Anna Janko "Pasja według św. Hanki"

Tak jak zapowiadałam, kontynuuję przygodę z trylogią Anny Janko

o Hance, alter ego autorki. Po "Dziewczynie z zapałkami" przyszedł czas na część drugą cyklu "Pasję według św. Hanki" (Wydawnictwo Literackie 2012). 

Konstrukcja powieści nie zmieniła się - składa się z krótszych lub nieco dłuższych zapisków swoją formą przypominających dziennik. Tyle tylko, że tym razem, kiedy dzieci bohaterki są już trochę starsze, a co za tym idzie, domowe krzątactwo nie musi już być tak intensywne, więcej w tych notatkach refleksji o świecie, przyrodzie, lekturach, rozmyślań o życiu, mniej codzienności. Kiedy jednak życie Hanki znowu zaczyna przypominać jazdę bez trzymanki, tym razem z innego powodu, o czym za chwilę, notatki zmieniają charakter i na pierwszy plan wysuwają się problemy, z jakimi się boryka.

Nie zmienił się też język. Przypominam, że autorka jest poetką, co odbija się na stylu jej prozy. Na zachętę parę cytatów.

Dotykamy się lekko słowami. Słowami badamy starożytny eksponat pierwszej miłości. Jesteśmy w muzeum serca.

... pełna gęstej tęsknoty z pierwszego tłoczenia na zimno ...

... zegarek skrzeczał: wynoście się ze swojego szczęścia, do roboty darmozjady erotyczne, złodzieje cudów.

Te trzy krótkie fragmenty doskonale wprowadzają w temat "Pasji według św. Hanki". Bohaterka, teraz już prawie czterdziestoletnia, rozczarowana swoim małżeństwem, sobą, swoją biernością, nijakością, daje się ponieść nowemu uczuciu. To romans na odległość. On, starszy od niej poeta Mateusz, którego szybko zgodnie ze swoim zwyczajem nazwała Matem, mieszka w Warszawie. Ona we Wrocławiu. Piszą do siebie namiętne listy i spotykają się raz w miesiącu, kiedy Hanka jedzie służbowo do stolicy w sprawach związku literatów. Potem widują się częściej, bo chcąc się usamodzielnić, znajduje pracę w warszawskim wydawnictwie. Początkowo beztrosko prowadzi dwa równoległe życia. Z doskoku, pełne namiętnych uniesień z Matem, i codzienne, domowe z dziećmi i Pawiem. Problemy zaczynają się, kiedy postanawia jakoś wyprostować swoje ścieżki i podjąć decyzję - rzucić się w nieznane, nowe z ukochanym czy jednak zostać z mężem, nie rozbijać rodziny. Co zostanie z namiętnego uczucia, kiedy towarzyszyć mu będzie trywialna codzienność? Jakim towarzyszem tej codzienności okaże się Mat? Gdzie w tej trudnej układance jest miejsce dzieci?

Jest odpowiedzialność, są obowiązki, a wszelka miłość z czasem przechodzi.

Kryzys w przebiegu choroby zwanej życiem. 

Podobnie jak w pierwszej części cyklu dzięki formie przypominającej zapiski z dziennika jesteśmy świadkami najpierw wybuchu namiętności, a potem zahaczających o obłęd  rozterek i wahań, kiedy trzeba podjąć jakąś decyzję. Hanka funduje sobie, Matowi i rodzinie uczuciowy armagedon. Przyglądamy się wykluwającej się w boleściach zmianie, dochodzeniu do decyzji.

Wieczorem spakowane mam wszystkie wątpliwości, zamknięte na szyfrowany zamek, jestem gotowa do odejścia. (...) A rano budzę się INNA! Znowu tamta. (...) ktoś mi przepakował wszystkie postanowienia odwrotnie. Ktoś, kto zna szyfr: dzieci, dom, mąż ... 

... kocham go, ale nie cały czas, mam w tej miłości długie przerwy, niedobory, niedowłady. Nagłe uskoki, a nawet małe przepaście, gdzie hula przerażenie. (...) Dopóki mieszkałam z Pawiem, w ramach rodziny, kochałam sobie Mata beztrosko (...) teraz czuję się uwięziona na pierwszym planie, w tej konkretnej perypetii. (...) tylko ja i ta decyzja, którą muszę podjąć.

Towarzysząc jej w tym procesie, czułam się wykończona jej wahaniem, wciąż zmienianymi decyzjami, amplitudą nastrojów i uczuć. To nie zarzut, po prostu proza Anny Janko jest bardzo intensywna, zagarnia, nie ma tu miejsca na obojętność. Nieprzypadkowo w tytule znajdują się słowa pasja i święta. To z jednej strony nawiązanie do biblijnej pasji, męki Chrystusa, z drugiej do pasji rozumianej potocznie jako namiętność do czegoś, w tym wypadku do kogoś. Tytuł można też czytać ironicznie - Hanka nie jest przecież święta, przeciwnie - grzeszy. A może jednak jest? Aby wytrzymać w takim małżeństwie trzeba być świętą.

Ale "Pasja według św. Hanki" to nie popularny romans. Po pierwsze nie jest to proza, którą łatwo się czyta. Jak wspominałam, dużo tu fragmentów wymagających uwagi, skupienia, męczących wiwisekcji uczuć, stanów psychicznych bohaterki, znacznie też mniej niż w "Dziewczynie z zapałkami" akcji, za którą możemy podążać. Po drugie wybory bohaterki i jej poglądy łamią rozmaite tabu. 

Hanka pozwalając sobie na uczucie totalne, zagarniające, nie myśli o dzieciach, schodzą gdzieś na drugi plan.

Dzieci? Były jakieś dzieci. Chłopiec i dziewczynka, szczęśliwie już podchowane, zżyte już z życiem ... 

A dzieci? Oczywiście, że je kochałam. Tylko że tak, jakbym nie widziała ich za dobrze ...

Kolejne tabu to swobodny stosunek do zdrady. Nic nie mamy na własność, miłość, zwłaszcza późna miłość, jest darem od losu, którego nie można odrzucać. Zdradę się wyolbrzymia.

Spóźniona miłość to jakby osobisty podarunek od Boga. W młodości dostaje się miłość "z przydziału", ale około czterdziestki? To jest dar szczególny i nie wolno go nie przyjąć.

Powtarzałam sobie, że to wartość dodana, zaległa nagroda ... Miałabym się znów w domu zamknąć, szarym dniem owinąć?

Kto panuje nad swoją miłością, nie wie, co to miłość. 

... nielojalność, podłość, obmowy, skrywanie nienawiści, udawanie uczuć - to jest prawdziwie zdradzieckie. Bo się wtenczas zdradza ideę miłości, a nie personę, pojedynczego człowieka.

Wreszcie trzecie tabu, które łamie bohaterka, to dwoistość uczuć. Kochając Mata, nie potrafi jednocześnie zapomnieć o mężu. Zdarzają się im wybuchy namiętności, które kończą się w łóżku. A przecież i Paw ma swoją Marlenę. I tak żyją przez jakiś czas w uczuciowym czworokącie. A co, być może, najdziwniejsze, jakby tego było mało, to u męża szuka Hanka pociechy i pomocy w swoich emocjonalnych rozterkach. Zrozumie to pewnie tylko ta osoba, która sama ma podobne doświadczenia.

Nie będę zdradzać, jaką decyzję podejmie bohaterka, jak się ta uczuciowa karuzela zakończy. Im bliżej końca, tym bardziej chciałam się dowiedzieć, tym mniej pewności jednocześnie miałam. W każdym razie rola matki Polki Hance nie wyszła, nie udała się też ucieczka w codzienność od fanaberii bycia poetką. W młodości posłuchała głosu matki - Najpierw życie, potem wiersze. Za mąż trzeba wyjść. Dzieci mieć. Projekt rodzina w jej przypadku nie sprawdził się, poniósł klęskę.

Katarzyna Chudyńska-Szuchnik "Świdermajerowie"

Kiedy zobaczyłam zapowiedź reporterskiej książki Katarzyny

Chudyńskiej-Szuchnik "Świdermajerowie" (Dowody 2023), nie od razu było dla mnie oczywiste, że po nią sięgnę. Wśród tylu innych nowości jakoś niespecjalnie mnie ciągnęła. Ale ponieważ trochę interesuję się architekturą, kiedy zapoznałam się z entuzjastyczną recenzją napisaną przez osobę, której ufam, złamałam się - książkę kupiłam i dość szybko przeczytałam. Przeczytałam to za mało powiedziane - połknęłam jednym tchem, korzystając z majówkowego weekendu.

Zacznę jednak od początku, bo mam świadomość, że nie wszyscy wiedzą, czym są owi tytułowi świdermajerowie, co uświadomiła mi moja koleżanka, która nie miała pojęcia, o czym mówię, polecając jej książkę. Skąd ja wiedziałam? Nie mam pojęcia, bo przecież nie mieszkam w Warszawie ani nawet w jej okolicach i nigdy ich nie widziałam. No może migają mi jakieś z okien pociągu, kiedy jadę do stolicy.  Otóż świdermajery, bo tak brzmi ich nazwa wymyślona przez samego Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, o czym dowiedziałam się z książki, to bogato zdobione drewniane domy, których charakterystycznym elementem są werandy. Domy głównie letniskowe, budowane od lat 80-tych XIX wieku do lat 30-tych wieku XX pomiędzy Warszawą, a Otwockiem. Ich pierwowzorem był popularny w Europie swiss chalet, czyli parterowy, prosty, drewniany dom budowany w górach. Nasza odmiana z czasem zyskała piętro i bogate zdobienia. Stąd ich jeszcze jedna nazwa - domy torty. Powszechnie używana czy wymyślona przez autorkę na użytek książki? To nie jest dla mnie jasne, a może coś przeoczyłam. W latach 20-tych i 30-tych świdermajery zyskały nowoczesną, modernistyczną odmianę.

Dlaczego budowano je właśnie tam - między Warszawą a Otwockiem? Ze względu na sprzyjający mikroklimat, który był zasługą lasów sosnowych rosnących na tamtejszych piaskach. Dla mieszczuchów zmęczonych miastem, spragnionych ciszy i spokoju było to miejsce idealne, szczególnie, że dojazd stał się łatwy, odkąd powstała tam linia kolejowa. Dodatkowym magnesem była rzeka, Świder, która latem dawała ochłodę, i warunki sprzyjające leczeniu rozmaitych chorób. Dlatego powstało tam najpierw kilka sanatoriów i zakładów w typie współczesnych spa, a potem jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać pensjonaty - letniaki. To jeszcze jedna nazwa świdermajerów. Kto miał trochę pieniędzy, inwestował w dom z pokojami na wynajem. Tamtejszym budowniczym pracy nie brakowało. Niektórzy decydowali się na domy całoroczne i na stałe wyprowadzali się z miasta. Okolice przyciągały wielu Żydów, którzy spędzali tam wakacje. Różne były wyjaśnienia, dlaczego upodobali sobie akurat te miejsca. Autorka podaje najprostsze i niestety przykre - przyjeżdżali do podwarszawskich letnisk, bo tu ich przyjmowano bez zastrzeżeń, czego nie można powiedzieć o innych tego typu miejscach, na przykład o Nałęczowie.

Czy książka Katarzyny Chudzyńskiej-Szuchnik spodoba się tylko czytelniczkom i czytelnikom choćby odrobinę interesującym się architekturą? Moim zdaniem nie! Mogą ją czytać śmiało wszyscy. Oczywiście autorka sporo opowiada o budynkach, o ich historii, architekturze i losach współczesnych, dzieli je na rozmaite kategorie, ale robi to w bardzo interesujący sposób. Pisze o tych, które jeszcze stoją, i o tych, po których zostało już tylko puste miejsce i ślad w pamięci mieszkańców. Te nazywa domami duchami. Zaraża swoją pasją i miłością do świdermajerów. Ja nabrałam wielkiej ochoty, aby przy okazji kolejnej wizyty w Warszawie wybrać się na wycieczkę ich śladem. A już na pewno w bliższej przyszłości pojechać do miejscowości całkiem niedaleko mojego miasta, w której stoją kuzyni świdermajerów. Bo i o nich można przeczytać w tej książce.

Ale przecież nie tylko o architekturze są "Świdermajerowie". To historie o ludziach - budowniczych tych domów, ich dawnych mieszkańcach i obecnych - tych, którzy dostali tam  przydział na mieszkanie, i pasjonatach próbujących te domy ratować, co wcale nie jest proste. Wiele tu rozmaitych ciekawostek. A wszystko to łączy się z opowieściami o historii Polski, o przemianach społecznych i obyczajowych, wreszcie o miejscach, gdzie je budowano. Choćby o Śródborowie - w założeniu mieście ogrodzie, które dziś zyskało miano jednego z polskich miast widm. 

Ale dla mnie jest to przede wszystkim opowieść o świecie, który brutalnie zniszczyła wojna, a potem swoje dołożył PRL. I o nieuchronności. Bo nad książką unosi się pytanie - czy można jeszcze uratować te świdermajery, które pozostały? Czy los większości z nich jest przesądzony - są skazane na zagładę? Będą funkcjonowały tylko w ludzkiej pamięci jako domy duchy? A z czasem nawet pamięć o nich się ulotni? Zaczęły znikać zaraz po wojnie. Na opał dla falenickich piekarń rozebrano wtedy kilkaset z nich. Można się zżymać na barbarzyństwo komunistycznych władz i zdziczenie obyczajów, ale dramatycznie brakowało węgla, a chleb piec trzeba było. Te, które zostały, niszczały zasiedlone przez lokatorów z kwaterunku. I znowu można się irytować, ale przecież mieszkań brakowało. Dzisiaj niszczeją, bo w ich remont i dostosowanie do współczesnych wymogów trzeba włożyć górę pieniędzy. Stać na to nielicznych, najczęściej pasjonatów, którzy walczą o nie latami. Miasta mogą pozwolić sobie na renowację pojedynczych. I znowu można się złościć, ale dla władz samorządowych to dylemat - bo za pieniądze przeznaczone na remont jednego świdermajera można zrobić dużo dobrego dla mieszkańców. Więc pewnie skazane są na nieistnienie, pewnie przetrwają tylko nieliczne. Ich przekleństwem jest ich liczba i materiał, z którego powstały. Smutno, ale pewnie nic się z tym nie da zrobić. Ciekawe, jaki byłby ich los, gdyby historia potoczyła się inaczej? Czy nadal byłyby modne? Czy zarabiałyby na siebie? Czy ich właścicieli byłoby stać na ich utrzymanie i konieczną modernizację? Bo przecież świat i tak parłby do przodu. A może ratunkiem są współczesne podróbki świdermajerów, które już powstają? Może one przeniosą pamięć o swoich drewnianych przodkach?

Anna Janko "Dziewczyna z zapałkami"

Kolejna, w ostatnim czasie, powieść, po którą sięgnęłam po

wysłuchaniu podcastu. Tym razem był to zapis spotkania z pisarką Anną Janko we wrocławskim Domu Literatury. Oczywiście słyszałam o niej, wiedziałam, że jest poetką - niestety poezję czytuję sporadycznie - że napisała "Małą zagładę" o dzieciach, które przeżyły pacyfikację zamojskich wsi. Jednym z takich dzieci była jej matka, stąd zainteresowanie tematem. Po tamtą książkę nie odważyłam się sięgnąć - dzieci i ich przeżycia wojenne to coś, o czym nie jestem w stanie czytać. Wspomniane spotkanie dotyczyło jednak czegoś zupełnie innego - powieści "Finalistka", która jest trzecią częścią trylogii o Hance, alter ego autorki. Rozmowa z Anną Janko tak mnie zainteresowała, że natychmiast postanowiłam sięgnąć po jej prozę. No ale ponieważ to trylogia, to trzeba przeczytać całość, a  zacząć od początku. "Finalistkę" i "Pasję według św. Hanki" zdobyłam bez trudu, ale żeby kupić część pierwszą, czyli "Dziewczynę z zapałkami" (Wydawnictwo Literackie 2012; wydanie pierwsze 2007), musiałam się nieco nagimnastykować, no ale udało się. 

Uwielbiam prozę pisaną przez poetki i poetów. Dlaczego? Bo poezja odciska piętno na języku. Tak było w przypadku dwóch powieści Zyty Rudzkiej - "Krótka wymiana ognia""Ten się śmieje, kto ma zęby". Szczególnie ta pierwsza po prostu mnie olśniła. Tak jest w przypadku "Dziewczyny z zapałkami". Obojętne, o czym byłaby ta powieść, już samo obcowanie z jej językiem jest ogromną przyjemnością. Wypisałam sobie cztery strony smakowitych cytatów, a miałam ochotę na znacznie więcej. Właściwie ta notka mogłaby się składać tylko z nich, no ale bez obaw - nie będzie. Jednak nie potrafię się powstrzymać, aby kilku jednak nie przytoczyć.

I pojechałam (na pierwsze całowanie) do pegeeru we Fromborku w ramach studenckich praktyk robotniczych.

A ja kimże jestem? Ledwie początkująca w zawodzie kobiety. 

By przeżyć, czyli umrzeć potem.

Z rodziców trzeba się rozebrać jak z ciasnego ubrania ...

... posunąć to życie do przodu o kawałeczek.

Potrzebuję więcej czasu i więcej wieczności. Aby obsłużyć istnienie.

A przecież wstajesz z łóżka, bo jesteś automatyczną matką.

Czuć w tych frazach giętkość języka, jaką posiadają tylko dobre poetki i dobrzy poeci. Chociaż, jak podkreśla Anna Janko, forma i język są najważniejsze, bo przecież wszystko już zostało napisane, to jednak i treść się liczy, więc teraz o niej.

"Dziewczyna z zapałkami" to opowiedziana w pierwszej osobie historia Hanki, młodej poetki, która w wieku zaledwie dwudziestu lat wychodzi za mąż za swojego licealnego kolegę, Pawła, zwanego przez nią Pawiem. Właściwie znali się krótko, nie zwrócili na siebie większej uwagi, uczucie zrodziło się z listów, które zaczęli pisać, kiedy Hanka razem z rodzicami z Wrocławia przeniosła się do Sopotu, gdzie kontynuowała naukę.

Oboje chcieliśmy, solidarnie, przerwać dzieciństwo i zacząć nowe, niezależne życie. I co? Siedzimy na gruzach nowego ... 

Posłuchałam matki ("Najpierw życie, potem wiersze. Za mąż trzeba wyjść. Dzieci mieć.") i posłuchałam siebie: zapragnęłam być normalną kobietą, mieć normalny dom, a tylko w uzupełnieniu posiadać też niedużego, poręcznego, kanapowego Pegaza. 

Tak o powodach swojego zamążpójścia pisze Hanka.  Wybrała Pawia, bo nie chciała męża artysty, chciała męża solidnie stąpającego po ziemi. Rzeczywistość szybko zweryfikowała te złudzenia. 

Jej zapiski, które przypominają swoją formą dziennik, to kronika rozczarowań Pawiem i sobą, udręczenia codziennością, zmagań z mniejszymi i większymi problemami, konfliktów z teściami, którzy nigdy jej nie zaakceptowali, ale też radości, jakie sprawiają dzieci, i miotania się pomiędzy miłością i nienawiścią do męża. Szybko się okazało, że przy dwójce małych dzieci trudno o tego niedużego, kanapowego Pegaza. Tym bardziej jeśli mąż najpierw poświęca się karierze naukowej, a potem w czasach transformacji zakłada biznes, który ma im przynieść pieniądze, a przynosi tylko długi. 

... mąż (...) żyje w "krainie pracy", gdzie wzrok nie sięga. Powraca nocą, gdy dzieci śpią, gdy ja wpatrzona w granatową szybę okna, studiuję w wyższej szkole Czekania Na Ukochanego.

Hanka musi się też zmagać z siermiężną peerelowską codziennością - staniem w kolejkach, brakami wszystkiego, dzieleniem domu z teściami, a potem z ciasnotą własnego mieszkania. 

Historia ma przerwę, nie dzieje się nic. Pospolite polowanie na proszek do zębów, na papier toaletowy, życie jak w motku szklanej waty - niby miękko, a każdy ruch boli.

Ale to, że zawód wchodzi mi w ciało, to czuję. zawód żona. To kaleczy i jątrzy. Przez te skaleczenia uchodzą ze mnie ład i piękno światła.

Drogi jej i Pawia stopniowo się rozchodzą, jest wiecznie nieobecny, ma o wszystko pretensje, do niej i do dzieci. Właściwie nią pogardza, uważa, że to on ma prawo być zmęczony, bo pracuje, a ona przecież cały dzień siedzi w domu. 

Uciekł mi Paw. Wymknął mi się z życia nie wiadomo kiedy.

Z czasem ulgę przynosi alkohol. Jej sytuacja jest tym trudniejsza, że czuje się samotna i obca w rodzinie męża, na nikogo nie może liczyć, nikt jej nie rozumie. 

Proza Anny Janko jest tak intensywna, że sama odczuwałam mękę bohaterki. Współczułam jej, ale bywało, że irytowałam się tym, jak pozwala siebie traktować. No ale to perspektywa dzisiejsza, młodość Hanki przypadła na inne czasy. Zastanawiałam się, dlaczego nie odchodzi. Łatwo powiedzieć, ale kiedy się ma dwoje małych dzieci, nie jest prosto podjąć taką decyzję. Poza tym Hanka się miota od nienawiści, przez zobojętnienie, do coraz rzadszych, ale jednak, wybuchów namiętności i miłości, co pozwala jej przetrwać. Powoli jednak się zmienia - dzieci są coraz starsze, a ona coraz częściej czuje, że musi coś w swoim życiu zmienić. 

Czy dowiem się kiedyś, w jakim celu z tym człowiekiem, te dzieci, ta ja, w takich okolicznościach, tak bezładnie, bezwładnie, bezwiednie ... A nie gdzie indziej? Z kim innym? Inna ja? O, jakże tęsknię do innej ja! Kocham ją i tęsknię. Czy kiedyś się spotkamy? I połączymy? O moja upragniona, daleka ja ...

Jej zapiski są świadectwem drogi, jaką przeszła, i stopniowego wykluwania się nowej Hanki, którą poznamy w kolejnej części cyklu. To nie bunt, to ewolucja, wybijanie się na samodzielność - czas pomyśleć o sobie, o swoim pisaniu, czas porzucić złudzenia i pożegnać się z Pawiem.

Jak wspominałam, książka ma formę krótszych lub dłuższych zapisków, przypomina dziennik. Hanka pisze o swojej codzienności, czasem wspomina przeszłość, ale także snuje refleksje inspirowane rozmaitymi lekturami albo zastanawia się nad sobą, przeprowadza wiwisekcję. 

Jakże trzeba poganiać życie, żeby łaskawie żyło! (...) aby to życie dotknęło w sobie tego czegoś, owej tajemniczej energii, która je uskrzydli i rozpali. Na chwilę. A na co dzień ciągniemy je za sobą, jak dziecko worek z kapciami ...

Nieobca jest jej ironia i dystans do siebie, potrafi być dosadna, pospolita i wściekła, szczególnie, kiedy relacjonuje kłótnie z mężem, albo złośliwa, kiedy pisze o teściowej, której szczerze nie znosi i wcale się z tym nie kryje, innym razem jest głęboka, zadumana nad istotą życia. Kiedy dzieci są małe, dominuje codzienność, potem coraz więcej refleksji.

Bardzo dobra powieść, w której niejedna kobieta może się przejrzeć niczym w lustrze. Przejmująca, skłaniająca do myślenia, ale też dająca przyjemność z obcowania z poetyckim językiem. Jak to się stało, że nie odkryłam tego cyklu wcześniej? A wkrótce napiszę o pozostałych częściach trylogii - postanowiłam czytać tak jak kiedyś tetralogię Eleny Ferrante, czyli zastosować płodozmian: jedna powieść o Hance na zmianę z inną książką.

Izaak Baszewis Singer "Ruda Kejla"

Tym razem będzie dwa w jednym - nowość, a zarazem klasyka.

Nowość, bo powieść Izaaka Baszewisa Singera "Ruda Kejla" (Fame Art 2022; przełożył Krzysztof Modelski) ukazuje się w Polsce po raz pierwszy, w dodatku przełożona została bezpośrednio z języka  jidysz, a nie z angielskiego. Jak zauważa tłumacz w posłowiu, prawdopodobnie jest to w ogóle pierwsza książka Singera przetłumaczona w Polsce z jidysz, pozostałe przekładano z angielskiego. A dlaczego klasyka, wyjaśniać nie muszę. Przy okazji warto napisać kilka słów o wydawnictwie, o którym, przyznaję, wcześniej nie słyszałam. Zawdzięczamy mu wydanie książek siostry i brata Izaaka Baszewisa Singera, Ester Singer Kreitman i Izraela Joszuy Singera. Jego  "Towarzysza Nachmana" miałam już wcześniej w czytniku i chcę przeczytać, a dwie powieści siostry wpisałam czym prędzej na listę książek, które chcę przeczytać. Okazuje się, że to bardzo uzdolnione rodzeństwo - pisali wszyscy, nie tylko noblista Izaak Baszewis, o czym usłyszałam też niedawno. 

Muszę wyznać, ze wstydem (?), że dotąd jakoś niespecjalnie interesowałam się jego twórczością. Dawno temu przeczytałam chyba najbardziej znaną powieść Izaaka Singera "Sztukmistrz z Lublina" i wtedy nie zrobiła na mnie jakiegoś większego wrażenia, właściwie nic z tamtej lektury nie pamiętam. No ale to było naprawdę dawno temu, dziś pewnie zupełnie inaczej bym na nią spojrzała. Kupiłam też "Spuściznę" i "Dwór", ale pewnie dlatego, że mam je w wersji papierowej, a są pokaźnych rozmiarów, dotąd czekają na swój czas. Cóż, należę do tej mniej licznej grupy czytelniczek i czytelników, która pokochała ebooki. Do mojego czytnika mam stosunek bardzo osobisty. No ale do rzeczy.

"Rudą Kejlę" połknęłam jednym tchem i sprawiła mi ta powieść wielką przyjemność, chociaż, jak często bywa w wypadku lektur opowiadających o trudnych sprawach, nie jest to w tym wypadku najwłaściwsze słowo.  Z posłowia napisanego przez Krzysztofa Modelskiego możemy się dowiedzieć, że znawcy literatury jidysz zaliczają ją do kategorii szund, co po polsku tłumaczy się zazwyczaj jako szmira, tandeta, literatura brukowa. Ta terminologia może wprowadzać w błąd, bo nie chodzi tu o brak wartości literackich. Ten termin oznaczał książki, których akcja toczy się półświatku, bohaterami są różne ciemne typy prowadzące podejrzane interesy, słownictwo odbiega od eleganckiego, a ważną rolę może odgrywać wątek kryminalny. Tak właśnie jest w "Rudej Kejli". 

Akcja powieści rozpoczyna się w roku 1911 w warszawskiej dzielnicy północnej, zamieszkanej przede wszystkim przez Żydów, na biednej ulicy Krochmalnej. Główną bohaterką jest tytułowa Ruda Kejla, kobieta piękna, która parała się najstarszym zawodem świata, ale odkąd zakochała się w Jarmem i wyszła za niego za mąż, prowadzi się przykładnie. On też ma za sobą nieciekawą przeszłość - lewe interesy, kradzieże, więzienie. Teraz też próbuje żyć uczciwie. Miłość sprowadziła ich na dobrą drogę, ale codzienność nie jest prosta. Oszczędności się kończą, o pracę niełatwo. W dodatku ściga ich przeszłość. To Maks Kuśtyga, który siedział z Jarmem w jednej celi, z niejednego pieca chleb jadł i zajmował się interesami, oczywiście ciemnymi, na znacznie większą skalę. Zdobył pieniądze, ale miał lekką rękę do ich wydawania, więc musi zarobić kolejne. Najlepiej na handlu żywym towarem, czyli omamianiu młodych, ubogich dziewczyn i wywożeniu ich do brazylijskich burdeli. Pomóc mu w tym mają Ruda Kejla i Jarme. Odkąd go spotkali, nic już nie będzie takie samo. Zacznie się dla nich pasmo problemów i kłopotów. Ona broni się przed Maksem i jego pomysłami, jak może, ale Jarme jest pod jego urokiem i obaj krok po kroku wciągają ją w bagno. 

To zaledwie początek ich przygód. Słowo przygoda jest w tym wypadku i adekwatne, i nie. Bo z jednej strony rzeczywiście trudno oderwać się od tego, co się im przytrafia - umierałam z ciekawości, co zdarzy się dalej, co się z nimi stanie. Towarzyszył temu dreszcz emocji, rosło napięcie, intryga goniła intrygę, dużo tu nagłych zwrotów akcji i nieoczekiwanych zbiegów okoliczności. Z drugiej jednak strony  to historia smutna, ponura i beznadziejna, bo taki jest ich życie. Szczególnie Rudej Kejli, która tak bardzo chce się prowadzić porządnie, a stale ktoś rzuca jej kłody pod nogi. Losy bohaterów przypominają los bohatera tragedii greckiej. Jakby się nie starali, czego by nie próbowali, nie mogą uciec od przeznaczenia. Życie ściąga ich na dno, skąd próbują się wyrwać. 

Jest w tej powieści jeszcze jeden ważny bohater, być może najważniejszy, a na pewno równie istotny jak Ruda Kejla. To Bunem, najstarszy syn rabina z ulicy Krochmalnej, młodszy od Kejli. Spotkają się przypadkowo, on jej pomoże i odtąd ich drogi się splotą. Bunem jest wolnomyślicielem, spotyka się z artystami, sam próbuje malować, dużo czyta i nie są to tylko żydowskie książki religijne, ale na przykład dzieła filozofów. Wszystko to oczywiście w tajemnicy przed rodzicami. Chciałby skończyć studia. Za co? Nawet, gdyby jego ojciec, rabin, miał pieniądze, a przecież ich nie ma, to o żadnym studiowaniu syna nie chciałby słyszeć. Bunem, owszem, powinien studiować, ale Torę i inne święte księgi. Kocha się w Salci, Żydówce z wyższej niż on sfery, która jest anarchistką i rewolucjonistką. Ich związek sprowadzi na niego kolejne kłopoty.

O ile Ruda Kejla uosabia nieokiełznany żywioł, instynkt i poczciwą prostotę, o tyle Bunem zastanawia się nad światem, nad losem człowieka, czyta i rozmyśla. To, co obserwuje, nie napawa go optymizmem.

Uważał, że szaleństwem jest wydawanie dzieci na świat. który oferuje tylko ludzkie tragedie.

Znaczył niewiele więcej niż pyłek na wietrze, ale inni pokładali w nim nadzieję, wiązali z nim swą przyszłość.

... można wierzyć w Boga, a jednocześnie ignorować go w proteście przeciw temu, jak kieruje światem.

... nie zamierzał modlić się do Boga, który wiecznie milczy, puszcza płazem wszystkie ludzkie niegodziwości i nieszczęścia, których doznają stworzone przez niego istoty. Skoro milczy i robi co chce, po co zwracać się do niego z prośbami o łaskę?

Często myślał też o tym, że znajdzie w sobie tyle odwagi, żeby skończyć z sobą, z tym całym uwikłaniem, przeciwstawianiem się okrutnym prawom dyktowanym przez życie, z walką o przetrwanie i owładnięciem przez seks, z bezprawiem władzy, z szaleństwem, zbrodnią, fałszywą nadzieją tych, którzy wierzą, że da się znaleźć sposoby na okiełznanie natury przez obejście jej zasad, sił i praw.

Czytając tę powieść, wielokrotnie nie mogłam oprzeć się wrażeniu, jak bardzo współcześnie brzmi. Cóż, nie jest to książka optymistyczna. Opowiada o chaosie i kruchości świata, co sprawia, że życie człowieka to wieczna niepewność i strach, wieczne potyczki z przeciwnościami. W tle historii bohaterów są burzliwe wydarzenia roku 1905, niespokojne czasy, które potem nastąpiły, a pierwsza wojna światowa i rewolucja w Rosji są tuż za progiem. Ratunkiem może wydawać się wyjazd do Ameryki, gdzie można uciec od europejskich niepokojów i marzyć, że los się do człowieka uśmiechnie. Mit o pucybucie, co stał  się milionerem, który właśnie tam może się ziścić, ma się w najlepsze. I rzeczywiście niektórym się udaje. Ale tylko niektórym. Autor obala ten mit, przygląda się Ameryce bez sentymentu. Większość przybyszów z Europy wegetuje, ciężko pracując. Do tego dochodzi samotność, tęsknota za swoimi stronami, wyobcowanie, słaba znajomość angielskiego.

Ale to nie wszystko, co oferuje czytelniczkom i czytelnikom powieść Izaaka Baszewisa Singera. Jest jeszcze namiętność, rozdarcie pomiędzy dwiema kobietami, dylemat moralny - co robić, ratować siebie, nie patrząc na kłopoty, jakie sprowadzi się na najbliższych, czy myśleć o nich. Może dlatego Rudą Kejlę i Bunema ściga fatum? Może to klątwa? I znowu przypomina się antyczna tragedia. 

Kolejną zaletą tej powieści jest znakomite odtworzenie realiów, najpierw świata ubogich warszawskich Żydów, potem nowojorskich.

Bardzo dobra, ciekawa i przejmująca książka. 

Linn Strømsborg "Nigdy, nigdy, nigdy"

Powieść norweskiej pisarki Linn Strømsborg  "Nigdy, nigdy, nigdy"

(Art Rage 2022; przełożyła Karolina Drozdowska) wychwycił mój czytelniczy radar śledzący pilnie nowości. Tym razem jednak stwierdziłam, że mogę ją sobie darować, bo na temat, który porusza, mam wyrobione zdanie, nie do takich jak ja została skierowana. Minęło trochę czasu, zdążyłam o niej zapomnieć, aż tu pewnego razu wysłuchałam krótkiej podcastowej rozmowy właśnie o tej książce. No i cóż, zostałam przekonana, że warto.

Czas zdradzić, co jest tematem powieści Linn Strømsborg. To bezdzietność z wyboru. Jak wspomniałam, na ten temat mam od dawna sprecyzowane zdanie - to decyzja kobiety. Jeśli nie chce mieć dzieci, z jakiegokolwiek powodu, jej wola. Czasem ulegam złudzeniu, że takie podejście do sprawy macierzyństwa jest już powszechne, bo sama w moim otoczeniu mam wiele młodych kobiet, wcale nie singielek, które dzieci nie mają i mieć ich nie chcą, ale zaraz przychodzi otrzeźwienie i zdaję sobie sprawę, że nie dla wszystkich problemu nie ma. Mogłoby się jednak wydawać, że w liberalnej Norwegii rzeczywiście go nie ma. A jednak pewnie jest, skoro powstała powieść "Nigdy, nigdy, nigdy".

Jej bohaterką i zarazem narratorką jest trzydziestopięcioletnia kobieta, która bardzo świadomie nie chce mieć dzieci. W dodatku jej motywację niektórzy mogą uznać za egoistyczną. Bo w tym przypadku nie chodzi o zawodową karierę - nigdy nie dowiemy się, czym się zajmuje, ale na pewno praca nie jest dla niej priorytetem, nie stoi w centrum jej życia. Nie chodzi też o coraz częstsze dziś przekonanie, że nie ma co sprowadzać dziecka na ten niepewny, zagrożony katastrofą klimatyczną świat. Powodem rezygnacji z macierzyństwa nie jest też w jej przypadku problem zdrowotny ani brak partnera, ojca dla potencjalnego dziecka. Od ośmiu lat tworzy szczęśliwy związek z Philipem, oboje zgadzają się, że nie chcą być rodzicami. Jak się okaże do czasu. Nie jest to też przypadek bohaterki filmu "Zdarzyło się" będącego ekranizacją prozy Annie Ernaux. Tamtej dziewczynie macierzyństwo przerwałoby studia, które były drogą do upragnionego przez nią i przez jej rodziców awansu społecznego. Tu nie potrafię się powstrzymać, aby nie przytoczyć jej słów skierowanych do profesora, któremu tłumaczy, że nie chodziła na zajęcia z powodu choroby, która atakuje tylko kobiety i przemienia je w gospodynie domowe. 

Wobec tego dlaczego bohaterka powieści Linn Strømsborg  nie chce być matką? Bo lubi swoją wygodną codzienność. Doskonale wie, że dziecko ją zmieni, będzie domagać się czasu i uwagi. Koniec z życiem na własnych warunkach. Aby nie być gołosłowną dwa cytaty.

Chodzi o strach przed tym, że sama zniknę - że stracę nie ciało, lecz głowę.

Obawiam się zamknięcia, uwięzienia w relacji, która sprawia mi ból. Można odejść od partnera, można się rozwieść, rozejść, rozstać i nigdy już z sobą nie rozmawiać. Ale dziecka nie sposób porzucić, mamą zostaje się na zawsze. 

Narratorka prowadzi coś w rodzaju wiwisekcji, przygląda się sobie i swoim relacjom z innymi, z którymi musi się stale konfrontować w kwestii macierzyństwa. Jakby ludzie nie mogli zająć się swoimi problemami i mieli potrzebę ciągłego przekonywania jej, że popełnia błąd i na pewno kiedyś będzie tego żałować. Chcąc nie chcąc, stale odpowiada sobie na te pytania i wciąż na nowo  utwierdza się w swojej pewności nieposiadania dzieci. Kto ją nagabuje? Oczywiście matka, która chciałaby mieć wnuki. Chociaż trzeba przyznać, że nie jest zbyt nachalna. Miałam wrażenie, że ich relacja robi się w miarę upływu czasu głębsza, a matka godzi się z decyzją córki, co nie znaczy, że ją akceptuje. Inni krewni. Jest kapitalna scena rodzinnej Wigilii - wszyscy członkowie młodego pokolenia albo rodzicami już są, albo wkrótce nimi zostaną. Chaos, jaki generują ich dzieci, staje się nieprawdopodobny. Bohaterka czuje się przytłoczona, a ja razem z nią, hałasem i mnóstwem stwarzanych przez potomstwo drobnych problemów, które trzeba szybko rozwiązywać. To taka sytuacja, kiedy ktoś, kto nie jest rodzicem, nie znajduje też wspólnego języka z tymi wszystkimi ludźmi, którzy dzieci mają, i zostaje postawiony poza nawiasem. Są wreszcie jej rówieśniczki i rówieśnicy. Niektóre i niektórzy z nich mieli jeszcze niedawno podobne poglądy jak ona, ale z różnych powodów decydują się jednak na dzieci. Nagle zaczynają się dziwić jej uporowi i przekonywać ją, że wkrótce i ona zmieni zdanie. 

Problem jeszcze bardziej się zaostrza, kiedy parze najlepszych przyjaciół jej i Philipa rodzi się dziecko. Oni też tego nie planowali, ale zdarzyło się i jest. Ciesząc się swoim szczęściem, czują potrzebę przekonywania jej do zmiany zdania. Nagle okazuje się, że i Philip chciałby zostać ojcem. Co zrobić? Kto ma ustąpić? Czy można być razem, kiedy dwie osoby nie zgadzają się w tak fundamentalnej sprawie? A jeśli nadal bardzo się kochają? Nie da się łatwo przejść do porządku dziennego nad taką różnicą zdań. Jednocześnie narratorka obserwuje, jakie zmiany w życiu pary jej przyjaciół wprowadziło dziecko i to tylko utwierdza ją w jej decyzji. Z jednej strony są szczęśliwi, a z drugiej coraz bardziej zmęczeni, zniecierpliwieni, szczególnie ona nie chce się przyznać, że macierzyństwo dalekie jest od sielankowej wizji sprzedawanej w mediach społecznościowych, jakby chciała za wszelką cenę udowodnić bezdzietnej przyjaciółce, że się myli, tkwiąc w swoim uporze, bo przecież posiadanie dziecka to tylko wielka radość.

Bohaterka chcąc żyć na swoich warunkach, staje się coraz bardziej osamotniona. Stopniowo traci znajomych, bo oni zajęci są swoimi rodzinami. Ale wbrew temu, co mogłoby się wydawać, nie czuje się nieszczęśliwa, nie cierpi z powodu samotności. To kolejne tabu albo stereotyp - lubimy myśleć, że każdy, kto jest sam, musi być w głębi duszy z tego powodu nieszczęśliwy. "Nigdy, nigdy, nigdy" to także książka o tym, że zmiany w życiu są nieuchronne i nic nie trwa wiecznie. Żyjąc, tracimy znajomych, przyjaciół, relacje. Nasze drogi się rozchodzą i nie ma w tym niczyjej winy, tak po prostu jest.

Powieść Linn Strømsborg stanowi rodzaj manifestu, wyznania wiary głównej bohaterki, a może również autorki. Dlatego momentami przyjmuje charakter dyskursywny. Nawet opowieść o dziadkach narratorki sprawia wrażenie przykładów dobranych pod tezę (oczywiście przez autorkę). Bo rodzice jej matki, kiedy tylko odchowali dzieci, a mieli ich kilkoro, wyjechali do Hiszpanii i tam zaczęli żyć sobie beztrosko na swój rachunek. Więzi między nimi i ich dziećmi praktycznie zostały zerwane, między nimi a wnukami w ogóle się nie wytworzyły. Narratorka dyskutując z sobą i z czytelniczką czy czytelnikiem, pisze o tym, że prawdopodobnie tak naprawdę nie chcieli mieć potomstwa. Zdecydowali się na nie, bo wtedy prawie nikomu nie przychodziło do głowy, że może być inaczej. Ulegli presji społecznej. Dziś ta presja ciągle jest, ale można się jej przynajmniej przeciwstawić. 

Książkę czyta się jednym tchem. Działała na mnie bardzo intensywnie. Nie jest arcydziełem pod względem literackim, ale przemieszanie żywiołu powieściowego z dyskursywnym daje ciekawy efekt - to nie  tylko prosta powieść skupiona na fabule. Na pewno warto po nią sięgnąć ze względu na temat. Można się skonfrontować z innym sposobem myślenia albo utwierdzić w swoich przekonaniach, można też dostrzec w losach bohaterów własne doświadczenia.

Popularne posty