Tak się złożyło, że nie przeczytałam pierwszej, bardzo głośnej prozy Wioletty
Grzegorzewskiej (piszę prozy, bo Grzegorzewska od dawna znana jest jako poetka), za to zachęcona bardzo pozytywnymi opiniami sięgnęłam po wydaną na przełomie lata i jesieni mini powieść "Stancje" (W.A.B. 2017). Wystarczyło sobotnie popołudnie i wieczór, aby ją pochłonąć. Tak bardzo dałam się uwieść tej książce, że natychmiast kupiłam "Guguły". To zaleta posiadania czytnika, ebook mam od razu, nie wychodząc z domu.
"Stancje" można traktować jak kontynuację pierwszej książki, ale przeczytanie ich w pierwszej kolejności niczego im nie ujmuje. Zatem do rzeczy. Bohaterką i narratorką tej niewielkiej powieści jest Wiola, która w październiku 1994 roku przyjeżdża do Częstochowy z niewielkiej wioski położonej w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, aby zacząć studia na polonistyce. Ponieważ nie dostaje akademika, bo zgodnie z przepisami może dojeżdżać, tuła się po tytułowych stancjach. Kiedy myślę o powieści Grzegorzewskiej, przypomina mi się Lucy, bohaterka książki Elizabeth Strout "Mam na imię Lucy". Chociaż wiele je dzieli, choćby wiek i okoliczności, w jakich opowiadają swoje historie, to jedno łączy - ubogie dzieciństwo spędzone na prowincji i jego konsekwencje. Wyobcowanie, poczucie, że jest się kimś gorszym i samotność. O ile jednak na historię Lucy pozostałam doskonale obojętna, nie potrafiłam się nią przejąć (uczciwie przyznaję, że chyba jestem w mniejszości, wokół słyszę same zachwyty), o tyle losy Wioli poruszyły mnie niemal od pierwszych stron. A tego właśnie między innymi oczekuję od literatury - żaru. Nie lubię, kiedy historie bohaterów mnie nie obchodzą, kiedy po skończeniu książki, odkładam ją i natychmiast zapominam. Co sprawiło, że tak bardzo pochyliłam się nad losami Wioli?
Oczywiście to zasługa autorki, jakiejś dziwnej alchemii, która rodzi się między powieściowym światem a czytelnikiem. Raz to działa, a innym razem nie. Tym razem zadziałało. No bo przecież wszystko już było, takie historie też. A jednak współczuję z Wiolą. Tak, tak ma być - z zamiast jej. Czuję jej osamotnienie, ciężar podejmowanych decyzji, jest mi zimno, kiedy czytam, jak marznie w hotelu robotniczym Wega, ściska mnie z głodu, kiedy kładzie się spać bez kolacji, wzdrygam się z obrzydzenia, kiedy je chińską zupkę zalaną wrzątkiem. Wędruję z nią jesiennymi, szarymi, ciemnymi ulicami Częstochowy. Zaglądam w każdy kąt miasta, ale jak ona pozostaję na zewnątrz, z boku.
Wiola jest wyobcowana i bardzo samotna. Niemal nikogo tu nie zna, trudno też o bliższe relacje z koleżankami i kolegami z roku, jeśli nie ma się pieniędzy na przyjemności, a głupio się do tego przyznać. Dobrze pamięta upokorzenie, jakiego kiedyś doznała od Piotrka, który teraz się nią interesuje. Dlatego w oczach innych uchodzi za odludka. Kiedy nie dostaje akademika, musi podjąć decyzję - zostać czy wracać do domu i podjąć pracę sekretarki. Jeśli zostać to gdzie? Przecież pieniędzy ma tak niewiele. Dlaczego zostaje? Bo chce spotkać pana Kamila, doktoranta etnologii, który słuchał opowieści jej dziadka, zbierając materiały do pracy naukowej. Zakochała się w nim. Woli uganiać się za mirażem, niż zainteresować się Piotrkiem, który kiedyś ją upokorzył.
Świat powieści jest realistyczny, ale sporo tu też z poetyki baśni i snu. Niby wszystkie miejsca, do których trafia bohaterka, są realne, niby wszystko, co ją tam spotyka, mogłoby się zdarzyć, niby wszystkie spotkane osoby są jak najbardziej z krwi i kości, a jednak często miałam poczucie, że to senne majaki. Teraźniejszość miesza się z przeszłością, często wojenną, życie w mieście ze wspomnieniami z dzieciństwa i domu rodzinnego. Intensywnie pracuje bujna wyobraźnia Wioli. Kiedy jednak zastanawiam się, czy to wszystko rzeczywiście się jej przydarza, czy to przypadkiem nie wytwór jej wyobraźni, czy to samotność nie doprowadziła jej na skraj obłędu, wtedy zawsze jednak znajduję coś, co mocno kotwiczy jej historię w rzeczywistości.
Wiola jest trochę jak trzcina na wietrze. O jej losach często decyduje przypadek. Spotkana osoba, jakieś zdarzenie, splot okoliczności, czasem niezwykłych. Na to, co robi, co myśli, czym się zajmuje, mają wpływ inni ludzie. Zagarniają ją dla siebie, wykorzystują, wplątują w swoje życie. A jednak powoli wybija się na niepodległość, zaczyna panować nad swoim losem, odzyskuje siebie i swoje ciało, dojrzewa. Te trzy lata studiów wprowadziły ją w dorosłość i na koniec jest w stanie podjąć świadomą decyzję, chociaż jej konsekwencje na pewno są dla niej bolesne. Co się wydarzy dalej, nie wiem. To historia otwarta, jak życie. Chociaż smutna, to jednak jakoś optymistyczna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz