale przecież czają się tuż pod powierzchnią. Wzajemna pogarda, nienawiść trzymana za pysk przez komunistyczny reżim, które wybuchną wraz z jego upadkiem. Wtedy znowu przyjaciel pokaże swoje prawdziwe oblicze i nieoczekiwanie zmieni się we wroga. A samotny, dotknięty przez los Dżelal tak bardzo łaknie przyjaźni, rodzinnego ciepła. Tak bardzo, że gotów jest wiele poświęcić.

Opowieści bohaterów Jergovicia są jak zwykle barwne, niezwykłe, dramatyczne, czasem zabawne. Nie wiadomo jednak, ile w nich prawdy. Tym światem rządzi fantazja, zmyślenie, kłamstwo i wreszcie zwyczajna plotka. Pomówienia powtarzane setki razy w końcu stają się prawdą. Tak powstają legendy. Swoje dorzuca też prasa i chmara dziennikarzy, którzy, kiedy dojdzie do kolejnej tragedii, jak hieny rzucają się na nieszczęsnego Dżelala, usiłując odkryć tajemnicę jego życia. Każdy indagowany oczywiście pamięta inaczej. Rozpoczyna się festiwal nienawiści i pomówień. Opowiadane historie są coraz mniej prawdopodobne. W końcu miałam wrażenie, że powieściowym światem włada szaleństwo. Druga część książki to próba obiektywnego spojrzenia na to, co się zdarzyło. Ale okazuje się, że to niemożliwe. Pisarskie śledztwo usiłuje odkryć prawdę, ale wciąż napotyka na mur sprzecznych relacji, oskarżeń, fantastycznych opowieści i zwykłych plotek. Czytelnik stale jest zaskakiwany, do samego końca. Nic nie jest takie, jak się wydaje. W takim świecie żyje poczciwy, dobroduszny, łatwowierny Dżelal. "Wołga, Wołga" to także książka o potrzebie wiary. W świecie, w którym oficjalnie Boga nie ma, tli się tęsknota za nim. Kiedy wszystko jest płynne, nietrwałe, kruche i niepewne, w coś trzeba wierzyć, gdzieś trzeba szukać oparcia. Dlatego Dżelal wytrwale jeździ do meczetu, modląc się o wysłuchanie jego prośby. Ale cud się nie zdarza. Może dlatego, że wiara jest łaską, której on chyba nie dostąpił. A może dlatego, że cuda po prostu nie istnieją.

"Wołga, Wołga" nie ma takiej mocy, jak książki Jergovicia, o których wspominałam we wstępie, perły w koronie jego pisarstwa, ale warto po nią sięgnąć. 

PS. Miałam okazję być na spotkaniu z Jergoviciem, w którym uczestniczyła także jego tłumaczka. Ze zdumieniem i smutkiem dowiedziałam się, że na razie żadne wydawnictwo nie planuje wydania niczego z bogatego dorobku pisarza. Z zazdrością patrzyłam na tych uczestników spotkania, którzy podchodzili po autograf z najnowszą powieścią oczywiście w oryginale. Tym bardziej namawiam do lektury.


"Władca wszechświata"

Wybrałam się na niemiecko-austraiacki dokument "Władca wszechświata". Po obejrzeniu "Wilka z Wall Street", a przede wszystkim świetnej i przerażającej "Chciwości", fabuły o początkach kryzysu, byłam bardzo ciekawa filmu traktującego na ten sam temat. Kim jest ów tytułowy władca wszechświata? To wysoko postawiony bankier, obecnie na emeryturze. W opuszczonym biurowcu, gdzieś we frankfurckim city snuje swoją opowieść. Od razu uprzedzę, że to swoisty one man show. Jedynym bohaterem tej opowieści jest Rainer Voss, nikogo więcej na ekranie nie zobaczymy, nawet zdający pytania pozostaje niewidoczny. Mimo to film ogląda się z zapartym tchem, chociaż uczciwie muszę przyznać, że to, co usłyszałam, nie było już dla mnie takim szokiem. Po wspomnianej "Chciwości", po jakichś prasowych lekturach i po radiowym nasłuchu  dowiedziałam się niewiele nowego. Jednak nadal zwierzenia bankiera robią spore wrażenie. Rainer Voss spokojnym głosem opowiada o początkach swojej kariery, o fascynacji pracą, o tym, jak piął się wyżej i wyżej po szczeblach bankowej drabiny. Wreszcie odsłania przed widzami mechanizmy rozbuchanych operacji i instrumentów finansowych. Mówi o tym, jak  stopniowo następowały zmiany i jak wreszcie doszło do tego, że to sfera finansowa dominuje nad gospodarczą. Nie politycy, nie przedsiębiorcy, ale bankierzy i szefowie agencji ratingowych są prawdziwymi władcami świata.

Największe wrażenie zrobiły na mnie trzy wątki pojawiające się w monologu Vossa. Opowieść o tym, jak niewyobrażalnie wysokie zarobki  odizolowują bankierów i finansistów od szarego człowieka. Stopniowo ci ludzie zaczynają żyć na niemal innej planecie. Kolejny wątek, przerażający, to informacja o tym, że instrumenty finansowe stały się tak bardzo skomplikowane i jest ich tak wiele, że tak naprawdę nikt już nad nimi nie panuje. Można jedynie próbować przewidywać ich skutki i modlić się o to, aby tak się stało. Voss posługuje się metaforą trybików: jeśli są cztery (tak było kiedyś), wiadomo, że zaskoczą, jeśli, jak dziś, są ich setki czy nawet tysiące, prawdopodobieństwo awarii jest spore. A jak znaleźć wśród tysięcy ten jeden zepsuty? I wreszcie wątek trzeci, równie ponury, to informacja o tym, iż świat bankowy jest dziś tak bardzo skomplikowany, że nikt nie potrafi go skontrolować, a tym bardziej ocenić. Nikt nie jest w stanie sprawdzić wiarygodności bankowych raportów. To zresztą cecha współczesnego świata. Nie tylko ta dziedzina jest na tyle rozrośnięta i skomplikowana, że eksperci mogą najwyżej przewidywać, spekulować, domniemywać, a każdy z nich ma inne zdanie i potrafi bez trudu przytoczyć dziesiątki sensownych argumentów. A w tym samym czasie inny ekspert w dobrej wierze posłuży się taką samą liczbą przeciwnych (znakomitym przykładem była dyskusja o OFE, która kilka miesięcy temu przetoczyła się przez media). Jak mamy orientować się w tym skomplikowanym świecie my, zwykli zjadacze chleba? Jak wyrobić sobie własne zdanie? Dlatego to nie wielkie korporacje, ale klienci detaliczni padają ofiarą finansowych machinacji, dlatego to im sprzedaje się jakieś śmieciowe instrumenty finansowe.

Czy Rainer Voss ma wyrzuty sumienia? Niektóre operacje nazywa wprost oszustwem, ale inne są według niego normalną rynkową grą. Widać, że świat banków nadal go fascynuje, nie ukrywa, że brakuje mu pracy.

Tłem dla niespiesznego monologu są widoki z okna opuszczonego biurowca na frankfurckie city. Szklane, bezosobowe wieżowce, zamknięty, tajemniczy świat. Szary, bez zieleni i słońca, poprzecinany nitkami szerokich arterii, po których suną samochody, a w nich finansowe rekiny i finansowe żuczki zmierzające wprost w paszcze biurowców. Nie wiadomo, co się dzieje za ścianami ze szkła i aluminium. Nocą wiele z tych okien rozbłyska światłem. Jeśli szyby nie są przyciemnione, to znak, że siedzi tam finansowa drobnica, która marzy o karierze i dlatego na polecenie swoich szefów pracuje po nocy, bo trzeba pilnie zrobić jakiś raport, aż w końcu nad ranem zasypia na blacie biurka.

Film zaczyna się i kończy piękną, szlachetną muzyką. Niestety, chociaż mam wrażenie, że go znam, nie umiem rozpoznać, czy to utwór Bacha czy innego barokowego mistrza. Z ekranu płynie anielska kantata zupełnie nie pasująca do tego, co pokazuje kamera. Czy to ironiczny kontrapunkt czy próba powiedzenia widzowi: patrz człowieku to współczesne katedry, to współcześni bogowie, tu bije puls świata? Pieśń swoją urodą wycisza, koi, przenosi w inne rejony, budzi inne tęsknoty, ale kiedy milknie, lądujemy  tu i teraz, w naszej przerażającej, coraz mniej zrozumiałej rzeczywistości. Na koniec jeszcze raz powraca, by rozbudzić te same tęsknoty. Zapomnijmy o świecie, niech nas sztuka pochłonie, może to jedyny ratunek. Ale czy da się uciec?

Yu Hua "Chiny w dziesięciu słowach"

Kupiłam tę książkę zachęcona audycją radiową. Profesor Bogdan Góralczyk, znawca Azji, bardzo ją polecał. Muszę przyznać, że początkowo byłam zdezorientowana. Od rozmowy do lektury minęło kilka miesięcy, a że "Chiny w dziesięciu słowach" wydało Wydawnictwo Akademickie Dialog (2013; przełożyła Katarzyna Sarek), spodziewałam się chyba czegoś w naukowym duchu. Tymczasem Yu Hua to pisarz i temperament pisarski znać w jego książce, która nie ma żadnych naukowych ambicji. To próba spojrzenia na Chiny współczesne z perspektywy rewolucji kulturalnej. Autor porównuje przeszłość z tym, co dzisiaj i zastanawia się, na ile Chiny się zmieniły. Okazuje się, że często to, co wydaje się nowe, jest współczesną odsłoną tego, co w Chinach i w Chińczykach tkwiło zawsze. Taki punkt widzenia  wybrzmiewa szczególnie w rozdziale poświęconym słowu rewolucja, w którym autor tłumaczy dzisiejszy amok rozwoju tymi samymi rewolucyjnymi mechanizmami.

Yu Hua, którego dzieciństwo i wczesna młodość przypadły na lata rewolucji kulturalnej (urodził się w roku 1960), opisując swój kraj, czerpie ze swoich wspomnień, doświadczeń, pisze o rodzinie i spotkanych ludziach, o zwyczajnym życiu. Wiele tu barwnych opowieści i anegdot, sporo historii przerażających, które dla kogoś, kto o Chinach czytał, zaskoczeniem nie są. Autor nie szafuje aż tak bardzo okropieństwami jak John Pomfret w swojej książce "Lekcje chińskiego". Tam znalazłam o wiele tragiczniejsze losy. Yu Hua nie wypiera się swojej młodości, szczerze pisze o niegodziwościach, które popełniał jako uczeń. Niezorientowanym wyjaśniam, że w latach rewolucji kulturalnej to uczeń był panem, nie nauczyciel. Tym ostatnim można było do woli poniewierać. Podobnie jak inni uległ indoktrynacji, bo kiedy było się dzieckiem w czasach rewolucji kulturalnej, inaczej się po prostu nie dało. Świadome decyzje, bunt nie przychodziły nikomu do głowy.

Yu Hua wybrał dziesięć słów, które jego zdaniem najlepiej opisują Chiny. To lud, przywódca, czytanie, pisanie, Lu Xun, różnice, rewolucja, niziny społeczne, podróbki, bujanie. Niektóre wydają się oczywiste, inne mniej i właśnie te były chyba dla mnie najciekawsze. Choćby rozdział Czytanie, czyli opowieść o głodzie książek w czasach rewolucji kulturalnej, kiedy palono biblioteki, niszczono książki, a głód lektury mogła zaspokoić jedynie czerwona książeczka z myślami Mao. To fascynująca opowieść o nielegalnym zdobywaniu tego, co ocalało, o ręcznym przepisywaniu, a wreszcie o tym, jaki szał ogarnął wszystkich, kiedy zaczęto na nowo wydawać zakazaną literaturę. Z kolei Pisanie to rozdział o propagandowych gazetkach pisanych ręcznie i wieszanych na domach. Takie pisma miały swoją moc niszczącą, ale można też było przy ich pomocy sprytnie manipulować opinią publiczną. Wbrew pozorom tworzone były w dużej mierze przez zwyczajnych ludzi. Pisał je także Yu Hua razem z bratem i rodzicami, aby na przykład oczernić ojca po to, żeby go w ten sposób ochronić. Innym razem on i jego koledzy zastosowali ten sam trik w obronie ulubionego nauczyciela. Być może brzmi to wszystko kuriozalnie. Żeby zrozumieć, trzeba przeczytać. Gazetki były też, co może się wydać jeszcze dziwniejsze, źródłem pierwszych młodzieńczych erotycznych podniet, a to dlatego, że opisywały obyczajowe skandale, potępiając przyłapanych in flagranti. Wbrew pozorom nie było tam żadnych pikantnych opisów, tylko pole dla wyobraźni. Niezwykle ciekawe są dwa ostatnie rozdziały. Podróbki wbrew wyobrażeniom to nie tylko opowieść o ordynarnych chińskich podróbkach markowych produktów. Otóż w Chinach podrabia się wszystko od nieżyjącego od dawna Mao, po Białe Domy. Dla Chińczyków nic w tym dziwnego. A z wagą słowa bujanie powinni zapoznać się wszyscy ci, którzy w Chinach robią interesy.

Wiele w tej książce innych niezwykłych, absurdalnych i strasznych opowieści z czasów rewolucji kulturalnej. Na przykład o powszechnych krwawych bitwach na ulicach miast, które stanowiły metodę rozwiązywania ideologicznych sporów, a dla autora i jego rówieśników były fascynujące niczym sceny z filmu. Albo historie o zdobywaniu rozmaitych pieczęci, często z narażeniem życia (dosłownie). I na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie. Po raz wtóry w książce o Chinach spotykam się z tą samą diagnozą: współczesne chińskie społeczeństwo owładnięte jest bezrozumną pogonią za pieniędzmi i konsumpcją. I to jest może najbardziej przygnębiające.

Kolejna bardzo ciekawa opowieść o Chinach, którą warto przeczytać.

Krzysztof Środa "Niejasna sytuacja na kontynencie. Prywatny przewodnik po różnych stronach świata"

Po nową książkę Krzysztofa Środy "Niejasna sytuacja na kontynencie. Prywatny przewodnik po różnych stronach świata" (Czarne 2014) sięgałam z radością zmieszaną z lekką obawą. Z radością, bo jeszcze mam w pamięci lekturę sprzed mniej więcej roku "Podróży do Armenii i innych krajów z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych". Tamten zbiór esejów czytałam w ekstatycznym zachwycie, czemu dałam wyraz na blogu.  Nic zatem dziwnego, że czekałam na kolejny zapowiedziany przez Czarne, obawiając się nieco, czy nie spotka mnie rozczarowanie. Czy autor dorówna? Kiedy tylko wzięłam go do ręki, zorientowałam się, że to jego pierwsza książka wydana niegdyś przez inne wydawnictwo, teraz wznowiona. Co zatem dostajemy? Rzecz podobną, ale nie aż tak wspaniałą. Nie znaczy to jednak, że się rozczarowałam albo że żałuję czasu spędzonego na lekturze. Przeciwnie.

"Niejasna sytuacja na kontynencie" sprawia dużo przyjemności, pozwala rozsmakować się w tekście. To eseje ujęte w formę dziennika prowadzonego od stycznia roku 2000 do września 2002. Oczekiwanie na podróż, która ma się zdarzyć. Na Kaukaz. Autor przygotowuje się do niej mentalnie i wspomina swoje poprzednie wyprawy. Dla Środy podróżą może być wszystko. Powroty ze szkoły do domu bocznymi uliczkami, jakie odbywał w dzieciństwie w towarzystwie kolegów. To były dopiero wyprawy pełne przygód! Bo czyż przygodą nie jest drążenie korytarzy pomiędzy kałużami, tak, aby zalegająca w nich woda stworzyła wielkie jezioro, uliczny ocean? Podróżować można też po swoim mieście, wystarczy tylko popatrzeć na nie z dystansu, jakby z zewnątrz, okiem świeżym i uważnym. Celowo nie piszę okiem turysty, bo Środa nie jest turystą w potocznym sensie tego słowa. Blisko mu do Stasiuka. Dlatego, jeśli wspomina swój pobyt w Hurgardzie, to nie interesuje go hotelowy basen, plaża czy tak zwane wycieczki fakultatywne, ale wyprawa na obrzeża miasta, gdzie z uwagą przygląda się niewykończonym jeszcze hotelom. Albo snuje opowieść o tym, jak łowił ryby na nabrzeżu i natychmiast zaprzyjaźnił się z miejscowymi wędkarzami. I to jest dopiero dla niego ciekawe. W Mińsku zafascynuje go tłum podróżnych na dworcu kolejowym, a w Olecku bar Dajana i jego ponury właściciel. Słusznie domyślasz się , czytelniku tej notki, że to miejsce doskonale nijakie i raczej przygnębiające. Środa kocha małe miasteczka i boczne drogi. Zauważa to, co dla przeciętnego śmiertelnika niewidoczne i przezroczyste. Czasem robi się poważnie i smutno, kiedy relacjonuje swoje przejazdy przez Jedwabne i okolice. Sporo w tych esejach fragmentów przyrodniczych. Tym razem autor dzieli się wiadomościami o rybach, które zaczerpnął z lektury "Wędkarstwa na wodach polskich" Feliksa Choynowskiego (rok wydania 1939). Abyśmy lepiej odczuli smak tej fascynującej książki, ilustruje swoje eseje obrazkami, które ją ozdabiają. Sporo tu też rozważań nad pamięcią płatającą figle, nad czasem.

Bardzo to przyjemna lektura, która dowodzi, że radość można znaleźć tuż obok, że dosłownie wszystko może stać się fascynującą podróżą i przygodą. Wystarczy tylko uważnie przyglądać się światu i wejrzeć w siebie. Jest w tych esejach melancholijna radość życia, jakaś zgoda na świat i ludzi, na czekanie na tę wymarzoną podróż podróży. Jest niespieszność. Czego w takim razie zabrakło mi do pełni szczęścia? Rzecz chyba tkwi w języku. "Niejasnej sytuacji na kontynencie" brakuje takiej urody stylu, jaką miały "Podróże do Armenii i innych krajów". A może problem tkwi we mnie? Może lektura tamtej książki trafiła na inny czas? A może opowieści o ludziach spotykanych w Armenii były jeszcze ciekawsze niż spotkania, o których opowiada w swojej pierwszej książce? Tak, to całkiem prawdopodobne. Nadal jednak pozostaję admiratorką esejów Środy i już się cieszę na kolejne (też wyszły kilka lat temu w innym wydawnictwie), które w listopadzie ukażą się nakładem Czarnego.

PS. Jak to często bywa, pomiędzy napisaniem tej notki a jej publikacją minęło trochę czasu. Mamy już grudzień, eseje wyszły i leżą już na mojej półce książek oczekujących. Chyba długo nie poleżą, wielką mam na nie ochotę.

"Majdan. Rewolucja godności"

Nie mogłam ominąć najnowszego dokumentu Siergieja Łoźnicy "Majdan. Rewolucja godności". Wystarczającym magnesem był już sam temat, a dodatkową zachętą nazwisko reżysera, autora pokazywanych u nas filmów "Szczęście ty moje" i "We mgle" (polecam szczególnie ten ostatni). Jak słyszę, Łoźnica przerwał pracę nad kolejnym obrazem i wraz ze swoją ekipą wyruszył na Majdan, aby dokumentować to, co się tam dzieje. Idąc do kina, spodziewałam się tradycyjnego dokumentu. Tymczasem zobaczyłam coś zupełnie odmiennego.

Reżyser stawia widza w pozycji uczestnika-obserwatora. Nie ma żadnych rozmów, żadnych komentarzy. Jest dzianie się. Tylko kilka razy na wyciemnionym ekranie pojawią się napisy informujące o przełomowych momentach ukraińskiej rewolucji. Dzięki kamerom jesteśmy na Majdanie, niekoniecznie w środku wydarzeń. Ot tak jak wielu z tych, na których patrzymy. Snujemy się, przyglądamy. Raz wejdziemy do budynku, w którym można się ogrzać albo przespać na zaimprowizowanych legowiskach. Tu także maluje się transparenty i przygotowuje jedzenie. Innym razem przechadzamy się wśród tłumu, czasem wejdziemy w głąb, czasem znajdziemy się na obrzeżach, czasem popatrzymy na to, co dzieje się na scenie. Stale towarzyszą nam dźwięki. Pieśni, piosenki, wiersze, modlitwy, przemówienia, potem komunikaty potrzebni lekarze, instrukcje dla walczących. Najpierw jest festyn, radosne święto, później dramat, walka, ranni i zabici. Ale Łoźnica nie epatuje śmiercią. Nie ma też w jego filmie patosu. Tylko kilka razy pozwoli sobie na wzruszający kontrapunkt. Pokazany z perspektywy sceny tłum, który śpiewa ukraiński hymn, powoduje dreszcz. Ale zaraz wraz z reżyserem wracamy na pozycję obserwatora. Dlatego jeśli toczą się walki, to kamera, a my z nią, stoimy bezpieczni na obrzeżach. Niby jesteśmy uczestnikami HISTORII, ale to, co najważniejsze, dzieje się gdzieś obok, a my możemy tego nie zauważyć. Z jednej strony walka, chaos, z drugiej ludzie gadają przez komórki, robią zdjęcia, kręcą filmiki. Ktoś rozmawia przez telefon, a obok ginie człowiek. Tak dzieje się rewolucja, na naszych oczach, a jednocześnie gdzieś z boku, tak tworzy się HISTORIA.

Taki dokument-nie dokument może wydać się komuś nudny. A jednak tak nie jest. Kiedy po chwili przyzwyczaiłam się do metody Łoźnicy, nie mogłam oderwać oczu od ekranu. Warto, a może nawet powinno się, obejrzeć ten film. Aby przypomnieć sobie wydarzenia sprzed roku, aby pamiętać, bo przecież rewolucja jeszcze się nie skończyła i wcale nie jest pewne, w jakim zmierza kierunku. Niestety pójście do kina na Łoźnicę wcale nie będzie łatwe. W moim sporym przecież mieście pokazywano go tylko przez tydzień w najmniejszej salce jednego kina. Więc mój głos jest trochę jak głos wołającego na puszczy.

Anthony Shadid "Kamienny dom. O Bliskim Wschodzie, jakiego już nie ma"

Kiedy tylko zobaczyłam na stronie Czarnego zapowiedź książki Anthon'ego Shadida "Kamienny dom. O Bliskim Wschodzie, jakiego już nie ma" (Czarne 2014; przełożyła Hanna Jankowska), od razu wiedziałam, że ją kupię. Jak magnes przyciągnął mnie podtytuł. Nostalgia za Bliskim Wschodem sprzed pierwszej wojny światowej, kiedy nie dzieliły go sztucznie stworzone granice. Napisałam nostalgia, ale powinnam chyba użyć słowa ciekawość. Przecież trudno mieć osobisty stosunek do miejsca i czasu, którego się nie zna. Kiedy czytam reportaże z tamtych stron, tak dziś skonfliktowanych, podzielonych, skłóconych, myślę o okresie Imperium Osmańskiego, a potem Wielkiej Syrii, kiedy można było swobodnie wędrować od Bejrutu do Damaszku i dalej do Jerozolimy. Podejrzewam, że ta bliskowschodnia arkadia to wytwór mojej wyobraźni. Pewnie i tamten świat nie był wolny od napięć, religijnych i narodowościowych tarć. Cóż, za mało na ten temat wiem, a w literaturze non-fiction co jakiś czas natykam się na idylliczne wspomnienia. Sięgając po książkę Shadida, miałam nadzieję , że autor odkryje przede mną tamtą rzeczywistość. Niestety nieco się rozczarowałam.

Ale od początku. Aby wyjaśnić przyczyny mojego zawodu, muszę napisać kilka słów o autorze. Otóż Ahthony Shadid to amerykański reporter, którego dziadkowie po pierwszej wojnie światowej, kiedy Francja i Wielka Brytania podzieliły Bliski Wschód na swoje strefy wpływów, wykrawając z tego obszaru sztuczne państwowe twory, wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych. Kolebką jego rodu jest Mardż Ujun, dziś pustoszejące, podupadłe libańskie miasto przy granicy z Izraelem i Syrią, w czasach Osmanów miejsce na szlaku handlowym, brama do Damaszku, Jerozolimy, Sajdy i Hajfy, jak czytam na okładce. To tam pradziadek autora, Isber Samara, który po zbiciu majątku zapragnął stać się osmańskim dżentelmenem, zbudował ów tytułowy kamienny dom, siedzibę rodu. Niestety niedługo cieszył się spełnionym marzeniem. Imperium Osmańskie upadło, pojawiły się granice, przecięto naturalne szlaki handlowe, w Libanie, gdzie na niewielkim terenie ściśnięto wyznawców wielu religii, zaczęły się konflikty. Dawny kosmopolityczny, swobodny świat rozpadł się, przyszłość rysowała się niepewnie. Dlatego Isber i jego żona po kolei wyprawiali swoje liczne potomstwo w nieznane, do odległej Ameryki, licząc, że tam będzie im lepiej. Jak wielka musiała być niepewność jutra, skoro decydowali się na te szalone kroki. Wyjazd oznaczał rozłąkę, może na zawsze. I rzeczywiście, niektórzy już nigdy nie odwiedzili rodzinnych stron, ktoś przyjechał z wizytą po dziesięciu latach, babka autora spotkała się ze swoją dziewięćdziesięcioletnią wówczas matką po trzydziestoletniej rozłące. Sama miała już ponad pięćdziesiąt lat i była wdową. Los zadrwił sobie również z Isbera. Zmarł w kilka lat po wybudowaniu rodowej siedziby. W 2006 roku Anthony Shadid, pracujący w Libanie jako reporter, postanawia odbudować zrujnowany dom przodków. Kryzys w życiu osobistym nastraja go nostalgicznie, pragnie wrócić do swoich korzeni. Dlatego bierze roczny urlop w redakcji i na rok osiedla się w Mardż Ujun. Przez ten czas będzie zmagał się z remontem domu. I o tym właściwie jest ta książka. I stąd moje rozczarowanie. Spodziewałam się opowieści o Bliskim Wschodzie, jakiego już nie ma i o historii Libanu, tymczasem dostałam przede wszystkim nieco nużącą kronikę zmagań z rzemieślnikami remontującymi dom i portrety mieszkańców Mardż Ujun, z którymi autor się zaprzyjaźnił. To nie  tak, że książkę Shadida odrzucam. Opowiadane historie są ciekawe, przejmujący jest obraz wyludniającego się, opustoszałego, częściowo zrujnowanego miasteczka, z którego uciekają młodzi ludzie, ciekawa jest też historia rodzinna, której kolejną odsłonę dostajemy w każdym rozdziale. Niestety to wszystko rozmywa się wśród opowieści o niesolidnych, chociaż sympatycznych rzemieślnikach remontujących dom. Podobnie jest z opowieścią o czasach osmańskich i o Libanie. Te dwa wątki giną zupełnie. Historia kraju przez piętnaście lat pogrążonego w tragicznej wojnie domowej, a przedtem i potem też trawionego krwawymi konfliktami, kraju bez perspektyw nie wybrzmiewa dostatecznie mocno, pokazana jest naskórkowo. Czego innego się spodziewałam. Nie winię autora. "Kamienny dom" to pewnie nostalgiczny przerywnik w jego dziennikarskiej karierze. Hołd złożony przodkom, rodzinnej siedzibie, ojczyźnie dziadków. To także opowieść o poszukiwaniu korzeni. I zachwyt nad odzyskanym miejscem. A warto wiedzieć, że Anthony Shadid to wybitny reporter, korespondent z Iraku i z obszaru Bliskiego Wschodu, dwukrotny laureat Pulitzera. Czarne kilka miesięcy temu wydało jego reporterską książkę o Iraku, która leży na mojej półce książek oczekujących. Nie, nie zniechęciłam się. Przeciwnie, wkrótce się za nią zabiorę i mam nadzieję, że okaże się ważną lekturą.

I na koniec jeszcze jedna refleksja, która towarzyszyła mi, kiedy czytałam "Kamienny dom". Otóż ze zdziwieniem i smutkiem stwierdziłam, że Anthony Shadid zmarł w roku 2012, czego dowiedziałam się z notki biograficznej na skrzydełku książki (w anglojęzycznych źródłach odkryłam, że zabił go atak astmy, kiedy przebywał w Syrii). Muszę przyznać, że ta smutna informacja położyła się cieniem na lekturze jego książki. Cały czas myślałam o tym, jak krótko cieszył się odbudowanym domem, jak nagle może skończyć się życie. Kiedy napisał swoją książkę, a było to w roku 2011, nie spodziewał się, że został mu tylko rok.

I jeszcze jedna refleksja. Jak dziś wygląda Mardż Ujun? Dziś, kiedy liczba syryjskich uchodźców w Libanie niemal dorównuje liczbie jego mieszkańców? Co dzieje się z domem Isbera? Kto w nim mieszka?

Andrzej Stasiuk "Dukla"


Wróciłam do Stasiuka. Po lekturze "Jadąc do Badadag" wiedziałam, że zdecyduję się na


kolejne spotkania z osobną prozą pisarza. Zanim przeczytam najnowszą jego książkę, "Wschód", która już leży na mojej półce książek oczekujących, postanowiłam sięgnąć po coś starszego. Mój wybór padł na "Duklę" (Czarne 1997), bo według niektórych to najlepsza pozycja Stasiuka. Zbiór kilkunastu mikro opowiadań (?), miniatur (?), wśród których wyróżnia się jedno długie, tytułowa "Dukla".

Autor opowiada o swoich wielokrotnych pobytach w tym przygranicznym miasteczku gdzieś na końcu świata. Jak zwykle skupia się na drobiazgach. Zauważa szczegóły, których na ogół nie dostrzegamy, a on je kontempluje. Celebruje też ulotne chwile. To może być światło, które "...powoływało byty i poddawało je zagładzie z chłodną, nadprzyrodzoną obojętnością." Albo "Zarośla,zakamarki, zapach nagrzanych smołowanych dachów - miejsca w sam raz by usiąść, pić owocowe wino i przyglądać się dalekobieżnym, do których nigdy się nie wsiądzie." Albo czas spędzony w krośnieńskim barze Smerf w oczekiwaniu na autobus do Dukli. To, co przeciętnego śmiertelnika nuży, drażni, irytuje, bo wydaje się być niepotrzebną stratą czasu, Stasiuka skłania do namysłu, snucia wspomnień, rozważań nad czasem. Z upodobaniem wraca do dukielskiego kościoła Marii Magdaleny, aby podziwiać (nie wiem, czy to dobre słowo, może lepiej by było być blisko) wspaniałą nagrobną rzeźbę Amalii Mniszchowej. Aż słychać ciszę, która dźwięczy w kościelnych murach, czuć kurz pomieszany z promieniami słońca. Taka zmysłowa to proza. Czasem opowie o spotkaniu. To może być towarzysz podróży, dawno niewidziany znajomy albo obca dziewczyna, która postanawia zaszyć się na noc w kościele, bo uciekł jej ostatni autobus do Krosna. Rejestruje upływający czas. Chociaż chwilami ma się wrażenie, że w tych miejscach czas się zatrzymał, a na pewno zwolnił. Ale i tu coś się zmienia.

Nie wiadomo właściwie dlaczego, ale pobyty w Dukli przywołują wspomnienia z dzieciństwa. Czasu spędzonego na wsi u dziadków lub u wujostwa. Wraz z tymi ćwiczeniami pamięci wkraczają na karty stasiukowych opowieści wiejskie potańcówki, kawalerowie i panny w niedzielnych strojach, strażacka orkiestra, nieznajoma wczasowiczka, obiekt chłopięcych westchnień, rzeka, stara chałupa dziadków, wiejska religijność. I tak przeplata się czas dukielski z czasem dzieciństwa. Oba ważne.

Bardzo ładne są miniaturki, których w tej książce sporo. Tytuły mówią same za siebie. Niedziela, Pokój, w którym rzadko się bywa, Raki, Jaskółki, Rzeka, Mróz, Noc. To nie wszystkie oczywiście. Są jak fotografie obdarzone mocą zatrzymywania w kadrze słów nie tylko obrazów, ale też ulotnych momentów, stanów duszy. To proza, którą trzeba czytać z namysłem, uważnie, bez pośpiechu, zapominając o całej tej trywialnej codzienności, która nas pożera. Trzeba smakować słowa, kunsztowne metafory, nie raz, nie dwa wrócić po raz kolejny do przeczytanego fragmentu, bo jak w poezji, nie każdą frazę da się od razu rozgryźć. Trzeba jej oddać nasz czas na chwilową przynajmniej wyłączność. Zatopić się i odlecieć. Nie każdy to lubi. Wielu wyda się nudna i o niczym. Rozumiem to. Na pewno nie można czytać książek Stasiuka hurtowo, każdy nadmiar szkodzi. Należy je sobie dawkować od czasu do czasu, pomiędzy innymi lekturami, jako odtrutkę na banalną rzeczywistość. Ja swoją przygodę z tą prozą dopiero zaczynam. Sporo jeszcze przede mną. A więc kiedyś znowu będzie o Stasiuku.

I jeszcze jedno. Integralną częścią "Dukli" są rysunki Kamila Targosza. Czarno-białe, niepokojące, surrealistyczne.

"Lewiatan"

Zafundowałam sobie przygnębiający kinowy weekend. O "Dużym zeszycie" pisałam ostatnio, a dzień wcześniej poszłam, a właściwie pobiegłam, na najnowszy film Zwiagincewa "Lewiatan". Kiedy oglądam takie filmy, zawsze zastanawiam się, na ile wykreowany obraz świata jest prawdziwy. Opowiedziana historia wydaje się po prostu nieprawdopodobna. A jednak. Nawet jeśli została przerysowana, to wyrasta przecież z ducha Rosji. Obawiam się jednak, że realia, które oglądamy na ekranie, nie zostały wyssane z palca. Małe postradzieckie miasteczko, gdzieś nad Morzem Barentsa. Surowe krajobrazy i zaniedbane, częściowo opuszczone bloki z wielkiej płyty. Miejsce, z którego chce się jak najprędzej uciec. Do Moskwy oczywiście. Ale nie wszyscy marzą o wyjeździe. Niektórzy świetnie się tu urządzili, a Kola, główny bohater, po prostu nie chce. Tu ma dom, który sam wybudował, tu mieszkali jego rodzice. I o ten dom musi stoczyć walkę z miejscowym merem, który chce go wywłaszczyć, bo ma chrapkę na działkę. To opowieść o zderzeniu bezsilnej jednostki z wszechwładnym państwem, które ma za nic prawa swoich obywateli. Dostajemy też, podobnie jak w niedawno pokazywanym innym rosyjskim filmie, "Geograf przepił globus", obrazki z rosyjskiej codzienności. Słyszałam głosy, że Zwiagincew zderza w swoim dziele powagę ze scenami komediowymi. Nie wiem, kto dopatrzył się w "Lewiatanie" czegoś śmiesznego. No może jedna czy dwie sceny wywołują uśmiech, ale o śmiechu mowy nie ma. To wyjątkowo przygnębiający obraz świata. Znowu, jak w przypadku "Dużego zeszytu", przywołam Smarzowskiego i znowu napiszę, że "Lewiatan" mimo podobnego spojrzenia na rzeczywistość różni się zasadniczo od filmów polskiego reżysera. To kino, skromne, nie tak atrakcyjne, za to mocno podszyte filozofią i duchowością. Mimo przygnębiającej aury, mrocznych zdjęć, prawie wyzutych z koloru, film bardzo dobrze się ogląda. To po prostu najwyższa półka. Ale przecież prawdziwym miłośnikom kina, którzy zachwycili się poprzednimi filmami Zwiagincewa, "Powrotem" i "Eleną", nie muszę tego tłumaczyć. Kto już widział, niech czyta dalej, kto jeszcze na "Lewiatana" się nie wybrał, niech to zrobi jak najszybciej.

A zaczyna się całkiem miło. Gdzieś pośród surowego, nieco księżycowego krajobrazu stoi drewniany, całkiem spory dom. Nagle przeszklona weranda rozbłyska przyjemnym światłem. Ktoś się krząta, zbiera do wyjścia. Wnętrza, chociaż nieco zagracone, są przytulne i sympatyczne. To dom Koli, który, jak mówi, wybudował własnymi rękami. Dlatego nie chce go oddać. Tym bardziej za marne grosze, za które będzie mógł sobie kupić mieszkanie w jednym z tych obskurnych, szarych bloków z wielkiej płyty tak skutecznie szpecących nadmorski pejzaż. Kola toczy nierówną walkę z merem. Właściwie jest w tej potyczce bez szans. Miasteczkiem rządzi sitwa, chciałoby się powiedzieć mafia, która robi, co chce. Dlatego przyjaciel Koli, prawnik z Moskwy, wie, że jedyna szansa to znalezienie haków na mera. W tej walce wszelkie metody są dozwolone. Nie ma znaczenia bezduszny sąd, prawdopodobnie, jak wszystkie instytucje w miasteczku, całkowicie podporządkowany merowi. Niekorzystny wyrok odczytuje sędzina beznamiętnym głosem w iście ekspresowym tempie tak, jakby za nic miała Kolę, jakby go nie było na sali rozpraw. Obraz władzy w "Lewiatanie" jest potworny. Mer to zapijaczony władca absolutny, gruby i obleśny, stosujący gangsterskie metody. Miasteczko traktuje jak łup, jak swoją własność. Jeździ w obstawie osiłków, otacza się ludźmi, którzy dla utrzymania się przy władzy są gotowi zrobić wszystko. Wrażenie robi na nim jedynie jakaś szycha z Moskwy, której się boi. Ale nie zamierza łatwo się poddać, dlatego zwoła naradę, której przebieg włos jeży na głowie. To wszystko jakoś nie przeszkadza mu żarliwie modlić się w cerkwi, spotykać z popem i zabiegać o jego poparcie. Sojusz tronu z ołtarzem w filmie Zwiagincewa przygnębia najbardziej. Finał jest tyleż zaskakujący, co przerażający. Kiedy kamera odjedzie, zrozumiemy, dla kogo przeznaczona była działka, na której stał dom Koli. A miejscowy pop na pocieszenie ma dla niego opowieść o Hiobie, który z pokorą przyjął wszystkie nieszczęścia zesłane przez Boga i wiary nie utracił. Na Kolę rzeczywiście zwaliło się wszelkie zło. Nie tylko przegrywa z merem, ale na dodatek ma jeszcze problemy z synem, żona zdradza go z najlepszym przyjacielem, a w końcu ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. I tu podobieństwa do Hioba się kończą. Kola nie wierzy, nie szuka pociechy w Bogu, za to topi swoje smutki w morzu alkoholu. W miasteczku są dwie cerkwie. Jedna stara, zrujnowana, w której spotykają się koledzy Romy, piją alkohol, palą papierosy. Na jednej ze ścian miga ledwo widoczny stary fresk. Postacie świętych, a może samego Boga, zdają się spoglądać na Kolę. Mam wrażenie, że kuli się pod ich wzrokiem. Jest jeszcze druga cerkiew, ta nowa, wybudowana na zgliszczach domu Koli. Ociekająca bogactwem, oślepiająca bielą ścian. W tej cerkwi dużo mówi się o Bogu, ale to fałszywe słowa. W świecie Zwiagincewa chyba wszyscy zapomnieli, co to grzech. I mer, i jego poplecznicy, i pop. Tak jak mały chłopczyk, syn Anżeli, który nie rozumie znaczenia tego słowa. Budynek cerkwi to po prostu inwestycja, a pop to inwestor. Przecież tak mówi o nim mer w rozmowie z Kolą (albo jego adwokatem; nie pamiętam).

Tytułowy Lewiatan ma dwojakie znaczenie, oba są w filmie ważne. Jedno wywodzi się z traktatu angielskiego filozofa Thomasa Hobbesa i symbolizuje absolutne, świeckie państwo chroniące obywateli przed wojną. Drugie znaczenie wywodzi się z Biblii. To potwór morski, przeciwnik Boga. Szkielet wieloryba, który straszy na plaży, jest czytelnym nawiązaniem do niego. W świecie pokazanym u Zwiagincewa Boga już dawno nie ma, pokonało go zło, to małe i to wielkie. A państwo? Państwo obywatela zniewala, na pewno przed niczym nie chroni.

Ale "Lewiatan" jest nie tylko traktatem o świecie bez wartości. To także opowieść o nieszczęśliwej miłości, zdradzie, rozczarowaniu małżeństwem i prowincjonalnym życiem, niejasnych pragnieniach i tęsknotach, rodzinnych problemach, zbuntowanym, nieszczęśliwym nastolatku tęskniącym za nieżyjącą matką, zazdrosnym o uczucia ojca. To portret nieszczęśliwej, smutnej kobiety, która miota się pomiędzy jedną miłością a drugą, pomiędzy poczuciem obowiązku a pragnieniem ucieczki, zmęczonej beznadziejną walką toczoną przez męża, poniewieraną przez pasierba, udręczoną pracą w przetwórni ryb. Czy Lila popełniła samobójstwo, czy została zamordowana na zlecenie mera, nie wiadomo. Może odpowiedź na to pytanie nie jest aż tak ważna. Obie możliwości są prawdopodobne.

Jest też "Lewiatan" obrazem życia na rosyjskiej prowincji, gdzie alkohol pije się nie na kieliszki a na butelki przy każdej możliwej okazji, gdzie wszystko trzeba załatwiać, gdzie rządzą układy i układziki, większe i mniejsze zależności. A wszystko rozegrane zostało w ponurym, księżycowym, ale na swój sposób pięknym, surowym, mrocznym krajobrazie, który podkręca jeszcze przygnębiającą wymowę filmu. Kolejny obraz, który nie niesie żadnej nadziei.

"Duży zeszyt"

Z takimi filmami jak węgierski "Duży zeszyt", zwycięzca festiwalu w Karlowych Warach w 2013 i tegoroczny kandydat do Oskara, mam kłopot. Dlaczego? Bo to rzecz niszowa, nie najłatwiejsza w odbiorze a przy tym niezwykle pesymistyczna, niedająca właściwie grama nadziei. No więc jak mam namawiać na wizytę w kinie? Kogo przekonam swoją notką? Może powinnam wskazać na pewne powinowactwo z kinem Smarzowskiego? Ale jego filmy oprócz mrocznej aury i ciemnej wizji świata zalecają się do widza pewną atrakcyjnością, choćby żywą akcją. Tego w "Dużym zeszycie" nie ma. Chyba najbliżej mu do "Białej wstążki" Hanekego. Cóż, sprawa wydaje się być z góry przegrana. A jednak warto poświęcić czas temu węgierskiemu filmowi (ściśle rzecz biorąc, to koprodukcja węgiersko-niemiecko-austriacko-francuska!). Trzeba mieć jednak pełną świadomość, na co się porywamy. A jest to opowieść o wojnie, o tym, jak dewastuje człowieka. Ale też o strasznym świecie bez zasad moralnych, w którym wprawdzie wszyscy znają Biblię i dziesięć przykazań, nikt ich jednak nie przestrzega i nawet nie próbuje tego ukryć. Przecież jedno z nich mówi nie zabijaj, a ludzie zabijają. To szczere i proste wyznanie uczynione przez głównych bohaterów, kilkunastoletnich bliźniaków, brzmi wstrząsająco.

Film zaczyna się dość niewinnie. Jest jesień 44 roku, a więc wojna powoli zbliża się do końca. Miły, rodzinny wieczór w zamożnym mieszczańskim mieszkaniu. Ojciec przyjechał na przepustkę, więc wszyscy się cieszą, zwłaszcza bliźniacy. To ostatnie szczęśliwe chwile. Chłopcy zostają wysłani na wieś do babci, o której istnieniu nie mieli dotąd pojęcia. Rodzice wierzą, że tam będzie im łatwiej. Ale nie jest to wieś sielankowa. Sama babka wygląda jak wiedźma. Niemal wszyscy, których bracia spotkają mają w sobie coś demonicznego. Kiedy teraz o nich myślę, to przypominam sobie postacie z obrazów Bruegela albo naszego Dudy-Gracza. Sąsiadujące z wioską miasteczko też jest nieco oniryczne. Niby realne, ale fotografowane w taki sposób, że przypomina miejsce za górami, za lasami o baśniowej proweniencji. Ale jest to baśń niezwykle okrutna. Taki to film. Pozornie realistyczny, jednak widz szybko orientuje się, że raczej przypomina pełną symboli przypowieść o wojnie, o złym świecie i złych ludziach. Wojna pokazana została w sposób symboliczny, najprostszy. Co ze sobą niesie? Można powiedzieć, że rozmaite plagi: ból, śmierć, chłód, głód i rozstanie. A wreszcie rozbicie najbliższych więzi. Aby przetrwać, trzeba się na nie przygotować, uodpornić. Cena jest jednak straszna: moralne zwyrodnienie, atrofia uczuć. Mroczną atmosferę potęgują surowe zdjęcia utrzymane w szarej tonacji. I zwięzłe zapiski prowadzone przez chłopców w tytułowym dużym zeszycie ofiarowanym przez ojca tuż przed rozstaniem. Jeszcze bardziej przygnębiają rysunki, którymi pokrywają strony. Film nie gra na uczuciach widza, jest raczej chłodny, a mimo to, a może właśnie dlatego, przytłacza. Ponieważ więcej tu symboliki niż realizmu, nie ma sensu zadawanie pytań o motywy działań bohaterów. Nie warto pytać dlaczego, bo odpowiedzi należy szukać w warstwie symbolicznej, nie psychologicznej. Jeśli mam o coś pretensje, to o zbytnie przerysowanie. Za dużo tu grzybów w barszczu, za dużo o dwie, może trzy sceny.

Napisałam, że "Duży zeszyt" nie pozostawia nadziei. Tak rzeczywiście jest, czasem jednak w tym morzu okrucieństwa, beznadziei, moralnego upadku ktoś zachowa się po ludzku. I to jedyne światełko w mroku wojny.

"Obywatel"

Od razu napiszę, że nie jestem bezkrytyczną apologetką Jerzego Stuhra-reżysera. Wprawdzie pilnie oglądałam wszystkie zrobione przez niego filmy, ale do każdego miałam mniej lub więcej zastrzeżeń. Najbardziej lubię "Pogodę na jutro" i niektóre nowele z "Historii miłosnych". Dylemat moralny, na którym oparty został "Tydzień z życia mężczyzny", wydał mi się wywiedziony z fałszywych przesłanek, ale musiałabym go obejrzeć jeszcze raz, aby przypomnieć sobie dlaczego. "Spisu cudzołożnic" właściwie nie pamiętam, o "Korowodzie" zupełnie zapomniałam, a "Duże zwierzę" jakoś nie wywarło na mnie wrażenia, ale nie wykluczam, że ten czarno-biały, skromny film dziś odebrałabym inaczej. A "Obywatel"? Powiem wprost: wielkie rozczarowanie. Szkoda. Nie spodziewałam się wprawdzie arcydzieła, bo na festiwalu w Gdyni nie wymieniano go w gronie faworytów, ale jednak dostał nagrodę specjalną, więc miałam nadzieję na znacznie więcej. Szczególnie, kiedy zobaczyłam lid recenzji Tadeusza Sobolewskiego sugerujący, że to film ważny i spełniony (całość przeczytam jak zwykle po opublikowaniu notki). Stuhr postanowił nakręcić rzecz o polskim przeciętniaku, everymanie wywiedzionym z "Zezowatego szczęścia" Munka, piętnując polskie przywary: antysemityzm, powierzchowną religijność i narodową martyrologię. Świetnie. Cóż z tego, kiedy zrobił to łopatologicznie, najgrubszą z możliwych krech. Filmowi brakuje finezji, subtelności i lekkości. Składa się właściwie z samych klisz. Ja wiem, że to komedia, która ma swoje prawa, a jednym z nich jest prawo do przerysowania, ale ten film składa się tylko z przerysowań. Wiele epizodów osobno dałoby się obronić, ale zebrane razem składają się na zbyt prostą całość. Niektóre są rzeczywiście śmieszne, ale inne po prostu żenujące. Tym razem jestem w kropce, nie wiem, czy warto zachęcić do obejrzenia "Obywatela". Pewnie powinnam napisać, że prawdziwy miłośnik kina musi sam wyrobić sobie zdanie. Niech więc tak zostanie. Idźcie, aby wiedzieć, co myśleć. A kto już był, a pewnie wielu było (na moim seansie w moim ulubionym kinie dostawiano krzesła), może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Jan Bratek przypomina Piszczyka z "Zezowatego szczęścia" Andrzeja Munka. Podobieństwo jest zamierzone. Jak mówi Stuhr, jego bohater początkowo miał się nazywać Piszczek. Aktor zagrał zresztą tytułową postać w "Obywatelu Piszczyku" Andrzeja Kotkowskiego, filmie, który wprost nawiązywał do pierwowzoru, był kontynuacją losów głównego bohatera. Widać, że temat i stylistyka tamtych obrazów są reżyserowi bliskie. Stuhr podkreśla, że to film osobisty, więc może walić na odlew, bo sporo tu epizodów z jego życia. Obnażając się, ustawiając  w jednym szeregu z bohaterem, ma prawo do wytykania naszych polskich wad. Oczywiście, że ma, jestem za, problem w tym, że ciosy są pozorowane, jak w slapstikowej komedii, i nikomu krzywdy nie wyrządzą. Film nie boli, lecz drażni łopatologią, a chwilami żenuje nadmierną prostotą skojarzeń. Ukochana okazuje się wulgarną, z gruba ciosaną ubeczką. Grana przez Wiolę Arlak Kazia najpierw jest pracownicą wiadomego resortu, a kiedy Polak zostaje papieżem, nieoczekiwanie popada w dewocję i wstępuje do klasztoru (to na pewno przykład powierzchownej wiary). Ksiądz to koniecznie dwulicowy erotoman. Traf chciał, że przed seansem pokazywano zwiastun nowego filmu Kolskiego. Tam z kolei pojawia się ksiądz równiacha, który rapując, udziela na wideoblogu rad zbłąkanym duszyczkom. To takie fajne. Jedno i drugie jest kliszą. Ze skrajności w skrajność. Nie wykluczam, że ta nieszczęśliwa koincydencja miała wpływ na moje zniesmaczenie tym epizodem. Jeśli już wymieniam, co drażniło mnie w "Obywatelu", to muszę wspomnieć o nadużywaniu przekleństw. Nie mam nic przeciwko soczystemu językowi w sztuce, jeśli to potrzebne, ale każda przesada jest zła. Czy koniecznie z ekranu muszą wylewać się wiadra wulgaryzmów? Miałam wrażenie, pewnie niesłuszne, że reżyser stara się za wszelką cenę przypodobać masowej widowni. Być może to drobiazg, ale drobiazg dodany do drobiazgu sprawia, że film zamiast skłaniać do myślenia, budzi rozdrażnienie i niesmak. A może "Obywatel" jest nie dla mnie? Tematy nie są mi obce, Ameryki dla mnie Stuhr nie odkrywa. Może adresatem jest odbiorca na co dzień niedostrzegający problemów, które reżyser wziął na warsztat?

Czas poświęcić chwilę Janowi Bratkowi, głównemu bohaterowi opowieści. To przeciętniak, który daje się nieść przez życie. Nie chcąc się nikomu narazić, pragnąc żyć spokojnie i w miarę wygodnie, raz popada w tarapaty, raz zostaje bohaterem mimo woli. Zawsze jednak spadnie jak kot na cztery łapy. Stuhr przeprowadza swojego bohatera przez ważne momenty naszej historii. Jest rok 68, jest solidarnościowy zryw, jest stan wojenny, są pierwsze lata transformacji, aż wreszcie dzień dzisiejszy, którego symbolem stają się politycy jazgoczący na ekranie telewizora (Dorota Stalińska i Jerzy Fedorowicz), obłudny hierarcha kościelny i sam Bratek, pracownik kurii, który nie zna prawd wiary. Bratek nie jest draniem czy potworem, nie chce nikomu szkodzić, a już najmniej sobie, do najgrubszych świństw się nie posunie (nie będzie szukał wyimaginowanych żydowskich korzeni w życiorysach polityków), ale nie przeszkadza mu praca w ubeckiej wytwórni broni. Raz będzie próbował roli, pożal się Boże, Konrada Wallenroda, który ma rozsadzić partię od środka, innym razem, kiedy teatralnie rzuci partyjną legitymacją, zostanie obwołany patriotą walczącym z reżimem. Potem stanie na czele strajku głodowego, ale kiedy dojdzie do groteskowej konfrontacji z zomowcami, sprytnie ucieknie, aby nie oberwać. A wszystko przez przypadek, przez dziwny ciąg zbiegów okoliczności. Niesamodzielność Bratka wzmocniona została figurą nadopiekuńczej mamusi, która roztacza nad nim swój ochronny parasol. Kiedy trzeba, powie, że go nie ma w domu, bo za wszelką cenę chce mu oszczędzić problemów. Tak ochroni go przed żydowską ukochaną i solidarnościowymi konspiratorami. Liczy się z nią nawet Kazia, dlatego karnie kursuje między jej domem a swoim, gdzie ukrywa się Bratek. Spod skrzydeł takiej mamusi nie sposób się wyzwolić, będzie mu towarzyszyć przez całe życie. Ale ta opiekuńcza, troskliwa kobieta, karykaturalna figura matki-Polki, jest przesiąknięta antysemityzmem, co próbuje ukryć, bo to przecież wstyd. Bezlitośnie obnaża ją ostatnia część, która zdradza rodzinną tajemnicę. Ten fragment filmu, czarno-biały, operujący skrótem, krótkimi, ciętymi dialogami, z bardzo dobrymi epizodami Cezarego Kosińskiego i Magdaleny Boczarskiej wydaje mi się najlepszy. Mimo że nakręcony w karykaturalnym tonie przeraża. Cóż z tego, skoro wszystkie filmowe paciorki nanizane na jeden sznurek denerwują swoim jednoznacznym przekazem.

Pavol Rankov "Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)"

Od kilku lat pilnie śledzę laureatów Angelusa, nagrody dla pisarzy z Europy Środkowej. Wcześniej przyglądam się nominacjom. Zawdzięczam tej nagrodzie wiele wspaniałych lektur. Dzięki niej odkryłam na przykład Miljenko Jergovicia, który wskoczył na listę moich ulubionych pisarzy, czy Normana Maneę, który nigdy Angelusa nie zdobył, ale był nominowany. W ostatnich dwóch latach udało mi się trafić, przeczytałam i zachwyciłam się książką, zanim nagrodę zdobyła ("Muzeum zaginionych sekretów" Oksany Zabużko"Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki" Miljenko Jergovicia). Czasem czytałam później ("Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" Swietłany Aleksijewicz, "Śmierć w bunkrze" Martina Pollacka, "Zapiski inżyniera ludzkich dusz" Josefa Skvoreckiego czy "Mesjaszy" Gyorgy Spiro). Zawsze zgadzałam się z werdyktem, miałam poczucie, że poznaję książkę nie tylko świetnie napisaną, ale i ważną. Nic dziwnego, że i w tym roku trzymałam rękę na pulsie. Kiedy tylko przeczytałam, że Angelusa dostał (także, po raz pierwszy, od czytelników) słowacki pisarz Pavol Rankov za powieść "Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)" (Słowackie Klimaty 2013; przełożył Tomasz Grabiński), natychmiast ją kupiłam i przeczytałam. Przyznam, że po cichu liczyłam na Jelenę Czyżową i jej "Czas kobiet". Z tym większą ciekawością sięgnęłam po nieznaną mi wcześniej powieść słowackiego pisarza. Muszę przyznać, że jestem skonsternowana. Po raz pierwszy nie do końca zgadzam się z werdyktem. Ale cóż znaczy moja opinia, skromnej pożeraczki książek, skonfrontowana z wyrokiem jury, w którym zasiadają fachowcy? Nic jednak nie poradzę na to, że mam mocno mieszane uczucia. Już spieszę wyjaśnić dlaczego.

Z jednej strony powieść czytało mi się znakomicie. Nie mogłam się oderwać, połknęłam ją w ciągu jednego weekendu. Dawno już nie odczuwałam takiej pierwotnej radości z lektury, kiedy to ma się ochotę zarwać noc. A wszystko to oczywiście z powodu arcyciekawej historii. Akcja powieści rozpięta jest pomiędzy rokiem 1938 a 1968. Kto chociaż trochę orientuje się w historii, na pewno skojarzy te daty. Pierwsza to układ monachijski, w wyniku którego III Rzesza zajęła Sudety, a Węgry odzyskały część Słowacji należącej do nich przed traktatem z Trianon. Druga to niechlubna interwencja wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji, ostateczne pogrzebanie nadziei na reformy i socjalizm z ludzką twarzą. Akcja powieści rozpoczyna się w Levicach leżących na spornym węgiersko-słowackim pograniczu zamieszkiwanym przez Czechów, Słowaków, Węgrów, Żydów i Cyganów. Rok 1938 burzy spokój miasteczka. Budzą się nacjonalistyczne upiory. Głowę podnoszą Węgrzy, Czesi są prześladowani, wielu z nich ucieka, do głosu dochodzi antysemityzm. Nie pozostaje to bez wpływu na losy głównych bohaterów powieści, trójki trzynastolatków, przyjaciół, Petra, Węgra, Gabriela, Żyda, i Honzy, Czecha. Kiedy ich poznajemy, pierwszego września 1938 roku, chcą stoczyć pojedynek o koleżankę, piękną Marię, w której się kochają. Kto pierwszy przepłynie basen, ten wygra. Rywalizacja nie zostanie rozstrzygnięta, będzie się toczyć przez kolejne lata. Losy Marii ściśle splotą się z losami Petra, Gabriela i Honzy. A przyjdzie im żyć w niezwykle burzliwych i ponurych czasach. A więc najpierw wojna i sojusz z III Rzeszą, strzałokrzyżowcy, protektorat Czech i Moraw, prześladowanie Żydów i Cyganów,  słowackie powstanie, potem wyzwolenie przez Armię Czerwoną, kształtowanie się powojennej rzeczywistości, stalinizm, procesy polityczne, bezpieka, spacyfikowane powstanie  węgierskie w 1956 roku, stopniowa liberalizacja, aż wreszcie nadzieja na ów socjalizm z ludzką twarzą i powiew wolności stłumiony ostatecznie w sierpniu 1968 roku. Historia początkowo odmienna od naszej, potem podobna. Bardzo ciekawe spojrzenie na sąsiadów zza miedzy. Najbardziej porusza, poza fabularnymi losami bohaterów,  poczucie ciągłej opresji i zagrożenia. Od owego 38 roku bohaterowie stale znajdują się w szponach historii, żyją w strachu, muszą lawirować i kombinować (w sposób symboliczny obrazują to zmiany imion i nazwisk pozwalające przystosować się do nowej rzeczywistości, wtopić w tłum, pozostać niewidzialnym), aby utrzymać się na powierzchni. W czasie wojny to strach przed strzałokrzyżowcami, przed wcieleniem do armii i wysłaniem na front wschodni albo przed antysemityzmem. Po wyzwoleniu grozę sieje wszechobecna bezpieka, ale i antysemityzm ma się dobrze. Nawet żarliwy i idealistyczny komunista Petr, mimo że dobrze umocowany w nowej rzeczywistości, musi stale zachowywać czujność, aby nie stracić swojej pozycji. Wystarczy jeden fałszywy krok albo donos. Chociaż głównym bohaterom udaje się jakoś trwać, to często odbywa się to kosztem podejrzanych kompromisów, dwuznacznych wyborów moralnych (zgodzić się na współpracę z wiadomymi służbami czy nie?). Niestety szczęście niekoniecznie sprzyja  bliskim bohaterów. Nie zostaną im oszczędzone obozy, stalinowskie więzienie, emigracja. Bezpieczny świat rozpadł się w roku 1938. Historia przetrąciła i poturbowała tych, którzy mieli pecha urodzić się wtedy w tej części Europy, zakpiła z nich i odebrała im szansę na zwyczajne, spokojne życie. Jak gorzko brzmią słowa Marii, które wypowie w 1964 roku: "Zobacz, jak żyjemy." I tu następuje długa litania nieszczęść. 

No dobrze, to zachwyty, a gdzie wątpliwości? Otóż właściwie cały czas podczas lektury towarzyszyło mi wrażenie, że mam do czynienia z ersatzem, jakbym ślizgała się po powierzchni. Skomplikowana historia, dylematy bohaterów, niejednoznaczne, trudne wybory wszystko to zostało nazwane, zadeklarowane, ale zabrakło głębszego wymiaru. Tragiczne, fascynujące losy Marii, Petra, Gabriela i Honzy autor podał tak, że owszem czytałam z wypiekami na twarzy, ale bez wzruszenia, współczucia. Być może stało się tak z powodu chwytu zastosowanego przez Rankova. Otóż powieść podzielona została na trzydzieści rozdziałów, a każdy z nich to jeden rok, każdy też jakoś zahacza o ów tytułowy pierwszy września. Trudno na niecałych pięciuset stronach obejmujących taki szmat czasu i losy czworga bohaterów o prawdziwy epicki rozmach. Stąd wrażenie skrótu, naskórkowości. Stąd poczucie, że miejscami czytam streszczenie, a nie prawdziwą powieść. Nie trzeba mi tłumaczyć, że zwięzłość bywa zaletą, ale nie wtedy, kiedy wszystko nazywa się wprost, nie zostawia pola na czytelnicze spekulacje, na zniuansowanie. Ale może jest w tym jakiś zamysł, którego ja nie odczytałam? Chciałam znaleźć uzasadnienie werdyktu, ale nie ma go na stronie Angelusa (wiem tylko, że nie zapadł jednogłośnie). Przejrzałam za to zamieszczoną tam recenzję. Jej autor, Maciej Robert, wychwala przejrzystość języka, lekkość stylu i prostotę. Dla mnie w tym wypadku to zaletą nie jest. I jeszcze jedno. Mam wrażenie, że powieść została albo nie najlepiej przetłumaczona, albo brakuje jej porządnej redakcji. Chwilami język aż zgrzyta. 

Teraz już wiesz, czytelniku tej notki, skąd moja konsternacja. A na pytanie, czytać czy nie czytać, nie udzielę tym razem jednoznacznej odpowiedzi. Ja mimo wielu wątpliwości nie żałuję.

"Zimowy sen"

Obawiam się, że dzisiejszy wpis to przekonywanie przekonanych. No bo jak zachęcić do obejrzenia filmu, który trwa trzy i pół godziny, filmu, w którym dominują rozmowy zamiast szybkiej akcji, liczy się nastrój, klimat, a nie dzianie się? Taki właśnie jest turecki "Zimowy sen" Ceylana. Obawiam się, że nawet Złota Palma w Cannes nie będzie zachętą dla kogoś, kto czegoś innego w kinie szuka. Za to ci wszyscy, którzy do dziś pamiętają "Klimaty", "Trzy małpy" i "Pewnego razu w Anatolii" (chyba jeszcze większe wyzwanie; tu dopiero nic się nie dzieje), na pewno najnowsze dzieło Ceylana zobaczą. Ja, miłośniczka tamtych filmów, na "Zimowy sen" czekałam z niecierpliwością i nie zawiodłam się. Poddałam się jego powolnemu rytmowi, melancholijnemu nastrojowi, wszechogarniającemu smutkowi, pięknie fotografowanym bajkowym krajobrazom Kapadocji skąpanym w szarości i bieli, mrocznym, ale przytulnym wnętrzom, wsłuchiwałam się w długie rozmowy bohaterów albo w ciszę płynącą z ekranu. Z kronikarskiego obowiązku odnotowuję, że to opowieść o ludziach, którzy porzucili Stambuł, aby prowadzić odziedziczony po ojcu hotel w Kapadocji. Emerytowany aktor, jego dużo młodsza żona i rozwiedziona siostra. To, co dzieje się między nimi i ich relacje ze światem są tematem tego filmu. I jeszcze pytania o wiarę, o przepaść dzielącą bogatych i biednych. Komu niestraszne trzy godziny w kinie, niech spróbuje, a być może nie będzie żałował. A jeśli ktoś już widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Po raz drugi w ostatnim czasie przychodzi mi pisać, że film, który właśnie obejrzałam zanurzony jest w czechowowskich klimatach. Tak było z obrazem "Geograf zgubił globus", tak jest z "Zimowym snem". Turecka prowincja, Kapadocja, z dala od Stambułu. Latem na pewno tętni turystycznym życiem, ale właśnie kończy się jesień, zbliża zima, ostatni goście wyjeżdżają, małe miasteczka i wioski zasypie śnieg, samotne gospodarstwa zostaną odcięte od świata, życie ulegnie hibernacji. Ale problemy nie znikną. Przeciwnie, kiedy ucichnie gwar turystów odwiedzających hotel, kiedy nie będzie z kim zamienić słowa, właściciele hotelu zostaną zmuszeni do skonfrontowania się ze sobą. Żyją razem, ale właściwie osobno, w swoich częściach domu, zamknięci w mrocznych, zimnych, chociaż przytulnych pokojach, bywa, że nie spotykają się nawet na posiłkach. Każdy zajęty na swój sposób.

Necla, siostra Aydina, głównie czyta, snuje rozmaite teorie na temat wzbudzania poczucia winy, prowokuje brata. Szybko okazuje się, że obwinia go o rozpad swojego małżeństwa, a jego młodej żony, Nihal, nie darzy sympatią. Aydin, niegdyś aktor, dziś prowadzi interesy, które przejął po ojcu. Pustkę wypełnia pisaniem felietonów do miejscowej gazety i gromadzeniem materiałów do książki o historii tureckiego teatru, jego opus magnum. Jest bogaty, ale przeraźliwie samotny. Zdaje sobie sprawę, że z żoną niewiele go już łączy. Dlaczego? Czy z powodu różnicy wieku? A może przyczyną jest jej rozczarowanie, bo odmiennie patrzą na świat? Albo jego wygodnictwo, zapatrzenie w siebie i zgnuśnienie? Aydin sprawia wrażenie człowieka, który stracił zapał do życia. Niczego nie potrafi doprowadzić do końca. Ulega chwilowym porywom i impulsom, prowadzi dyskusje i rozważania, ale szybko stygnie i w pół drogi porzuca wszelkie przedsięwzięcia. Na gadaniu się kończy. Zastanawia się, czy pomóc w akcji charytatywnej, ale ostatecznie nawet nie odpowiada na list czytelniczki, która go o to prosi. Zazdrosny o żonę krytykuje jej działania i chce zweryfikować listy darczyńców, ale zapał mija mu jeszcze szybciej. Płaci za schwytanie dzikiego konia, bo przychodzi mu do głowy, że mógłby być atrakcją hotelu, ale potem nie bardzo wie, co z nim robić, więc wypuszcza go na wolność. Może sam jest jak ten koń, schwytany w pułapkę interesów? Chciałby się wyrwać na wolność, do Stambułu, ale nie potrafi. Czy rzeczywiście dlatego, że nie umie żyć bez żony? A może nie potrafiłby na nowo odnaleźć się w wielkim świecie? Może nigdy się tam nie odnalazł? Przecież nie wiemy, jakim był aktorem. Wybitnym? Przeciętnym? Marnym? Nawet felietony pisze tylko do miejscowej gazety, nie próbuje publikować ich w jakimś większym tytule. Twierdzi, że to jego wybór, ale czy na pewno? Swoje frustracje rekompensuje, pisząc serię zjadliwych tekstów o miejscowym imamie, którym pogardza. Wszystko drażni go w tym człowieku. Jego wiara, jego niepowodzenia, jego służalcza uległość, nawet jego zapach (dlatego w jego obecności demonstracyjnie otwiera okno, chociaż w pokoju zimno). Pozory układności nie są w stanie ukryć pogardy, jaką Aydin do niego czuje. W perfidny sposób poniża go na każdym kroku, zbywa i lekceważy.

Zupełnie inna jest Nihal, jego żona. Szlachetna idealistka. Angażuje się w działalność charytatywną na rzecz miejscowej społeczności. Kierują nią nie tylko szlachetne pobudki. To prawdopodobnie również jej sposób na nudę, samodzielność i bunt przeciw mężowi. Kiedy on woli nie dostrzegać problemów innych, umywa ręce, całą winę składając na swoich prawników i w ten sposób oczyszczając swoje sumienie, dzięki czemu nie musi konfrontować się z problemami i dylematami moralnymi, ona próbuje zbierać pieniądze na szkoły i naprawić to, co zepsuł mąż. Ale szybko okaże się, że to nie takie proste. Potrzeb wkoło wiele, wszystkim się pomóc nie da. Nie da się też zasypać przepaści dzielącej świat bogatych od świata biednych. Pomoc, jaką Nihal oferuje rodzinie imama, zostaje odtrącona przez jego brata. Jak pomóc, żeby nie upokorzyć? Gdyby była osobą wierzącą, mogłaby dać jałmużnę, do której zobowiązany jest każdy wierzący muzułmanin, ale ponieważ nie jest, jej szlachetny gest obraża. Tym bardziej, że brat imama już raz został upokorzony na oczach syna. Teraz chce odzyskać jego szacunek. Ale to nie koniec pytań. Można się zastanawiać, ile w nieszczęściu tej rodziny obiektywnych przyczyn, a ile cwaniactwa?

Nihal wraca do domu bezradna, odtrącona, wstrząśnięta, nieszczęśliwa. Nieszczęśliwy i samotny jest też jej mąż. Ukrywa się u przyjaciela, ale wieczór spędzony w towarzystwie jego i nauczyciela nie przynosi ukojenia nikomu. Nihal i Aydin niby są tak blisko siebie, a dzieli ich mur milczenia. Kiedy on wróci do domu, nie odważy się głośno powiedzieć, co do niej czuje. Ona będzie obserwować go zza szyby, a on szybko zamknie się w swoim gabinecie i jak zawsze zasiądzie przed laptopem. Smutek, zaniechane okazje, zmarnowane szanse, marnowane życia. Ile rezygnacji jest w scenie, kiedy Aydin, zdumiony, staje przy drogowskazie prowadzącym do wioski, gdzie mieszka jego czytelniczka, która nie tak dawno pisała do niego z prośbą o pomoc. Jakby się wahał, ale ostatecznie nie skręci.

Bajkowo wygląda Kapadocja przysypana śniegiem. Ale życie tu to nie bajka. Zza lukrowanego turystycznego obrazka wyłania się bieda, bylejakość, pustka i marazm. Prawdziwy zimowy sen, w którym pogrążeni są wszyscy. Bardzo smutny film.

Włodzimierz Borodziej, Maciej Górny "Nasza wojna"

W stulecie wybuchu I wojny światowej obrodziło książkami na temat. Miałam ochotę wybrać coś z tego bogactwa, nie bardzo jednak umiałam się zdecydować. No przecież ani nie kupię wszystkiego, co wydano, ani tym bardziej nie przeczytam. Na szczęście w prasie ukazały się omówienia najważniejszych pozycji, co pozwoliło mi dokonać wyboru. Odrzuciłam dwie książki Amerykanki Barbary Tuchman "Wyniosłą wieżę" i "Sierpniowe salwy" oraz "Samobójstwo Europy" Andrzeja Chwalby, oczywiście wcale nie dlatego, że miały kiepskie recenzje. Po prostu uznałam, że najlepiej będzie przeczytać "Naszą wojnę" Włodzimierza Borodzieja i Macieja Górnego, a ściślej tom I "Imperia 1912-1916" (W.A.B 2014). Dlaczego? Bo to pozycja unikalna. Być może uważny czytelnik tej notki wywnioskował z tytułu, że autorzy zajęli się historią I wojny, ale ich zainteresowanie ograniczyło się do obszarów Europy Środkowo-Wschodniej i Wschodnio-Południowej (Taki termin chyba nie istnieje? Ale cóż stoi na przeszkodzie, aby go powołać do życia?). To jest ta tytułowa nasza wojna. Równie dobrze można by ją nazwać zapomnianą wojną. Zapomniano o niej nie tylko w Polsce, gdzie została skutecznie przykryta okrucieństwem drugiej, ale w całej Europie. W powszechnej świadomości pierwsza wojna to okopy frontów zachodnich, o wschodnich i wschodnio-południowych się nie pamięta, a Polacy, o czym przed chwilą wspomniałam, niewiele o niej wiedzą. Pewnie tyle, że dla nas skończyła się szczęśliwie, bo odzyskaniem niepodległości. Nie ma co ukrywać, że i ja pielęgnowałam w sobie taki nieco nijako-sielankowy obraz pierwszej wojny na naszych terenach. Właśnie dla takich ignorantów Borodziej i Górny postanowili odzyskać tamten czas. Przyznam, że nie przystępowałam do lektury całkiem zielona, bo mniej więcej trzy lata temu przeczytałam znakomitą popularyzatorską pozycję o pierwszej wojnie "Piękno i smutek wojny" Petera Englunda wydaną przez ZNAK. Nie będę się tu na jej temat rozwodziła, zainteresowanych odsyłam do mojego wpisu. W każdym razie książka szwedzkiego autora stanowiła znakomity podkład, dając pojęcie o froncie zachodnim, włoskim i afrykańskim.
Czas wrócić jednak do "Naszej wojny". Od razu bez ceregieli napiszę, że warto po nią sięgnąć, a może nawet trzeba. Napisana z myślą o masowym czytelniku (słowo masowym w polskich realiach czytelniczych należy wziąć w cudzysłów; masowy czytelnik w naszym kraju po prostu nie występuje) łączy w sobie solidną faktograficzną wiedzę podaną w sposób przystępny i bardzo ciekawy z bogatym materiałem źródłowym. Autorzy obficie cytują wspomnienia, pamiętniki, artykuły prasowe. Jest też trochę fotografii. Książka ma bardzo precyzyjny podział, składa się z trzech części. Pierwsza zaczyna się opowieścią o tym, jak do wybuchu wojny doszło (a wcale nie musiało!), przy czym autorzy sięgają kilka lat wstecz do dwóch wojen bałkańskich, dostrzegając w nich zapowiedź tego, co stanie się chwilę później. Potem następuje systematyczny opis walk na froncie. Myślisz, czytelniku tej notki, że to nudne? Otóż mylisz się bardzo. Gdybym miała wybierać, to nieco zdziwiona za najciekawszą uznałabym właśnie tę część. Co nie znaczy, że dwie kolejne interesujące nie są. W drugiej autorzy opowiadają o życiu na zapleczu frontów. O biedzie, kartkach żywnościowych (to pierwszowojenny wynalazek), braku rąk do pracy, emancypacji kobiet, upadku miast, przemianach na wsi, ale też o propagandzie, szpiegomanii, plotkach, a wreszcie o budzących się animozjach między narodami zamieszkującymi trzy imperia i lojalności wobec trzech cesarzy. Jest wreszcie część trzecia, która traktuje o terenach okupowanych. Bardzo ciekawa. Piszą więc Borodziej i Górny o okresie bezkrólewia (stara władza uciekła wraz z cofającym się frontem, nowa jeszcze nie przybyła), o plagach spadających na mieszkańców okupowanych terenów (między innymi rozmaite kontrybucje), o nowych, okupacyjnych rządach, a wreszcie o tym, jak Niemcy i Austriacy postrzegali podbijane przez ich armie tereny (byliśmy dla nich czymś pomiędzy, taką pół-Azją). Bardzo to wszystko fascynujące.
Nie ma co się krygować i trzeba jasno stwierdzić, że "Nasza wojna" wytrzebiła mi z głowy białą plamę, dała pojęcie o tym, co się działo na naszych terenach i na całym froncie wschodnio-południowym w czasie pierwszej wojny. Rozbiła przekonanie, że nic specjalnego się tu nie wydarzyło. Pokazała miliony zabitych, rannych, chorych, jeńców wojennych, z którymi nikt nie wiedział, co zrobić, takie masy ich były, miliony uciekinierów, przesiedlonych, pozbawionych swojego mienia, żołnierzy zamarzających w Karpatach, traktowanych jak mięso armatnie w bezsensownych bitwach czy potyczkach. Mało? A przecież to nie wszystkie nieszczęścia. Ci, którzy wojnę wywołali, w najczarniejszych snach nie przewidywali, że trwać będzie aż cztery lata (zanim liście spadną z drzew żołnierze niemieccy mieli pić kawę w paryskich kawiarniach), pochłonie tyle istnień ludzkich, wypędzi ludzi z domów, zrujnuje Europę i zburzy stary porządek. A na Zachodzie jej wspomnienie będzie traumą do dziś.
P.S. Z niecierpliwością czekam na tom drugi. Kiedy się ukaże, nie wiem, bo nie sposób się tego dowiedzieć z beznadziejnej strony W.A.B.-u, a właściwie Grupy Wydawniczej Foksal. A przecież, kiedy W.A.B. był jeszcze tylko (czy aż) W.A.B.-em, miał świetną stronę internetową. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że za jej upadkiem nie pójdzie upadek poziomu wydawnictwa.

Raja Shehadeh "Dziennik czasu okupacji"

To już trzecia wydana w Polsce książka palestyńskiego pisarza, prawnika i obrońcy praw

człowieka Rajy Shehadeha  (napisał pięć). Ponieważ zachwyciłam się "Palestyńskimi wędrówkami", bardzo podobał mi się "Obcy w domu", nie mogłam ominąć "Dziennika czasu okupacji" (Karakter 2014; przełożyła Anna Sak). Początkowo odkładałam lekturę, trochę obawiając się, że po tamtych dwóch i po reportażach Smoleńskiego, szczególnie ostatnim zbiorze "Oczy zasypane piaskiem", nie będzie to już dla mnie nic nowego. Moje przypuszczenia trochę się potwierdziły, ale to nie powód, aby kolejnej książki Shehadeha nie przeczytać. Przeciwnie. To jak spotkanie z serdecznym przyjacielem. Czy mamy dość, mimo że się świetnie znamy? Nie, chcemy więcej. Powspominamy, ale zawsze pojawią się nowe tematy. Podobnie rzecz się ma w tym przypadku. Najnowsza książka palestyńskiego pisarza jest dokładnie tym, co zapowiada tytuł, dziennikiem prowadzonym od grudnia 2009 do grudnia 2011, a epilog to zapis z maja 2012. Dziennik, forma wygodna i pojemna, dlatego oprócz komentarza do bieżących wydarzeń znajdziemy w nim wspomnienia, okruchy rodzinnej historii, opowieści o ludziach, także tych nieżyjących, opis dnia codziennego, spotkania z przyjaciółmi, zachwyty nad ogrodem, żal za niszczonym bezpowrotnie krajobrazem i oczywiście bogactwo refleksji.

Jeśli, czytelniku tej notki, nie zetknąłeś się dotąd z twórczością Shehadeha, proponuję zacząć lekturę właśnie od "Dziennika czasu okupacji". Tu w pigułce dostaniesz to, co charakterystyczne dla jego pisarstwa, i, co znacznie ważniejsze, dowiesz się, jak wygląda życie Palestyńczyków na Zachodnim Brzegu. Jak staje się coraz trudniejsze, jak są upokarzani, poddawani najrozmaitszym restrykcjom, jak mur stawiany przez Izrael niszczy ich życie. Ot choćby podróż z lotniska w Tel Awiwie. Kto był w Izraelu, ten wie, że dla każdego to niemiłe przeżycie, ale dla Palestyńczyka jeszcze gorsze. Najpierw oczywiście trzeba mieć przepustkę na przekroczenie granicy (nie każdy ją dostaje), potem dostać się do punktu kontrolnego, potem czekać w kolejce, przejść upokarzającą kontrolę, dopiero wtedy można jechać na lotnisko, gdzie Palestyńczyk musi zjawić się jeszcze wcześniej, niż pasażerowie innych narodowości, i poddany zostanie skrupulatnej rewizji, często także osobistej. Ale "Dziennik czasu okupacji" to nie tylko żal, nostalgia i narzekanie. Wiele tu jasnych barw. Znajdziemy w nim również opis codziennych, drobnych przyjemności, pracy w ogrodzie, spacerów po wzgórzach, spotkań z ciekawymi ludźmi. Bardzo ciekawe są komentarze do wydarzeń w Egipcie. Kiedy Shehadeh pisał swój dziennik, wybuchła arabska wiosna. Pilnie śledził jej przebieg. Oczywiście nie muszę dodawać, z jaką nadzieją, dumą i wzruszeniem. Nie obyło się bez patosu zrozumiałego w takiej historycznej chwili. Kiedy dziś czytamy jego relacje z tamtych dni, znamy ciąg dalszy. Słyszymy chichot historii, która zakpiła z wszystkich. I z nas, ludzi Zachodu, i z uczestników tamtych zrywów, i z Palestyńczyków łączących z nią takie nadzieje. Jak gorzko brzmią dziś słowa autora, kiedy wiemy, co zdarzyło się w Egipcie, w Libii, a przede wszystkim w Syrii, kiedy obserwujemy rozrastające się łby państwa islamskiego. 

Kogo zainteresuje "Dziennik czasu okupacji", niech koniecznie sięgnie po dwie wcześniej wymienione przeze mnie książki. Znajdzie w nich rozwinięcie wątków pojawiających się w "Dzienniku". Historię rodzinną i opis drogi życiowej, to w "Obcym w domu", i zachwyt nad palestyńskim krajobrazem, ale także ból z powodu bezpowrotnych zniszczeń spowodowanych budową izraelskich osiedli, to w "Palestyńskich wędrówkach" (uczciwie muszę przyznać, że ta książka jest dla tych, którym niestraszne opisy przyrody). Kto czytał tamte, niech nie ominie i tej. Jednym słowem najnowszą pozycję Rajy Shehadeha polecam wszystkim. Ja czekam na dwie kolejne. Mam nadzieję, że wydawnictwo Karakter wyda je również. A skoro o wydawnictwie mowa, to jedna drobna uwaga. Szkoda, że ta naprawdę trzymająca poziom oficyna, tym razem przepuściła w redakcji tekstu panoszące się wszędzie wokół stylistyczne błędy. Powtórzone kilka razy w temacie, w moich uszach zgrzyta. Naprawdę z żalem czynię tę wymówkę.

"Bogowie"

Wybór w tym tygodniu był oczywisty. "Bogowie" Łukasza Palkowskiego z nagrodzoną rolą Tomasza Kota. Film, który rozbił bank z nagrodami na festiwalu w Gdyni. Nie ukrywam, że duch przekory kazał mi podchodzić do "Bogów" z lekkim dystansem, szczególnie, kiedy pojawiły się głosy, że takiego obrazu nie powstydziliby się Amerykanie. Zaczęłam się obawiać, że może zobaczę film, jakiego nie znoszę. Po amerykańsku gładki i ładny, upraszczający rzeczywistość, z optymistycznym przesłaniem i morałem na końcu. Posypuję głowę popiołem. Tak, to kino popularne, ale rzeczywiście perfekcyjnie zrobione. Każda scena jest tu ważna. A zamiast gładkości i ładności dostajemy świetnie odtworzoną szarość i siermięgę PRL-u. Owszem, film krzepi, ale trudno, aby nie krzepiła historia lekarza, który wbrew rozsądkowi, mimo kłód rzucanych pod nogi dokonał w tamtych czasach i w tamtym miejscu czegoś niewyobrażalnego. A Religa w wykonaniu Tomasza Kota to postać pełnokrwista, o niełatwym charakterze i niewolna od przywar. Pewnie, że jej niejednoznaczność jest przykrojona na miarę filmu popularnego, a nie dramatu, ale na szczęście twórcy uniknęli większych uproszczeń. Chociaż od początku znamy finał tej historii, wszak oparta jest na faktach, to film trzyma w napięciu. Sporo tu też lekkości i humoru. Pewnie tym razem nie muszę zachęcać do wizyty w kinie, a ci, którzy już "Bogów" widzieli, mogą czytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Wartość tego filmu polega na tym, że coś, co dotąd było tylko hasłem, oczywistością, której nie poświęcaliśmy uwagi, nagle zyskuje życie. Transplantacje serca to dziś niemal rutynowy zabieg, tym bardziej wszczepianie bajpasów, sztucznych zastawek i inne tego typu operacje. Wiemy, że to zasługa Religi. Ale nie zastanawiamy się, jak tego dokonał. Ot pstryk i stworzył klinikę kardiochirurgii w Zabrzu. Tak nam się przynajmniej wydawało. "Bogowie" pokazują, ile trudu to wymagało, z jaką niechęcią musiał się zmierzyć i ile samozaparcia i pewności siebie musiał mieć, aby osiągnąć sukces. Uświadamiają też, w jakich powijakach była wówczas w Polsce ta dziedzina medycyny. Pionierzy z Zabrza musieli zaczynać praktycznie od zera. Nie tylko budować szpital, walczyć o pieniądze, ale przede wszystkim tworzyć procedury związane z przeszczepem, zaczątki rejestru dawców. Wszystko było nowe i wszystko było problemem. Zwołanie komisji, która stwierdzi śmierć mózgu, szybki transport, przekonywanie rodziny dawcy i biorcy (kapitalna scena rozmowy z żoną pacjenta zagraną przez Sonię Bohosiewicz), a przede wszystkim jego szukanie. Kiedy ogląda się film, ma się wrażenie, że to, czego podjął się Religa w tamtej rzeczywistości, to czyste szaleństwo, dezynwoltura, że to nie miało prawa się powieść. A jednak to historia prawdziwa. Historia sukcesu.

Film zaczyna się od przypomnienia faktu w powszechnej świadomości nieistniejącego, że pierwszego przeszczepu serca w Polsce dokonał profesor Moll w roku 1969, w dwa lata po pierwszej takiej operacji na świecie. Pacjent zmarł, a lekarza oskarżano o nieodpowiedzialne medyczne eksperymenty. Rozpętało się piekło i nagonka, także medialna, oczywiście na skalę tamtych czasów. Kiedy Religa marzy o transplantacjach, zdając sobie sprawę, że to jedyny ratunek dla niektórych pacjentów, tamto niepowodzenie wciąż jest żywe nie tylko w świecie lekarskim. Umiejętnie podgrzane, kiedy nie powiodły się  trzy pierwsze próby, zostaje wykorzystane przeciwko Relidze i jego zespołowi. Muszą zmierzyć się z mediami, niechęcią części środowiska, prokuraturą i własnym sumieniem. Nic dziwnego, że Religa zaczyna wątpić i chce zaprzestać prób. Chociaż lekarze oskarżani są przez niektórych kolegów o to, że stawiają się w roli Boga, to oni doskonale wiedzą, że Bogami nie są. Niepowodzenia uświadamiają im to w sposób bolesny. Jeśli przez moment mieli nadzieję, że Boga mogą zastąpić, szybko przekonują się, że są tylko ludźmi. Nie wszystko od nich zależy. Tak chciał Bóg, powie mama Ewy, która zmarła na stole operacyjnym (cytat z pamięci). Dopiero cierpliwość i pokora okazują się drogą do sukcesu.

Religa pokazany jest w filmie jako człowiek z wizją. Nieważny jest sukces, ale pomoc pacjentom i pragnienie, aby polska kardiochirurgia nie odstawała od światowej. Ambicja i marzenie pchają go do działania. Nie znosi biurokracji, jest gotów na pakt z diabłem (tym diabłem jest tu partia), byle zdobyć pieniądze na klinikę. Otacza się podobnymi jak on entuzjastami i chociaż potrafi być gwałtowny, zwolnić bez zastanowienia, to równie szybko gniew mu przechodzi i umie się przyznać do błędu. Ileż razy wyrzuca swoich współpracowników, aby potem chyłkiem, bez zbędnych ceregieli przyjąć ich z powrotem (podobna scena powtórzona chyba trzykrotnie wygląda niemal jak kabaretowy skecz). Nie waha się podejmować trudnych i ryzykownych decyzji, które czasem ocierają się o szaleństwo. Nie jest jednak wolny od słabości. Przechodzi chwile załamania i zwątpienia, a topi je w alkoholu. Potrafi być obcesowy, niegrzeczny, ćmi jak smok i jeździ jak wariat, ryzykując życie. Film pokazuje też, jaką cenę płaci w życiu osobistym. Realizacja jego ambicji odbywa się kosztem żony. Pewnie ktoś tak oddany pracy nie powinien zakładać rodziny.

Ale nie tylko Religa jest w "Bogach" pełnokrwistą postacią. Także jego asystenci. Spokojny i rozważny Bochenek, skoncentrowany tylko na pracy, ambitny i też niebojący się ryzyka Zembala czy inni lekarze. Niestety najbardziej po macoszemu zostały potraktowane kobiety. Pielęgniarki stanowiące przecież ważną część zespołu są tu tłem, tylko trochę więcej do zagrania miała Magdalena Czerwińska, filmowa żona Religi. Film pokazuje zespół zabrzańskiej kliniki jako wspólnotę, drużynę połączoną jedną ideą. Religa jest liderem, ale swoich podwładnych traktuje po partnersku, a oni gotowi są kryć go i pomagać mu, a kiedy trzeba, nadstawić karku. Nic nie osiągnąłby w pojedynkę.

Jeszcze jedną zaletą filmu jest uświadomienie, czym okupiony jest postęp w medycynie i jakiego hartu ducha wymaga trwanie przy swoim. Takie dyskusje i wątpliwości, jakich świadkami jesteśmy na ekranie, dziś toczą się przy okazji wdrażania innych medycznych procedur. Zatem wszystko już było. 

Oczywiście należy pamiętać, że "Bogowie" to kino popularne, co niesie pewne konsekwencje. To dlatego pewnie dylematy moralne są wprawdzie obecne, ale nie wybrzmiewają dostatecznie mocno. Nie one są tu najważniejsze. Stąd też humor i łagodzenie wszelkich kantów. Czy stosunki w zespole Religi były rzeczywiście tak sielankowe, jak pokazuje to film? Czy naprawdę obyło się bez łez a zwalniani pracownicy traktowali jego decyzję z przymrużeniem oka, jak humory szefa, które szybko miną? Nie wiem.

Popularne posty