Sarah M. Broom "Żołty dom. Wspomnienia"

Sama już nie pamiętam, jak to się stało, że spośród mnóstwa nowych

książek, jakie ukazują się co tydzień, wpadł mi w oko "Żółty dom. Wspomnienia" Sarah M. Broom (Agora 2020; przełożył Łukasz Błaszczyk). Czy gdzieś o nim usłyszałam? Przeczytałam? Czy po prostu zobaczyłam wśród nowości i zainteresował mnie temat? Tak czy siak, wpisałam na listę książek, które chcę kupić i przeczytać i dość szybko, korzystając z promocji, zadanie wykonałam. Czym jest ta nagrodzona National Book Award książka afroamerykańskiej dziennikarki i pisarki? To historia rodziny, wspomnienia, a raczej historia, samej autorki, ale także opowieść o życiu ludzi z gorszych albo nawet złych dzielnic, szczególnie o Afroamerykanach, o mieście - Nowym Orleanie, o traumie związanej z huraganem Katrina, który w sierpniu 2005 roku je spustoszył, i o domu w sensie dosłownym i symbolicznym. 

Problemem tej książki jest moim zdaniem właśnie jej wszystkoizm. Za dużo srok za ogon chciała na raz złapać autorka. Dlatego lekturze towarzyszyły zmienne odczucia - całe partie książki pochłaniałam z wielkim zainteresowaniem, aby potem natrafić na jakiś nużący fragment. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że przecież to już było, podobne historie już nie raz  czytałam. Gubiłam się też w mnogości bohaterów - rodzina autorki była i jest bardzo liczna, wszyscy jej członkowie, niektórzy częściej, inni rzadziej, pojawiają się na kartach jej wspomnień. Do tego dochodzą sąsiedzi, koleżanki i koledzy ze szkoły, przyjaciele. Najmniej interesujące i najbardziej banalne wydały mi się wspomnienia i osobista historia Sarah M. Broom. Autorka opowiada nie tylko o swoim dzieciństwie, ale także o poszukiwaniu drogi życiowej już po studiach, czyli na przykład o pracy w jednym z biedniejszych afrykańskich państw, Burundi. Jak to się ma do innych tematów książki? Był moment, kiedy wydawało mi się, że to kobieca wersja historii Didiera Eribona ("Powrót do Reims"), czyli opowieść o szukaniu własnej drogi przez kogoś, kto nie dość, że pochodzi z niższej warstwy społecznej, to jeszcze należy do jakiejś mniejszości. On jest gejem, ona jest czarna. Ktoś taki chcąc wyrwać się ze swojego środowiska i aspirując do zdobycia wykształcenia, jest skazany na szukanie po omacku, bo nie ma tego całego zaplecza kulturowego, tego całego backgroundu, jaki mają ludzie zamieszkujący piękne dzielnice (czytaj: lepsze). Dlatego jego droga jest trudniejsza, najeżona przeciwnościami, dłuższa, okupiona wieloma złymi wyborami. Kiedy już, już wydawało mi się, że to po to autorka opowiada swoje perypetie, wszystko jednak rozmywało się w nadmiarze szczegółów i bocznych dróg.

A teraz o tym, co ciekawe i co sprawiło, że lektury "Żółtego domu" nie uważam za czas stracony. Najbardziej zainteresowały mnie dwie sprawy, które ściśle są ze sobą powiązane. Pierwsza to warstwa społeczna tej opowieści, a druga huragan Katrina, a przede wszystkim jego konsekwencje, z którymi miasto, władze stanowe i krajowe nie uporały się przynajmniej do roku 2011, sześć lat po huraganie, kiedy to autorka po raz kolejny wraca do swojego rodzinnego miasta, aby w nim na jakiś czas znowu zamieszkać. Jak jest dzisiaj, piętnaście lat po Katrinie, nie wiem. Trochę nawet szperałam po internecie, ale właściwie niczego nie znalazłam.

Sarah M. Broom urodziła się i wychowała we wschodniej dzielnicy Nowego Orleanu, w dzielnicy, gdzie tereny mieszkaniowe mieszały się z przemysłowymi albo z takimi zostawionymi odłogiem, sprawiającymi wrażenie niczyich. Był moment kiedy przed tym miejscem według władz miasta sprzymierzonych z biznesem, szczególnie deweloperskim, rysowała się świetlana przyszłość. Przynajmniej na papierze. Dlatego powstawały nowe osiedla, zachęcano do kupowania mieszkań, ale plany te, jak się okazało, z różnych przyczyn od początku były palcem na wodzie pisane, a ostatecznie nigdy się nie urzeczywistniły, a gwoździem do ich trumny stała się Katrina, która dzielnicę zrujnowała doszczętnie i sprawiła, że większość tych, którzy nie zginęli, musiała opuścić Nowy Orlean, szukając schronienia u krewnych w innych miastach i stanach. Taki los spotkał także wielu bliskich autorki - w mieście zostali nieliczni. Mimo szumnego planu powrotów ogłoszonego przez władze miejskie do roku 2011 większość z uciekinierów nadal pozostawała przesiedlona, bo zwyczajnie nie miała do czego wracać. Program pomocy grzązł w biurokratycznych procedurach i ślimaczył się niemożebnie. Nawet znajomości nie mogły niczego przyspieszyć. W dzielnicy, w której urodziła się i mieszkała autorka, zawsze było brzydko i niebezpiecznie, a po przejściu huraganu zrobiło się jeszcze gorzej. 

To właśnie w tam, we wschodnim Nowym Orleanie, jej matka, kiedy miała zaledwie dziewiętnaście lat, kupiła niewielki domek, ten tytułowy żółty dom. Była pierwszą osobą ze swojej licznej rodziny, która stała się właścicielką nieruchomości. Wtedy oznaczało to wielkie osiągnięcie. Niestety dom, który był dumą rodziny, z czasem stał się pewnego rodzaju obciążeniem. Po pierwsze z upływem lat ulica, na której się znajdował, stała się złą ulicą, po drugie systematycznie podupadał, a na remonty właścicielki nie było stać. O sprzedaży i kupnie czegoś innego trudno było marzyć, bo dom stracił znacznie na wartości, okolica stała się zupełnie nieatrakcyjna, a ceny przyzwoitych nieruchomości poszybowały w górę. Ostateczny cios zadał mu najpierw inny huragan na wiele lat przed Katriną, a potem niespodziewana śmierć ojca autorki, którego właściwie nie poznała, bo zmarł, kiedy była jeszcze niemowlęciem. Odtąd dom systematycznie chylił się ku upadkowi, aby ostatecznie przestać istnieć w wyniku niszczycielskiego kataklizmu, jakim okazała się Katrina. Dlatego Sarah M. Broom zna jego  świetność  tylko z rodzinnych wspomnień. Jej uczucia wobec żółtego domu są dwuznaczne. Z jednej  strony to bardzo ważne miejsce, rodzinne gniazdo scalające liczne rodzeństwo, korzenie, historia, wspomnienia, kiedyś powód do dumy. Miejsce na ziemi, to jedyne. Z drugiej strony powód do wstydu. Ani Sarah, ani starsze rodzeństwo, które za czasów jej dzieciństwa i młodości mieszkało jeszcze w żółtym domu, nie odważyło się zaprosić tu swoich rówieśników ze szkoły, co z czasem stawało się powodem wykluczenia. Jej koleżanki nie zdawały sobie sprawy, jaka jest rzeczywista przyczyna takiego stanu rzeczy, dlatego brak rewanżu traktowały jako przejaw lekceważenia, niechęci, złego wychowania. Autorka opowiada o całej strategii, jaką stosowała, próbując wymigać się od zaproszenia kogoś, u kogo wcześniej gościła. Wszystko na nic - zawsze kończyło się ochłodzeniem znajomości lub jej zerwaniem. A jednak szczególnie jej dwaj starsi bracia i matka obsesyjnie wracają do zrujnowanego domu, a potem już na samą działkę po nim. Posiedzą na trawie, grilują, strzegą. Czego, skoro nic nie zostało? Wspomnień, rodzinnej historii. 

Kiedy myślimy o takich znanych turystycznie miastach jak Nowy Orlean, o czym właściwie myślimy? Kiedy je odwiedzamy, co oglądamy? Odpowiedź jest oczywista - te miejsca w powszechnej świadomości to tylko to, co atrakcyjne turystycznie. W wypadku Nowego Orleanu  Dzielnica Francuska, zaledwie kilkanaście ulic położonych na niewielkim ułamku terenu, jaki zajmuje całe miasto. Ale przecież to obraz fałszywy. Prawdziwe życie jest gdzie indziej. W lepszych i gorszych dzielnicach. Tym wszystkim nie zaprzątamy sobie głowy. Między Dzielnicą Francuską, a wschodnią, skąd wywodzi się autorka i jej rodzina, jest przepaść. Sarah M. Broom, kiedy w 2011 roku po powrocie do miasta wynajęła mieszkanie właśnie w tej najatrakcyjniejszej dzielnicy, wspomina swoje nieliczne wizyty w tym miejscu - w szkolnych czasach była tam zaledwie kilka razy. Z wycieczką  albo z matką, od wielkiego święta. Turystka w swoim mieście. Właściwie nawet nie turystka, raczej ktoś z innego świata. Bo nie czuła się tu ani u siebie, ani ze swobodą, jaka charakteryzuje turystę.

I właśnie to jest w tej książce najciekawsze. Frapujące i przerażające są też opisy żywiołu, jakim była Katrina. Warto przeczytać te fragmenty, bo uświadamiają, czym są i przede wszystkim, jakie dramatyczne skutki niosą za sobą takie katastrofy. Pamiętam, że słuchając w polskich mediach relacji o tamtych zdarzeniach, po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że nawet wielkie mocarstwo jest bezbronne w obliczu takiego kataklizmu. Dziś po rozmaitych lekturach wiem, że to mocarstwo już wtedy stało na glinianych nogach. Teraz jego bezsilność obnaża pandemia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty