"Pan Mani" Awrahama B. Jehoszuy, dużo więcej niż saga żydowskiej rodziny.

Czas najwyższy napisać o książce. Ostatnio tylko kino i kino, co nie znaczy, że nic nie czytam, ja czytam stale. Chwilę temu skończyłam powieść izraelskiego pisarza Awrahama B. Jehoszuy "Pan Mani" (Cyklady 2008). Jehoszua urodził się w 1936 roku w Jerozolimie, a więc jest mniej więcej rówieśnikiem Amosa Oza. Na jego trop wpadłam, kiedy zainteresowałam się współczesną literaturą izraelską. Chciałam znaleźć coś jeszcze poza moim ukochanym Ozem, coś równie mocno osadzonego w izraelskim klimacie i obyczajowości. Psychologiczne powieści Zeruy Shalev są ciekawe, ale równie dobrze ich akcja mogłaby się toczyć gdziekolwiek, a po Kereta na razie nie sięgnęłam, bo to nie moje klimaty, może kiedyś się skuszę. W Polsce wyszły dotąd trzy powieści Jehoszuy, wszystkie w tym samym wydawnictwie. Oprócz tej, o której za chwilę, jeszcze "Powrót z Indii" i "Kochanek" (ten ostatni czeka na półce na swoją kolej). A teraz do rzeczy, czyli do "Pana Maniego".

Właściwie panów Manich jest aż pięciu, bo to historia rodzinna, chociaż trudno nazwać ją sagą. Nie znajdziemy tu losów rozgałęzionego rodu, wątków pobocznych opowiadajacych o innych członkach rodziny sefardyjskich Żydów. Poznajemy epizody z życia kolejnych mężczyzn z  rodu Manich i ich krótkie, ale zawsze niezwykłe, nietuzinkowe, powikłane historie. Całość pokazuje z jednej strony pewnie w jakiś sposób typowe losy Żyda, trochę (u zarania) wiecznego tułacza, z drugiej strony jednak chyba nie do końca, gdyż jeden z nich owładnięty był ideą powstania państwa (a ten epizod to rok 1918, kiedy tymi ziemiami władają Turcy), w którym obok siebie w zgodzie i miłości żyć będą Żydzi i Arabowie. Piękna myśl, niestety do dziś pozostaje utopią.

Powieść ma oryginalną konstrukcję: składa się z pięciu części - rozmów, przy czym za każdym razem słyszymy tylko jednego z rozmówców, bo wypowiedzi drugiego zostają pominięte. Tylko raz, w ostatnim rozdziale (Ateny rok 1848) interlekutorem jest pan Mani, Abraham, najstarszy z rodu, którego poznajemy. Pozostałe epizody (kibuc Maszabe Sade 1982, Iraklion 1944, Jerozolima 1918, Jeleni Sad koło Oświęcimia 1899) to rozmowy osób, które, zawsze przypadkowo, na pewien czas zetknęły się z jednym z Manich. Uważny czytelnik pewnie zorientował się, że akcja rozwija się pod prąd czasu, historie rodziny poznajemy od roku 1982 do pierwszej połowy wieku dziewiętnastego. Rozdziały zaczynają się od zwięzłej historii obu rozmówców, kończą równie krótką informacją o ich dalszych losach. Co ciekawe opowiadający o Manim, z którym los go zetknął, też jest postacią ważną, za każdym razem staje się równoprawnym bohaterem rozdziału. A ponieważ są to polski Żyd, brytyjski oficer (też o żydowskich korzeniach), niemiecki żołnierz i izraelska dziewczyna, poznajemy odmienny punkt widzenia na kwestię żydowską. Za każdym razem ten, kto opowiada nawet niemiecki oficer, który ma na rękach krew wielu Żydów, jest zafascynowany Manim, którego spotkał. W taki oto sposób, w pięciu odsłonach, odkrywamy historię rodziny, dokopujemy się do kolejnych tajemnic, rodzinne puzzle powoli wypełniają się, aż na końcu poznajemy tajemnicę największą. Przy okazji, jak już wspomniałam, obcujemy z wieloma interesującymi postaciami.

Nie będę tu oczywiście opowiadać historii ani zdradzać tajemnic, wspomnę tylko o zagadnieniach ogólniejszej natury poruszanych w powieści. U zarania jest to historia trochę Żydów - tułaczy wędrujących po Europie i osmańskim imperium, rabinów i drobnych kupców. To czasy, kiedy Jerozolima jest jeszcze stosunkowo niewielkim miastem zamieszkiwanym przez różne nacje i odwiedzanym przez pielgrzymów. Żeby się do niej dostać, trzeba z Jaffy wędrować kilka dni konno lub wozem, stale w górę, zatrzymując się w niewielkich, zwykle arabskich osadach. Potem przenosimy się w epokę, kiedy rodzi sie ruch syjonistyczny. Pojawiają się, właściwie raczej się o nich wspomina, postacie autentyczne na przyklad Herzl. W tym epizodzie ważną rolę odgrywa rodzeństwo polskich Żydów spod Oświęcimia. Kolejnego z rodu Manich spotykamyw Jerozolimie w czasach mandatu brytyjskiego. To okres marzeń o samodzielnym, niepodległym państwie. Wreszcie druga wojna światowa i Holocaust, pokazany tu nietypowo, bo z perspektywy Krety, która niby na obrzeżach Europy, przechodzi z rąk do rąk i kiedy zostaje zdobyta przez Niemców, tutejsi Żydzi nie mogą już czuć się bezpiecznie. W tej części poruszyła mnie historia Egona, niemieckiego oficera, który w pewnym momencie odkrywa cały bezsens ścigania Żydów i innych niemieckich wrogów. Jednak remedium, jakie wymyślił, aby ocalić Niemców (tak, Niemców) jest makiaweliczne. Niemcy są tu jak ów Pijak z "Małego Księcia", który pije, aby zapomnieć o tym, że pije. Na chwilę oddam głos Egonowi:

"Natychmiast trzeba było założyć obóz jeniecki i zamknąć w nim tych, którzy nas nienawidzą, byśmy mogli ich liczyć dwa razy dziennie, rano i wieczorem, i mówić sobie: "To wszyscy, nie ma więcej" ... Ale sami sobie nie możemy uwierzyć, że to naprawdę wszyscy i więcej nie ma, więc urządzamy poszukiwania kolejnych wrogów, którzy zaraz się znajdują, ale znów nie dowierzamy, że jest ich tak niewielu, dlatego torturujemy ich, by wydali w nasze ręce następnych, i tak dalej, i tak dalej ..."

I tak oto łapanie wrogów narodu niemieckiego staje się rodzajem pracy, szychty niczym w fabryce, sztuką dla sztuki, zadaniem, które trzeba wykonać, a wszystko to w nużącym znoju prowadzącym do samotności. Jaka jest na to rada, według Egona? Jedynym ratunkiem dla Niemców jest to, aby Żydzi wyrzekli się swojego żydostwa ("trzeba im pozwolić, aby sami się z tego wycofali ..."), wtedy będzie można zaprzestać tych żmudnych pościgów. Wtedy wreszcie Niemcy staną się narodem wolnym.

Na koniec (w książce na początek) poznajemy współczesny Izrael (ścislej Izrael z roku 1982, wtedy powstawała powieść) skonfliktowany z sąsiednimi państwami, najeżdżany przez swoich wrogów, toczący z nimi wojny w obronie państwa, które tak niedawno powstało. Z pięknej utopijnej idei o tym, że w jednym państwie mogą żyć obok siebie różne narody, które od wieków zamieszkiwały te ziemie, nie pozostało nic. Ale historia jest w tej powiesci tylko tłem, chociaż ważnym, dla ludzkich nietuzinkowych losów.

Osobnym bohaterem książki jest Jerozolima. Ta współczesna podzielona na dwie części, ta z początku dwudziestego wieku i ta dziewiętnastowieczna, mieszanka kultur, narodów i wyznań. Jerozolima, z której się ucieka, by do niej tęsknić, Jerozolima - fantazmat, o której się marzy, by choć raz w życiu ją ujrzeć. Jerozolima, do której się wraca po latach wygnania, albo taka, którą się traci. I wreszcie współczesna, miejsce, w którym się po prostu mieszka i żyje. Razem z bohaterami wędrujemy przez smagane wiatrem, deszczem, a nawet śniegiem zaułki, odwiedzamy świątynie, synagogi, kościoły, meczety, przechodzimy przez bramy w miejskich murach, kulimy się z zimna w nieogrzewanych domach. Wiele tu opisów konkretnych miejsc: tych współczesnych i tych sprzed wieków, niczym ze starych fotografii. To, co tak lubię w literaturze.

Interesująca, oryginalna powieść.


"Schronienie", smutny film Ozona.

Kolejny raz o filmie. Tym razem wybrałam się na "Schronienie" Ozona. Lubię takie kino: kameralne, psychologiczne, pokazujące meandry ludzkich uczuć. Niewiele tu się dzieje, obserwujemy skomplikowane międzyludzkie relacje, reżyser skupia się na bohaterach, na tym, co czują i przeżywają, tempo filmu jest wolne. Kto lubi takie kino, powinien zobaczyć, a dodatkowym atutem są piękne, nadmorskie krajobrazy (nie udało mi się rozgryźć, jaki to rejon Francji). Jest to historia dwudziestokilkuletniej Mousse, narkomanki, która po śmierci (z przedawkowania) swojego partnera odkrywa, że jest w ciąży. Zrażonych uspokajam: Mousse nie przypomina ćpunki z powszechnych wyobrażeń. Jest śliczna, elegancka i chyba pochodzi z dobrej rodziny. Zainteresowanych wysyłam do kina, a tych, którzy już byli, jak zwykle zachęcam do lektury ciągu dalszego.

Z Ozonem jest tak, że lubię tylko niektóre jego filmy. Właściwie dotąd podobał mi się tak naprawdę tylko "Czas, który pozostał". "Rickiego" nie miałam ochoty obejrzeć, a "Osiem kobiet" to nie moje klimaty. W tym pierwszym największe wrażenie zrobiła na mnie samotność głównego bohatera. Jak bardzo samotnym trzeba być, aby świadomie zdecydować się umierać z dala od bliskich. Romain na wieść o tym, że jest śmiertelnie chory, ucieka. Nie informuje nikogo o swojej chorobie i wyjeżdża. Happy endu nie będzie. "Schronienie" też cały czas krąży wokół tych tematów: samotności, ucieczki i śmierci.

Mousse i Louise żyją sami w wielkim, pustym mieszkaniu jego matki. Prawdopodobnie nie kontaktują się z nikim poza dilerem narkotyków. On stracił kontakt z rozwiedzionymi rodzicami i bratem, Paulem. O niej właściwie niewiele wiemy, na pewno jednak nie podtrzymuje żadnych rodzinnych więzi. Wystarcza im własne towarzystwo i narkotyki. Kiedy Louise umrze, Mousse zostanie zupełnie sama. Jego matka zimno powie jej, że rodzina nie chce, aby urodziło się dziecko, skoro Louise nie żyje. Spokojnie zaoferuje pomoc znajomego lekarza. Chłód aż bije od tej eleganckiej, zamożnej kobiety. Jest uprzejma, ale zdystansowana i odpychająca. To ojciec Louisa płacze po nim, matka nie, chociaż mówi o swoim cierpieniu. Tylko Paul okaże zrozpaczonej dziewczynie odrobinę zainteresowania i serdeczności, proponując, aby wzięła sobie z  pokoju ukochanego jakieś pamiątki po nim.

Po śmierci Louisa osamotniona Mousse wyjeżdża z Paryża i izoluje się od ludzi, spędzając czas w domku gdzieś na francuskim wybrzeżu. W samotności przeżywa żałobę i próbuje się zmierzyć ze zbliżającym się nieplanowanym macierzyństwem. Ciąży nie usunęła, bo jak sama mówi, rozwijające się w niej dziecko przypomina jej o ukochanym. Niby żyje normalnie, ale płacz, którego nikomu nie pokazuje, i izolowanie się od ludzi zdradzają jej stan. Kiedy nieoczekiwanie pojawi się Paul, nie będzie skakała z radości. Pozwoli mu zostać, ale wyraźnie da do zrozumienia, że każde ma żyć po swojemu. Początkowo spotykać się będą tylko w czasie wspólnych posiłków. Stopniowo pomiędzy tym dwojgiem  nawiąże się więź. Powoli otwierają się przed sobą, wspominając zmarłego i łączące ich z nim relacje. Mousse zwierza się ze swoich lęków o przyszłość. W Paulu budzi się czułość dla mającego przyjść na świat dziecka. Początkowo niepewnie, potem z czułością właśnie dotyka zaokrąglonego brzucha dziewczyny, który ona bez skrępowania eksponuje na plaży. Ale ze swoim cierpieniem, ze swoją żałobą, ze swoimi lękami i niepewnością Mousse i tak pozostanie sama. Jej osamotnienie jest tym bardziej widoczne, im intensywniej rozwija się romans Paula i Serga. Może dlatego w pierwszym odruchu zachowa się wobec tego ostatniego niezbyt uprzejmie? Będzie zazdrosna o rozwijające się uczucie? Przestraszy się, że utraci Paula, jedynego człowieka, którego jakoś obchodzi jej los?

Mousse cierpi, tęskni za ukochanym i pewnie dlatego potrzebuje bliskości, chyba bardziej niż uczucia. To dlatego pójdzie z podrywającym ją nieznajomym do jego pokoju z pięknym widokiem, ale ostatecznie nie prześpi się z nim, tylko poprosi, aby ją przytulił. Ten intymny gest jest rozpaczliwą próbą oszukania dojmującej samotności. Pewnie taką samą próbą będzie noc spędzona z Paulem. Lubię, kiedy kino czy literatura pokazują takie nieoczywiste, niezrozumiałe, skomplikowane, nagłe  relacje między ludźmi. Odkrywają to, co skrywane, to, co bywa zaskoczeniem dla bohaterów. Facet, który bez ogródek proponuje nieznajomej, ciężarnej dziewczynie seks. Dziewczyna, która z nim idzie. Mousse i Paul, którzy spedzają ze sobą noc. Ona, by zagłuszyć samotność? Bo dostrzega w Paulu mężczyznę? A on, skoro nie lubi kobiet, dlaczego? Na te pytania nie ma i pewnie nie musi być jednoznacznych odpowiedzi. Tak bywa.

Pobyt w nadmorskiej samotni, ciąża, spotkanie z Paulem są dla Mousse rodzajem świeckich rekolekcji. Rozpamiętuje swoją przeszłość, rozmyśla o przyszłości, dojrzewa. Teraz może świadomie podjąć decyzję. Muszę przyznać, że to, co robi, było dla mnie zaskoczeniem. Mousse zrozumiała, że jeszcze nie jest gotowa do miłości, nie potrafi zająć się córeczką. Zostawia ją w rękach tego, kogo na swój sposób też pokochała, a komu na pewno zaufała. Czy kiedyś wróci, jak obiecuje? Czy może znowu ulegnie nałogowi i zapomni o dziecku i Paulu? Obie wersje są prawdopodobne. Czy będzie miała siłę, aby poszukiwać dalej?

Nie jest to film wielki, ale mnie poruszył i nie żałuję, że go obejrzałam. Do "Czasu, który pozostał" dorzucam jeszcze jeden obraz Ozona, który dobrze zapamiętam.

"Muzyka", film o ludzkiej małości.

Film goni film. Nastał urodzaj na dobre kino, więc korzystam. Tym razem obejrzałam słowacką "Muzykę" Juraja Nvoty. Akcja rozgrywa się w roku 1979 w mieście leżącym tuż nad granicą austriacką. Bohaterem jest Martin pracujący jako olejarz w wieży ciśnień. Ma żonę, spodziewa się dziecka, mieszka z okropnymi teściami w suterenie ich domu i marzy o graniu jazzu. Tyle wprowadzenia wystarczy. Z góry ostrzegam, że to nie komedia. Owszem jest kilka śmiesznych scen, ale to wszystko. Środowisko, jakie portretuje Nvotny, mnie przypomina to, jakie znamy z filmów Wojciecha Smażowskiego. Takiej galerii antypatycznych i brzydkich ludzi dawno w kinie nie widziałam (jeszcze gorzej było w belgijskim "Boso, ale w ostrogach"). Nie znajdziemy tu jednak wielkich tragedii, dramatów czy zbrodni. Ot, zwyczajne życie i zwyczajne świństwa. Na pewno nie jest to film wybitny, ale niewątpliwie wart obejrzenia. Polecam, a tych, którzy już widzieli, zapraszam do przeczytania ciągu dalszego.

Dla mnie to film o zaprzepaszczonych marzeniach i moralnym upadku. Ile w tym winy Martina, a ile okoliczności, w jakich przyszło mu żyć?

Jak wspomniałam we wstępie, dawno nie widziałam w kinie takiego morza brzydoty. Tacy są teściowie Martina i jego szwagier. Trudno powiedzieć, na ile są brzydcy, a na ile zaniedbani: rozczochrani, rozmemłani, w okropnych, domowych ciuchach, w przysłowiowych rozdeptanych kapciach. Nie szczędzą sobie wzajemnych złośliwości i obelg. Celuje w tym teściowa, która potrafi słodkim, cichym głosem, okraszonym uśmiechem, powiedzieć Martinowi, że gdyby nie dziecko, już dawno by się go pozbyła. Szwagier to troglodyta, debil, który pije i pragnie kobiety. Nie marzy o uczuciu, raczej o zaspokojeniu swoich samczych instynktów. Najpoczciwszy wydaje się teść pod pantoflem strasznej żony. On jest tylko brzydki w swoim rozmemłaniu. Na tym tle córka tej pary, żona Martina, Maria wydaje się być aniołem. Ma buzię niewinnej, ślicznej dziewczynki o zdziwionych oczach. Jest trochę szalona, albo po prostu narwana w swych zachowaniach, co się Martinowi podoba i co odróżnia ją jakoś od koszmarnej rodzinki. Do czasu jednak. Mam wrażenie, że im dłużej jest w ciąży, tym wredniejsza się staje i niestety niebezpiecznie zaczyna przypominać swoją matkę. Martin w tej rodzinie jest kimś obcym, ma inne zainteresowania i zwyczaje. Być może dlatego traktuje się go jak zło konieczne. Prawdopodobnie przybył do tego miasta za pracą, a może za dziewczyną. Nie ma żadnej rodziny, żadnych przyjaciół. Jest popychadłem i w końcu jego rola zaczyna sprowadzać się tylko do zarabiania pieniędzy. Kiedy urodzi się dziecko, Maria tylko tego będzie od niego oczekiwać. Jego samotność, obcość i izolacja są teraz już nie tylko metaforyczne, ale i dosłowne. Zostaje sam w ohydnej suterenie, a Maria z dzieckiem zostaje przez matkę-generała zabrana na górę, bo, jak mówi, tam im będzie lepiej.

Początkowo dla Martina jedyną odskocznią jest muzyka. Marzy o karierze jazzmana i gra na saksofonie, co ciekawe, w godzinach pracy. Najszczęśliwszy jest wtedy, kiedy może być sam w pustej hali. Obowiązków ma najwyraźniej niewiele, od czasu do czasu pokręci jakimś zaworem. Czy ma talent? Nie mnie oceniać, bo niestety słuchu nie mam za grosz, ale pewnie nie, co najwyżej przeciętny. Nie zostanie członkiem jazzbandu, będzie grał na weselach i po prostu do kotleta. Na domiar złego ten drugi rodzaj działalności zostanie okupiony serią zgniłych kompromisów politycznych i łapówkarskich, a nawet odzieżowych (koszmarna, lśniąca marynarka wypożyczona z telewizji). I w tym świecie Martin również obraca się wśród śliskich, obrzydliwych typów. Taki jest  nieformalny szef kapeli, który w tym środowisku czuje się jak ryba w wodzie, i przewodniczący komisji, przed którą zdają egzamin. I tylko stary, zapijaczony i chyba nie bardzo szczęśliwy profesor potrafi zachować dystans do tego, co robi. Im bardziej profesjonalne staje się granie, tym większa degrengolada moralna. Trudno tu mówić o świństwach. Ot, tu łapówka, aby zagrać w lepszym miejscu za lepsze pieniądze, tu jakiś występ na partyjnej imprezie, tu napisanie kantaty na cześć Lenina, tu udawanie, że wielbi się partię. Niby mózgiem wszystkiego jest szef, niby Martin się wzdraga, trochę buntuje, nieśmiało protestuje, ale ostatecznie nie zrobi nic. Jest  człowiekiem bez właściwości. Pewnie dlatego pozwala się również tak traktować przez teściową, a potem i żonę. Nic dziwnego, że w końcu nie będzie mógł na siebie spojrzeć w lustrze.

No i jest jeszcze Ancza, też narwana i szalona. Nie waha się prowokować Martina, a on, być może dlatego, że zaniedbany przez żonę, być może dlatego, że to jedyna osoba, która zwraca na niego uwagę, być może dlatego, że lubi szalone kobiety, ulegnie. Z jego strony nie będzie to przelotny romans, a prawdziwy szał uczuć. Żeby ją widywać, gotów jest zrobić wiele, nawet podstępnie pokrzyżować zagraniczne plany kapeli. Ale i na tym polu ponosi klęskę. Szybko okaże się, że dla szalonej Anczy Martin jest jednym z wielu. I tak wzniosłe i piękne marzenia zamieniają się w skarlałą przyziemność. Zamiast jazzu granie tam, gdzie diabeł mówi dobranoc dla radzieckich żołnierzy, zamiast wzniosłego uczucia, spotkanie z puszczalską Anczą, jak jest powszechnie nazywana. I nawet żona przyprawi mu rogi z szefem kapeli, który sprytnie wykorzysta sytuację. Martin okazuje się człowiekiem słabym, być może nie lubi wchodzić w konflikty i chce żyć z każdym w zgodzie, ale gdzieś jest granica kompromisu, której przekraczać się nie powinno. On to niestety robi. Próbując ułożyć się z parszywą rzeczywistością, rezygnuje z marzeń i ideałów, nawet sam nie wie kiedy. Powiedziałabym, że to taka wersja light naszego rodzimego Lucka Danielaka, bohatera "Wodzireja" Feliksa Falka.

Co jeszcze?

Film bardzo dobrze pokazuje komunistyczną rzeczywistość. Mamy tu i donosy, w wyniku których Martin traci szansę na szybkie otrzymanie mieszkania (ten wątek nie został pociągnięty dalej), i załatwianie wszystkiego gdzieś pod stołem, wzajemne przysługi, i pustą, skompromitowaną ideologię, w którą nikt tak naprawdę nie wierzy, i obecność wojsk radzieckich, i graniczne zasieki odgradzające Czechosłowację od wrogiej, kapitalistycznej Austrii.

Jest w tym filmie parę scen zabawnych (np.czyhanie na kreta), jest obyczajowa obserwacja (sceny z wesela przypominają mi jeden z moich ulubionych filmów "Pali się moja panno" Formana), jest trochę poezji pomieszanej z absurdem (sceny wizji Martina). Nie ma typowego dla filmów czeskich spoglądania na bohaterów z wyrozumiałością (może dlatego, że to jednak film słowacki?). Naprawdę trudno tu kogokolwiek polubić. Nawet ci, którzy początkowo budzą sympatię (Martin, Maria, a nawet Ancza), szybko okazują się tej sympatii niewarci. Mali, brzydcy ludzie.


"Sekret jej oczu", czyli miłe dwie godziny w kinie, ale niewiele więcej.

Ten film przemknął gdzieś jakiś czas temu przez multikino na drugim końcu miasta, więc mimo wysokich ocen nie obejrzałam go. Zdążyłam o nim zapomnieć, aż tu nagle, nieoczekiwanie pojawił się w moim ulubionym kinie. Nadrobiłam więc zaległość i spieszę podzielić się refleksjami. To porządny kawał rozrywkowego kina. Mieszanka kryminału (w informacjach o filmie mowa o thrillerze)i romansu. Jest tu i zagadka, i napięcie, i trochę polityki, i tajemnice, i wielka miłość, i tragedia przetykana śmiechem. Plus garść refleksji o korupcji wymiaru sprawiedliwości i trochę rozważań o życiu. Wystarczy, aby spędzić miłe dwie godziny w kinie, ale to raczej jeden z tych filmów, które nie pozostaną ze mną na dłużej. Czasem jednak miło obejrzeć coś niezobowiązującego. Dla porządku jeszcze garść informacji. Akcja tego argentyńsko-hiszpańskiego filmu toczy się w Buenos Aires na dwóch planach czasowych: w latach dziewięćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Benjamin Esposito, agent federalny, po przejściu na emeryturę postanawia napisać powieść, dla której inspiracją jest sprawa brutalnego gwałtu i zabójstwa dokonana na młodej kobiecie przed dwudziestu pięciu laty. Pracując nad książką, wspomina przeszłość i próbuje odkryć to, co jeszcze w tej sprawie nieodkryte. Tyle. Wystarczy. Ciąg dalszy w kinie, a kto już film obejrzał, może przeczytać moje refleksje.

Jeśli miałabym wskazać  to, co najbardziej zwróciło moją uwagę,  byłaby to świadomość przegranego, zmarnowanego życia, które towarzyszy niemal wszystkim bohaterom filmu. Wiele razy padają słowa o poczuciu życiowej pustki, które dręczy Benjamina i Irenę. Przegrany czuje się Benjamin, bo przed laty nie potrafił walczyć o Irenę, w której skrycie się kochał. A kiedy wreszcie zorientował się, że to uczucie odwzajemnione, zawodowy los pokrzyżował mu plany. Dlaczego nie próbował jej zdobyć? Bo to ona, mimo że młodsza i kobieta, została jego szefową, bo była lepiej wykształcona, bo pochodziła z bogatej, argentyńskiej rodziny, bo miała narzeczonego, bo była sporo młodsza. Podobnie Irena. Po latach nadal myśli o Benjaminie. Małżeństwo nie okazało się ekscytujące, dzieci dorosły, a ona wiedzie spokojne, ale nudne życie. Ten wątek jest bardzo dobrze prowadzony. Stopniowo poznajemy tajemnicę Benjamina, a jeszcze bardziej stopniowo przekonujemy się o wzajemności Ireny. Reżyser i scenarzysta podsuwają widzowi subtelne sugestie, które czytelne robią się dopiero po pewnym czasie (sceny rozmów w gabinecie Ireny, podczas których każe zamykać drzwi, mając nadzieję na coś więcej niż tylko służbową rozmowę). I pewnie tylko bardzo uważny widz zorientował się, że w pierwszej, melodramatycznej scenie pożegnania, która potem powróci, oglądamy tych dwoje. Niestety ten sprytnie prowadzony wątek psuje jego nachalnie szczęśliwe zakończenie niczym z romantycznej komedii.

Przegrany jest oczywiście Morales, mąż zamordowanej. Benjamin przez lata karmi się obrazem wielkiej miłości do żony, jaką zobaczył w jego oczach. Dotknięty niewyobrażalną tragedią nie rozpacza, nie ogląda się wstecz. Paradoksalnie dzięki nieszczęściu ocalił ze swojej miłości to, co najpiękniejsze. Nie zdążyła rozmienić się na drobne w codzienności, na zawsze pozostała wielka i jedyna. Życiu Moralesa długo nadaje sens wiara, że wymiar sprawiedliwości odnajdzie i ukarze sprawcę. Może wzruszony tą miłością  Benjamin stawia sobie za punkt honoru spełnienie tego pragnienia. Jednak wymiar sprawiedliwości zakpi sobie z obu: najpierw sędzia szybko umorzy sprawę, a potem, kiedy dzięki uporowi Benjamina i jego zapijaczonego przyjaciela Sandovala uda się złapać przestępcę, ten wyjdzie po kilku latach, bo może być przydatny na wolności. Naprawdę dochodzi do tego jednak w wyniku zawiści i zawodowych rozgrywek. Sceny, w których rywalizujący ze sobą agenci federalni skaczą sobie do oczu niczym uczniacy, nadają filmowi kolorytu. Pewnie pokazują też jakąś prawdę o Argentynie tamtych lat. Zwolniony morderca, Isidoro Gomez, czuje się bezkarny i pragnie zemsty. Jakże ironiczne w tym kontekście wydaje się pokazywanie majestatu i potęgi sądu, w którym pracują bohaterowie. Marmury, potężne kolumny, masywne schody, korytarze i galerie, które oglądamy na ekranie wielokrotnie, mają świadczyć o powadze tej instytucji stojącej na straży prawa. Jak jest naprawdę, widzimy.  Wątek skorumpowanego wymiaru sprawiedliwości, chociaż jest jeszcze jednym rodzynkiem w tym filmowym cieście, nie stanowi oczywiście niczego odkrywczego. Trudno to kino uznać za demaskatorskie czy polityczne.

Przegrany, może najbardziej, jest też Isidoro Gomez. Najpierw odrzucony przez ofiarę, potem upokorzony przez Irenę, na chwilę zatriumfuje i poczuje się bezkarny. Później jednak złapany przez Moralesa spędzi resztę życia skazany przez niego na prywatne dożywocie w prywatnym więzieniu gdzieś na odludziu. Morales wielokrotnie powtarza, że nie jest zwolennikiem kary śmierci. To, według niego, wręcz ulga dla mordercy: wieczny sen. Prawdziwą karą jest życie: długie lata spędzone w całkowitej izolacji w więzieniu. Scena, kiedy zrezygnowany Gomez skarży się Benjaminowi "Żeby chociaż ze mną porozmawiał ..." (cytuję z pamięci), przeraża. I ten wątek również jest znakomicie prowadzony. Podsuwa się widzowi dyskretne podpowiedzi, które dopiero na końcu złożą się w klarowną całość. Muszę przyznać, że w pewnym momencie miałam nawet wrażenie, że to Morales okaże się mordercą swojej ukochanej żony. Tak umiejętnie twórcy filmu mylą tropy.

Na koniec kilka rozmaitych uwag o tym, co jeszcze znaleźć można w tym filmie.

Ważny i poruszający jest wątek przyjaźni Benjamina i Pablo Sandovala. Pracują razem, obaj mają się za nieudaczników, przy czym ten drugi za większego. Właściwie tylko przyjaciel docenia  intelektualne możliwości Pabla, które ten rozmienia na drobne w alkoholu i knajpianym życiu będącym, jak mówi, jego pasją. To dzięki jego uporowi Gomez w końcu zostanie schwytany. Jednocześnie jednak prowadząc swoje dochodzenie, obaj potrafią zachować się jak amatorzy. Sandoval zginie, być może świadomie oddając swoje życie za życie przyjaciela. Piszę być może, bo do końca tego nie wiemy. Wszystko, co zdarzyło się w przeszlości, jest rekonstrukcją. Widz nie jest pewien, co miało miejsce naprawdę, a co jest tylko literacką fikcją w tworzonej przez Benjamina powieści. On również na użytek pisanej książki pewne zdarzenia musi zrekonstruować. Czy Pablo świadomie podał się za przyjaciela, czy też po prostu zasnął zmorzony alkoholem i zginął przypadkowo? Tak jak w jego życiu, tak i w tej rekonstrukcji heroizm miesza się z małością.

Jeszcze jedną zaletą tego filmu jest mieszanina scen poważnych, tragicznych i nieodparcie śmiesznych. Wadą przeciągane zakończenie, no i ten hollywoodzki happy end. Na pewno jednak warto "Sekret jej oczu" zobaczyć. Moim zdaniem jest lepszy niż "Autor widmo" Polańskiego, którym wszyscy tak się zachwycali, a oba filmy to ta sama liga. Dobra rozrywka z ambicjami.

W matni. O "Joannie" Feliksa Falka.

Nadrabiam kinowe zaległości. Wybrałam się na "Joannę" Feliksa Falka i muszę przyznać, że film bardzo mnie poruszył. Akcja toczy się w czasie okupacji w Krakowie. Tytułowa Joanna, młoda, dwudziestokilkuletnia kobieta, trochę przez przypadek ukrywa w swoim mieszkaniu siedmioletnią Różę, Żydówkę, której matka zostaje aresztowana, a ojciec przebywa w getcie. Z filmu zieje smutek, rozpacz i beznadzieja. Ten przygnębiający nastrój podkreślają zdjęcia utrzymane w zimnej, szarej tonacji. Obraz, mimo że osadzony w konkretnym czasie, stawia pytania uniwersalne. Naprawdę warto go zobaczyć, także dla Urszuli Grabowskiej, odtwórczyni tytułowej roli. A ciąg dalszy raczej dla tych, którzy już "Joannę" widzieli.

To, co najbardziej mnie w tym filmie uderzyło i poruszyło, to samotność Joanny, wszechobecna nieufność, podejrzliwość oraz brak jakiejkolwiek nadziei, niemożność wyjścia z sytuacji.

Joanna jest samotna na kilku poziomach. Przede wszystkim nie wie, co stało się z jej mężem, który poszedl na wojnę. Czy dostał się do niewoli, czy może przedostał się gdzieś na Zachód, czy zginął? Nie ma od niego ani o nim żadnych wiadomości. Stale powtarza, że inni wrócili, a on nie, ale mimo to wierzy, że mąż żyje. Jej samotność podkreśla duże mieszkanie, w którym mieszka. Labirynt pokoi i innych pomieszczeń. Ma świadomość, że powinna w nim kogoś zameldować, aby go nie stracić. Stale ktoś jej o tym przypomina: a to matka, a to dozorczyni. Jej kontakty z innymi ograniczają się do zdawkowych spotkań. Stale gdzieś biegnie, coś załatwia. Ale prawdziwą samotność przynosi jej decyzja o przygarnięciu Róży, małej Żydówki. Joanna nie zastanawia się, tylko zabiera znalezione, opuszczone dziecko do swojego mieszkania i udziela mu schronienia. Doskonale wie, na co się porywa. Dlaczego decyduje się na ten heroiczny gest? Z litości dla osamotnionej dziewczynki? Bo jest porządną kobietą, której nie przychodzi do głowy, że mogłaby postąpić inaczej? Bo jest osobą wierzącą?  Ale przecież wielu udałoby po prostu, że nie zauważa małej, ukrywającej się dziewczynki. I nawet potem, kiedy będzie musiała skonfrontować się z konsekwencjami swojego gestu, nie będzie żałować. Przypadek skazał ją na heroizm i cierpienie.

Przerażająca jest samotność, na którą się odtąd skazuje. Sama musi dźwigać ciężar ukrywania Róży, z nikim nie może się nim podzielić, nikogo prosić o radę czy pomoc. Towarzyszy jej wieczny strach i niepokój: o dziecko, o siebie, o zapewnienie podstawowych potrzeb życiowych. Nikomu nie można powiedzieć, nikomu zaufać. Każdego trzeba podejrzewać. Czy dozorczyni jest donosicielką, czy porządną kobietą, która martwi się o Joannę? Wrogiem może być sąsiad, koleżanka, a nawet rodzice. Chyba to jest dla mnie najbardziej przerażające: nie można powiedzieć ani matce, ani ojcu, ani siostrze. Każdy, kto puka do drzwi  mieszkania, stanowi zagrożenie. Przed każdym małą Różę trzeba ukrywać. Nawet kiedy wychodzi do świata, nadal pozostaje samotna. Nie zdecyduje się na powiedzenie prawdy, musi kluczyć i kręcić. Na każdym kroku, jakby przypadkowo, słyszy ostrzeżenia: ukrywanie Żydów to szaleństwo. Owszem, wszyscy zapewniają, że nic do nich nie mają i że to straszne, co ludzie mówią, ale nikt nic nie robi. Dlatego wybór Joanny skazuje ją na samotność.

Matnię, w jakiej znalazła się główna bohaterka, podkreśla rytm filmu budowany pośpiechem. Stale ktoś dobija się do drzwi, stale trzeba się spieszyć, żeby ukryć dziewczynkę w schowku, stale przerywany jest kruchy spokój Joanny, jaki dotąd stwarzał jej dom. Ale dom przestaje być azylem. Śpieszy się Joanna, kiedy wychodzi na ulicę. Ciągle gdzieś biegnie, dokądś pędzi, stale jest w ruchu. Wszystko wiruje. Kulminacją tego pośpiechu jest szaleńcza ucieczka do domu od prześladowców. Zhańbiona, ogolona kobieta gna na oślep, skrywając się pod płaszczem niczym jakiś pajac czy straszne, czarne, szalone straszydło. Dopiero teraz świat zwalnia. Otępiała, nieszczęśliwa Joanna leży w łóżku, a kiedy wychodzi po zakupy, snuje się po ulicy jak błędna. Jej samotność pogłębia się. Nadal nie może nic powiedzieć, nie może się bronić. Potraktowana niesprawiedliwie, musi ukrywać prawdę. Także przed matką, która nie ma dla niej pociechy, tylko chłoszcze potokiem niesprawiedliwych, oszczerczych słów.

Losy Joanny skojarzyły mi się z powojennymi losami Aimee, bohaterki znakomitej (mimo że momentami niemożliwie ckliwej) dokumentalnej powieści Erici Fischer "Aimee i Jaguar" (Czarne 2008). Kobieta, która w wojennym Berlinie ukrywała u siebie ukochaną Żydówkę, Jaguar, dla której zniszczyła swoje dotychczasowe dość wygodne, zważywszy na okoliczności, życie, po wojnie żyje w nędzy, zapomnieniu i dotkliwym osamotnieniu.

Na Joannę nagle spadają wszelkie możliwe nieszczęścia: gwałt (bo jak to inaczej nazwać), wiadomość o śmierci męża, uznanie za kolaborantkę, banicja. Jakby los się na nią uwziął, zamiast wynagrodzić jej szlachetny uczynek i odwagę. Nie ma sprawiedliwości. Nie ma do kogo się odwołać. I tak Joanna, która nawet w tych beznadziejnych czasach miała nadzieję, potrafiła tę nadzieję podtrzymywać w Róży, umiała się dostosować do warunków, w jakich przyszło jej żyć, znajduje się w sytuacji, z której, wydaje się, wyjścia nie ma. A to, które znajduje, jest obarczone cierpieniem i złamaniem danej dziewczynce obietnicy, że jej nie odda. Niestety muszą się rozstać dla swojego bezpieczeństwa.

Mnie poruszyła warstwa filmu związana z konkretnym czasem i miejscem. Ale oczywiście film Falka stawia uniwersalne pytania, porusza uniwersalne problemy. Jak się zachowasz wobec ludzkiego nieszczęścia: pomożesz bez względu na koszta czy odwrócisz wzrok, udając, że nie widzisz? Jak łatwo kogoś oskarżyć, rzucić podejrzenie, nie sprawdzić, nie wysłuchać, nie dać prawa do obrony, a w konsekwencji złamać życie. Heroizm niekoniecznie zostanie doceniony i nagrodzony. Trzeba robić swoje, nie licząc na ludzką wdzięczność.

Jeśli do czegoś miałabym się przyczepić, to do zakończenia z zupełnie innej bajki. Ale to drobiazg. Film mnie głęboko poruszył. Właśnie tak: poruszył, przejął i to jest w nim najważniejsze.

"Miód", kontemplacyjne kino z Turcji.

Obejrzałam trzecią część trylogii tureckiego reżysera Semiha Kaplanoglu pt. "Miód", za którą otrzymał główną nagrodę na festiwalu w Berlinie. Reżyser cofa się w swoich filmach w czasie. Zaczął "Jajkiem", opowieścią o dorosłym już Yusufie (tego filmu dotąd nie było w Polsce w regularnej kinowej dystrybucji), potem nakręcił "Mleko", w którym Yusuf wchodzi w dorosłe życie (polecam; kto nie widział w kinie, może właśnie zobaczyć na kanale Ale Kino! w cyklu Kino Mówi). Wreszcie ostatnia część trylogii opowiada o kilku przełomowych tygodniach (?) z dzieciństwa bohatera. Niespieszna akcja toczy się w małej, górskiej wiosce. Właściwie trudno tu mówić o fabule, dostajemy raczej obserwację codzienności małego Yusufa i jego rodziców, szczególnie ojca, z którym chłopiec jest niezwykle związany. Kto nie lubi powolnego, kontemplacyjnego, pięknie pokazywanego kina, ten niech sobie daruje ten film. Komu niestraszne zatopienie się w powolnym rytmie opowieści, spotkanie innego świata, musi pójść do kina koniecznie. Kto widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Świat oglądamy w tym filmie oczami małego chłopca. Może dlatego jest tak piękny i tajemniczy? Widzowie "Mleka" być może pamiętają mroczność i brzydotę tamtego świata. Inaczej postrzega otoczenie dziecko, inaczej dorastający człowiek, który musi zmierzyć się z problemami. A może to moja nadinterpretacja, a nie świadomy reżyserski zamysł? A może po prostu wszystko się zmieniło? Wróćmy jednak do "Miodu".

Gdyby nie data (rok 2009), którą Yusuf czyta na głos z kalendarza, aby trenować czytanie, moglibyśmy pomyśleć, że akcja filmu rozgrywa się dwadzieścia, trzydzieści lat temu, tak inny to świat. Kamienne domy rozsiane na zboczach gór porośniętych gęstym, tajemniczym, ale pięknym lasem. Ciemne, drewniane, przytulne wnętrza. Zawody, o których nie mamy pojęcia: pszczelarz zbierający miód od leśnych pszczół, sąsiad wytwarzający grube sznury, kobiety pracujące w polu. Bliskość domowych zwierząt, które mieszkają w obórce za ścianą: kury, którym podbiera się jajka, kiedy piecze się ciasto; osiołek, siła pociągowa, niezbędny do pracy w lesie; jakiś udomowiony ptak (sokół?), którego też zabiera się do lasu. Ale gdzieś, być może całkiem niedaleko, istnieje świat doskonale nam znany. I do tej górskiej wioski docierają, pewnie chińskie, kolorowe tornistry, które dźwigają dzieci idące do szkoły. W pobliskim miasteczku, kiedy odbywa się targ, aż roi się od obrzydliwych reklamowych parasoli, spod których sprzedaje się towar. Są bolesnym dysonansem w tym pięknym, spokojnym krajobrazie. Scena targu najlepiej zderza ze sobą te dwa światy: z jednej strony połcie mięsa pokazywane jak flamandzkie martwe natury, z drugiej te tandetne parasole. Wśród tłumu wykonującego jakiś ludowy taniec spotkamy stare i młode kobiety w tradycyjnych strojach i użelowanych młodzieńców.

To świat bezpieczny i przyjazny, chociaż surowy. Świat prostych zajęć, takich samych od dawna. Żyje się w pewnym odosobnieniu, ale kiedy trzeba, sąsiedzi pomogą. Yusuf, tak jak i jego rodzice, znakomicie się w nim porusza. Sam chodzi do szkoły przez górskie bezdroża. Towarzyszy ojcu w leśnych wyprawach, pomagając mu w wielu czynnościach. Poi osiołka, podbiera jajka kurom, pomaga matce w polu. Nawet marzenia ma na miarę otoczenia, w którym dorasta: to zabawka-żaglowiec w tajemnicy robiona przez ojca z kawałka drewna. Nawet kiedy stanie się nieszczęście, nie ma gwałtownej rozpaczy, chociaż jest smutek, są łzy i poczucie utraty. Ale żyć trzeba nadal. Kiedy patrzymy na twarz Yakupa, ojca chłopca, tuż po tym, jak złamała się gałąź, widzimy na niej spokój, a nie przerażenie i zapowiedź tragedii. Człowiek w tym świecie jest częścią przyrody, podlega jej prawom i musi się z nimi liczyć. To miejski widz jest przerażony i natychmiast spodziewa się najgorszego albo przeciwnie, cudownego ocalenia. Happy endu nie będzie, ale śmierć nie przyjdzie natychmiast.

To jednak przede wszystkim film o małym Yusufie i jego niezwykłej więzi z ojcem, który jest dla niego autorytetem. To on uczy go świata, w którym żyją, zabiera na wyprawy do lasu, dopuszcza do prac w gospodarstwie, każe głośno czytać, a kiedy trzeba, trzyma z nim sztamę przed mamą i wypije za niego nielubiane przez chłopca mleko. Kiedy ojciec nie wraca z samotnej, leśnej wyprawy, z niepokojem nasłuchuje każdego odgłosu, który może zdradzać jego powrót. Kiedy go zabraknie, ratunkiem i ukojeniem okaże się las. To tam ucieknie z domu i wtuli się w korzenie ogromnego drzewa niczym w ramiona matki. Yusuf to chłopiec samotny i wrażliwy. Z dala obserwuje dzieci bawiące się wspólnie w czasie szkolnych przerw. On w tych zabawach nie uczestniczy, ogląda je przez klasowe okno.  Nie może też zdobyć czerwonej odznaki, którą nauczyciel wpina do szkolnej, lśniącej bielą koszuli w nagrodę za dobre czytanie czy prawidłowe rozwiązanie zadania. Pozostałe dzieci nagradzają szczęśliwca brawami. Biedny Yusuf, mimo że w domu czyta płynnie, w szkole jąka się i zamiast nagrody widzi zniecierpliwienie nauczyciela i drwiący śmiech koleżanek i kolegów. Dopiero kiedy spotka go nieszczęście, ten sam nauczyciel przypnie do jego piersi czerwony znaczek, pewnie z litości, bo chłopiec nadal się jąka.

Film składa się z dyskretnych obserwacji, dzięki którym uważny widz może poznać świat marzeń i uczuć dziecka. A to w pustej sali przypadkiem podsłucha starszą koleżankę recytującą wiersz, który może stanowić zapowiedź ludzkiego losu. Potem pójdzie jej śladem, a w ręku zostanie mu zgubiona przez nią wstążka. Innym razem ten łagodny chłopiec nieoczekiwanie zrobi świństwo koledze z ławki, a kiedy okaże się, że wszystko z powodu nieporozumienia, będzie bardzo żałował. Dużo w tym filmie niedopowiedzeń, trzeba go oglądać uważnie, aby niczego nie uronić. Ani opowiadanych snów, ani recytowanych wierszy, ani spojrzeń czy innych drobnych znaków płynących z ekranu. A prawie cały czas towarzyszy widzowi spokojne, świdrujące spojrzenie piwnych oczu Yusufa i wyraz jego zamyślonej, skupionej twarzy.

To piękny, kontemplacyjny film, w którym niewiele słów i dziania się, za to dużo urokliwych, symbolicznych obrazów i znaków. Film, który swoją urodą i spokojem mocno wbija się w pamięć.

Istvan Szilagyi "Dudni kamień, dudni ...", czyli jeszcze inna Transylwania.

Książkę Istvana Szilagyi "Dudni kamień, dudni ..." (Pogranicze 2001) znalazłam w taniej książce, a kupiłam pod wpływem  innych bałkańskich lektur, szczególnie "Fortepianu we mgle" Schlattnera. Kiedy tylko skończyłam jego "Czerwone rękawiczki", zapragnęłam przedłużyć swoje spotkanie z Transylwanią (Siedmiogrodem) i od razu sięgnęłam po powieść węgierskiego pisarza, która od jakiegoś czasu leżała na półce. To jednak zupełnie inna Transylwania, przede wszystkim węgierska, ograniczona do jednej górskiej doliny, jednego miasteczka o wdzięcznej nazwie Lament, paru górskich zboczy porośniętych winnicami i kilku okolicznych wiosek. Nie ma tu tej różnorodnosci narodów i kultur, którą znalazłam u Schlattnera. Nie ma też polityki. Jest za to mroczny świat ludzkich namiętności, tajemnic skrywanych w zakamarkach dusz i w odmętach przeszłości.

Akcja toczy się na początku dwudziestego wieku w małym miasteczku zamkniętym w górskiej dolinie, niemal odciętym od świata. Daleko stąd do wielkich metropolii. Autor pokazuje mikrokosmos Lamentu w momencie, kiedy jeszcze nie dotknęły go zmiany. Nadal pracują garbarnie, z których słynie, trwa ustalona przed wiekami społeczna hierarchia, wszyscy żyją tak, jak ich ojcowie, dziadowie i pradziadowie. Ale zmiany czuć już w powietrzu, zapowiada je narrator od czasu do czasu prowadzący filozoficzne rozważania, przewiduje jeden z bohaterów. Ale nie jest to powieść społeczna czy filozoficzna, to tylko naddatki. Jeśli miałabym ją jakoś zaszufladkowac, nazwałabym psychologiczną.

Jest to opowieść o młodej, dwudziestokilkuletniej kobiecie, Ilce Szendy, córce bogatego garbarza i właściciela paru winnic w okolicy. To kobieta samodzielna. W kilka lat po śmierci ojca, owianej mroczną tajemnicą, którą w końcu  odkrywa, sama zarządza winnicami. Najmuje ludzi do okopywania winorośli, zbierania dojrzałych owoców czy tłoczenia wina. Sama też nie próżnuje, dozorując ich i szykująć im posiłki. Ale nie to jest głównym tematem opowieści, chociaż ten codzienny, odwieczny trud nadający sens ludzkiej egzystencji jest tu też istotny. Ilka jednak pragnie czegoś więcej. Marzy o wielkim świecie i innych ludziach, marzy o odmianie i o miłości. Może te marzenia zasiał w niej młody pastor, który przed laty gościł w Lamencie. Uwiódł Ilkę, a potem wyjechał i nigdy nie powrócił. A może niepokój duszy spowodował obraz księcia, który wisi od niepamiętnych czasów w pokoju. Kogo kocha Ilka: księcia czy Denesa Goncziego, którego uwiodła i z którym ma potajemny romans? Denes to prosty chłop, starszy o kilkanaście lat od Ilki, ma żonę i dwóch małych synów. Od pokoleń jego rodzina pracowała w winnicach należących do  rodu Szendych. Kiedy kocha się z nim, spogląda na obraz i myśli o księciu. Trudno dociec, co właściwie czuje Ilka, być może ona sama tego nie wie. Czy to miłość czy tylko pożądanie? A może chęć władania drugim człowiekiem, posiadania go? W ich relacji nie ma równości: to ona decyduje. A on? Denes jest rozdarty między rodziną i panienką, jak nazywa Ilkę. Kiedy jest z nią, zapomina o żonie i synach, kiedy  z nimi, nie myśli o niej. Ale ta sytuacja mu ciąży, dlatego postanawia uciec za lepszą pracą do Ameryki. A ta Ameryka jest dla Mari, żony Denesa, tym, czym na przykład Wiedeń dla Ilki. Dzięki tej Ameryce, która jest gdzieś za morzem, co trudno zrozumieć, można odmienić swój los, który zostaje w tym świecie przypisany człowiekowi w dniu i w miejscu urodzenia. Jeśli urodziłeś się chłopem, chłopem będziesz, jeśli panem, panem pozostaniesz. Tylko Mari naiwnie wierzy, że pieniądze zarobione za morzem mogą to zmienić.

Pieniędzy jednak nie będzie, bo Denes nigdzie nie wyjedzie. Zabije go Ilka, nie godząc się na rozstanie, a ciało wrzuci do studni, którą będzie systematycznie zasypywać kamieniami. Niczego tu nie zdradzam, bo morderstwo dokonuje się na początku powieści, dopiero potem poznajemy historię ich romansu, historię rodziny, mroczne tajemnice z przeszłości. Zbrodnia w tym świecie nie jest niczym nadzwyczajnym, zdarza się, a potem jest głęboko skrywana. Mamy tu wyraźną aluzję do Dostojewskiego, do jego "Idioty". Tak jak w tamtej powieści Rogożyn dziwił się, że tak mało krwi wypłynęło, kiedy wbił nóż w pierś Nastazji, tak tu temu samemu dziwi się Ilka, kiedy wbije nożyczki w pierś Denesa. Dalsza część powieści to obraz szaleństwa, w które stopniowo popada młoda kobieta. Dzieje się tak  pod wpływem wyrzutów sumienia, a może bardziej tęsknoty za Denesem. Pewnie nie bez znaczenia jest też poczucie, że w jej życiu nic się nie zmieni. Odtąd monotonnie będą upływać dni, powtarzać się będzie ten sam odwieczny rytuał pracy i obowiązków. A Ilka marzy o odmianie, o wyjeździe, o innym świecie. Ale tego zrealizować nie potrafi. Zazdrości wujowi, który spędził młodość na hulankach w wielkim świecie. Ale i on nie jest człowiekiem szczęśliwym. Ilka w swoim szaleństwie coraz bardziej odgradza się od świata. Zawsze była osobna, ale teraz  postronnym jej dziwne zachowanie zdaje się dziwactwem.

Czy Ilka budzi sympatię? Mojej raczej nie. To kobieta bezwzględna, zdecydowanie sięgająca po swoje niezależnie od okoliczności. Kiedy pierwszy raz prześpi się w swoim domu z Denesem, zrobi to, mimo że w pokoju obok umiera jej matka. Potem, po zabójstwie Denesa będzie prowadziła cyniczną grę z jego żoną, Mari. Z drugiej strony jest nieszczęśliwa, naznaczona ciemną przeszłością.

T

"Dudni kamień, dudni ..." to powieść mroczna, niełatwa w lekturze, nie da się jej pochłonąć szybko. Raczej studium ludzkiego losu, mrocznego człowieczego wnętrza niż romans. Nie żałuję, że przeczytałam, tkwi we mnie cały czas, chociaż chyba nie należy do tych powieści, do których chciałabym kiedyś powrócić. Zdecydowanie wolę Transylwanię Schlattnera.   

"Kobiety bez mężczyzn", poetycko-symboliczne kino z Iranu.

Dawno nie byłam w kinie, jakoś nic nie kusiło tak bardzo, aby iść. Ale zapowiedzi na najbliższy czas są obiecujące, więc mam nadzieję, że znowu będę mogła wybrać się za tydzień, jak lubię. A teraz do rzeczy. Nie mogłam oczywiście przeoczyć filmu irańskiego. "Kobiety bez mężczyzn", produkcja austriacko-niemiecko-francuska, jest filmowym debiutem Shirin Neshet. To mieszanka kina kobiecego i politycznego, realistycznego i poetycko-onirycznego. Wiele tu symboliki niełatwej do odczytania, wiele zdarzeń, które trudno zrozumieć. I chociaż film nakręcony został za europejskie pieniądze, więc pewnie dla widza międzynarodowego, to wydaje mi się, że nie wszystkie niuanse jesteśmy w stanie wychwycić. Ale jeśli ktoś lubi wyjść poza europejską czy amerykańską perspektywę, film powinien zobaczyć. To opowieść o czterech kobietach osadzona w roku 1953, kiedy Iranem wstrząsały polityczne niepokoje. Ciąg dalszy dla tych, którzy byli już w kinie.

Od razu muszę powiedzieć, że wolę inne irańskie filmy, które ostatnio widziałam (pisałam o nich na blogu), ale mimo zastrzeżeń nie żałuję, że go obejrzałam.

Moim zdaniem jest tu trochę wszystkiego a za dużo: i historia czterech kobiet, i polityka, która początkowo na uboczu stopniowo staje się być może głównym tematem filmu. Że jest ważna, świadczy dedykacja zamieszczona na końcu: dla wszystkich walczących o wolność od 1906 roku do zielonej rewolucji w 2009. Tak jakby reżyserka nie umiała się zdecydować, jaki film ma nakręcić albo, po zielonej rewolucji, chciała koniecznie zaznaczyc swoje stanowisko i w tej sprawie. Pewnie można by zrobić taki film i niczemu by to nie przeszkadzało, gdyby trzymać się tylko konwencji realistycznej. Tu dochodzi jeszcze warstwa poetycka, oniryczna czy surrealistyczna i to powoduje chaos. Razi też naiwna deklaratywność. Takie są komentarze wypowiadane na początku i na końcu przez jedną z bohaterek, Munis. To moje zastrzeżenia główne. Ale film mimo wszystko obejrzałam z zainteresowaniem. Dlaczego? O tym dalej.

Mamy tu portret czterech kobiet, które czują się nieszczęśliwe i w różny sposób dorastają do wolności.

Jest trzydziestoletnia Munis mieszkająca z bratem, który chce ją wydać za mąż, a ona wcale nie pragnie aranżowanego małżeństwa i ucieka w śmierć dającą wyzwolenie. Dopiero wtedy może zająć się nie tylko sobą, ale poszukiwaniem wolności  pojętej szerzej. Towarzyszy zwolennikom premiera, który chce uniezależnić kraj od wpływów amerykańskich i brytyjskich (Zainteresowanych odsyłam do świetnej książki Marka Kęskawca "Czwarty pożar Teheranu", o której tu pisałam.) To jej oczami patrzymy na demonstracje rozlewające się po ulicach Teheranu. Te partie filmu zrobione są w konwencji dokumentu a może czarno-białego kina lat pięćdziesiątych, robią wrażenie kręconych w dekoracjach, sztucznych, trochę teatralnych i dlatego mimo pozorów realizmu i one są jakoś odrealnione. Munis pragnie wolności, ale szybko przekonuje się, że droga do niej prowadzi przez przemoc. Pewnie dlatego z czułością pochyla się nad zamordowanym reżimowym żołnierzem (może słuszniej byłoby powiedzieć: w służbie reżimu, bo jakie ma poglądy, nie wiadomo; po prostu wykonuje rozkazy).

Jest jej przyjaciółka Faeze, przeciwieństwo Munis. Chodzi w burce i marzy o mężu, nie rozumie zainteresowania polityką. Chce być żoną, mieć rodzinę, jest nieszczęśliwie zakochana w bracie Munis. Ale i ona, kiedy zostanie zgwałcona przez przypadkowych mężczyzn, powoli się zmieni. Zrzuci zasłonę, a kiedy Abbas zaproponuje jej, aby została jego drugą żoną, wzgardliwie odrzuci jego propozycję. Nie chce byc drugą, a potem może i trzecią żoną.

Jest wreszcie Zarin, najbardziej tajemnicza z kobiet. Młoda, piękna prostytutka wykorzystywana przez mężczyzn. I ona ucieknie, ale nie będzie umiała zapomnieć o przeszłości. Czy nie wie, co ma dalej zrobić ze swoim życiem? Czy tak głęboko zraniona nie potrafi się odnaleźć? Czy nie ma możliwości, aby zacząć wszystko od nowa? Czy i jej dopiero śmierć przyniesie zapomnienie i ostateczną wolność?

Wreszcie ostatnia z kobiet, pięćdziesięcioletnia Zinat, żona wysoko postawionego wojskowego. I ona też ucieka od swojego dotychczasowego życia: od męża (najprawdopodobniej despoty), od miasta, od polityki. Pragnie odnaleźć dawną siebie: wrócić do śpiewu, do poezji, chyba do miłości sprzed lat (to pod wpływem dawnego ukochanego zmienia swoje życie). Azyl znajduje w tajemniczym domu i onirycznym ogrodzie nazywanym  sadem. To tu rozgrywa się większość odrealnionych, symbolicznych scen. To tu szuka zapomnienia Zarin, to tu Munis przyprowadza zgwałconą przyjaciółkę. To przez ten sad płynie strumień, który oczyszcza.  Ale nawet to miejsce, pięknie, malarsko fotografowane, nie przynosi wszystkim szczęścia. Tu też wdzierają się żołnierze szacha, tropiąc politycznych przeciwników. Czy kobieta nie może być wolna w zniewolonym kraju? Czy ucieczka w sztukę to pozorna wolność, jeśli wolności nie ma wokół? Takie pytania stawia reżyserka, tak odczytuję jej intencje.

Mężczyźni w tym filmie pokazywani są w czarnych barwach. Właściwie wszyscy wykorzystują i zniewalają kobiety, traktują je przedmiotowo. Taki jest Abbas, brat Munis. Tak traktuje swoją siostrę, a potem Faeze. Tacy są gwalciciele. Podobnie klienci korzystający z usług Zarin. Również mąż Zinat. Nawet jej dawny ukochany to postać niezbyt sympatyczna. Ma do niej pretensje, że na niego nie czekała, kiedy wyjechał do Europy. Daje jej nadzieję, a kiedy ona, być może dla niego, rzuca męża, znajduje sobie angielską narzeczoną. I tylko tajemniczy właściciel, a może opiekun, sadu i domu jest inny. Ma łagodne oblicze i czuwa, pomaga. Ale to postać symboliczna. Kim tak naprawdę jest?

Takich symboli czy tajemniczych, fantasmagorycznych scen jest w tym filmie bardzo dużo. Symboliczna jest pusta,długa droga, którą przemierzają kobiety z Teheranu do otoczonego murem sadu. Symboliczny jest ogród, strumień i okolica. Wreszcie Munis, która po samobójczej śmierci rzuca się w wir politycznych zdarzeń. Mam z tym filmem kłopot. Takie tu nagromadzenie symbolicznych scen, że gdzieś gubią się emocje. Owszem, jest pięknie fotografowany, wiele kadrów przypomina obrazy, doceniam to wszystko, ale pozostaję obojętna. A przecież los tych czterech kobiet mógłby mnie poruszyć.  




"Linia zanurzenia", czyli jeszcze raz Jean Hatzfeld.

Poszłam za ciosem i pod wływem lektury "Strategii antylop"  od razu kupiłam wydaną właśnie powieść Jeana Hatzfelda "Linia zanurzenia" (Biblioteka Gazety Wyborczej 2010). Napisał ją pomiędzy drugą a trzecią częścią trylogii rwandyjskiej (więcej informacji w poprzednim wpisie). Jest to powieść skromna (tylko dwieście stron) i oszczędna. Przez oszczędność rozumiem niezbyt rozbudowaną narrację, sporą ilość dialogów, zaledwie naszkicowanie miejsc akcji i postaci. Więcej dzieje się tu pomiędzy niż w. Czy to wada czy zaleta zależy od upodobań. Ja jestem miłośniczką powieści solidnych,a grubych z mięsistą narracją, jednak mimo to książkę francuskiego reportera przeczytałam z dużym zainteresowaniem. Słowo przyjemność nie byłoby tu może na miejscu ze względu na poważny i smutny temat. Powieść powinna zainteresować miłośników literatury faktu, ponieważ stanowi swoisty komentarz do pracy reportera wojennego.

Akcja toczy się w Paryżu, gdzie właśnie wraca z reporterskiej misji w Czeczenii Frederic. Obserwujemy go na lotnisku, kiedy czeka na  bagaż. Od razu udaje się do paryskiego mieszkania swojej węgierskiej przyjaciółki Emese, z którą dzieli życie już od wielu lat. Podjął jakąś ważną decyzję, którą chce jej przekazać, ale stale nie znajduje odpowiedniej okazji. Jaką? Tego dowiemy się znacznie później. Czas w Paryżu upływa mu na pracy w redakcji i spotkaniach z liczną reporteską i fotoreporterską bracią. Plotkują, dyskutują, snują łączące ich wspomnienia z różnych miejsc, w których skrzyżowały się ich zawodowe losy. Oczywiście te miejsca związane są z konfliktami zbrojnymi, bo wszyscy oni to reporterzy wojenni. Tylko Emese nie chce rozmawiać z Fredericiem o jego pracy. Ona wiedzie spokojne, pracowite życie, o jakim marzyła przed laty, kiedy mieszkała gdzieś na prowincji  komunistycznych Węgier. Jej świat to praca tłumaczki i redaktorki, ciekawe spotkania zawodowe, kotka, eleganckie mieszkanie w ładnej dzielnicy Paryża, przyjaciele, sztuka, lekcje salsy, knajpki, dobre wino i dobre jedzenie, no i Frederic. Brzmi banalnie, ale pomimo tej zwyczajności Emese nie wydaje się osobą płytką. Pamiętajmy, skąd przybyła i o czym marzyła. Weźmy pod uwagę, że wszystko zawdzięcza sobie i swojej determinacji.

Jakże odmienny jest jego świat. Poznajemy go ze wspomnień, które od czasu do czasu snuje, i z mejli otrzymywanych od przyjaciół z Vukovaru czy Jerozolimy. Wojna zdaje się być żywiołem Frederica. Dlaczego? I o tym właśnie jest powieść Hatzfelda. Wbrew pozorom nie ma w jego pracy wzniosłych pobudek, nie o zbawianie świata tu chodzi, nie o informowanie opinii publicznej Zachodu o okropnościach wojny. Uwaga tej opinii na pstrym koniu jeździ i nigdy nie wiadomo, w którym momencie konfliktu zainteresuje się nim i będzie współczuła jego ofiarom. Za tym współczuciem oczywiście nic więcej nie pójdzie, bo i co miałoby pójść? Po jakimś czasie wszyscy zapomną, a ludzie będą zabijali się dalej lub próbowali ułożyć sobie życie na zgliszczach, ale to tym bardziej niewielu zainteresuje.

Wróćmy jednak do Frederica. Czego szuka na wojnie? Przygody, a może raczej odmiany, ucieczki od zwyczajnego, mieszczańskiego życia w Paryżu. Los reportera wojennego to z jednej strony przebywanie na froncie, ale i gdzieś na jego tyłach, w hotelach, nierzadko wytwornych. To spotkania z reporterami całego świata i z miejscowymi. Czasem takie spotkania przeradzają się w trwalsze więzi, czego dowodem mejlowa korespondencja czy przyjaźń z synem czeczeńskiej tłumaczki. Reporter jest kimś pomiędzy, ma wszystko: przygodę, emocje, stałe dzianie się i jednocześnie swój bezpieczny, zachodni świat, do którego w każdej chwili może wrócić i w nim pozostać. On ma wybór, ludzie, z którymi przebywa i o których pisze tego wyboru nie mają. Nie można jednak zapominać, że ta praca bywa niebezpieczna. Śmierć może być jej częścią. Ale smierć czyha też na himalaistów, na uprawiających sporty ekstremalne i na wielu innych. I oni też szukają ucieczki od codzienności.

Na tym polega konflikt między Fredericiem i jego ukochaną, konflikt, który toczy się gdzieś podskórnie. Tylko raz Emese wybuchnie i zarzuci mu, że postawił się w roli bezpiecznego obserwatora, a tak naprawdę niewiele wie na ten temat. To jej dziadek walczył na froncie wschodnim, to jej ojciec brał udział w węgierskim powstaniu w 1956. I chociaż ona sama wojny nie doświadczyła, to odczuła jej bliskość, także geograficzną, wszak Vukovar, o którym tyle się tu mówi, jest o wiele bliżej Węgier niż Paryża. A Frederic nie chce dokonać wyboru między pracą a miłością, pragnie jednego i drugiego.

Powieść Hatzfelda owiana jest melancholią i smutkiem. Autor odziera czytelnika ze szlachetnych złudzeń. Dzięki spotkaniu, o którym pisałam w poprzednim wpisie, wiem, że poglądy na pracę reportera, które tu wykłada, są w dużym stopniu jego własnymi, co nie znaczy, że to powieść autobiograficzna. Jak sam powiedział, nie wie, ile w nim z Frederica.

W tej melancholinej, oszczędnej powieści dostajemy i wojnę, i miłość, i utratę.


"Strategia antylop" Jeana Hatzfelda. O książce i spotkaniu.

Ten wpis będzie o tyle nietypowy, że tym razem nie tylko przeczytałam książkę, ale miałam też okazję uczestniczyć w bardzo ciekawym spotkaniu z jej autorem. Tak więc to, co przeczytałam i to, co usłyszałam trochę się wymieszało. Myślę jednak, że niczemu to nie przeszkadza, przeciwnie.

A zaczęło się wszystko kilka miesięcy temu, kiedy to w Dużym Formacie znalazłam krótki wywiad z Hatzfeldem. Wiedza, którą z niego wyniosłam, wstrząsnęła mną. Niby coś tam słyszałam o masakrze w Rwandzie. Tutsi, Hutu, jakieś straszne rzezie i okrucieństwa, ale na dobrą sprawę nie bardzo nawet pamiętałam, kto kogo wymordował. Tyle lat już od tamtych wydarzeń upłynęło, świat zdążył o nich zapomnieć, stale dzieje się coś niewyobrażalnego. Potem przeczytałam "Heban" Kapuścińskiego, który w swojej książce poświęca tym wydarzeniom rozdział, jeszcze później w Wysokich Obcasach natknęłam się na wywiad z mieszkającą w Paryżu Tutsi, której prawie cała rodzina zginęła w rzezi, a ona dzięki wyjazdowi na studia uniknęła tego losu, a teraz zajmuje się naukowo tymi wydarzeniami, porównując je do Holokaustu. O tym wszystkim nie mogłam zapomnieć, więc kiedy książka Hatzfelda ukazała się w Polsce, oczywiście ją kupiłam.

Teraz trochę porządku. Ludobójstwo, o którym mowa, zdarzyło się w roku 1994. Zamieszkujący Rwandę Hutu w ciągu trzech miesięcy wymordowali około osiemset tysięcy Tutsich, również mieszkańców tych samych ziem. Robili to w sposób planowy, zorganizowany i przemyślany. Cel był jeden: zlikwidować Tutsich. Kiedy dziennikarze zjechali do Rwandy, zobaczyli Hutu uciekających do Konga w obawie przed zemstą i to ich początkowo uznano za ofiary. Hatzfeld zjawił się tam właśnie wtedy, aby relacjonować to, co się dzieje, dla swojej gazety. Obserwował, pisał, aż po jakimś czasie, jak wszyscy, wrócił do domu, do Paryża. Świat powoli zapominał o Rwandzie. Hatzfeld czytał, zastanawiał się i doszedł do wniosku, że uległ wraz z resztą reporterskiej braci złudzeniu. To Tutsi byli ofiarami zaplanowanego ludobójstwa. Po trzech latach wrócił tam, zamieszkał w wiosce Nayamata i próbował rozmawiać z ocaleńcami. Nie było to łatwe, bo ludzie ocaleni z ludobójstwa na ogół nie chcą mówić o swoich przeżyciach. Chodzi nie tylko o to, że pragną zapomnieć. Po prostu wstydzą się poniżenia, upokorzenia, zezwierzęcenia, brudu, wszy, nagości. Poza tym mają klopot z pamięcią o tym, co przeżyli. Nie wiedzą, co jest prawdą, a co im się tylko wydaje. Boją się, że nie pamiętają wszystkiego. Po jakimś czasie udało mu się nawiązać kontakt z kilkunastoma Tutsi i w ten sposób powstała książka pierwsza "Nagość życia. Opowieści z bagien Ruandy." (Czarne wyda ją w 2011). W sumie spędził tam dziesięć lat z przerwami na Paryż i napisał jeszcze dwie książki: "Sezon maczet" (również wyjdzie w 2011), czyli rozmowy z kilkunastoma oprawcami, Hutu, i "Strategię antylop", ostatnią część rwandyjskiej trylogii (Czarne 2010; wiosną otrzymała, po raz pierwszy przyznaną, Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki; swoją drogą nie rozumiem strategii wydawnictwa, które najpierw wydaje część ostatnią).

"Startegia antylop" to opowieść o tym, jak muszą żyć obok siebie w wioskach Rwandy ofiary i kaci, ocaleńcy - Tutsi i mordercy - Hutu. To rozmowy z mieszkańcami tej samej wioski Nayamata, sąsiadami. Jedni w 1994 roku ukrywali się w pobliskich bagnach (celowo używam zaimka w a nie na) lub w lasach porastających pobliską górę Kayumbę. Drudzy codziennie rano wychodzili z maczetami i przez kilkanaście godzin (z przerwą na obiad) polowali na swoich sąsiadów Tutsi, aby dosięgnąć ich  maczetą i ściąć. Wieczorem wracali do swoich domów, do żon i dzieci, jedli kolację, bawili się, śmiali, żartowali, kochali. Słowem żyli normalnie. Zabijanie stało się ich pracą. Pamiętam, że kiedy kilkanaście miesięcy temu przeczytałam wywiad z Hatzfeldem, to właśnie zrobiło na mnie takie wstrząsające wrażenie: codzienne wychodzenie na polowania na ludzi, od ósmej do siedemnastej, z przerwą na obiad (w Naymacie rzezie trwały siedem tygodni). Dlaczego są na wolności? Dlaczego nie siedzą w więzieniach? Początkowo tak było, myśleli, że zostaną tam do końca swoich dni, ale przyszła amnestia i w więzieniach zostali tylko ci, którzy byli strategami i ideologicznymi planistami ludobójstwa oraz wielokrotni zabójcy. Pozostałych wypuszczono, bo nie sposób skazać wszystkich (dla tej ilości skazanych brakuje sędziów, sądów itd.), poza tym ktoś musi uprawiać ziemię. Rwanda to mały kraj, brakowało ludzi. Wymyślono więc politykę pojednania (wspólnie z ludźmi Zachodu). Wypuszczeni na wolność Hutu trafiali najpierw do obozów przejściowych, gdzie uczono ich, jak mają się zachowywać wobec ocalonych, jak reagować na możliwe zaczepki czy akty nienawiści. I tak wrócili do swoich wiosek i żyją obok tych, których kiedyś ścigali, na ulicach mijają tych, którym zamordowali rodzinę. Obie strony zostały zmuszone do udawania, że da się tak egzystować obok siebie. Proces, który w Europie trwał kilkadziesiąt lat, tu musiał dokonać się w ciągu kilku. Oczywiście prawdziwe pojednanie się nie dokonało, bo nie mogło. Wszyscy udają, próbują, bo nie mają wyjścia. Nie ma jednak mowy o prawdziwym wybaczeniu, zapomnieniu i pojednaniu. Bohaterowie książki Hatzfelda rozumieją, że tak trzeba, ale jest to dla nich, dla ocaleńców Tutsi, źródłem ciągłego bólu. Jak można zapomnieć, jak można żyć, skoro twój oprawca mieszka obok ciebie? Wielu nie potrafi wyzbyć się lęku. Mówią, że skoro raz się zdarzyło, może zdarzyć się ponownie. Czytając książkę, miałam nieodparte wrażenie, że to Hutu wchodzą w role ofiar. To z nimi trzeba się cackać, nie można ich urazić, trzeba pomóc wrócić do normalnego życia, dobrocią i wyrozumiałością przywrócić społeczeństwu. Z bólem Tutsi nikt się aż tak nie liczy, skoro skazuje się ich na życie obok morderców. Czy było inne wyjście? Jeśli zdecydowano się na wypuszczenie ich z więzień, to pewnie nie. Rwanda to niewielki kraj (proszę spojrzeć na mapę), więc jak ich rozdzielić?

Świadomość, jak niewiele można zrobić, jest przygnębiająca. Podobnie refleksja, że trudno takim zdarzeniom zapobiec, a kiedy już do nich dochodzi, przerwać. Co jakiś czas w jakimś zakątku świata ludzie fundują sobie masakrę. I mimo że potem, kiedy wszystko zostaje opisane, osądzone, zagojone, obiecujemy sobie, że nigdy więcej, że będziemy mądrzejsi, że nie dopuścimy, że nie damy się porwać nienawiści, to po jakimś czasie gdzieś historia się powtarza. Hatzfeld mówi i pisze o tym, że zobaczyć coś, przeczytać o czymś, dowiedzieć się nie jest tym samym, co zrozumieć i przyjąć do wiadomości. A dopiero wtedy można zacząć działać. W ten sposób tłumaczy bierność świata, który nie przyszedł z pomocą Tutsim. Nie przyszedł, bo nie uwierzył, nie przyjął do świadomości, że takie okrucieństwo jest możliwe. Podobnie było w czasie Holocaustu. Długo nie dawano wiary w to, co działo się w Auschwitz czy w innych obozach zagłady. Początkowo buntowałam się przeciw takiemu stawianiu sprawy, ale kiedy zastanowić się nad tym, to niestety przychodzi stwierdzić, że rację ma autor. Podobnie poczułam rozczarowanie, kiedy Hatzfeld powiedział, że swoich książek nie napisał, aby interweniować, ale po prostu z potrzeby pisania. Naiwnym jest myślenie, że książka coś zmieni. Może jedynie pokazać tym, którzy zechcą ją przeczytać, świat, jakiego nie znają. Patrz drogi czytelniku: oto w Rwandzie w 1994 sąsiedzi wymordowali sąsiadów, oto teraz muszą żyć obok siebie, robiąc dobrą minę do złej gry. I ty, drogi czytelniku, i ja, autor tej książki, nic nie możemy zrobić. Niestety nie mamy też gwarancji, że coś takiego się nie powtórzy i to niekoniecznie gdzieś w odległej Afryce (patrz Bośnia). Po zastanowieniu i ta argumentacja mnie przekonała.

Rozpędziłam się, więc na koniec jeszcze o tym, co zrobiło na mnie wrażenie (przygnębiające).

Banalność zła. Hatzfeld mówi i pisze o tym, że oprawcy, z którymi rozmawiał to grzeczni, uprzejmi, normalni ludzie, zwykli sąsiedzi. Tacy, o których nieraz się mówi, że nigdy nie spodziewalibyśmy się po nich, że są zdolni do niewyobrażalnego okrucieństwa. Jak w człowieku rodzi się bestia? I czy każdy bestią może zostać? Ja też? Co bym zrobiła? Milczała, jak żony wykonujących swoją morderczą dniówkę Hutu? Plądrowała domy opuszczone przez Tutsich ukrywających się w bagnach lub lasach Kayumby? Żadna z tych kobiet głośno się nie buntowała, najwyżej niektóre same przed sobą przyznawały, że to, co się dzieje, im się nie podoba. Ale nie zrobiły nic. Bały się swoich mężów?

Świadectwa ocalonych. Szczególnie przejmujące są opowieści tych kilku osób, które ocalały z masakry w lasach Kayumby. Z sześciu tysięcy, które się tam skryły ocalało dwadzieścia osób i niektóre z nich opowiadają, jak całymi dniami uciekały przed ostrzami maczet, jak gromadziły się w kilkuosobowych grupach, jaką startegię przyjmowały, jak spędzały noce (jedyne chwile wytchnienia), o czym myślały. Wstrząsające, podobnie jak opowieści ocalonych z bagien.

I ostatnia sprawa. Co uderza w opowieściach ocalonych Tutsi i wypuszczonych na wolnośc Hutu? To że wszystko zmieniło się na gorsze, w każdym wymiarze, także tym osobistym. Dawniej żyło się lepiej. Wielu z nich miało sporo ziemi, pozycję, jakieś urzędnicze czy inne posady. Teraz wszystko trzeba zaczynać od nowa ze świadomością, że nie zdąży się już osiągnąć tego, co  kiedyś. Z urzędnika w garniturze stało się rolnikiem ciężko pracującym na kawałku ziemi. Wygodny dom trzeba było zamienić na glinianą lepiankę. I wzajemna nieufność, udawanie, że życie wraca do normy (i na powierzchni tak jest: ludzie pracują, uczą się, kochają, spotykają w knajpach, rozmawiają), no i świadomość, że wszystko może sie powtórzyć. Więc dlaczego i po co?

P.S. W listopadzie Czarne ma wydać książkę Wojciecha Tochmana o Rwandzie. Ciekawa jestem, co napisał po Hatzfeldzie.


Marek Kęskawiec "Czwarty pożar Teheranu", czyli Iran jest inny niż myślicie.

Kiedy (ze wstydem przyznaję całkiem niedawno) zaczęłam oglądać irańskie kino, które czasem pojawiaja się na naszych ekranach (pisałam o nim na blogu: "Filmy irańskie - to naprawdę ciekawe!"), przeżyłam szok. Otóż nie tak wyobrażałam sobie irańskie miasta i życie ich mieszkańców. Teheran pokazywany na ekranie niczym nie różnił się od wielkich miast europejskich czy amerykańskich. Szerokie ulice, pędzące samochody, węzły komunikacyjne, sklepy, ruch. Podobnie bohaterowie i bohaterki tych filmów. Problemy jak nasze, mieszkania też, tylko chusty na głowach kobiet, ale kolorowe. Czego się spodziewałam? Lepianek? Wąskich zaułków? Zaniedbanego miasta? Kobiet zakutanych od stóp do głów? Egzotycznych problemów? Wstyd się przyznać, ale pewnie tak. Niewiedza i stereotyp! Moje wyobrażenia potwierdzał obraz prowincji: maleńkie, zagubione gdzieś w górach wioski. Odtąd zafascynowana tym, co zobaczyłam, nie przechodzę obojętnie obok irańskiego kina. Nie mogłam też oczywiście pominąć książki Marka Kęskawca "Czwarty pożar Teheranu" (W.A.B. 2010, seria terra incognita). Czy w reportażu Kęskawca odnalazłam ten filmowy Iran? Tak! Książka potwierdza obraz, jaki zobaczyłam na ekranie i oczywiście, co zrozumiałe, pokazuje dużo, dużo więcej.

Osią  reportażu jest rok 2009, czas przed i tuż po wyborach. Wyborach, z którymi część liberalnego społeczeństwa wiązała wielkie, dziś już wiemy, że niespełnione, nadzieje. Autor opisuje zieloną rewolucję (zielony był kolorem zwolenników Musawiego, który ostatecznie wybory przegrał, najprawdopodobniej w wyniku fałszerstw). Najpierw radosne wiece i manifestacje poparcia dla kandydata, wszystko w atmosferze radości, zabawy i nadziei, a po wyborczej klęsce demonstracje i starcia z policją, aresztowania i tortury, jakim poddawani są w Iranie od dawna, niezależnie od tego, kto akurat sprawuje władzę, więźniowie polityczni. Kęskawiec pokazuje, jak po przegranej zmieniają się jego irańscy przyjaciele. Nie są już tak radośni, otwarci, boją się o siebie i swojego przyjaciela z Europy. Wielu, szczególnie mężczyzn, zostało aresztowanych. Ale zielona rewolucja to tylko konstrukcyjna rama tej świetnej książki. Jej treścią jest Iran współczesny i krótko podana historia tego kraju.

Przede wszystkim trzeba pamiętać, że nie ma jednego Iranu. Tak jak w filmach, które obejrzałam, jest kraj liberalny, tęskniący do wolności, pragnący upadku republiki islamskiej, i kraj tradycyjny, bardziej religijny. Stop. Znowu zaczynam powielać stereotypy, które autor obnaża. Z religijnością wcale nie jest tak prosto. Kęskawiec pisze o tym, że liberalna część społeczeństwa wbrew pozorom nie jest niereligijna. Irańczycy po prostu nie chcą żyć w państwie wyznaniowym. Wiara to ich prywatna sprawa, tak uważają. W dużym uproszczeniu, powtarzam: uproszczeniu, ten podział to duże miasta kontra prowincja. Bo nawet Teheran jest wyraźnie podzielony. Północny to miasto znane mi z filmów. To właśnie tu są te szerokie arterie, wieżowce, modne sklepy, uliczny ruch, to tu mieszkają znajomi autora: liberalni, młodzi, wykształceni ludzie. Południowy Teheran jest zupełnie inny: biedne, wąskie uliczki, ponure blokowiska, ubogie sklepiki, głównie mężczyźni, bo kobiety siedzą w domach, a jeśli wychodzą, to zasłonięte.

Bardzo zainteresowały mnie bohaterki książki Kęskawca:  wyksztalcone, samodzielne,  nienawidzące  chust na swoich włosach i poddawania się nakazom obowiązującym w republice islamskiej. Wiele z nich marzy o tym, aby wyjechać, bo, jak mówią, tu nie da się żyć. Prawie wszystkie chociaż raz miały do czynienia z policją do spraw moralności. Kiedy jadą samochodem ze swoimi przyjaciółmi, nawet tymi płci męskiej, chusty niepostrzeżenie zsuwają się im z głów, najchętniej zrzuciłyby je w ogóle, ale natychmiast włącza się wewnętrzny cenzor, który przypomina, że nie wolno. Nienawidzą tego cenzora w sobie, jak mówi jedna z nich: "Ta chusta wrasta mi w mózg." Często słychać  nawet liberalne muzułmanki broniące chust i nakazów religijnych związanych ze sferą płci. Mówią o korzyściach, nie o opresji, pokazują sens, jaki  z tego płynie. Młode, wykształcone, liberalne Iranki tego sensu nie dostrzegają, dla nich to tylko opresja.

Teraz z konieczności krótko i chaotycznie o tym, czego jeszcze z książki Marka Kęskawca dowiemy się o Iranie, a wszystko po to, aby zachęcić do jej przeczytania i odkrycia nieznanego lądu.

Irańczycy to ludzie niezwykle radośni, kochający taniec, śpiew, zabawę i poezję, życzliwi i gościnni, ciekawi świata i obcych, gotowi natychmiast po krótkiej rozmowie zaprosić do siebie cudzoziemca, który zechcial ich kraj odwiedzić i się nim zainteresować. To raj dla turysty, który lubi podróżować nieutartymi szlakami, który nie znosi turystycznego przemysłu i tłumu. Póki nie nastąpią zmiany, tak będzie, ale autor jest przekonany, że przeobrażenia, chociaż pewnie nie od razu, są nieuniknione. Trzeba więc się spieszyć. Życie w republice islamskiej wykształciło w Irańczykach podwójne myślenie, swoistą schizofrenię, która głęboko wdarła się w język, obyczaje i jest już dzisiaj często nieuświadamiana.

Iran to państwo osobne w swoim regionie. Osobne politycznie, mentalnie, historycznie i obyczajowo. To dawna Persja, a nie kraj arabski, jak często jest mylnie postrzegany. Arabowie nienawidzą Irańczyków z wzajemnością. Tę osobność zawdzięcza Iran swojej historii i religii. Kiedyś Persja nie była krajem muzułmańskim, a zaratustriańskim, a dziś większość jej mieszkańców wyznaje szyicką odmianę islamu, a nie sunnicką jak pozostałe kraje arabskie. Tutaj nie prześladuje się chrześcijan czy żydów (Uwaga! Mała litera, bo chodzi o wyznanie), ale nie pozwala się budować sunnickich meczetów. Ta osobność i burzliwa przeszłość Persji wyksztalciły w Irańczykach jednocześnie poczucie wyższości i narodowe kompleksy oraz przekonanie, że cały świat się na nich uwziął, rzuca im kłody pod nogi i nie docenia. Znamy?

I teraz juz w telegraficznym skrócie. Dzięki książce Kęskawca poznamy najciekawsze zabytkowo miejsca, historię tego kraju (od tej najdawniejszej, do tej nowszej dwudziestowiecznej). Zrozumiemy, dlaczego Irańczycy z jednej strony nienawidzą Ameryki i Zachodu (traktowanie Iranu jak kolonii, patrzenie na ten kraj tylko poprzez pryzmat interesów związanych z ropą i zwyczajne wykorzystywanie), z drugiej chcieliby się zmienić na amerykańską czy zachodnią modłę. Poznamy kulisy polityki w regionie (skomplikowane relacje z Izraelem i państwami arabskimi) i politykę globalną. Po raz kolejny przekonamy się, że ta polityka podszyta jest hipokryzją (sankcje wobec Iranu, jednoczesne przymykanie oczu na to, co dzieje się w Arabii Saudyjskiej). Poznamy różne frakcje w irańskim świecie politycznym i całe jego skomplikowanie. Dowiemy się, dlaczego rewolucja islamska była tu w ogóle możliwa i dlaczego wielu z tych, którzy kiedyś Chomeiniego popierało, potem go znienawidziło. Wreszcie przekonamy się, jak to jest z irańskim zagrożeniem nuklearnym, ile w tym prawdy, ile mitu i politycznej hipokryzji. To tyle.

Kto ciekawy innego, kto lubi zmierzyć się ze stereotypem i przewietrzyć swój obraz świata, powinien koniecznie sięgnąć po niezwykle interesującą książkę Marka Kęskawca.    


"Chrzest" Marcina Wrony. Czy można uciec od przeszłości?

Przez trzy kolejne tygodnie nie byłam w kinie. Rzadko mi się zdarza taka długa nieobecność. Jakoś na nic nie miałam ochoty. Co wydawało się w zapowiedziach interesujące, miało tak miażdżące recenzje, że szkoda było marnować czas. I wreszcie w tym tygodniu "Chrzest" Marcina Wrony nagrodzony w Gdyni. Nie widziałam jego pierwszego filmu, ale potem czytałam interesujący wywiad z reżyserem. "Chrzest" koniecznie trzeba zobaczyć, chociaż nie jest miły, łatwy i przyjemny, a momentami lepiej zamykać oczy. I mimo że teraz, kiedy myślę o nim na chłodno, dostrzegam pewne wady, to jestem w stanie je wybaczyć. Lubię filmy, które tak bardzo angażują mnie emocjonalnie i stawiają ważne pytania. Dodatkowym plusem są dwie główne role: Michała (Wojciech Zieliński) i Janka (Tomasz Schuchardt) oraz demoniczny Adam Woronowicz jako Gruby. Nie chcę nic zdradzać z treści, bo kieruję się dewizą,że im się mniej wie o filmie, tym lepiej się go ogląda. Więcej w ciągu dalszym, dla tych, którzy już widzieli.

Tak, jak wspomniałam, wolę film z pewnymi niedociągnięciami, ale taki, który mnie poruszy i zaangażuje emocjonalnie, niż chłodne arcydzieło. Taki jest "Chrzest". Reżyser stopniowo odkrywa przed widzem kolejne tajemnice bohaterów. Początkowo wydaje się, że Michał jest w najlepszym momencie swojego życia. Osiągnął sukces, jest właścicielem fabryki okien, ma piękną żonę, którą kocha, i kilkumiesięcznego synka Adasia. Właśnie szykuje się do jego chrztu. Ojcem chrzestnym ma zostać Janek, przyjaciel z czasów młodości, z którym łączy go silna więź, nieomal braterska. Wiemy, że Michał ma za sobą niechlubną przeszłość, którą jakoś dzieli z przyjacielem. Chwali się przed nim swoim udanym życiem, udziela rad, pyta, czego od życia chce. Janek nie pasuje do świata Michała, co natychmiast zauważa jego żona. Właśnie wyszedł z wojska, nic nie ma, jest prostacki, nie stroni od alkoholu. Ale ogłada Michała, z której jest tak dumny, jest też świeża. Autentyczne są uczucia i duma z sukcesu. Szybko okazuje się, że nad jego życiem wisi klątwa niczym w antycznej tragedii. Nie ma ucieczki, różnica jest taka, że Michał o tym wie i spokojnie czeka na wyrok. Chce tylko ocalić żonę i synka i załatwić rzecz najważniejszą w tej chwili: chrzest. Od pewnego momentu biernie czeka na nieuniknione, dopiero pod koniec postanawia jeszcze się bronić. Jakby milczące pożegnanie z rodziną i życiem, nasycenie się szczęściem w trakcie rodzinnej uroczystości obudziły w nim żal i ponowną wolę walki. Zawsze robią na mnie wrażenie (w literaturze i filmie) takie świadome momenty pożegnań na wieczność. Mam ich kilka w swojej literackiej i filmowej pamięci i ile razy o nich myślę, przejmują mnie dreszczem.

Czy naprawdę nie ma wyjścia? Zastanawiałam się nad tym. Pomoc teściów, którym zawdzięcza to, że tak szybko osiągnął finansowy sukces, sprawy nie załatwi, odsunie w czasie termin wykonania wyroku. Dlaczego jednak nie pójdzie na policję? Czy policja może mu pomóc? Nie wiem. Dlaczego  nie ratował się wcześniej? Mógł wyjechać z kraju, mógł zaszyć się gdzieś w Polsce, gdzie trudniej byłoby go odnaleźć. Dlaczego w takim razie nie zważając na ścigającą go klątwę, ożenił się? To pytanie zadaje mu Janek. Michał milczy, odpowiedź jest oczywista i cisza, która zapada, bardzo mi się podoba, słowa w takiej sytuacji zawsze brzmią banalnie.

Lubię w tym filmie pewną symetrię. Symetryczna jest zdrada. W przeszłości zdradził Michał, bojąc się więzienia, którego przedsmakiem była brutalność policjantów, teraz zdradza Janek, też ze strachu,ale przed bezwzględnymi bandytami. Obaj znaleźli się w potrzasku, nie sprostali wyzwaniu. Może łatwo byłoby ich oskarżyć, gdyby reżyser nie pokazał nam tak dosadnie bezwzględności ich prześladowców. Zdrada Janka wydaje się większa, bo dotyczy najlepszego przyjaciela, brata prawie. Michał zapewnia, że on kumpla nie wydał. Janek miota się, próbuje walczyć o Michała, nieśmiało wstawia się za kolegą, ale szybko pojmuje, że nic nie wskóra. Staje przed murem, którego nie przebije. Zdaje sobie sprawę, że został skalany i zbrukany. Jest brudny i dlatego wzbrania się przed wzięciem małego Adasia na ręce. Przyznam się, że nie jest dla mnie jasne, dlaczego zabija Michała. Czy wykonuje wyrok, bo mu kazano czy uderza kamieniem, aby ratować przyjaciela, nie pozwolić mu pójść do bandytów, a potem budzi się w nim bestia? Bestia, którą już raz obudzono. Wystarczy jedna chwila, splot okoliczności, aby człowiek potrafił zamienić się w bezwzględnego, bezmyślnego, zaślepionego oprawcę.

Symetria kolejna to dwa chrzty. Pierwszy, ten w kościele: niewinnego, czystego Adasia, chrzest, który ma symbolicznie wprowadzić dziecko do ludzkiej wspólnoty. I chrzest drugi: wprowadzający do bandyckiej wspólnoty Janka. Po tym, czego był biernym świadkiem a potem uczestnikiem, może zrobić już wszystko. Od tej chwili jest z tym światem związany na zawsze, nie wyzwoli się z niego, co pokazują losy Michała. Nie ma ucieczki. Jest brudny, zbrukany, naznaczony zbrodnią. Może dlatego morduje? Pierwsze uderzenie to próba ratunku, ale potem do głosu dochodzi obudzona w nim bestia?

Symetria druga łączy się trochę z poprzednią. To czystość, niewinność i brud, zbrukanie, zbrodnia. Te dwa pierwiastki przewijają się w świecie Michała i Janka. Michał zmienia się w innego człowieka, kiedy bierze na ręce swojego synka, kiedy obserwuje swoją żonę karmiącą Adasia. Z taką samą tkliwością obserwuje te sceny Janek. Kobieta póki jest matką, też jest święta i nietykalna. Kiedy staje się żoną, kochanką pojawia się szybki, namiętny seks a nawet brutalność. Brutalny i bezwzględny staje się Michał, kiedy próbuje walczyć ze swoimi prześladowcami. Chociaż biernie poddaje się wyrokowi losu, to kiedy bandyci szargają matkę jego dziecka, staje się bezwzględny. Podobnie Gruby, grany przez Woronowicza (trudno uniknąć skojarzeń z rolą Chyry w "Długu"). Zimny, okrutny nie wkracza jednak do świętej strefy, nie wtargnie na rodzinne przyjęcie po chrzcie, ale spokojnie czeka, aż Michał tę strefę opuści. I Michał tak robi, jakby nie chciał, aby to, co nieuniknione i brudne, skalało to, co czyste i niewinne. Niewinność w tym świecie związana jest z nieświadomością. Nikt na rodzinnym przyjęciu, oprócz zbrukanych Michała i Janka, nie wie, jaka tragedia za chwilę się rozegra.

I ostatnia symetria, też jakoś powiązana z poprzednimi. To dwa światy: świat zwyczajny, ten widoczny i świat zbrodni, brudu, ukryty. Jedno życie toczy się na powierzchni: w domach, w restauracyjnych salach dla gości. Drugie gdzieś pod powierzchnią, na zapleczu, w restauracyjnych kuchniach, do których prowadzą pokrętne, długie korytarze. To stamtąd bezwzględnie rządzi Gruby, to tam rozmawiają o swoich brudnych tajemnicach Michał i Janek. To w takich miejscach wykonuje się wyroki (wyrok na właścicielu jakiegoś drobnego biznesu i jego żonie został wykonany nie w ich domu, ale właśnie gdzieś na zapleczu).

I jeszcze na zakończenie jedna refleksja, która nasunęła mi się w trakcie pisania. Co jest prawdziwe? Czy ta fasada czy to zaplecze? Gruby, który przychodzi do kościoła na chrzest, wyraźnie wypowiada słowa chrzcielnego przyrzeczenia: wyrzekam się (zła, szatana), a przecież wie, że się nie wyrzeknie. Podobnie Janek. I podobnie my wszyscy. Ile warte są słowa? A może wypowiadając je, na chwilę wierzy w nie, bo znalazł się w strefie sacrum? W strefie profanum obowiązują inne zasady. Obie najwyraźniej rozdzielają te metry symbolicznych korytarzy, przez które trzeba przejść.

Bardzo dobry film o tym, że przeszłość czasem dopada i nie ma przed nią ucieczki. No właśnie, czy nie ma? Zawsze, kiedy kino czy literatura pokazują  takie sytuacje, intensywnie zastanawiam się, czy bohaterowie mieli jakieś wyjście, czy mogli uniknąć swego przeznaczenia. Wydaje się, że tym razem nie.

Zeruya Shalev "Życie miłosne", czyli o gmatwaninie ludzkich uczuć.

To druga powieść tej izraelskiej pisarki, którą przeczytałam. Poprzednia "Po rozstaniu" jest właściwie zamknięciem cyklu, który "Życie miłosne" (W.A.B. 2008) rozpoczyna. Tak przynajmniej twierdzi wydawca, ale kolejność, w jakiej sięga się po te pozycje,  nie ma żadnego znaczenia, bo są to całkowicie odrębne powieści. Łączy je oczywiście styl i w pewnym sensie tematyka.
Zacznę od stylu. Zeruya Shalev pisze w sposób dla siebie charakterystyczny. To lektury pozornie bez dialogów, sama gęsta narracja, często bardzo długie zdania. Warto o tym wiedzieć, sięgając po jej powieści, bo zetknięcie z nimi może być początkowo trudne. Ale to trudność tylko na pierwszy rzut oka. Dość szybko można się przyzwyczaić do takiego sposobu pisania i potem książki się połyka. Nieobecność dialogów jest zresztą pozorna, bo naprawdę ukryte są w narracji. Od czasu do czasu Shalev posługuje się językiem barwnym, niemal poetyckim. Oto przykład:
"... ja na przykład wpadam w rozpacz na samą myśl o tych wszystkich latach, które mnie czekają, dybią na mnie jak jakieś monstra (...), a ja muszę kolejno wskakiwać im na grzbiet, cwałować z zapałem ich ścieżkami i okazywać przy tym radość życia, obejmować włochatą, grubą szyję, która napawa mnie wstrętem, mieć przed zamkniętymi ze strachu oczami cały obmierzły pysk."
Tyle o stylu i języku, a teraz  przejdę do sedna. To powieści psychologiczne, które portretują  dusze bohaterek-narratorek i pokazują ich stany emocjonalne, uczucia, pragnienia najczęściej głęboko ukrywane. Poznajemy je w momentach w ich życiu przełomowych, a droga, jaką wybierają, może budzić sprzeciw, niezrozumienie czy złość. Posuwając się nią, stąpają po kruchym lodzie, dowiadując się o sobie i innych prawd, które nie zawsze są przyjemne. Rzucają się w nową dla siebie sytuację niczym pływak skaczący na główkę do nieznanej wody. Podążając tą drogą, odkrywają tajemnice innych, ich powikłane życiorysy. Powieści Shalev pokazują rewers ludzkich losów, wyciągają na powierzchnię to, co zwykle ukrywamy przed światem i do czego, bywa, sami niechętnie się przyznajemy. To mroczny, pesymistyczny świat.
Po pierwszą z nich ("Po rozstaniu") sięgnęłam, kiedy zrobiło się o niej głośno w związku z wizytą autorki w Polsce przy okazji jej premiery, znęcona faktem, że to literatura izraelska. I chociaż  akcja tych powieści osadzona jest w Jerozolimie, niewiele tu, w przeciwieństwie do książek Oza, izraelskiej obyczajowości. W gruncie rzeczy wydarzenia mogłyby rozgrywać się gdziekolwiek. Jak już wspomniałam, to przede wszystkim lektury psychologiczne i chyba takie, w których bardziej gustują kobiety.
Bohaterką "Życia miłosnego" jest dwudziestokilkuletnia Ja'ra Korman bezdzietna mężatka, która próbuje zrobić karierę naukową na uniwersytecie. Powinna skupić się na pracy, bo rywalizuje z koleżanką o etat na uczelni. Jest zdolna, wierzy w nią profesor, jej naukowy opiekun i protektor. I pewnie wszystko szłoby gładko, gdyby przypadek nie postawił na jej drodze Ariego Ewena, dawnego przyjaciela jej rodziców, który po latach spędzonych we Francji wrócił do Jerozolimy. Czy możliwa jest tak nagła fascynacja (zakochanie? miłość?) młodej kobiety mężczyzną w wieku jej ojca? Myślę, że w sferze relacji międzyludzkich naprawdę wszystko (no, może bezpieczniej będzie powiedzieć, że prawie wszystko) może się zdarzyć. Ja'ra tak dalece traci dla Ariego głowę, że przestaje panować nad własnym życiem. Zawala sprawy na uniwersytecie (ku nieskrywanej radości konkurującej z nią koleżanki), ryzykuje małżeństwo, naraża się na gniew rodziców. Nic się nie liczy, tylko ten niedawno poznany starszy od niej, zmęczony i nasycony życiem, ale jednocześnie fascynujący mężczyzna, który całkowiecie przejął nad nią duchową władzę. Chociaż Ja'ra szybko orientuje się, że on nią manipuluje, że się nią bawi, że niekoniecznie obdarza uczuciem, nie umie odejść. Coraz bardziej brnie w ten romans, nie-romans. Arie na przemian kusi ją, a potem odpycha. Co jest prawdą, a co złudzeniem? Czy kiedy dzwoni do niej i błaga o spotkanie czy kiedy twierdzi, że wszystko sobie wymyśliła? Pozwala mu robić ze sobą wszystko, czując raz fascynację raz obrzydzenie. Jest jego więźniem w sensie psychicznym i w pewnym momencie dosłownym, uwięziona, trochę przypadkowo, w jego mieszkaniu (nie będę zdradzać okoliczności). Sytuacja coraz bardziej się komplikuje, coraz więcej wychodzi na jaw. Ja'ra powoli odkrywa, jakie naprawdę więzi łączyły Ewena z jej rodzicami, dokopując się do rodzinnej tajemnicy sprzed lat. I mimo że wszyscy, którzy zaczynają się orientować, co się dzieje, ostrzegają ją przed nim, Ja'ra brnie w tę sytuację niczym ćma w płomień świecy.
Postawa narratorki może drażnić. Jeśli traktować to, co robi, dosłownie, trudno ją zrozumieć. Ale z drugiej strony, czy sami nie postępujemy często w życiu nieracjonalnie? Czy nie rzucamy się w przepaść, nie oglądając się na rzeczywistość wokół? Nie rozumiem jej fascynacji tym konkretnym mężczyzną: egoistycznym, egocentrycznym, niesympatycznym, ponurym. Ale Arie jest tu przecież także symbolem kogoś, dla kogo nagle tracimy głowę. I to zrozumieć potrafię. Ścieżki ludzkich uczuć są często naprawdę pogmatwane. Trzeba też powiedzieć, że dzięki spotkaniu  z nim Ja'ra musi zadać sobie kilka pytań, przyjrzeć się swojemu małżeństwu, swoim życiowym wyborom. Dlaczego właściwie wyszła za Joniego? Chyba po prostu pomyliła miłość z bezpieczeństwem, które jej obiecywał. Może chciała wyrwać się z domu rodzinnego, na którego atmosferę wpłynęła  tragedia, z której jej matka długo nie potrafiła się otrząsnąć. Ja'ra po prostu okazała się niedojrzała, ale czy można być dojrzałym w wieku dwudziestu kilku lat? Czy wtedy człowiek wie, czego chce? Czy powinien podejmować decyzje, które mają zdefiniować jego życie? Co lepsze: bezpieczeństwo czy szaleństwo? A może coś pomiędzy? Teraz, kiedy zrujnowała swoje życie, będzie musiała podjąć decyzję: czy próbować je odbudować czy tworzyć coś nowego, już bez Ariego i bez męża. Ma szansę odnaleźć siebie na nowo, żyć samodzielnie a nie wsparta na mężczyźnie. Ofiarą dojrzewania Ja'ry jest Joni, jej mąż. Tak po ludzku jest mi go żal. Ale czy można wymagać od niej, aby była z nim tylko dlatego, że nie chce go skrzywdzić? Tak już jest, nie da się przejść przez życie nie raniąc. (Zresztą Joni wydaje się być spokojnym, dobrym, ale nudnym człowiekiem, uległym wobec losu. Nie potrafi walczyć, cierpi w milczeniu.) Ja'ra nadal nie jest dojrzała, ciągle fantazjuje na temat swojego życia. Proces wglądania w siebie dopiero się rozpoczął. Co będzie dalej, nie wiemy.
Trudno powiedzieć, abym szczególnie polubiła bohaterki i bohaterów książek Shalev, abym przejęła się bardzo ich losami, abym je głęboko przeżyła. Raczej przyglądam się im po części z irytacją, po części z zainteresowaniem, po części ze zrozumieniem. Ale na pewno za jakiś czas sięgnę po kolejną książkę z cyklu (środkową) "Mąż i żona". W jakiś sposób swiat powieści tej izraelskiej pisarki przyciąga i fascynuje. W nadmiarze taka literatura może drażnić, czytana od czasu do czasu jest przyjemnością (chociaż to niewłaściwe słowo).

"Czerwone rękawiczki" Eginalda Schlattnera, czyli przygnębiająca wyprawa do powojennego Siedmiogrodu.

Właśnie skończyłam czytać drugą wydaną w Polsce powieść rumuńskiego pisarza

Eginalda Schlattnera. O pierwszej "Fortepian we mgle" (Czarne 2010), którą się zachwyciłam, pisałam jakiś czas temu. Dobra wiadomość jest taka, że "Fortepian" znalazł się w ścisłym finale (siedem książek) Angelusa (nagroda dla pisarzy z krajów Europy środkowo-wschodniej). Trzymam kciuki. Ale do rzeczy.

Schlattner to pisarz, który odkrył przede mną nieznany ląd: Siedmiogród, krainę zamieszkaną przez siedmiogrodzkich Sasów, czyli Niemców sprowadzanych na te ziemie przez królów węgierskich od XII wieku. To oni zbudowali tutaj siedem warownych miast, w których się osiedlili. Stąd nazwa Siedmiogród. "Czerwone rękawiczki" (Czarne 2004) są jego wcześniejszą powieścią, ale lepiej czytać te książki w kolejności, w jakiej ja to przypadkowo uczyniłam, ponieważ akcja "Fortepianu" obejmuje lata czterdzieste dwudziestego wieku (wspomnieniami bohaterowie sięgają też wcześniej), a zdarzenia opowiedziane w "Czerwonych rękawiczkach" to lata pięćdziesiąte. I chociaż każda z tych lektur to odrębny byt, w jakiś sposób uzupełniają się, kreśląc panoramę tego zakątka Europy i losów ludzi tam urodzonych. A to nie tylko siedmogrodzcy Sasi, ale i Węgrzy, Cyganie, Żydzi i wreszcie Rumuni.

Z góry uprzedzam: to nie jest wesoła powieść. I chociaż losy bohatreów "Fortepianu" też nie były różowe, to tamten świat tworzył swoistą mieszankę tego, co zwyczajne i fantastyczne, niezwykłe, magiczne. Nad wszystkim unosił się duch ludowych opowieści, legend, wierzeń i zabobonów. Obcowanie żywych z duchami zmarłych nie było tam niczym niezwykłym. Tu jest inaczej: magia pojawia się w zasadzie dopiero w zakończeniu powieści i jest dyskretną zapowiedzią tragedii, która ma nastąpić rok później. Ale akcja kończy się latem na rok przed  sygnalizowanym nieszczęściem i czytelnik nie dowie się, co to będzie, może się tylko domyślać. A i bez tego zdarzenia, o których mowa, są tragiczne i ponure. Większa część powieści rozgrywa się w areszcie Securitate. Aresztowanie, transport, pobyt w obrzydliwej celi, wlokące się miesiącami brutalne przesłuchania, wreszcie sfingowany proces o tym jest powieść Schlattnera. Te przygnębiające partie przetykane są wspomnieniami głównego bohatera (równocześnie narratora), Johannesa, dwudziestokilkuletniego studenta hydrologii, wcześniej teologii, zarazem początkującego pisarza. Dzięki nim poznajemy tragiczne losy jego rodziny i sąsiadów (utrata majątków, brutalne wysiedlenia, bieda, zsyłki do obozów pracy, aresztowania), życie studenckie, miłości, przyjaźnie, środowisko młodych literatów i przede wszystkim galerię barwnych, często dziwacznych, ludzkich charakterów. I mimo że świat, jaki wyłania się z tych wspomnień, jest też najczęściej ponury i tragiczny, jest światem w trakcie rozpadu, światem biedy, to jednak otacza go jakaś aura niezwykłości i pogody. Może dzięki barwnej ludzkiej mieszance typów i narodowości? Może dzięki egzotyce? A może dzięki niezwykłym historiom? Takie też są wspomnienia więźniów, którzy przewijają się przez celę głównego bohatera.

Ale istotą tej powieści jest Johannes, postawa, jaką przyjmuje  wobec rozpadu  swojego świata i powstawania świata nowego: komunistycznej tyranii. Mimo utraty dostatniego domu dzieciństwa, domu z kamiennymi lwami, i przymusowej przeprowadzki do szczurzego pałacu, w którym gnieżdżą się rodzice i rodzeństwo oraz narrator (no i oczywiście szczury), mimo dotkliwej biedy, ciągłego zagrożenia aresztowaniami lub wywózką, mimo panoszenia się nowej kasty panów, którzy przed wojną byli często parobkami, a teraz awansowali na rozmaitej maści dyrektorów, jakoś żyć trzeba. I Johannes, tak jak i inni, próbuje. Studiuje, pisze, prowadzi studenckie koło literackie, jeździ na wieczory autorskie, odbywa krajoznawcze wycieczki po okolicy, bawi sie, kocha. Ale to nie jest normalny świat, może dlatego od czasu do czasu chowa się w szpitalu psychiatrycznym, gdzie poddaje się kuracji. Pobyt tam jest ucieczką i azylem. To, co najważniejsze i najtragiczniejsze zarazem, rozegra się jednak po aresztowaniu. Obserwujemy dwuletnie trwanie w areszcie. Strach, odarcie z godności, bezradność, nadzieję, że to tylko nieporozumienie, rezygnację, próbę ocalenia człowieczeństwa, przesłuchania, odmawianie współpracy (przyznania się do wyimaginowanej winy i oskarżenia innych), aż wreszcie poddanie się i zdradę. Dlaczego zdradza? Trudno to jednoznacznie rozstrzygnąć. Może złamały go brutalne, długie przesłuchania, które w końcu odbywały się o różnych porach dnia i nocy. Może zorientował się, że opór nie ma sensu, bo prześladowcy  wiedzą wszystko. Może chęć ocalenia starszego brata i studentów należących do koła literackiego (nie chodzi o kilka osób, ale o kilkadziesiąt). Może doszedł do wniosku, że nie ma odwrotu od świata, który powstaje, więc postanowił w niego uwierzyć. A może wreszczie zadecydowało stworzone przez oprawców przekonanie, że aresztowani zostali wszyscy: najbliższa rodzina, dalsi krewni, przyjaciele, znajomi. Trudno go oskarżać, trzeba próbować zrozumieć.

Ale dla mnie najsmutniejsze jest to, co następuje, kiedy wreszcie po ponad dwóch latach wychodzi na wolność. Wraca do świata, który jeszcze bardziej się zmienił, chociaż wydawałoby się, że to juz niemożliwe. Wielu znajomych nadal siedzi w więzieniach, inni skończyli studia i wyjechali, dziewczyny powychodziły za mąż lub mają narzeczonych. Symbolicznym znakiem tych zmian jest kolejna przymusowa przeprowadzka rodziny Johannesa. To już nie szczurzy pałac, ale jeszcze gorsze miejsce. W tym świecie, choć na powrót wolny, jest samotny. To groza wolności. Wielu się go boi, wszak przechrzcił się na komunizm i może donosić, innych  nie ma. On sam woli unikać ludzi, nie chce nic wiedzieć w obawie przed kolejnymi przesłuchaniami. Trwa przy nim tylko rodzina, szczególnie młodsza siostra. Nie należy już do starego świata, ale nowy, dla którego zdradził, też wcale go nie chce. Nie może wrócić na studia, wydawać książek, nie może znaleźć żadnej pracy. Na ulicach ciągle spotyka swoich prześladowców, wszak mieszkają w tym samym mieście. Strach pozostał. Najgorsza jest wszechogarniająca beznadzieja, myśl, że nic się nie zmieni. jak sam mówi: "Kto jest tam (...), może jeszcze mieć nadzieję. Kto jest tutaj, nie." Wreszcie przychodzi poczucie winy. Aby wrócić do świata, aby odzyskać godność, musi się oczyścić, znaleźć sens w bezsensie. I w końcu próbuje. Odrodzenie może przyjść dzięki wierze i miłości (także miłości bliźniego). To znajomy pastor i prawosławna mniszka, ciotka przyjaciółki, próbują mu pomóc. Nie potępiają, ale i nie usprawiedliwiają, po prostu wskazują drogę. Przełożona mówi: "...przeszłości nie można cofnąć, ale można ją odkupić." Czy tak się stanie?  Rozstajemy się z nim, kiedy ten proces jeszcze trwa. Co będzie dalej, nie wiemy. Symboliczna, oczyszczająca nocna kąpiel w ciepłych, czystych wodach Aluty kończy się zaplątaniem w odpady spływające potokiem z miejskiej rzeźni. Taki jest opisywany świat Siedmiogrodu: z jednej strony ciepły i tajemniczy, jak nocna rzeka, z drugiej strony obrzydliwy jak zwierzęce flaki, które do niej wpadają. Pociechę mogą nieść słowa ojca: "Wszystko przechodzi i wszystko mija, po każdym grudniu maj kwiaty rozwija."

Kończę, jak zawsze z niedosytem, ze świadomością, że uchyliłam zaledwie rąbka z bogactwa tej książki. Świat w niej pokazany wymyka się wszelkim schematom, jest skomplikowany i pokręcony. Nic nie jest czarne, nic nie jest białe. Wszak siedmiogrodzcy Sasi, prześladowani przez rumuńskich komunistów, mają za sobą przymierze z Hitlerem, a niektórzy nadal tamte czasy wspominają z sentymentem. Podobnie w więzieniu. Los więźniów jest okropny, ale strażników wydaje się jeszcze gorszy. Więzień ma nadzieję, że jego los się odmieni, los strażnika samotnie, beznadziejnie snującego się po pustych korytarzach więzienia Securitate nie zmieni się nigdy.

Kto jest ciekaw innego świata, kto lubi pochylić się nad poplątanymi ludzkimi losami, kto nie boi się długiej, partiami przygnębiajacej powieści, powinien sięgnąć po "Czerwone rękawiczki" Schlattnera.

P.S.

Już po ukończeniu tego wpisu znalazłam na stronach Domu Norymberskiego w Krakowie wywiad z autorem, który gościł po wydaniu "Czerwonych rękawiczek" (a więc kilka lat temu) w Polsce. Smutny i krzepiący zarazem. (Ta powieść w dużym stopniu jest odbiciem losów pisarza.)       

Popularne posty