"The Florida Project"

Kiedy w zapowiedziach na stronie mojego ulubionego kina pojawił się amerykański film pod niewiele mówiącym tytułem "The Florida Project", nie zwróciłam na niego uwagi i z góry wstawiłam na listę filmów, których nie zamierzam oglądać. Nie przeczytałam nawet opisu - wystarczyło zdjęcie plus fakt, że to film amerykański, a ja filmy amerykańskie oglądam wyjątkowo (Mam znajomego, który nie ogląda ich z zasady, ale to już przesada). Żeby tak nie spróbować dowiedzieć się więcej? Głupie? No głupie, wiem, wiem. Więc kiedy nagle w poważnych mediach i poważnych programach zaczął brzmieć jednogłośny chór zachwytów, nie miałam wyjścia - trzeba było iść do kina. A kiedy szłam, zastanawiałam się, czy film mnie czymś jeszcze zaskoczy, bo ciągle nie dowierzając, że rzeczywiście warto, trochę za wielu rozmów na jego temat wysłuchałam. Wiedziałam, że to słuszny film (to nie ironia) o tej gorszej Ameryce, o ludziach wyrzuconych poza nawias. Surowy, niemal jak dokument, zestawiany z "Moonlight", innym rewelacyjnym amerykańskim filmem, na który kiedyś nie bardzo miałam ochotę, a potem oglądałam jak w transie. A jednak! "The Florida Project" okazał się rzeczywiście znakomicie zrobiony, grające główne role dzieci są rewelacyjne, Willem Dafoe też bardzo dobry, problem, jak już pisałam, ważny, no i na szczęście było jednak trochę inaczej, niż się spodziewałam. A dlaczego tego zdradzić we wstępie nie mogę. Trzeba zobaczyć. A kto już widział, może czytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Czas zdradzić, z jakim wyobrażeniem szłam do kina. Otóż wydawało mi się, że dzieci, które są ważnymi bohaterami tego filmu, będą biedne, ale urocze i szczęśliwe. Źródłem szczęścia miała być nieświadomość, w jakiej znajdują się sytuacji, oraz nieustanne zabawy i przygody stwarzane z tego, co dostępne. Jednym słowem ubogie, ale cudowne dzieciństwo. Takie, które potem wspomina się ciepło i z sentymentem. To wyobrażenie tylko częściowo okazało się prawdziwe. Bo rzeczywiście dzieci wydają się żyć beztrosko. Mają akurat wakacje, więc do szkoły chodzić nie muszą, pytanie, czy gdyby był rok szkolny, to by chodziły, pozostaje bez odpowiedzi, wobec tego rzeczywiście całe dnie spędzają na beztroskich zabawach i wymyślaniu przygód. Ale niemal wszystko, co robią, nie jest niewinne. Plucie na samochód, wchodzenie tam, gdzie nie wolno, wyłączanie zasilania w budynku, wyłudzanie pieniędzy na lody, a wreszcie podpalenie opuszczonych domów - to niewinne zabawy niewinnych dzieciątek. Są przy tym potwornie hałaśliwe, namolne, trudno się od nich odczepić, a  kiedy nie dostaną tego, co chcą, wyrażają złość w niewybredny sposób. Znają cały repertuar obraźliwych i wulgarnych słów oraz gestów. Lepiej nie wchodzić im w drogę.

Najmniej niewinna z trójki głównych bohaterów wydaje się Moonee. To ona jest najbardziej bezczelna, najbardziej zdemoralizowana. To ona wymyśla zabawy i jest prowodyrką większości awantur. Przy czym rzeczywiście potrafi być uroczo łobuzerska i pewnie dlatego można się nabrać na jej uśmiech i prowokacyjną minkę. W zabawy i awantury wciąga rudowłosą Jancey, która z babcią i rodzeństwem mieszka w sąsiednim motelu. Jancey jest nieśmiała, nie tak przebojowa, ale najprawdopodobniej samotna, łaknie towarzystwa, więc nic dziwnego, że pewna siebie Moonee i jej przyjaciel Scooty zaczynają jej imponować. To, że tyle można o bohaterach powiedzieć, jest zasługą rewelacyjnie grających dzieci. Ileż da się wyczytać z ich min, uśmiechów i gestów. Wszystkie są świetne, ale myślę, że dziewczynka grająca nieśmiałą Jancey zasługuje na szczególne uznanie, jej rola, nie tak efektowna, była właśnie dlatego trudniejsza.

Dzieci są irytujące i znajdują się na prostej drodze do demoralizacji, ale trudno je winić, skoro wychowują się w takich rodzinach. Pozostawione bez dozoru, puszczone samopas korzystają z wolności. Jeśli z jakiegoś powodu siedzą w pokoju, to spędzają czas na oglądaniu telewizji albo na zabawie smartfonem czy innym ipadem. Czasem bawią się zabawkami. Zresztą o jakim sensownym spędzaniu czasu można mówić, jeśli ich domem jest ciasny pokój w przydrożnym motelu, w którym mieszkają ludzie wyrzuceni poza nawias amerykańskiego snu. Tacy, którzy pracując ciężko, ledwo wiążą koniec z końcem, samotne matki albo babcie zajmujące się wnukami w zastępstwie nieradzących sobie córek, albo życiowi wykolejeńcy i nieudacznicy. Tu dygresja. W jeden ze świątecznych dni  przeczytałam przygnębiający reportaż o ludziach, którzy pracując na etatach, zarabiają poniżej dwóch tysięcy. To między innymi pomocnica wychowawczyni  w przedszkolu, opiekunka społeczna, laborantka w szpitalu. Za takie pieniądze muszą utrzymać w najlepszym przypadku tylko siebie, w gorszym także dziecko. Opowiadają, jak się gimnastykują, żeby przeżyć miesiąc. Warte refleksji.

Ale koniec dygresji, wracam do filmu. W tym pokoju, który jest namiastką domu, na okrągło idzie telewizor, gapią się w niego nie tylko dzieci, ale i znudzone matki. I tu zaskoczenie drugie. Wyobrażałam sobie, że będzie to opowieść o biednych, ciężko pracujących, próbujących utrzymać się na powierzchni ludziach, których kapitalizm wyrzucił na margines życia. O ludziach, których nie dostrzegamy. My, którym się jakoś powiodło, lepiej, gorzej, ale jednak. My, których stać na bilety do tego symbolicznie rozumianego Disneylandu (no bo niekoniecznie do prawdziwego), my, którzy podobnie jak to małżeństwo spędzające na Florydzie miodowy miesiąc, też dostalibyśmy szału, gdybyśmy przez pomyłkę trafili do tego fioletowego, koszmarnego motelu zamiast do przyzwoitego hotelu. I rzeczywiście takimi kobietami są matka Scootiego i babcia Jancey. One walczą, robią, co mogą. Inaczej Halley, matka Moonee.

Nie znamy jej przeszłości, nie wiemy, co doprowadziło ją do takiego momentu w życiu, nie mamy pojęcia, czy cokolwiek  ją usprawiedliwia. W każdym razie to, co obserwujemy, jest straszne. Halley najwyraźniej nie lubi się przemęczać, woli kombinować, oszukiwać, w końcu naciągać i kraść. Kiedy i to nie przynosi pieniędzy, w zanadrzu ma swoje ciało. Jest wulgarna, prymitywna, hałaśliwa, irytująco bezczelna, szczególnie, kiedy nie dostaje tego, czego chce. Dzieckiem właściwie się nie zajmuje, jedzą byle co, w pokoju panuje potworny bałagan, telewizor idzie na okrągło. Trudno się dziwić, że Moonee jest zdemoralizowana, skoro ma taki wzór. W relacjach z ludźmi zachowuje się jak matka, która nawet przy córce przeklina, ubliża innym, pokazuje, że bezczelnością można wiele wygrać. Czy taka była zawsze? Czy próbowała coś zmienić, kiedy pojawiło się dziecko, ale nie potrafiła? Czy gdyby zajęła się nią opieka społeczna, uporządkowałaby jakoś swoje życie? Czy poddała się, bo doszła do wniosku, że nie warto? Nie warto tyrać cały dzień za pieniądze, które i tak skazują na wegetację w motelu tylko z daleka przypominającym pałac. A jednak chociaż tak irytująca i zdemoralizowana Halley chyba kocha swoją córkę. Od czasu do czasu próbuje sprawić jej jakąś przyjemność i radość. Najbardziej  wzruszający i budujący jest moment, kiedy siedzą razem z Jancey nad jeziorem, obserwując fajerwerki. Być może potem dlatego zabiera córkę na śniadanie, które zjedzą za darmo, podszywając się pod hotelowych gości, bo już wie, co się stanie. Chce sprawić Moonee ostatnią przyjemność. To znakomita scena, znakomicie rozegrana i zagrana. Kiedy dochodzi do najgorszego, trudno nie żałować dziewczynki. Pytanie jednak, co lepsze - opieka takiej matki czy rodzina zastępcza? Jest bardzo prawdopodobne, że zostając z matką, dziewczynka zdemoralizuje się jeszcze bardziej, a w przyszłości powieli jej los. Pytanie, dlaczego opieka społeczna nie próbowała pomóc im wcześniej. Bo nie były nigdzie zameldowane, a więc właściwie nie istniały? A Ameryka to nie Szwecja czy Norwegia i opieka społeczna jest tam niewydolna? Nie wiem, ale wcale by mnie to nie zdziwiło.

Na osobne studium zasługuje grany przez Willema Dafoe Bobby, menadżer motelu. Wrażliwy, opiekuńczy, rozdarty pomiędzy sympatią i litością dla dzieci oraz ich matek a wkurzeniem i świadomością, że dalej tak być nie może.

Świetny, świetnie zagrany, poruszający, niejednoznaczny film. Ale skoro zestawia się go z "Moonlight", to muszę szczerze wyznać, że dla mnie to ten ostatni jest mistrzostwem kina. Jeszcze lepszym, jeszcze głębszym, jeszcze bardziej niejednoznacznym i jeszcze bardziej poruszającym.

Wojciech Jagielski "Dobre miejsce do umierania"

Kiedy tylko skończyłam czytać „Wszystkie wojny Lary” Wojciecha Jagielskiego, pomyślałam, że dobrze będzie przypomnieć sobie, co działo się w Gruzji w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. To właśnie na ten czas przypadła młodość Lary, dzieciństwo jej synów. Jak pisałam w poprzedniej notce poświęconej tamtej książce, historia bohaterki opowiadana przez nią pozbawiona była (celowo) wszelkich szczegółów politycznych. Kiedy Lara mówiła o wojnie, trzeba się było domyślać, o którą konkretnie chodzi. Dlatego z przepastnych czeluści czytnika wydobyłam kolejną książkę Wojciecha Jagielskiego „Dobre miejsce do umierania” (wznowienie Znak 2013, wydanie pierwsze W.A.B. 2005). Sięgając po nią, byłam pewna, że to reportaż z Gruzji. Tymczasem gdybym kupując książkę, uważniej przeczytała notkę, wiedziałabym, że składają się na nią historie z całego Kaukazu – także z Armenii, Azerbejdżanu, Osetii Południowej, Inguszetii, a jeden nawet z rosyjskiego Astrachania. Oczywiście nie ma to specjalnego znaczenia i tak bym po nią sięgnęła.

Czytana dziś książka Jagielskiego jest zapisem historycznym. Autor w swoich reportażach uchwycił czas przełomu, kiedy rozpadał się Związek Radziecki a dawne republiki kaukaskie wybijały się na niepodległość, i czas pierwszych bardzo gwałtownych lat budowania nowych państw. Jeśli ktoś powie, że w takim razie nie warto dziś tej książki czytać, bo to zamierzchła przeszłość, a świat idzie do przodu i obraz Zakaukazia zapisany na kartach „Dobrego miejsca do umierania” jest już nieaktualny, to stanowczo zaprotestuję. Rzeczywiście dzisiejszą Gruzją, Armenią, Azerbejdżanem nie wstrząsają już rewolty i wojny, nie ma już tam takiej biedy i korupcji, o jakich opowiada Jagielski, ba, Gruzja przeżywa od kilku lat turystyczny boom, do Armenii też się podróżuje, najmniej atrakcyjny wydaje się Azerbejdżan, ale i tam turysta może wjechać, znam takich, którzy odwiedzili nawet Górski Karabach. Zawsze jednak warto wiedzieć, jak było. Także po to, aby zrozumieć, co dzieje się w tym zakątku świata dzisiaj i co zdarzyć się może. Przykład pierwszy z brzegu - nie pojmiemy, dlaczego Armenia poddała się i nie zdecydowała się ostatecznie podpisać umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską, nie znając jej bolesnej historii. Opowieść o ormiańskim poecie Rubiku jest jedną z najsmutniejszych, jakie czytałam. Rubik tak jak inni mieszkańcy Erywania i innych ormiańskich miast nieustająco marznie, aby ogrzać pokój, pali ukochanymi książkami w zdobytym za ostatnie pieniądze piecyku. Naprawdę miałam łzy w oczach, kiedy wyobraziłam sobie, jak siedzi i wybiera, co spalić najpierw, chociaż wie, że i tak ogień pochłonie wszystko, jak siedzi i po raz ostatni przegląda książkę, która zaraz skończy w piecu. Głodny, w dziurawych butach, bo na nowe musi dopiero odłożyć pieniądze, brnąc w mokrym śniegu, przemierzając ciemne ulice, wraca z pracy do domu. Pieszo, bo komunikacja właściwie nie istnieje. Nie ma prądu, nie ma wody. Naprawdę niewiele różni się ten obraz od tego, co w książce Barbary Demick  czytałam o oblężonym Sarajewie. Rubik nie jest wyjątkiem, tak żyje większość Ormian, bo kraj znajduje się w morderczych kleszczach blokady i dlatego właściwie nie istnieje. Czy można się dziwić, że mając taką historię w pamięci, Ormianie wolą nie zadzierać ze swoim jedynym protektorem, Rosją? Reszta świata za Armenię umierać nie będzie.

Właściwie książka Jagielskiego składa się tylko ze smutnych historii. Początkowy entuzjazm, jaki towarzyszył odzyskaniu niepodległości okupionej mniejszymi lub większymi ofiarami, wiarę, że odtąd będzie już tylko dobrze, szybko zastępowała beznadziejna rzeczywistość. Reportaże Jagielskiego to obraz wojen, pogromów, korupcji, bezprawia i biedy. Nie bardzo już dziś pamiętamy, że Gruzja lat dziewięćdziesiątych to właściwie państwo upadłe. Konflikty zbrojne z Osetią Południową i przede wszystkim z Abchazją, walki na ulicach Tbilisi, których efektem było zrujnowanie reprezentacyjnej ulicy Rustawelego, polityczne morderstwa, prywatne milicje, armie niemal, porwania dla okupu, rozzuchwalona policja, rabunki na drogach, napady, korupcja i bieda. Armenia i Azerbejdżan to z kolei, poza innymi plagami, stale tlący się konflikt o Górski Karabach zakończony krwawą wojną. A Inguszetia brutalnie spacyfikowana przez Osetię? Z ciężkim sercem czyta się historie ludzi, którzy musieli uciekać przed wojną i pogromami, zostawiając niemal cały dorobek życia. Dramatyczne są opowieści ze zdobytego przez Abchazów Suchumi, grabionego przez trzy dni przez najemników z Kaukazu, dzięki którym Abchazi pokonali Gruzinów. Równie ponura jest historia pacyfikacji wsi w niewielkiej Inguszetii. I tak dalej, i tak dalej. Długo bym mogła jeszcze wymieniać. Jagielski nie pisze podręcznika do historii, ale reportaż, dlatego opowiada konkretnie. Te opowieści zawsze mają bohatera, człowieka, nie kolejną liczbę w statystyce zabitych, wypędzonych, przesiedlonych. Pełne są detali, drobnych obserwacji, tym większe robią wrażenie.

Dlaczego Kaukaz jest od wieków beczką prochu? Bo żyje tam sto narodów różniących się religią, językiem, obyczajami, kulturą. A każdy z nich dumny, przekonany o swojej wyższości i o tym, że sąsiad knuje przeciwko niemu. Dlatego kaukaskie narody nigdy nie potrafiły się zjednoczyć, przeciwstawić wrogowi, który nieustannie pustoszył te tereny. Kolejne wojny nie pozwalały wybrzmieć konfliktom, zamrażały je, a kiedy kurz bitewny opadł, wszystko zaczynało się od nowa. Dlatego tam czas nie ma znaczenia, konflikt sprzed wieków i sprzed dziesięciu lat są tak samo ważne. Jak pisze Jagielski, dramat kaukaskich narodów polegał na tym, że miały jeden dylemat do rozstrzygnięcia – któremu wrogowi oddać się w niewolę. O wolności mowy nie było. Czy dzisiejsza niepodległość Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu to tylko epizod w dziejach? Czy Armenia naprawdę jest niepodległa?

„Dobre miejsce do umierania” to bardzo ciekawa i świetnie napisana książka. Muszę jednak uczciwie powiedzieć, że spośród  reportaży Jagielskiego, które dotąd przeczytałam, ten jest najmniej literacko wysmakowany. To po prostu zbiór tekstów połączonych tematem, zebranych w jedną całość. Być może część z nich w identycznej lub trochę innej formie ukazywała się niegdyś w gazetach. To nie umniejsza wagi tej książki. Jest stwierdzeniem faktu, bo swoimi kolejnymi książkami autor przyzwyczaił mnie do przemyślanej, kunsztownej kompozycji i literackiego języka. Warto pamiętać, że ta książka była debiutem Jagielskiego. Sprawdzając to, znalazłam informację, że jej pierwsze wydanie to rok 1994, a nie 2005, jak pierwotnie myślałam.

Najnowsze kończy się epizodem, którego z oczywistych względów nie było w poprzednich. Opowieść o kilkudniowej wojnie Gruzji z Rosją o Osetię Południową z roku 2008. To jeden z tych zamrożonych konfliktów, który po latach odżył. Może warto  zadać smutne pytanie – czy inne zahibernowane konflikty też przypomną światu o sobie za jakiś czas? A jest ich na Kaukazie sporo. Trudno uwierzyć, aby ten rejon świata od zawsze wstrząsany wojnami miał już na zawsze zostać stabilny.

 

"Nie jestem twoim murzynem", "Przy Planty 7/9"

Dziś bardziej informacyjnie niż refleksyjnie o dwóch dokumentach, które właśnie weszły do kin. Dlaczego informacyjnie? Bo pierwszy "Nie jestem twoim murzynem" jest na tyle wymagający, że aby dokładniej zagłębić się w jego treść, należałoby go obejrzeć uważnie kilka razy, najlepiej jeszcze robiąc przy okazji notatki. To oczywiście niemożliwe. Drugi, "Przy Planty 7/9", aż tak wymagający nie jest, ale widziałam go w lipcu ubiegłego roku na jakimś pokazie, więc trudno dzisiaj po takim czasie o wnikliwą refleksję. Teraz zupełnie nieoczekiwanie, znienacka wchodzi do kin. Mimo trudności, jakimi się przed chwilą podzieliłam, chcę wspomnieć o tych filmach, żeby zwrócić na nie uwagę, bo warto, a właściwie należy je obejrzeć.

"Nie jestem twoim murzynem" to opowieść o amerykańskim rasizmie, o walce z segregacją, o jej bojownikach - Martinie Lutherze Kingu, Malcolmie X i najmniej w Polsce znanym Medgarze Eversie. Jednym słowem to opowieść o Ameryce i nie jest to historia budująca. Stany, obiekt naszych westchnień, marzeń, podziwu, nie są rajem. A lubimy tak o nich myśleć. Właściwie  lubiliśmy, bo przecież nasz ogląd Ameryki zmienia się, a może już się zmienił. Ale ten film ma jeszcze jednego bohatera, kto wie, czy nie najważniejszego - to afroamerykański pisarz, zmarły w latach osiemdziesiątych James Baldwin. Również żywo zaangażowany w walkę o równe prawa Afroamerykanów. Przez wiele lat mieszkał w Paryżu i w Europie, tam nauczył się być wolnym człowiekiem, tam rasa nie miała znaczenia, przynajmniej aż takiego. Postanowił jednak wrócić do Stanów, bo tęsknił, a poza tym zaczęła mu doskwierać jego komfortowa sytuacja, kiedy jego rodacy cierpieli i walczyli. To jemu film zawdzięcza oryginalność. Ale jednocześnie ta oryginalność sprawia, że tak trudno zapamiętać wszystko, co by należało. Dlaczego? Otóż Baldwin zamierzał napisać książkę poświęconą trzem wyżej wymienionym działaczom, którzy byli jego przyjaciółmi. Ostatecznie powstało tylko trzydzieści stron. I właśnie ten nasycony emocjami, wymagający skupienia tekst stanowi narrację filmu. Oprócz tego oglądamy mnóstwo archiwalnych materiałów, które są znakomitą ilustracją czytanego zza kadru eseju. To fragmenty telewizyjnych rozmów z bohaterami dokumentu, ich wystąpienia na uniwersytetach, fragmenty hollywoodzkich filmów, w których czarnoskórzy bohaterowie pełnili rolę kwiatka do kożucha, zdjęcia z demonstracji i manifestacji, z pogrzebów zamordowanego Malcolma X i Martina Luthera Kinga, makabryczne fotografie zlinczowanych, powieszonych Afroamerykanów. Ogromne wrażenie robią informacje ilustrowane zdjęciami o pierwszych czarnoskórych uczniach, którzy po oficjalnym zniesieniu segregacji próbowali egzekwować swoje prawo do nauki z białymi dziećmi. Spotykali  się z wielkim sprzeciwem - protestowano przeciwko nim, opluwano ich, lżono. Trzeba było mieć ogromną determinację i odwagę, aby to wszystko przetrwać. Kto protestował, pluł i znieważał? Zwyczajni, bardzo sympatycznie wyglądający obywatele Stanów. Oczywiście biali. Materiały archiwalne zderzone zostają ze współczesnymi. Na przebitkach oglądamy zdjęcia zamordowanych współcześnie czarnoskórych Amerykanów, zamieszki, na przykład w Ferguson, ale i fotografie prezydenta Obamy z żoną. Co oprócz tego wszystkiego zostało mi w pamięci? Że świat wcale nie jest biały, a biel jest synonimem władzy i dominacji. Dlaczego? Jakim prawem? Kto je dał białym? Niby banał, ale warto to sobie po raz enty uświadomić. I jeszcze słowa wypowiedziane przez Jamesa Baldwina w czasie telewizyjnej dyskusji, kiedy polemizował z jakimś białym profesorem (chyba), którego nazwiska nie zapamiętałam. Profesor nie miał siebie za rasistę i twierdził, że Afroamerykanie mogą po prostu zajmować się swoimi sprawami, na przykład pisać książki. I wtedy James Baldwin spokojnie, ale stanowczo odpowiedział, że trudno zajmować się pisaniem, kiedy człowiek stale się boi, kiedy wie, że się nim gardzi, kiedy musi myśleć o prześladowaniach. Cóż, pewnie uprościłam. Dlatego trzeba iść do kina. Tyle o "Nie jestem twoim murzynem".

Teraz krótko o drugim dokumencie o trochę dziwnym tytule "Przy Planty 7/9". To adres domu w Kielcach, w którym 4 lipca 1946 roku zaczął się pogrom zwany kieleckim. Zdarzenie przez lata spychane w niepamięć, bo wygodniej zapomnieć o czarnych kartach naszej historii. Jeśli już mówiono na ten temat, to zawsze usprawiedliwiano pogrom ubecką prowokacją, podobnie jak Jedwabne niemiecką. Kiedy słyszę takie gadanie, buntuję się przeciwko tego typu usprawiedliwieniom, bo prowokacja prowokacją, ale ktoś wziął w niej udział. I nie byli to tylko milicjanci i ubecy, ale też zwykli mieszkańcy miasta. Film nie jest tylko opowieścią o tamtych zdarzeniach, ale przede wszystkim to historia zmagania się z pamięcią o nich, historia procesu wybaczania, przepraszania i wreszcie pojednania. A wszystko to stało się możliwe dzięki determinacji i uporowi jednego człowieka, psychologa, praktykującego katolika, co powinni wziąć sobie do serca wszyscy mieniący się katolikami, Bogdana Białka, który po 1989 zaczął pogrom odgrzebywać, przywracać do publicznej świadomości i organizować w jego rocznicę marsze pamięci. Spotkał go ostracyzm, fala nienawiści dzisiaj zwana hejtem i wiele innych nieprzyjemnych zdarzeń. W filmie opowiada o podążaniu drogą, którą sobie wyznaczył, ale i o zwątpieniu, zmęczeniu, załamaniu. Bardzo przejmujący, bardzo ważny dokument.

Wojciech Jagielski "Wszystkie wojny Lary"

Dopiero teraz przeczytałam głośną książkę Wojciecha Jagielskiego „Wszystkie wojny Lary” (Znak 2015) nominowaną do rozmaitych nagród. Sama się zdziwiłam, że to już dwa lata mijają od jej wydania. Chociaż czytam na okrągło, głównie nowości, to i tak większość z nich przestaje już być świeżynką, kiedy po nie sięgam. A gdzie klasyka? Gdzie nieoczekiwane odkrycia? A przecież czasem chciałoby się do czegoś wrócić. Ot tak dla przyjemności czy żeby zrewidować dawne opinie. Pozostaje mi westchnąć – ciężki jest los nałogowego czytelnika! A po „Wszystkie wojny Lary” chciałam sięgnąć nie tylko dlatego, że głośne, ale przede wszystkim z powodu autora. Stosunkowo późno odkryłam Wojciecha Jagielskiego – pisarza, bo dziennikarza oczywiście czytałam, ale za to od pierwszej jego książki, jaką poznałam, a było to „Wypalanie traw”,  wiedziałam, że muszę nadrobić zaległości i czytać na bieżąco to, co jeszcze napisze.
„Wszystkie wojny Lary” czyta się jednym tchem. Forma zbliża tę książkę do powieści, ale to jednak reportaż. Historia Lary, mieszkanki gruzińskiej Doliny Pankisi znajdującej się na granicy z Czeczenią, której dwaj synowie wyruszyli do Syrii na wojnę, jest prawdziwa. Tylko spotkania z Larą w McDonaldzie były dwa, a potem jeszcze kilka przez skype. Jak mówił autor w wywiadach udzielanych po opublikowaniu książki, jego bohaterka opowiadała bardzo plastycznie, miała świetną pamięć. Pamiętała sytuacje i ich okoliczności. I tak ze szczegółami, z detalami snuła swoją smutną historię. Może dlatego Wojciech Jagielski wybrał taką właśnie formę – monolog Lary tylko z rzadka przerywany narracją reportera. Monolog nacechowany indywidualnym stylem, językiem prostej, trochę sentymentalnej kobiety – zgnębionej matki, która dzieląc się swoją historią, próbuje zrozumieć, kiedy popełniła błąd. Teraz gdy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że Lara wpisuje się w ikoniczny obraz matki-pacyfistki albo matki antywojennej (może lepiej byłoby powiedzieć: matki protestującej przeciwko wojnie?), która cierpi, bo wojna zabrała jej synów, która jest gotowa zrobić wszystko, by wyrwać ich z jej bezlitosnych szponów. Jej monolog to lament, z którego ma płynąć ostrzeżenie. Gdyby Lara nie mieszkała w zapomnianej przez ludzi Dolinie Pankisi, być może jej protest przybrałby inne formy. Może uczestniczyłaby w antywojennych manifestacjach albo działała w jakiejś organizacji na rzecz ofiar wojny.
Kiedy czytałam jej opowieść, miałam jeszcze jedno bardzo silne skojarzenie – z baśnią. Tak, sposób narracji jest nieco baśniowy. W takim klimacie utrzymana jest też opowieść narratora o historii Doliny Pankisi i większość partii narracyjnych. Tylko naprawdę bardzo rzadko, może dwa, trzy razy, głos zabiera reporter - rzeczowo, konkretnie, krótko komentując zdarzenia, trochę na zasadzie przypisu. Skojarzenie z baśnią potęguje brak dat i nazwisk polityków na przykład obalonego w wyniku rewolucji róż prezydenta Gruzji Eduarda Szewardnadzego czy prezydenta Czeczenii Dudajewa. Oczywiście czytelnik albo pamięta historyczne zdarzenia, albo może je bez trudu sprawdzić. Dzięki takim zabiegom historia osadzona w bardzo konkretnym czasie, wpisana w wielką Historię staje się jednocześnie uniwersalna i ponadczasowa. Dopiero na końcu w osobnym rozdziale zatytułowanym Niespokojne czasy przełomu wieków znajdziemy kalendarium wydarzeń na świecie od roku 1991 do roku 2014. Podkreślam – na świecie. To z kolei uświadamia czytelnikowi szerszą perspektywę. Pokazuje, w jakim stopniu wojny czeczeńskie i wojna w Syrii są częścią szerszego procesu dziejowego, którym sterują światowe mocarstwa i państwa Zachodu. Bo po drodze jest jeszcze Afganistan, wojna w Zatoce, Irak, arabska wiosna. To wszystko jedna układanka. Los Lary, mieszkanki zapomnianej, nieco baśniowej Doliny Pankisi, nie zależy tylko od niej. Staje się częścią globalnych procesów. Jakby nie było dla niej ratunku. Chcąc chronić synów przed wojną, ucieka z Czeczenii, wraca do domu do doliny, potem wysyła ich do ojca do Europy. Na nic jej trud i tak nie przechytrzy losu – po paru latach jej synowie pojadą  na wojnę w Syrii. Lara ma do siebie pretensje – zaczyna żałować, że wywiozła ich z Czeczenii, bo gdyby doświadczyli wojny, zyskaliby na nią odporność. Zadziałałaby niczym szczepionka. Ale niepotrzebnie czyni sobie wyrzuty – znając globalne procesy, z dużym prawdopodobieństwem możemy stwierdzić, że jej synów i tak opętałby demon dżihadu. Dlatego Lara jest postacią tragiczną, nie tylko z powodu wielkiego cierpienia. Jest jak postać z greckiej tragedii – każdy jej wybór był skazany na klęskę. Nie mogła uciec przed przeznaczeniem.
A właściwie mogła. W świecie idealnym. A może tylko (aż?) mądrze rządzonym. Puśćmy wodze fantazji. Stańmy się na chwilę idealistycznie naiwni. Najpierw globalnie. Gdyby nie wojny w Afganistanie i Iraku. Gdyby Rosja pozwoliła Czeczenii na niepodległość. Gdyby niepodległa Czeczenia była mądrze rządzonym, zamożnym krajem. Gdyby nie wojna w Syrii. Gdyby wszyscy międzynarodowi gracze mieli wolę ją skończyć. Gdyby w Gruzji nie było wojen domowych. A teraz bardziej przyziemnie. Gdyby w Dolinie Pankisi była praca i perspektywy dla młodych. Albo chociaż w Telawi, w Tbilisi czy w innych gruzińskich miastach. Gdyby Gruzini nie pogardzali Kistami (w Dolinie Pankisi obok prawosławnych Gruzinów mieszkają muzułmańscy Kistowie, czyli Czeczeni; Lara jest Kistką, nie Gruzinką), traktowali ich na równi ze sobą, dawali im takie same szanse na pracę, na awans. Gdyby Europejczycy, kiedy już przyjmą do siebie imigrantów, też dbali o ich równe szanse,  nie spychali do odrębnych dzielnic, skazując na kiszenie się we własnym sosie, frustrację i radykalizację nastrojów. Gdyby nie religijny fanatyzm. Wreszcie gdyby nie męskie uwielbienie wojny, fascynacja nią. Gdyby faceci nie traktowali jej jak męskiej przygody. Gdyby świat nie był taki męskocentryczny. Gdyby, gdyby, gdyby. Niestety. Świat tak nie wygląda. Dlatego Lara w pojedynkę prawdopodobnie nie miała szans. Nawet gdyby nie zlekceważyła zmiany w zachowaniu synów. Czy udałoby się jej odciągnąć ich od salafickiego meczetu, który powstał w sąsiedztwie jej wioski, w Duisi? Tam stale się coś działo, było tak atrakcyjnie! Czy potrafiłaby odizolować ich od partyzantów opowiadających przy ognisku o swoich wyczynach w czasie czeczeńskiej wojny? Przecież te opowieści były takie fascynujące! Słuchali ich z wypiekami na twarzy! Historia synów Lary to modelowy przykład religijnej radykalizacji młodych mężczyzn. Niby wiadomo, co można zrobić, a jednak nikt tego nie robi. Dlatego „Wszystkie wojny Lary” to książka smutna i pesymistyczna na wielu płaszczyznach. Tej osobistej i tej uniwersalnej.

"Serce miłości"

Wybrałam się na film Łukasza Rondudy "Serce miłości" z powodów czysto filmowych. Wyznaję szczerze, że dopóki o filmie nie zrobiło się głośno, o jego bohaterach, Wojciechu Bąkowskim i Zuzannie Bartoszek, nie wiedziałam nic, a to z tej prostej przyczyny, że sztuki wizualne, a właściwie sztuka współczesna, i muzyka alternatywna to nie moja bajka. Nie jestem w tym osamotniona, bo, jak powiedział Jacek Poniedziałek w radiowym wywiadzie, który odsłuchałam po obejrzeniu filmu, sztuka współczesna się w Polsce nie przyjęła. Podobno nie bez winy samego środowiska, które jest bardzo hermetyczne. Ale nie będę się więcej wymądrzać, bo w gruncie rzeczy nic na ten temat nie wiem. Właściwie dopiero po wyjściu z kina, kiedy wróciłam do domu, zaczęłam przeczesywać internet w poszukiwaniu jakichś materiałów o artystach, którzy stali się bohaterami i współtwórcami filmu (razem ze scenarzystą Robertem Bolestą napisali dialogi). Znalazłam sporo ciekawych treści - obszerny materiał o Wojciechu Bąkowskim na stronie Culture.pl, bardzo interesujący wywiad z nim przeprowadzony przez Tadeusza Sobolewskiego i portret Zuzanny Bartoszek pióra Pauliny Reiter w Wysokich Obcasach. Również wart przeczytania. Piszę o tym, bo moje poszukiwania to dowód na inspirującą moc filmu. Tak, naprawdę warto wybrać się do kina, nawet jeżeli tak jak ja niewiele się wie o bohaterach "Serca miłości".

Dlaczego ktoś postanawia opowiedzieć o życiu Wojciecha Bąkowskiego i Zuzanny Bartoszek? To nie przypadek. Łukasz Ronduda jest jednym z kuratorów Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, wykładowcą akademickim. Od lat dla muzeum kręcił filmy o artystach, a "Serce miłości", tytuł wymyśliła Zuzanna Bartoszek, jest jego drugim obrazem kinowym.  To wierna opowieść o wspólnym życiu artystów, w którym symbiotyczny związek, burzliwa, wybuchowa miłość i sztuka splatają się w jedno. Ich bytowanie to nie sielanka. Zazdrość o siebie, o sztukę, oskarżenia o kradzież pomysłów, rywalizacja, ale i wzajemne napędzanie, czerpanie z siebie. Nawet fizycznie tworzą niemal jeden organizm, są do siebie podobni. Przyciągają się i odpychają, kochają i ranią, kłócą. Żyją sztuką i dla sztuki, w sztuce są zanurzeni, sztuka jest treścią ich życia. A inspiracją do tworzenia jest wszystko. Sen, wizyta w galerii handlowej, bezmyślnie powtarzane zdanie, codzienność.

Jest całkiem możliwe, że dla takiego laika i ignoranta jak ja  filmowa opowieść nie byłaby tak fascynująca, gdyby nie para aktorów wcielająca się w Wojciecha Bąkowskiego i Zuzannę Bartoszek. Jego gra Jacek Poniedziałek, ją rewelacyjna Justyna Wasilewska. Oboje są świetni, ale ona wręcz rewelacyjna. Po prostu magnetyczna. Szczupła, z powodu choroby swojej bohaterki łysa, androgyniczna, ale fascynująca. Przez strój, przez twarz, przez to, co mówi, jak się zachowuje, jak się zmienia. Sama przypomina dzieło sztuki, jej życie to wieczna gra, teatr - przybieranie masek, ról. Chociaż taki sposób bycia jest mi obcy, oglądanie go na ekranie  intryguje. To inspirujący powiew świeżości. Fascynujące widowisko. A dla wtajemniczonych ważne też będą fragmenty wierszy, filmów, performance i koncerty.

"Cicha noc"

W kinach zaczynają pojawiać się filmy pokazywane na gdyńskim festiwalu. Tydzień temu na ekrany wszedł "Najlepszy" Łukasza Palkowskiego, teraz nagrodzona Złotymi Lwami "Cicha noc" Piotra Domalewskiego. Na ten pierwszy nie poszłam, bo za dużo filmów w swoim życiu widziałam i już nie chce mi się tracić czasu na kolejną opowieść w amerykańskim stylu o kimś, kto z dna dotarł na szczyty dzięki własnej determinacji. Nawet jeśli historia jest, jak w tym wypadku, prawdziwa, to i tak wiadomo, że na potrzeby filmu została podkręcona, wygładzona, wyszlifowana. Za to wybrałam się na "Cichą noc", kameralną opowieść rodzinną zrobioną przez debiutanta Piotra Domalewskiego. I nie zawiodłam się. Film dotyka problemów, jakie przynajmniej w części są udziałem większości z nas. Pozostałe doskonale znamy z opowieści znajomych i przyjaciół. Więc niby jest to historia z cyklu znacie, to posłuchajcie, a jednak, ponieważ została znakomicie zrobiona i równie znakomicie zagrana, trzyma w napięciu i pozostaje w pamięci. Wspominając o aktorach, nie mam na myśli tylko nagrodzonego za główną rolę męską Dawida Ogrodnika, ale właściwie wszystkich. Świetna jest niemal nieobecna na ekranach Agnieszka Suchora, oczywiście Arkadiusz Jakubik, Tomasz Ziętek, ściszony, wycofany, skrywający tajemnicę, tak podobny do Ogrodnika, jakby rzeczywiście byli braćmi. Inni też zasługują na uwagę. Każda scena jest ważna, każda jest kolejną cegiełką dorzuconą do portretu bohaterów i do rodzinnego piekiełka. Ileż tu znakomitych obserwacji. Każdy z nas przeżył niejedną taką Wigilię, każdy z nas doskonale zna taką ciotkę, takiego wujka, mamy takich kuzynów, takiego dziadka. Domalewski podąża własną drogą. Podobnie jak Wojciech Smarzowski portretuje polską prowincję, ale mimo rozlicznych wad jego bohaterowie nie są odrażający. Mamy dla nich zrozumienie, współczujemy im. Naprawdę świetny film. A kto już w kinie był, może czytać ciąg dalszy, gdzie więcej refleksji. Zapraszam.

Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Albo jak w piosence Starszych Panów Rodzina, rodzina, rodzina, ach rodzina, rodzina nie cieszy, nie cieszy, gdy jest, lecz kiedy jej nima, samotnyś jak pies. I tylko nie wiadomo, co lepsze - samotność czy wspólny rodzinny portret. Ale zdjęcie, na którym wszyscy się uśmiechają, radośnie na komendę wypowiadając słowo Heniek, nie pokazuje prawdy. Podobnie rzeczywistość zostaje zakłamana w filmie kręconym przywiezioną przez Adama kamerą. Kiedy razem z napisami końcowymi oglądamy jego fragmenty, a doskonale znamy już prawdę, widać, jak z rzeczywistością niewiele ma wspólnego. Familia ze zdjęcia i z filmu to rodzina, jaką chcielibyśmy mieć - zgodna, sympatyczna, w której wszyscy się kochają, wspierają i są dla siebie życzliwi. Jaką prawdę skrywają pozowane rodzinne portrety naszych przodków? Jaką filmy i zdjęcia masowo kręcone i cykane na wszystkich rodzinnych uroczystościach? Kiedy widzę ludzi przyklejonych do aparatów, a raczej komórek, zastanawiam się, kiedy oglądają te wszystkie zdjęcia i filmy. Te ślubowania dzieci, te początki i zakończenia roku szkolnego, te komunie, te wesela, te imieniny i urodziny, te rodzinne jubileusze i inne imprezy. Kiedy i przed kim chwalą się tym lukrowanym szczęściem? A jak jest naprawdę? W rodzinie Adama jak w soczewce skupiają się wszystkie słabości naszych rodzin. Pochylę się  tu nad nimi w przypadkowej kolejności.

Słabość pierwsza - alkohol. Alkohol jest codziennością. Pije dziadek, pił ojciec, a już uroczystości rodzinne, nawet święta, toną  w morzu wódki. Jakie prezenty przynosi święty Mikołaj? Wódkę oczywiście, w przemyślnej butelce. Ileż ona radości sprawi wszystkim biesiadującym! Co przywozi Adam w prezencie ojcu? Butelkę wódki oczywiście. Co robią faceci, kiedy zaczynają rozmawiać o rodzinnych interesach? Piją oczywiście. No przecież bez wódki nie rozbieriosz. Słabość druga - przemoc. Szwagier Adama zna tylko jeden argument w dyskusji z żoną - pięść. A jak najlepiej nauczyć go rozumu? Porządny wp...l, i odrobina wódki oczywiście, rozwiążą problem, nauczą szwagra moresu. Słabość trzecia - konflikt o pieniądze. Ileż ja się podobnych historii w bliższym lub dalszym otoczeniu naoglądałam i nasłuchałam! Jak to brat okręcił wokół palca rodziców i ci niemal wydziedziczyli siostrę. Albo siostra wystrychnęła na dudka brata. Ileż w rodzinach skrywanych urazów o pieniądze, ileż zazdrości o finansowe powodzenie, ileż niesnasków z tego powodu. Słysząc takie historie, doprawdy cieszę się, że jestem jedynaczką.

Słabość czwarta - brak pracy i perspektyw, co zmusza ludzi do wyjazdu. Pół biedy jeśli do Warszawy, gorzej gdy za granicę. Wyjechał Adam, wyjechał Paweł, jego młodszy brat, kiedyś wyjeżdżał ojciec. A z tym łączy się słabość piąta - nieobecność ojca w rodzinie. Powraca bolesne pytanie - dlaczego nie ma go na wszystkich rodzinnych zdjęciach z rozmaitych uroczystości? Dlaczego ojciec nie zna własnych synów? Dlaczego nie umie z nimi rozmawiać? Bo go nie było, kiedy dorastali, bo go nie było, w czasie tych wszystkich rodzinnych uroczystości, których zdjęcia zdobią ścianę jednego z pokoi. Ale to dylemat tragiczny, bo niby co miał robić, skoro na miejscu nie było pracy? Jak miał utrzymać rodzinę? Ojciec i matka Adama to pokolenie, które stało się ofiarą transformacji lat dziewięćdziesiątych. Może kiedyś pracowali w pegeerze, który upadł. Albo w jakimś zakładzie, który podzielił jego los. Co mieli robić? Jakie mieli wyjście? Kiedy myślę o sytuacji filmowej rodziny, przypominam sobie, wszystkie książki, jakie przeczytałam o polskiej (i żydowskiej) emigracji za chlebem. Choćby "Cesarza Ameryki" Martina Pollacka czy "Polacos. Chajka płynie do Kostaryki" Anny Pamuły. Problem jest odwieczny. Wyjazd za chlebem nie pozostał bez konsekwencji. Rodzina coś utraciła. Gdybyż jeszcze dorobiła się tak, żeby starczyło na dobry start dla dzieci. Ale to się nie udało. Adam i Paweł powielają los ojca. Też jadą, bo nie widzą dla siebie perspektyw, bo nie mają dobrej pracy albo żadnej. Nawet wykształcenie Adama i Jolki jest nic niewarte. Kolejne stracone pokolenie? Dlatego oni chcą już inaczej. Adam jest pewny, że nie powieli błędu rodziców. Nie chce biedować, dorabiać się krok po kroczku, latami, przy ofiarnej pomocy rodziny, nie chce prowizorki. Nie widzi swojej przyszłości w Polsce. Pragnie zacząć wszystko od nowa w Holandii, chce tam ściągnąć Aśkę, tym bardziej, że spodziewają się dziecka. Ale Adam nie wie, że już jest za późno, że już wyjazd zabrał mu wszystko. Dziecko nie jest jego. Ileż takich dzieci przyszło na świat w podobnych okolicznościach? Iluż ojców wychowywało nie swoje dzieci? Ilu udawało, że nie wie, jak jest? Ile cichych dramatów rozgrywało się w czterech ścianach domów?

Konsekwencją wszystkich poprzednich słabości jest słabość szósta - z losem muszą borykać się kobiety. To one są ofiarami przemocy i problemów wynikających z alkoholizmu mężczyzn, to one muszą jakoś ciągnąć dom, zapewnić byt dzieciom, to one samotnie je wychowują, także synów. To one są cichymi bohaterkami, których pracy i wysiłku nikt nie dostrzega. To one cierpią w milczeniu. Znakomicie gestami, mimiką twarzy, gdzieś pomiędzy słowami portretuje taką kobietę Agnieszka Suchora. Wcześniej podobny los pewnie był udziałem babci, która teraz jest pogodną staruszką pogodzoną z alkoholizmem  męża. Podobny los będzie pewnie udziałem Jolki, która nie znajduje w sobie siły, aby odejść od męża damskiego boksera. A przecież jest młoda, nie ma dzieci, skończyła studia. Mimo tego brakuje jej pewności siebie, już na starcie zrezygnowała. Chciałoby się wierzyć, że bracia nauczyli szwagra rozumu i w anioła go przerobili. A jaki będzie los najmłodszej siostry? Czy jej powiedzie się lepiej? Czy jej życie będzie łatwiejsze? Czy będzie w nim miejsce na przyjemności, na piękno, na sztukę?

Wobec tych wszystkich słabości może najmniej dotkliwa i istotna jest słabość siódma - drobne szwindle, przekręty i kłamstwa. Skąd się bierze choinkę na święta? No oczywiście z lasu. Co hoduje kuzyn na strychu starego domu dziadka? Zioło. Czym przyjeżdża Adam do rodzinnego domu? Wypasionym samochodem. Oczywiście nie powiedział rodzinie, że go tylko wypożyczył na ten jeden dzień. Udaje, że to jego. I tak dalej, i tak dalej.

Idą święta. Powinny być białe, takie żyją w naszej wyobraźni. Ale nie są. Wokół grudniowa szarość, brak słońca, błoto, brud, deszcz. Nie tak powinno być. Wiosną, latem, wczesną jesienią pewnie na mazurskiej wsi jest pięknie. Bezśnieżną zimą na wierzch wychodzą brudy. Nawet przyroda dostroiła się do wszechobecnej beznadziei. Ale kiedy zaczyna się pasterka, nieśmiałe płatki śniegu spadają na kościół, na dachy domów, na drzewa. Będzie lepiej? Gdy następnego dnia Adam wraca do Holandii, po śniegu nie ma już śladu. Skąd czerpać optymizm?

Katarzyna Kobylarczyk "Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty"

Kiedy skończyłam czytać reportaż Aleksandry Lipczak "Ludzie z placu Słońca", o którym pisałam ostatnio, przypomniałam sobie, że w czeluściach mojego czytnika mam jeszcze jedną książkę o Hiszpanii. To „Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty” (Czarne 2013, ale książka jest dostępna, przynajmniej ebook) Katarzyny Kobylarczyk. Chcąc pozostać w hiszpańskich klimatach, natychmiast po nią sięgnęłam, a że książeczka jest niedużych rozmiarów, pochłonęłam ją jednym tchem.

To rzecz zupełnie odmienna, ale też wyrastająca z miłości do Hiszpanii. Autorka nie zajmuje się problemami społecznymi, politycznymi, ekonomicznymi. Zafascynowana jest fiestami i małymi osadami. Przemierza spalony słońcem hiszpański interior  i odwiedza malutkie miasteczka i wioski. Czasem nie dzieje się nic, czasem opowiada o jakiejś lokalnej osobliwości, legendzie, sięga do przeszłości, ale najczęściej opisuje zwariowane fiesty, jakie trudno nam sobie wyobrazić. Najbardziej znaną jest fiesta w Pampelunie. Słynne gonitwy byków i szaleństwo, które się tam odbywa, rozsławił Hemingway między innymi w powieści ”Słońce też wschodzi”. Nie miałam pojęcia, że to on sprawił, iż ta lokalna fiesta, jakich wiele w całej Hiszpanii, stała się taka słynna i dzisiaj to prawdziwy szał. Nie ukrywam, że i ja, zarażona przez Hemingwaya, marzyłam o Pampelunie, ale kiedy wreszcie dwa lata temu zrealizowałam ten plan, z wielu powodów przyjechałam do miasta w kilka dni po zakończonym szaleństwie. Pampeluna jeszcze lizała rany i doprowadzała się do porządku. Inna słynna fiesta to obchody Wielkiego Tygodnia w Sewilli. Podobne odbywają się w wielu hiszpańskich miejscowościach. Ale najrozmaitszych, przedziwnych fiest są w Hiszpanii tysiące. To bieganie z ogromnymi figurami świętych albo z figurą Chrystusa w szklanej trumnie, wyścigi koni pod stromą górę z uczepionymi do ich grzbietów czterema śmiałkami, obrzucanie się najrozmaitszymi przedmiotami, walenie w bębny i wiele innych.Często nikt dziś już nie zna ich rodowodu.

Wielką zaletą książki Katarzyny Kobylarczyk jest piękny język. Czytanie jej to niezwykła przyjemność. Kiedy pisze o fiestach, znakomicie oddaje szaleństwo i trans, w jaki popadają miejscowi, i bezradność turysty, który zawsze będzie tylko turystą, kimś z zewnątrz. Kiedy opisuje miasteczka, wioski, hiszpański interior, robi to w sposób poetycki, niebanalny, bardzo sensualny. To książka do smakowania. Niewielki drobiazg, ale naprawdę bardzo pyszny. Odtrutka na codzienność i coraz niższe temperatury. Można ją połknąć na raz, ja tak zrobiłam, albo smakować po kawałku, żeby starczyło na dłużej. Żadne moje gadanie, a właściwie pisanie, nie odda istoty rzeczy. Po prostu trzeba przeczytać. Zimą jak znalazł.

Aleksandra Lipczak "Ludzie z placu Słońca"

W moim prywatnym rankingu państw europejskich, które uwielbiam, Hiszpania bije się z


Włochami o palmę pierwszeństwa. Właściwie niby pierwsze są Włochy, ale czy ja wiem? Bo Hiszpania mnie również fascynuje! Podróżować po jakimś kraju to jedno, a znać go tak od podszewki to drugie. Nawet jeśli jeździ się samodzielnie, korzysta z transportu publicznego, wybrzeże omija szerokim łukiem (przynajmniej to śródziemnomorskie), to nie znaczy, że poznało się kraj. Ja przynajmniej nie ośmieliłabym się tak powiedzieć, chociaż po Hiszpanii podróżowałam kilka razy. Między innymi dlatego sięgnęłam po zbiór reportaży Aleksandry Lipczak „Ludzie z placu Słońca” (Dowody na Istnienie 2016). To książka fascynująca, połknęłam ją jednym tchem i każdemu polecam.

Autorka pisze o Hiszpanii współczesnej, ale ponieważ na tym, co dzisiaj, swoje piętno odcisnęła hiszpańska wojna domowa i czasy dyktatury Franco, nie może uciec od przeszłości. Bo Hiszpania na pewno byłaby inna, gdyby nie tamte czasy. Eksplozja wolności i szaleństwa, jaka nastąpiła po upadku dyktatury, to odreagowanie tamtego ciemnego okresu, który nie dość, że kosztował życie wielu ofiar, ale także na dekady zamknął Hiszpanię za Pirenejami. Gdyby nie odreagowanie dyktatury, nie byłoby filmów Almodovara. To właśnie początkom jego twórczości poświęcony jest jeden z reportaży. A czym była dyktatura Franco, opowiada między innymi tekst „Macho”. Wbrew tytułowi jego bohaterem nie jest mężczyzna, tylko kobieta. Pilar Primo de Rivera, siostra założyciela Falangi, która stworzyła przy niej Sekcję Kobiecą. Jej celem było wychowanie nowej kobiety, całkowicie podległej mężczyźnie, zamkniętej w domu. Kiedy czytałam o tym, jak rolę kobiet widziała Pilar, kręciłam głową z niedowierzaniem, tak absurdalnie brzmią jej  postulaty. Można by się z tego śmiać, gdyby nie było to tak straszne, bo przecież część z nich dzięki zmianom prawa została wcielona w życie. Po upadku dyktatury Franco w czasach transformacji tamtego mrocznego okresu nigdy nie rozliczono. Przez lata milczano w imię społecznego spokoju. Zbyt to wszystko było skomplikowane. Dyskusja o przeszłości ruszyła kilkanaście lat temu i trwa do dziś. Dopiero na początku naszego wieku rozpoczęły się poszukiwania ludzi zaginionych w czasie wojny domowej, po hiszpańsku desaparecido, czyli znikniętych. Większość z nich została po prostu rozstrzelana. Jeśli egzekucje były masowe, chowano ich w zbiorowych grobach, jeśli mordowano pojedyncze osoby, takie też są ich groby. Słowo grób jest tu zdecydowanie na wyrost, bo nikt nigdy nie miał się dowiedzieć, gdzie zostali pochowani. Hiszpania jest wielkim cmentarzem, pełno tu skażonych krajobrazów, o jakich pisał Martin Pollack w książce pod takim tytułem. O ludziach, którzy szukają swoich znikniętych i o stowarzyszeniu, które się tym zajmuje i o trudnościach, z jakimi się boryka, opowiada jeden z reportaży. Trudno w to uwierzyć, ja w każdym razie nie miałam o tym pojęcia, że do dziś można zwiedzać sanktuarium, w którym wraz ze swoimi towarzyszami pochowany został Franco, do dziś to miejsce otoczone jest kultem. A przypływających do Mellili, jednej z dwóch hiszpańskich enklaw na północnych wybrzeżach Afryki, wita w porcie wielki pomnik generała. Co zrobić z pamięcią o nim, to pytanie jednego z tekstów.

Ale najwięcej reportaży dotyczy oczywiście problemów społecznych i gospodarczych Hiszpanii współczesnej. Kraju, który jeszcze kilkanaście lat temu gnał do przodu i był przykładem europejskiego eldorado. Światowy kryzys obnażył jego słabości i wybuchł tu z wielką siłą. Z jego skutkami, ogromnym bezrobociem, które dotknęło szczególnie młode pokolenie, zmaga się Hiszpania do dziś. Z reportaży poświęconych kryzysowi i jego skutkom negatywnym i pozytywnym, bo są i takie, bije największa energia. Wyczuwa się w nich gniew, podziw dla tych, którzy walczą i próbują na gruzach starego budować nowe, wzruszenie dla ludzkiej solidarności wywołanej wspólnym nieszczęściem. Gniew ukryty pod maską ironii bije z tekstu o hiszpańskiej bańce na rynku nieruchomości, o miastach widmach i o Paco Hernando, wielkim deweloperze, który po aferze z jego udziałem gdzieś zniknął i nie wiadomo, czy jest bankrutem, czy ocalił coś ze swojego wielkiego majątku. Posługując się jego przykładem, Aleksandra Lipczak opowiada o mechanizmach, które najpierw pozwoliły bańce nieruchomości urosnąć do niebotycznych rozmiarów, a potem doprowadziły do wielkiego krachu. Podziw i wzruszenie promieniują z opowieści o Adzie Colau, burmistrzyni Barcelony, która wyrosła z ruchu oburzonych, a pierwsze kroki stawiała w Platformie Poszkodowanych przez Hipoteki. Takie same uczucia pulsowały w tekście poświęconym działaczom tej platformy – tym, którzy stracili mieszkania w wyniku kryzysu, i tym, którzy im pomagają, a  właściwie zmuszają do działania. Bo tu nikt niczego za nikogo nie zrobi, za to pokaże, jak sobie radzić i wesprze. Przesłanie tego reportażu wydało mi się najważniejsze, bo pokazuje, jak na nowo w nieszczęściu budzi się między ludźmi solidarność. Kryzys zmusił wielu do przewartościowania swoich poglądów. Bohaterowie reportażu mówią, że błędem jest wiara w wolność, która zasadza się na samowystarczalności, wiara, że zależymy tylko od siebie. Tak nie jest. Żyjemy wśród ludzi i współzależymy od nich. Dlatego kluczem do rozwiązania licznych problemów jest przywoływana tu po raz kolejny solidarność i współpraca. Jak mówi cytowana w książce filozofka Marina Garces - „Istnieć to zależeć od innych”. Muszę przyznać, że mnie, skrajną indywidualistkę, bardzo jej wywód poruszył. W innych tekstach Aleksandra Lipczak zastanawia się, jak to możliwe, że na pierwszy rzut oka kryzysu w Hiszpanii  nie widać. I rzeczywiście, dwie moje ostatnie podróże po tym kraju odbyłam już w czasach kryzysu – pierwszą u jego zarania, drugą dwa lata temu. Miałam podobne wrażenia i do dziś pamiętam, jak bardzo mnie to dziwiło. Nie umiałam jednak odpowiedzieć sobie na to pytanie.

„Ludzie z placu Słońca” mają jeszcze jeden nieoczekiwany walor. Chociaż jest to opowieść o Hiszpanii, możemy się w niej przejrzeć jak w lustrze. Kiedy się czyta te reportaże, trudno nie ulec wrażeniu, jak wiele jest podobieństw między Hiszpanią a Polską. Podział  społeczeństwa, polityka mieszkaniowa państwa, deweloperów i banków czy tworzenie się nowych ruchów miejskich, społecznych i politycznych. Jedno nas na pewno niestety różni – jesteśmy ponurakami, brak nam hiszpańskiego luzu.

Kiedy w sierpniu czytałam reportaże Aleksandry Lipczak, było jeszcze przed katalońskim referendum. Teraz wydarzenia nabrały tempa. Dokąd zmierza Hiszpania?

 

Remigiusz Ryziński "Foucault w Warszawie"

Po książkę Remigiusza Ryzińskiego "Foucault w Warszawie" (Dowody na Istnienie 2017) pewnie bym nie sięgnęła, gdyby nie świetne recenzje, jakich się doczekała. Mechanizm w podobnych sytuacjach jest zawsze taki sam - temat wydaje mi się nieciekawy, nieistotny, nie dla mnie, a potem tyle się dobrego o książce mówi, że postanawiam jednak przeczytać. Najczęściej rzeczywiście okazuje się, że warto było i coś by mnie ominęło. Tak stało się i tym razem. Śledzę ofertę Dowodów na Istnienie i planuję sobie, co kupię, jednak na reportaż Ryzińskiego nie zwróciłam uwagi, bo cóż mnie niby obchodzi fakt, że słynny francuski filozof Michel Foucault przebywał pod koniec lat pięćdziesiątych zeszłego wieku w Warszawie, gdzie był dyrektorem Centrum Francuskiego przy Uniwersytecie Warszawskim. To miejsce niezwykle ważne na mapie kulturalnej miasta, okno na wielki świat w siermiężnej komunistycznej rzeczywistości. W Warszawie pisał też swój doktorat. A jednak reportaż Ryzińskiego okazał się fascynujący, świetnie napisany. Czyta się go niemal jak powieść szpiegowską. Okazał się wyprawą w przeszłość, do Warszawy ciemnych lat komunizmu, epoki "Złego" Tyrmanda.

Wokół pobytu francuskiego filozofa narosła w Warszawie miejska legenda. Podobno miał tu kochanka, Jurka. Wyjechał zmuszony przez SB w atmosferze skandalu. I śladami tej legendy rusza autor. Chociaż Foucault na pewno był w czasie swojego pobytu inwigilowany, więc powinny zachować się jakieś teczki, nie było łatwo wpaść na jego trop. A jednak udało się. Ryziński spotyka się z mężczyznami, którzy go znali, którzy się z nim wtedy spotykali. Wówczas najczęściej młodzi, w wieku okołostudenckim, dziś poważni panowie. Próbuje dociec, kim był tajemniczy Jurek, czy w ogóle był. Opowiada o ich życiu, często barwnym, nietuzinkowym. Jedzie do Paryża, aby spotkać się z wieloletnim partnerem filozofa, żeby sprawdzić, na ile pobyt w Warszawie był ważny w jego życiu. Jakie ślady pozostawił w papierach, notesie, na fotografiach. Każe się zadumać, jak niewiele zostaje z dawnych pragnień, namiętności, zachwytów, z codziennego życia. Wszystko wyparowuje, znika. Lata mijają, coraz mniej śladów, coraz mniej wspomnień. A przecież tamte uczucia, spotkania, tamto życie były takie  intensywne.

Rozmowy z polskimi znajomymi Foucault są pretekstem do opowieści o  Warszawie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, przede wszystkim o Warszawie gejowskiej. Oczywiście nikt wtedy nie używał słowa gej, co najwyżej homoseksualista albo homo. W powszechnym obiegu funkcjonowały cioty, pederaści. Ryziński opowiada o tym, jak żyli, jak się spotykali, jak nawiązywali znajomości w czasach, kiedy ich życie toczyło się właściwie  w podziemiu. Kiedy byli wykluczeni. Maluje też obraz Warszawy. Bardzo drobiazgowy. Nie tylko z detalami opisuje miasto, na przykład odtwarza wnętrza popularnych wtedy lokali, nieistniejących dziś łaźni miejskich, ale też podaje masę innych  szczegółów, na przykład ceny.

Ale w reportażu Ryzińskiego najbardziej poruszyło mnie coś innego - powszechna wtedy inwigilacja środowiska homoseksualistów. Były to działania zakrojone na równie szeroką skalę, jak akcja Hiacynt z lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Autor obficie cytuje donosy i materiały z teczek. Czasem trudno powstrzymać się od śmiechu, zdumiewa też fakt, o jakich bzdurach donoszono i pisano. Po co to wszystko? Żeby mieć haki, które można wykorzystać. Do czego? Do inwigilowania kolejnych osób. W ten sposób tworzyła się cała sieć obserwowanych i donosicieli. Tak  autorytarne państwo sprawowało kontrolę nad życiem niemal każdego człowieka. Tak rodziły się strach i nieufność. Teczki zakładano też oczywiście cudzoziemcom, dlatego Foucault był obserwowany i jako homoseksualista, i jako cudzoziemiec. Z dzisiejszej perspektywy to wszystko może się wydawać absurdalne i śmieszne, wtedy łamano ludziom życie, poniżano ich.

Ale jest też książka Ryzińskiego rodzajem manifestu, który szczególnie mocno wybrzmiewa w zakończeniu. Przypomnieniem ciemnych kart historii i poczuciem ulgi, że tamte czasy minęły. Oddaniem sprawiedliwości homoseksualistom, przez lata wykluczanym. Dziś wychodzą z szaf, żeby się nie bać, żeby móc kochać i żeby być sobą. Żeby móc zwyczajnie żyć. Czy to tak dużo?

 

Zeruya Shalev "Ból"

Lekturę najnowszej powieści izraelskiej pisarki Zeruyi Shalev „Ból” (W.A.B. 2016; przełożyła Magdalena Sommer) odkładałam na dogodniejszy moment, czyli na czas, kiedy będę mogła się skupić tylko na czytaniu. Ponieważ znam jej dwie poprzednie książki, „Po rozstaniu” i „Życie miłosne”, wiedziałam, że to proza gęsta, wymagająca uwagi, momentami męcząca. Rodzinne, uczuciowe psychodramy wciągające czytelnika w głąb, często ciemnych, zakamarków ludzkiej duszy. Taka emocjonalna karuzela. Jednocześnie powieści Shalev są atrakcyjne, mają ciekawą, intrygującą akcję, czytając, z niecierpliwością czekałam na to, co zdarzy się dalej, jak to wszystko się skończy. Zawsze chciałam poznać jej kolejne książki, ale były pilniejsze lektury, widać nie pokochałam jej prozy miłością bezwzględną. „Ból” jednak kupiłam od razu, bo miał świetne recenzje. Słuchając ich, byłam pewna, że to powieść nie tylko znakomita, ale może nawet wybitna. Jak się ma takie rozbuchane oczekiwania, to o rozczarowanie nietrudno. Teraz trochę pomarudzę, ale tym się czytelniku tej notki, nie przejmuj. Jeśli dotąd książek Shalev nie znałeś, sięgaj śmiało po „Ból”, bo jest naprawdę świetny. A że nie wybitny? Trudno, arcydzieła nie rodzą się przecież na kamieniu. Jeśli z niecierpliwością wyczekujesz każdej kolejnej powieści izraelskiej pisarki, moje marudzenie i tak cię nie powstrzyma, bardzo prawdopodobne, że już ją przeczytałeś. Co jeszcze mnie rozczarowało? „Ból” nie jest też tak dojmujący jak dwie poprzednie książki Shalev, o których tu wspominałam. Z jednej strony to dobrze, bo łatwiej się go czyta, niepotrzebnie czekałam na czas, który będę mogła bezwzględnie oddać lekturze. Z drugiej nie działa aż tak mocno. Ale dość już tego. Gdyby to było moje pierwsze zetknięcie z prozą Shalev, gdyby nie oczekiwania nadmiernie rozbudzone przez dyskutantów Tygodnika Kulturalnego (Tak, tak, ileż to już razy sprowadzili mnie na manowce, ale z drugiej strony, ile świetnych lektur albo filmów im zawdzięczam.), na pewno byłabym bardzo usatysfakcjonowana. Ale do rzeczy.
„Ból” to jak zwykle u Shalev historia rodzinna. Rodzina w kryzysie, miłosne zawirowania. Iris, żona Mikiego, matka przygotowującego się do matury Omera i kilka lat starszej Almy, lata temu została poszkodowana w zamachu terrorystycznym. Nie zginęła, ale przeszła trzy poważne operacje, długą rehabilitację. Rok wyrzucony z życiorysu. Rok, kiedy skupiała się tylko na sobie, na swoim bólu. Chcąc chronić dzieci, odsunęła się od nich. Potem rzuciła się w wir zawodowej pracy – została dyrektorką podupadającej szkoły i doprowadziła ją do rozkwitu. To zadanie pozwoliło jej zapomnieć o bólu i traumie.
Ale to nie jedyny ból w jej życiu. Jako młoda dziewczyna przeżyła zawód miłosny. Ejtan, jej wielka miłość, taka aż do śmierci, zostawił ją po śmierci swojej matki. Nie chciał, aby przypominała mu trudne czasy, kiedy wspólnie pielęgnowali chorą. Postanowił zacząć nowe życie, bez niej. Tamten ból, chociaż początkowo niewyobrażalny, przytłaczający, też przeminął. Wyszła za mąż, urodziła dwoje dzieci. Mija dziesięć lat od zamachu. Miki, bezwiednie i nieopatrznie, przypomina o tym żonie. Nie zdaje sobie sprawy, że otwiera puszkę Pandory. Nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wraca fizyczny ból, a z nim pytania o przeszłość. Okazuje się, że tamta kryzysowa sytuacja nigdy nie została przez rodzinę przepracowana. Z trudem używam tu tego terapeutycznego stwierdzenia, ale nie znajduję lepszego. Wtedy wszyscy skupiali się na ratowaniu ciała Iris, potem ona sama twierdziła, że wszystko jest już w porządku. Teraz wracają pytania o winę.
O winę? Jak można mówić o winie, kiedy to był zamach terrorystyczny. A jednak można. Bo to nie Iris miała tamtego feralnego dnia odwieźć dzieci do szkoły. Gdyby nie seria całkiem zwyczajnych, codziennych przypadków, zrobiłby to jej mąż. Raptem okazuje się, że i on, i dzieci przez te wszystkie lata obwiniali siebie za to, co się stało, a Iris podświadomie czuła żal. Do nich? Do losu? Zadawała sobie pytanie – dlaczego ja? To moje ulubione pytanie o rolę przypadku w życiu. Bo gdyby nie splot okoliczności, gdyby nie to albo tamto, ani ona, ani (potencjalnie) jej mąż nie znaleźliby się w tamtym feralnym dniu, w tamtym feralnym momencie obok autobusu, w którym wysadził się zamachowiec. O tym wszystkim milczano w rodzinie przez dziesięć lat. Teraz też nikt nie stawia głośno tego pytania. Ale ono wisi w powietrzu. Dlaczego nigdy nie wypowiedzieli swojego bólu, swoich obaw, swoich win, swojego żalu? Dlaczego Iris uciekła w pracę, stała się doskonałą dyrektorką szkoły, tak zajętą zawodowymi obowiązkami, że nie miała już czasu na nic innego? To wszystko żeby zapomnieć o … bólu, żeby życie nie bolało. Kiedy Iris siedzi w pełnej ludzi poczekalni przychodni zajmującej się leczeniem bólu, uświadamia sobie, że ziemia to jeden wielki ból. Cały świat jest pełen ludzi, których coś boli – ciało albo dusza, albo jedno i drugie. Uświadamia sobie, że miłosny zawód przeżyty we wczesnej młodości naznaczył ją na zawsze. Odtąd żyła tak, aby nie bolało. Nie dość kochała, żeby już nigdy nie cierpieć. A dzieci? Czy je także nie dość kochała? Bo nie były dziećmi tamtego? Czy dlatego teraz córka oddaliła się od rodziny, zamknęła się w sobie i wszystko wskazuje na to, że ma poważne problemy? I tu zacznę marudzić po raz kolejny.
Kiedy czytałam powieść Zeruyi Shalev, nie mogąc się od niej oderwać, co jakiś czas zapalała mi się w głowie czerwona lampka. To już było, to takie wyświechtane. Matka, która obarcza się winą, córka, która ma za złe matce. No tak, wszystko już było, nie ma nowych tematów, więc albo to wyjątkowo nie mój temat, albo zabrakło tego czegoś, co sprawia, że stare, ograne staje się bardzo świeże. Powiem wprost – najnowsza powieść Shalev za bardzo trąci mi psychologicznymi, terapeutycznymi tematami. Niekoniecznie z tanich magazynów dla kobiet, niekoniecznie z telewizji śniadaniowych. Chyba nieprzypadkowo nie znalazłam innego stwierdzenia i napisałam, że rodzina nie przepracowała problemu. Jakbym słyszała psychoterapeutów, co z tego, że tych najlepszych.
Być może z tego i jeszcze innego powodu mnie w powieści Zeruyi Shalev najbardziej wciągnął inny wątek, oczywiście ściśle spleciony z tamtymi. Z otwartej puszki Pandory wyleciały nie tylko rodzinne urazy. Zbieg okoliczności zapoczątkowany niefortunnymi słowami Mikiego sprawił, że Iris spotkała Ejtana, swoją wielką miłość. Co robić? Rzucić się w wir romansu? Znowu oszaleć z miłości? Wybaczyć? Iść za tak nieoczekiwanie, cudownie odnalezionym uczuciem? Znowu żyć? A rodzina? A mąż? Może już spłaciła swoje długi? Alma jest już samodzielna, Omar prawie też. A mąż może zrozumie? Przecież najbardziej interesują go rozgrywane w komputerze błyskawiczne partie szachów. A może i on kogoś ma? Iris z nadzieją chwyta się podejrzeń, które jeszcze niedawno ledwie żywiła. Czy warto tracić resztę życia na taki letni związek? Pytania pytaniami, a uczucie uczuciem. Iris chce i boi się jednocześnie, uświadamia sobie, że jej lęk nie wynika tylko z wyrzutów sumienia. Ona boi się nowego szczęścia, jakby uważała, że na szczęście nie zasługuje, jakby przez lata uczuciowej hibernacji straciła nadzieję, że życie może być szczęśliwe. Mimo wszystko wątpliwości jak zawsze w takiej sytuacji pozostają. A ja, czytelniczka, zastanawiam się, czy Ejtan rzeczywiście wart jest takiego szaleństwa. Widzimy go tylko jej oczami. Właściwie co tak naprawdę o nim wie? Minęło tyle lat od ich rozstania. Co robił? Jaki jest naprawdę? Przecież nawet nie zdążył opowiedzieć jej wszystkiego. Czy rzeczywiście kochał ją przez te wszystkie lata? Czy wytrwa? Czy to tylko kaprys? Dlaczego jego życie rodzinne i uczuciowe było nieudane? Bo nie mógł o niej zapomnieć? A może to w nim tkwi jakiś feler? Iris nie bardzo ma czas, aby sobie te wszystkie pytania postawić. Oślepia ją miłość, a sytuacja rodzinna komplikuje się coraz bardziej. Shalev znakomicie pokazuje dylematy kogoś, kto znalazł się w takiej sytuacji – od wielkiego szczęścia nagle zaczynają nas odrywać poważne problemy. Tak bardzo nie chcemy. Żal, rozpacz, poczucie obowiązku i winy nie dają spokoju. Czy jej romans z Ejtanem to tylko chwilowa ucieczka od rzeczywistości, która przynosi przyjemne wytchnienie, czy coś poważniejszego?
Zastanawiałam się, jak ta historia się skończy. I muszę przyznać, że niestety ostatnia część powieści i sam finał rozczarowały mnie najbardziej. Nadzieja i katharsis, o których można przeczytać w rozmaitych materiałach zapowiadających książkę, wydały mi się tu zbyt łatwe. W taki prosty sposób, tak szybko ludzie nie rozwiązują swoich skomplikowanych rodzinnych problemów. Mam takie wrażenie, jakby ostatnia część powieści nie przystawała do tego, co wcześniej. Jedno ją tylko ratuje. Nawet jeśli Iris uda się przezwyciężyć wszystkie bóle, to już czyha następny. Po maturze Omar, jak każdy chłopak w Izraelu, musi iść do wojska na długie trzy lata. To strach izraelskich matek. Ból nigdy się nie kończy.
PS. Tym razem zdjęcia okładki nie będzie, bo wyświetla się komunikat, że wpis jest za długi. Nie zamierzam go skracać z tego powodu.

Joanna Kos-Krauze, Aleksandra Pawlicka "Jest życie po końcu świata"

Nie czytam takich książek, nie sięgam po wywiady rzeki, szerokim łukiem obchodzę książki o aktorach, a tym bardziej celebrytach. Joanna Kos-Krauze celebrytką nie jest, aktorką też nie, ale książki „Jest życie po końcu świata” (Znak Literanova 2017) napisanej wspólnie z Aleksandrą Pawlicką pewnie bym nie wzięła do ręki. Ba, nawet o niej nie słyszałam, chyba jest dość słabo reklamowana. Ale polecał ją ktoś, z czyich ust nie spodziewałabym się pochwały książki, której bohaterką jest Joanna Kos-Krauze. Powiedział, że jest przejmująca i że koniecznie trzeba ją przeczytać. Jeśli czytać to tylko teraz, zaraz po obejrzeniu filmu „Ptaki śpiewają w Kigali”, tak pomyślałam i tak zrobiłam. Pochłonęłam ją w ciągu kilku dni.

„Jest życie po końcu świata” to nietypowy wywiad-rzeka, właściwie nie jest nim w ogóle. To reporterska opowieść o Rwandzie Aleksandry Pawlickiej przeplatana rozmowami z Joanną Kos-Krauze. Rozmowy te można podzielić na trzy grupy. W jednych reżyserka opowiada o swoich pobytach w Afryce, o swoim w niej pomieszkiwaniu, o jej mieszkańcach. Przyznam, że ta część książki momentami mnie drażniła. A działo się tak wtedy, kiedy Joanna Kos-Krauze zaczynała snuć rozważania na temat ludzkiej natury, psychologizować i filozofować. To, co mówiła, niekoniecznie mnie przekonywało, takie rozmowy mogłyby się śmiało znaleźć w ambitnym, ale jednak lifestylowym magazynie. Ich motywem przewodnim jest ludobójstwo i życie po nim. I kiedy Joanna Kos-Krauze mówi konkretnie, przytacza fakty, opowiada historie ludzi, których w Rwandzie spotkała, z którymi nawiązała bliższą relację, jest znacznie lepiej.

Druga grupa rozmów to historia jej związku z Krzysztofem Krauze - od początku znajomości, przez wspólną pracę, chorobę, śmierć, pogrzeb, aż po próbę budowania nowego życia. Równoprawnym bohaterem tych rozmów jest sam reżyser. Przyznam, że jego portret wydał mi się bardzo ciekawy. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że zamiast człowieka sukcesu, a tak go odbierałam, odkryłam postać tragiczną. Nie znałam go takiego - wrażliwego, rozczarowanego tym, co robi, niezadowolonego z efektów swojej pracy, niewierzącego w sukces, borykającego się z krytyką, depresyjnego. Smutna jest ta opowieść. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie reżysera, którego niebanalne obrazy zawsze bardzo przeżywałam i ceniłam. Pamiętam, że kiedy umarł, pomyślałam z ogromnym smutkiem, że już nigdy nie zobaczę jego nowego filmu.

Wreszcie trzecia grupa rozmów dotyczy filmów – od „Długu” po najnowszy, „Ptaki śpiewają w Kigali”. Dostajemy ciekawą opowieść o pracy nad każdym z tytułów - od rodzenia się pomysłu, przez kilkakrotne albo nawet kilkunastokrotne poprawianie scenariusza, rozmaite kłopoty w czasie produkcji, wątpliwości, aż do odbioru przez widzów i recenzentów. Wiele się dowiedziałam, wiele sobie  przypomniałam. Przyznam, iż zupełnie nie pamiętałam, że „Mój Nikifor” miał początkowo słabe recenzje, a jego recepcja zmieniła się po sukcesach za granicą.

Ale może najważniejsza jest reporterska opowieść Aleksandry Pawlickiej o Rwandzie. Wydawało mi się, że po przeczytaniu książki Wojciecha Tochmana „Dzisiaj narysujemy śmierć” i „Strategii antylop” Jeana Hatzfelda już niczego nowego na temat ludobójstwa się nie dowiem, a jednak myliłam się. Aleksandra Pawlicka i Joanna Kos-Krauze odwiedzają miejsca związane z tamtą tragedią i wokół nich snują dramatyczną historię wydarzeń z roku 1994. Chyba największe wrażenie zrobiło na mnie to, że w Rwandzie ludobójstwo dotknęło niemal wszystkich. Albo je przeżyli, albo, jeśli przebywali w tamtym czasie za granicą, stracili bliskich, albo mordowali oni lub ich najbliżsi, a teraz muszą żyć obok siebie, bo inaczej się nie da. Pawlicka porządkuje  fakty historyczne, nakreśla polityczne tło, przypomina niechlubną rolę państw Zachodu, szczególnie Belgii i Francji, wiele też pisze o odpowiedzialności Kościoła za eksterminację Tutsi. Byli oczywiście księża, którzy pomagali, ale byli też tacy, którzy dostarczali mordercom benzyny, którą podpalano ludzi szukających schronienia w kościołach, inni sączyli nienawiść, jeszcze inni w najlepszym razie pozostali bierni. Do dziś Kościół chroni księży zamieszanych w tamte zdarzenia. Wydaje mi się, że rozdziały o Rwandzie są tym bardziej cenne, że mają szansę trafić do czytelnika, który z tymi faktami nigdy się nie zetknął albo wie na ten temat niewiele. Jeżeli skuszony rozmowami ze znaną reżyserką przeczyta całą książkę, to chwała autorkom za to.

 

"Pewnego razu w listopadzie"

Recenzje najnowszego filmu Andrzeja Jakimowskiego "Pewnego razu w listopadzie" są różne, od bardzo dobrych po marne. Nazwano go nawet szlachetną porażką, uznano, że temat nie pasuje do artystycznej wrażliwości autora "Sztuczek", "Zmruż oczy" i "Imagine", a że ważny, to niestety został zmarnowany. Mimo wszystko podobno zobaczyć trzeba. I tak chciałam go obejrzeć, więc z ciekawością pobiegłam do kina. Filmową historię zainspirowały prawdziwe zdarzenia, ale nawet gdyby tak nie było, to i tak nic nie straciłaby na wiarygodności. Jest to opowieść o matce, w tej roli Agata Kulesza, i jej synu studencie, którzy zostali eksmitowani z mieszkania przez czyścicieli kamienic. Akcja toczy się w ciągu kilku listopadowych dni, a kulminacją jest 11 listopada - Święto Niepodległości i manifestacja zawładnięta przez narodowców. Andrzej Jakimowski wykorzystał w filmie zdjęcia dokumentalne zrobione przez niego i jego ekipę w czasie słynnego z zamieszek marszu patriotycznego (to słowo w tym kontekście aż nie chce przejść przez gardło) 11 listopada 2013 roku. To wtedy między innymi zaatakowano i podpalono squat antify oraz tęczę na placu Zbawiciela. Chociaż reżyser czasem niepotrzebnie dociska gaz do dechy, chociaż film czasem drażni, to jednak zrobił na mnie duże wrażenie. Właściwie nie zgadzam się z większością uwag krytycznych, jakie pod jego adresem słyszałam. To kino poruszające, dotykające, smutne i zatrważające. Zaangażowane. Gorące. O CZYMŚ. Ja jestem całkowicie na tak. A więcej refleksji w drugiej części. Zapraszam tych, którzy "Pewnego razu w listopadzie" już widzieli.

 

Kiedy teraz rozmyślam sobie o filmie Jakimowskiego, przyszło mi do głowy, że to takie warszawskie kino drogi. Eksmitowani z mieszkania wędrują przez listopadową, szarą Warszawę w poszukiwaniu miejsca do spania dla kobiety nazywanej przez syna mamusią. On chwilowo ma gdzie spać, ma suchy i ciepły kąt, chociaż w garażu, można powiedzieć - w całkiem eleganckim garażu. Jednak na pokoje go nie wpuszczono. Czy ze względu na cnotę córki, która jest jego dziewczyną? Czy raczej może za wysokie progi na biedaka nogi? Widzowi też nie będzie dane zajrzeć na salony i przed nim drzwi zostają symbolicznie zamknięte. Gorsza jest sytuacja kobiety - ona nie ma gdzie się podziać. Tuła się od schroniska do schroniska, od ogrzewalni do ogrzewalni, bo ma ze sobą psa - znajdę, Kolesia. A wiadomo w takich miejscach zwierząt się nie przyjmuje. Ratunkiem może być squat, ale tam wolnych miejsc noclegowych też już nie ma. Wszyscy spuszczają oczy, powinni pomóc, a nie mogą.

Motyw wędrówki i zimna przewija się przez cały film. Wędrują mamusia i Mareczek, uginają się pod ciężarem bagażu - dobytku spakowanego do kilku podróżnych toreb i jednego plecaka. Tyle dało się zabrać z mieszkania zajętego przez panią komornik. Tyle da się unieść na własnych plecach. Tyle zawsze bierze się na tułaczkę. Mamusia i Mareczek są miejskimi wygnańcami. Wygnańcami z kapitalistycznego raju, który jest rajem tylko dla niektórych. A przecież niczemu nie są winni. Pewnie zostali eksmitowani, bo nowy właściciel kamienicy podniósł im niebotycznie czynsz i płacić go nie byli w stanie. A może przyczyniła się do ich tragedii choroba mamusi, która prawdopodobnie jest na rencie. Zażywa stale jakieś leki, nie pracuje, była nauczycielką, a przecież za młoda jest na emerytkę. A może jedno i drugie. I tak z dnia na dzień znaleźli się na ulicy, stali się nikim. Dlatego Mareczek stale jest w biegu. Na uczelnię, do pracy w myjni samochodowej, w poszukiwaniu Kolesia, stale coś załatwia. I stale są zmarznięci. On w wiatrem podszytej kurtce, ona po nocy spędzonej w nieogrzewanej budzie gdzieś pomiędzy torowiskami, w zapomnianym sercu miasta.

Taka jest Warszawa w filmie Jakimowskiego. Z jednej strony szare ulice, jakieś obrzeża, niewyasfaltowane, dziurawe drogi, deszcz, błoto, listopadowy smętek. Noclegownie, squat, budy na działkach, opuszczone mieszkanie, zapuszczone podwórka, nieogrzewane kanciapy. Z drugiej zadbane domy, eleganckie ulice w centrum, które najczęściej widzimy z lotu ptaka - z dachów kamienic, po których jak kot przemyka Mareczek - uciekinier, Mareczek -włamywacz. Teraz uderzyło mnie to, że oboje są trochę jak ścigani - muszą się ukrywać w swoich kryjówkach, nie mogą zdradzić, że tam są. Tak jest w zaplombowanym mieszkaniu, tak jest w budzie na działkach, tak jest w maszynowni, do której chce wprowadzić się Mareczek. Tak będzie wreszcie w zabarykadowanym squacie zaatakowanym przez narodowców.

Film Jakimowskiego pokazuje jak w soczewce palące problemy współczesnej, potransformacyjnej Polski. Z jednej strony społeczne pęknięcie - piękne dzielnice i biedne dzielnice, ci, którym się udało, i ci, którzy nie z własnej winy znaleźli się poza nawiasem. Wykluczeni. I nie są to żadni menele, żaden społeczny margines, żadni bezradni, ale nauczycielka i jej studiujący syn. Jeśli, czytelniku tej notki, myślisz, że tak nie może się zdarzyć, to jesteś w błędzie. Wysłuchałam w radiu dwóch ciekawych rozmów. Jedna z reżyserem, który opowiadał o dokumentacji do filmu. Druga z szefową noclegowni i działaczką na rzecz Komitetu na Rzecz Obrony Lokatorów. Obie twierdziły, że w swojej pracy spotykają się na co dzień z takimi przypadkami. Że bezdomni, jakich sobie wyobrażamy, to margines. Większość to tacy ludzie jak mamusia i Mareczek. Opowiadały o błędnym kole, w jakie trafiają ci ludzie i o tym, jak w dobrze zorganizowanym państwie powinno się im pomagać. Czas jednak wrócić do filmu. Kto dostrzega wykluczonych, mamusię i Mareczka? Kto się za nimi ujmuje? Squatersi - anarchiści znienawidzeni przez narodowców, nazywani czerwoną hołotą.

Drugi problem, jaki wskazuje Jakimowski, to nacjonalistyczna agresja, rosnące w siłę środowiska prawicowej młodzieży. Hasła o wielkiej Polsce, narodowej dumie i cały ten bełkot. Dokumentalne zdjęcia z tamtej pamiętnej manifestacji jeżą włos na głowie. Ciarki przechodzą po plecach. Atak na siedzibę antify też tak wyglądał. Symboliczna jest scena, kiedy Mareczek, a z nim Ola decydują się wejść do oblężonego squatu. To ideowy wybór, gest sprzeciwu, nieobojętności. I poszukiwanie wspólnoty. To dlatego mamusia chce tam zostać. Mareczek i Ola z obserwatorów stają się uczestnikami zdarzeń, opowiadają się po jednej ze stron.

A na koniec o  scenach, które mnie drażniły. To, że mamusia jest taka porządna, że zbiera śmieci na przystanku, mogę zrozumieć. Jest typem społecznicy, tacy powinniśmy być, też powinniśmy zbierać te śmieci. Ale robienie tego na trawniku, gdzie znajduje się jedna z tablic upamiętniających rozstrzelanych w powstaniu warszawskim, i  wygłaszanie patriotycznego kazania, wydało mi się przesadą. Jakby reżyser musiał koniecznie postawić kropkę nad i, pokazać drugie oblicze patriotyzmu. Niepotrzebna jest też scena, kiedy Marek zostaje pobity na komisariacie. Że tak bywa, wiemy, ale tu odbieram to jako zbędne dociśnięcie pedału do dechy. Wszystko musi tego chłopaka spotkać. A już kiedy zaczyna śpiewać hymn, wywołuje to raczej uśmiech zażenowania, niż słuszny gniew czy zadumę. Czasem lepiej zatrzymać się w pół kroku, niekoniecznie walić w widza taką dosłownością. No ale to tyle czepialstwa, bo najnowszy film Andrzeja Jakimowskiego na mnie zrobił duże wrażenie.

 

Popularne posty