Meksykańskie lektury (II) - Ola Synowiec "Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk"

Ciąg dalszy meksykańskich lektur. Tym razem przeczytałam debiut ksiązkowy Oli Synowiec "Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk" (Czarne 2018). Autorka, co ważne, od roku 2011 mieszka w Meksyku. Ten fakt pozwala mieć nadzieję, że poznała ten kraj już na tyle dobrze, iż wie, o czym pisze. Ma też licznych miejscowych znajomych, na których się powołuje. Wspominam o tym, bo jak wiadomo, z rzetelnością reporterów bywa różnie, co jakiś czas wybucha afera. Dlatego dziś ostrożniej podchodzę do  literatury faktu, dlatego nie przeczytałam dwóch reporterskich książek o Birmie, bo zarzucano im liczne błędy faktograficzne. Zdarza się, że autor zna kraj, o którym pisze, tylko z kilkumiesięcznego pobytu. Jak widać, rozkwit reportażu, jaki obserwujemy w ostatnich latach, ma swoje ciemne strony. Ale do rzeczy.

Książkę Oli Synowiec czyta się bardzo dobrze. Mimo niesprzyjających warunków połknęłam je w ciągu kilku dni. Wbrew tytułowi nie jest to tylko opowieść o religijności współczesnych mieszkańców Meksyku. Każdy rozdział poświęcony jest innemu zjawisku dotyczącemu zasadniczego tematu, ale staje się pretekstem do sięgnięcia w przeszłość, do opowieści o historii kraju albo do poświęcenia uwagi jakimś zagadnieniom i problemom społecznym. Razem tworzy to bardzo ciekawą mieszankę. Ola Synowiec stara się pokazać prezentowane problemy z różnych punktów widzenia, oddaje głos ludziom o odmiennych poglądach. Czytelnik zyskuje dzięki temu świadomość złożoności zagadnienia. Z książki przebija fascynacja autorki krajem, jego mieszkańcami, różnorodnością kulturową i religijną. Jeżeli coś mnie drażni, to końcowe wyznanie wiary, na pewno szczere, ale w takiej formie brzmi dość infantylnie, żeby nie powiedzieć pensjonarsko. Autorka pisze o tym, że przyjechała do Meksyku szukać Boga, a znalazła drugiego człowieka. (...) człowiek nie znudzi mnie nigdy i nie przestanie fascynować. (...) Mamy inne kolory skóry, inne kolory włosów, różne płcie, sposoby ubierania się i style życia. (...) Te minimalne różnice zachwycają. Decydują o naszej odmienności. I dalej w tym duchu. No jasne, że tak jest, ale czy koniecznie trzeba się nad tym rozwodzić na kilku stronach? Biję się w piersi, bo czasem, niesiona emocjami, też w tych notkach piszę słuszne banały mające cechy wyznania wiary (staram się jednak samokrytycznie zaznaczać, że Ameryki nie odkrywam), no ale ja nie jestem autorką książki, prowadzę tylko skromny blog.

A teraz konkretniej - jakie zagadnienia porusza Ola Synowiec w swoich tekstach? Zaczyna od szeroko znanych i będących turystyczną atrakcją meksykańskich obchodów Święta Zmarłych, kultu Świętej Śmierci, wszechobecnych czaszek i wszystkich tego typu rekwizytów, od których w Meksyku się roi. Okazuje się, że te obchody mają stosunkowo młode korzenie. Zostały sztucznie wykreowane w całym kraju po rewolucji 1910, kiedy to szukano elementów, które mogłyby stworzyć meksykański naród. Do tego potrzebne były wspólne dla wszystkich tradycje, sięgnięto więc do obyczajów znanych w jednym z regionów i metodycznie rozpropagowano. Ale historia Święta Zmarłych jest o wiele bardziej złożona i jeszcze ciekawsza. 

Potem autorka zajmuje się ruchem meksykańskich, jak ich nazywa, rodzimowierców, czyli ludzi, którzy wskrzeszają dawne indiańskie tańce, tańczą przez wiele godzin na placach miast, żyją indiańską tradycją i religią. Powstaje pytanie, czy naprawdę wierzą w azteckich, zapoteckich czy majańskich bogów? Jedni tak, inni nie. Przy okazji czytelnik dostaje garść informacji historycznych o początkach hiszpańskiej konkwisty w Meksyku. Kolejne zagadnienie to zamieszki studenckie roku 1968 (to te pokazywane w filmie "Roma"), długo okryte w cenzurą. Co mają wspólnego z wiarą i religijnością? Okazuje się, że sporo. Może raczej z kultem. Jest to też refleksja nad rolą mediów, ludzką bezmyślnością, bezrefleksyjnością i naiwnością oraz nad teoriami spiskowymi. 

Bardzo ciekawy jest reportaż o małej, górskiej wiosce - meksykańskiej stolicy grzybów halucynogennych, do której pielgrzymował między innymi sam John Lenon. Jak się okazuje, dziś w Meksyku wszystko może stać się pretekstem do stworzenia turystycznej atrakcji. Tak stało się i w tym wypadku. Podobnie jest zresztą z czarownikami, o których traktuje ostatni reportaż. Nawet czarna msza zostaje przez władze wioski wypromowana tak, aby nikogo nie gorszyła, a przyciągnęła tłumy ciekawskich.  I grzyby halucynogenne, i czarownicy to dziś turystyczna komercja, część turystycznego przemysłu. 

Bardzo ciekawy jest rozdział o coca-coli. Po raz drugi zadam to samo pytanie - co to ma wspólnego z wiarą? Bardzo dużo. Jest to również opowieść o cyniczności koncernu i popierających go politykach, o dewastacji środowiska naturalnego (woda!) i o katastrofalnym wpływie nadmiernego spożycia bardzo słodkiej coca-coli (słodszej niż w innych krajach) na zdrowie mieszkańców Meksyku. Cukrzyca to teraz choroba numer jeden w tym kraju. Jeśli dotyka Indian z małych wiosek, a tak właśnie jest, to jej skutki są dramatyczne. 

I wreszcie jeszcze jeden, bardzo ważny, rozdział dotyczący konfliktu między katolikami a rozmaitymi wyznaniami ewangelickimi, które zdobywają w Meksyku (także w Ameryce Południowej, na przykład Zielonoświątkowcy w Brazylii) coraz więcej wyznawców. 

To tyle w telegraficznym skrócie, na zachętę. Kto ciekawy, niech czyta. Kto był w Meksyku albo się wybiera, przeczytać powinien koniecznie.

Letnie remanenty filmowe (II) - "Rzymskie wakacje", "Jestem miłością"

Letnich remanentów filmowych ciąg dalszy. Tym razem klasyka - "Rzymskie wakacje" z Audrey Hepburn i Gregorym Peckiem - i włoski film sprzed lat dziesięciu, którego nie widziałam - "Jestem miłością" z Tildą Swinton w reżyserii Luci Guadagnino. Spod jego ręki wyszły między innymi "Tamte dni, tamte noce".

"Rzymskie wakacje" oglądałam raz jeden przed wielu laty na małym ekranie. Okazuje się, że niewiele pamiętałam, poza tym, że ona, Anna, jest księżniczką, a on, Joe Bradley, dziennikarzem. W mojej pamięci zostało jeszcze to, że razem wędrują po Rzymie, no i scena przy słynnych Ustach Prawdy. Dlatego z wielką przyjemnością i ciekawością obejrzałam ten uroczy, bezpretensjonalny czarno-biały film z roku 1953! Nie tylko ja, sala była pełna. Dlaczego warto sobie "Rzymskie wakacje" przypomnieć albo zobaczyć po raz pierwszy? Choćby dla pary aktorów wcielających się w główne role, Audrey Hepburn i Gregory Pecka. Dla Rzymu, jakiego już nie ma. Bez korków, bez tłumu turystów i turystycznej komercji. Czy możemy wyobrazić sobie pusty plac, na którym znajduje się Fontanna di Trevi? Tylko chłopcy grają tam w piłkę. Niedawno obiło mi się o uszy, że lustro wody ma zostać zakryte, albo już zostało, bo służby miejskie nie nadążają z wyjmowaniem wrzucanych monet. Albo Schody Hiszpańskie, na których siedzi kilka osób? Kolejny powód, dla którego warto film obejrzeć, to humor. "Rzymskie wakacje" to przecież klasyczna komedia, oparta na serii pomyłek, momentami nieodparcie śmieszna. No i w końcu nie należy zapominać, że jest to też melodramat. Wprawdzie żywioł komediowy wybija się na plan pierwszy, ale happy endu nie będzie. 

Drugi film to "Jestem miłością". Tym razem moja opinia nie będzie tak entuzjastyczna, chociaż nie mogę powiedzieć, abym żałowała, że go obejrzałam. To historia rozgrywająca się głównie w Mediolanie. Jej bohaterami są członkowie bogatej rodziny Recchich, przemysłowców, właścicieli znanej fabryki tkanin. Emma, żona syna założyciela imperium, matka trojga dorosłych dzieci, Rosjanka, zakochuje się z wzajemnością w przyjacielu swojego syna, znakomitym kucharzu, co będzie brzemienne w skutkach. Tematów jest tu wiele. Po pewnym czasie miałam wrażenie przesytu. Jakby twórcy chcieli poruszyć wszystko. Główny to erotyczne, uczuciowe przebudzenie Emmy żyjącej w uporządkowanym, bardzo bogatym świecie, gdzie rządzi konwenans, rytuał i chłód. Jej dzieci, szczególnie jeden z synów i córka, próbują żyć po swojemu, wyzwolić się z tej skorupy. Emma przyzwyczaiła się do tego świata zastygłego w formie, także do wygody, do bogactwa, ale pod wpływem dwóch zbiegów okoliczności zaczyna się budzić. Jest to zresztą dość przewidywalne. Ale pojawia się też problem sprzeniewierzenia się rodzinnej tradycji, drapieżnego kapitalizmu i globalizacji, a nawet tajemnicy  z czasów drugiej wojny skrywanej wstydliwie przez dziadka i innych członków rodziny. Te tematy potraktowane są dość naskórkowo, dlatego widzowi brakuje argumentów, aby opowiedzieć się po którejś ze stron. Kto w tych sporach ma rację, co można usprawiedliwić czy zrozumieć, a czego nie da się wybaczyć i należy głośno protestować? Druga irytacja to celebrowanie formy. Najpierw mi to nie przeszkadzało, rozumiałam zamysł - podkreślenie kontrastu między skonwencjonalizowanym, martwym światem włoskiej przemysłowej burżuazji, a zwyczajnym życiem. (Jak przeczytałam później jest to też efekt hołdu, jaki swoim filmem składa reżyser twórczości Viscontiego.) Potem jednak zaczęło mnie to drażnić, szczególnie dramatyczny finał pokazany został bardzo manierycznie. Mimo wszystko nie żałuję, nie odrzucam zupełnie tego filmu. Długo oglądałam go z przyjemnością, potem z irytacją, ale i z zainteresowaniem. Plusem są piękne plenery, otwarte zakończenie. No i magnetyzująca Tilda Swinton.

Meksykańskie lektury (I) - Patrick Deville "Viva"

"Viva" (Noir sur Blanc 2018; przełożył Jan Maria Kłoczowski) to druga książka Patricka Deviile'a, po którą sięgnęłam, i na pewno nie ostatnia. Pierwszą była "Kampucza", opowieść o Indochinach, w czytniku mam jeszcze "Ekwatorię" o Afryce Równikowej, a już po napisaniu tej notki kupiłam dwie pozostałe, jakie w Polsce wyszły. Myślę, że z Patrickiem Deville'm jest tak, że albo się go pokocha, albo po przeczytaniu jednej z jego książek już nigdy nie sięgnie się po kolejną. Jeśli w ogóle dotrwa się do końca lektury. 

Czym może odrzucać pisarstwo Deville'a? Po pierwsze pomieszaniem porządków. Bo jak zakwalifikować jego książki? To miks eseju, literatury podróżniczej, biografii (wybiórczych) kilku postaci na raz i historii regionu, który autor bierze na warsztat. Po drugie opisami. Kto ich nie toleruje, będzie ziewał z nudów albo przerzucał strony. Po trzecie mieszaniem czasów, tematów, postaci, miejsc - można się pogubić. Po czwarte erudycją. Na kartach jego książek pojawiają się ludzie, o których często mamy tylko blade pojęcie, a jeszcze częściej żadnego. A autor pisze o nich tak, jakbyśmy ich dobrze znali. Bywa, że gubimy się w nadmiarze nieznanych nazwisk. 

Ale to, co zniechęci jednych, zachwyci innych! Dla nich nie ma wad, są same zalety. Kto początek tej notki czytał ze zrozumieniem, domyśla się, że zaliczam się do tych drugich - miłośników  pisarstwa Patricka Deville'a. Ta wyliczanka minusów to oczywiście z mojej strony zabieg przewrotny, ale też próba racjonalnego podejścia. Przecież zdaję sobie sprawę, że te książki nie mogą liczyć na masowego odbiorcę. Oświadczam więc, że mnie jego literatura zachwyca, poszerza moje horyzonty, odkrywa nieznane, staje się przyczynkiem do dalszych poszukiwań i inspiracją dla kolejnych lektur. Właściwie gdybym miała czas i gdyby nie kolejka innych książek, mogłabym zaraz po skończeniu "Vivy" zacząć ją czytać jeszcze raz! Uważniej. Nieprzypadkowo zabrałam się teraz  za "Pod wulkanem" Malcolma Lowryego, zapomnianą klasykę literatury, która kupiona kiedyś za grosze kurzyła się na mojej półce książek czekających na swoją kolej dziś zastąpioną raczej półką wirtualną w moim ukochanym czytniku. 

Bo Malcolm Lowry to jeden z głównych bohaterów opowieści Patricka Deville'a. Poza tym, że jest autorem "Pod wulkanem", nic o nim nie wiedziałam. Dzięki "Vivie" przestał być tylko imieniem i nazwiskiem, stał się żywym człowiekiem. Nieszczęśliwym, zagubionym, alkoholikiem, cierpiącym z miłości, niszczącym kobiety, które kochał i niszczony przez nie, szarpiącym się ze światem. Przez całe lata pracował nad licznymi wersjami swojej powieści, aż wreszcie się udało. Skończył i znalazł wydawcę, ale szczęścia, równowagi ducha i tak nie osiągnął. Być może nigdy nie napisałby swojej powieści, gdyby nie regularna pensja wypłacana mu przez zamożnego ojca. Tyle o Lowrym, znacznie więcej u Deviile'a.

A teraz do sedna, czyli do "Vivy". Pewnie wiele osób spoglądających na okładkę rozpozna na niej Fridę Kahlo, bo ona również jest jedną z ważnych bohaterek tej książki. Także jej mąż Diego Rivera. A kim jest ten pan z bródką stojący obok malarki? To ... Trocki. Co tu robi Trocki? Co ich łączyło? Także o tym można dowiedzieć się z  "Vivy". Bo jest to opowieść o Meksyku, a właściwie jeszcze bardziej o rozmaitych niespokojnych duszach, przede wszystkim artystach, którzy w latach dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku ciągnęli z Europy właśnie do Meksyku. Dlaczego? Trocki, jeden z towarzyszy Lenina, bohater rewolucji październikowej, później wyklęty i ścigany przez Stalina, po wieloletniej tułaczce i ucieczce dzięki wstawiennictwu Diego Rivery znalazł w Meksyku azyl polityczny. To tylko oddaliło w czasie jego śmierć. Bo także tu, w dalekiej Ameryce, w tym kraju, w którym w 1910 roku dokonała się lewicowa rewolucja, żywa była dyskusja i nienawiść pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami Stalina i Trockiego. Aż tu sięgały macki NKWD. 

Rewolucja - to odpowiedź na pytanie, dlaczego tak wielu artystów przyciągał w tamtym czasie Meksyk. Uciekali z Europy, w której do głosu dochodził faszyzm, z Europy, która chyliła się ku upadkowi, która nie potrafiła już wykrzesać z siebie nowej idei. Wierzyli, że w porewolucyjnym Meksyku znajdą to, czego Europa dać im nie może. Byli też tacy, których ciągnęły stare, przedkolumbijskie kultury, coś pierwotnego, niezniszczonego przez zepsutą cywilizację. Chcieli się tu zagubić, zaszyć wśród Indian. Niektórym być może się udało, bo ślad po nich zaginął. To o nich jest ta książka. Oprócz już wymienionych na kartach opowieści pojawiają się między innymi francuscy surrealiści Andre Breton i Antonin Artaud, tajemniczy Traven, prawdopodobnie autor powieści "Skarb Sierra Madre" szerzej znanej dzięki ekranizacji, Tina Modotti, aktorka i fotografka, działaczka lewicowa, kobieta o niesamowitej biografii, Arthur Cravan, pisarz i bokser. To oczywiście nie wszyscy.  Łączy ich poza pobytem w Meksyku niezwykłość losów. 

Patrick Deville swoim zwyczajem zestawia ich w oczywistych i całkiem nieoczywistych konfiguracjach i parach. Czasem dlatego, że się znali. Jak Frida Kahlo i Trocki, którzy mieli romans. Czasem tym wspólnym mianownikiem jest tylko podobieństwo biografii, podobny światopogląd, cokolwiek. Czasem dobrani są na zasadzie jakiegoś zbiegu okoliczności, jakiego dopatruje się autor w ich losach. I tak plecie się ta książka. A ponieważ Patrick Deville pięknie, sensualnie pisze i potrafi znakomicie odtworzyć realia epoki, czytelnik, tak jak ja zachwycony jego prozą, z przyjemnością przenosi się w czasie i w miejscu. I zupełnie nie należy przejmować się tym, że o bohaterach tej opowieści wiemy bardzo niewiele albo zgoła nic. Po to jest, abyśmy chociaż trochę ich poznali. "Viva", tak jak "Kampucza", jest jak łyk zimnej wody, jak haust świeżego powietrza, jak skrzynia pełna skarbów i niespodzianek. Ożywcza, inspirująca, niezwykła lektura.

Letnie remanenty filmowe (I) - "Na plaży Chesil", "Pierwszy człowiek"

Dawno już o filmie nie pisałam, bo dawno w kinie nie byłam. Najpierw podróżowałam, a przed wyjazdem nie miałam już czasu ani chęci na wyjście do kina, a teraz lato w całej pełni i filmowa posucha traw w najlepsze. Ale nie w moim mieście, gdzie od lat właśnie w czasie wakacji w niektórych małych kinach odbywają się przeglądy filmowe, a najlepszy w moim ulubionym. Można nadrobić nie tylko zaległości z ostatniego sezonu, ale i zobaczyć filmy sprzed lat kilku, klasykę kina, a czasem trafiają się prawdziwe perełki. Co tydzień kilkanaście innych tytułów, każdy grany trzy albo cztery razy na różnych seansach. Nadrabiam zaległości, chodzę na filmy lżejsze, na które zazwyczaj szkoda mi czasu, oglądam po raz drugi to, co mi się najbardziej podobało, a szczególnie cieszy mnie, kiedy trafi się coś wyjątkowego.

Na początek wybrałam się na bardzo elegancki angielski film "Na plaży Chesil" będący adaptacją powieści Iana McEwana z jego scenariuszem, o czym, przyznaję, nie miałam bladego pojęcia. Wyznanie drugie - nie czytałam żadnej jego powieści. Muszę przyznać, że film mnie miło zaskoczył, dał mi więcej niż oczekiwałam. To historia młodego małżeństwa, które wyjeżdża w podróż poślubną do tytułowego Chesil. Akcja toczy się w roku 1962, jeszcze przed rewolucją seksualną, co dla filmu ma zasadnicze znaczenie, bo temat krąży wokół nieudanej nocy poślubnej i poważnych komplikacji, jakie z tego faktu wynikły. W bardzo pomysłowo prowadzonych naprzemiennych retrospekcjach poznajemy historię miłości pary. Co ważne to małżeństwo jest mezaliansem. Florence pochodzi z zamożnej rodziny, jej ojciec prowadzi jakąś firmę, Edward przeciwnie - jego ojciec to dyrektor prowincjonalnej szkoły, matka choruje psychicznie, co stanowi dodatkowe obciążenie. Dla polskiego widza różnice klasowe niekoniecznie są aż tak bardzo widoczne, bardziej w nie wierzymy niż czujemy. Film jest pięknie fotografowany z wielką dbałością o szczegóły, które budują nastrój. To, co dzieje się pomiędzy Florence i Edwardem, pokazywane jest bardzo subtelnie i dyskretnie, zwłaszcza sceny w hotelu w Chesil. Dopiero teraz wychodzą na jaw różnice między nimi, które wcześniej nie miały znaczenia. Zresztą wszystko mogłoby potoczyć się inaczej, gdyby nie urażone ambicje i uczucia, gwałtowność charakteru i purytańskie czasy. Wielką rolę gra w filmie muzyka charakteryzująca bohaterów. On słucha jazzu, ona jest skrzypaczką i marzy o sukcesie kwartetu smyczkowego, który założyła. Stąd dwie różne ścieżki dźwiękowe. Film długo ogląda się bardzo przyjemnie, w radosnym nastroju, potem jednak robi się poważnie i dramatycznie. Mam właściwie tylko jedno zastrzeżenie - łzawość i banalność zakończenia historii Florence i Edwarda. Nie mam tu na myśli finałowej sceny, która z opóźnieniem zdradza, co do końca wydarzyło się na plaży, i rzuca światło na dalszy ciąg tej smutnej historii.

Drugi film, na jaki się wybrałam, to "Pierwszy człowiek" o Nielu Armstrongu, który pierwszy stanął na Księżycu, a właśnie w tych dniach przypada pięćdziesiąta rocznica tego wydarzenia. Film miał bardzo dobre recenzje, dostał wiele nagród i jeszcze więcej nominacji, ale jakoś jesienią mi umknął. Chyba za dużo było wtedy ciekawych propozycji do oglądania. Teraz z przyjemnością nadrobiłam tę zaległość. Film rzeczywiście jest bardzo dobry, trzyma w napięciu, skupia się na dylematach, zagrożeniach i kosztach, jakie ponoszą kosmonauci biorący udział w programie przygotowań do misji lądowania na Księżycu. Te koszta ponoszą także ich rodziny. Już w trakcie przygotowań dochodzi do wielu tragedii, czasem od dramatu jest o włos. A sam lot to też wielkie ryzyko - tyle elementów może zawieść! Uczestnicy ekspedycji naprawdę nie mogą mieć pewności, że wrócą na Ziemię. Zresztą rzeczywiście nieszczęście było blisko. Co nimi powoduje? Czy mają prawo narażać swoje rodziny? Co czuje żona Armstronga i jego synowie? To długie osiem dni, z ostatnimi przygotowaniami nawet więcej. Na tym nie koniec dylematów. Czy warto pakować tyle pieniędzy w program kosmiczny, narażając życie ludzi? Kiedy jego wynik jest niepewny? I w imię czego? Rywalizacji ze Związkiem Radzieckim? Film jest świetnie zagrany, bardzo powściągliwie, subtelnie. Udało się też uniknąć patosu tak charakterystycznego dla wielu amerykańskich produkcji. No i na koniec jednak się wzruszyłam, czego nie planowałam.

Nikos Panagiotopoulous "Dzieci Kaina"

Już sama nie pamiętam, w jaki sposób trafiłam na książkę Nikosa Panagiotopoulousa "Dzieci Kaina" (Książkowe Klimaty 2015; przełożyła Katarzyna Rowińska). Jedno jest pewne, że po przeczytaniu bardzo dobrej powieści Amandy Michalopoulou "Dlaczego zabiłam moją najlepszą przyjaciółkę", również wydaną przez Książkowe Klimaty, zapragnęłam przeczytać coś jeszcze z literatury greckiej. Ale czy gdzieś natknęłam się na omówienie "Dzieci Kaina", czy może, co bardziej prawdopodobne, wybrałam je, studiując ofertę Książkowych Klimatów, nie pamiętam. Na pewno opis był zachęcający. Literackie requiem dla konsumpcyjnego pokolenia, które doprowadziło Grecję do upadku. (...) Co naprawdę stało się z Grecją podczas tych "cichych" lat wzrostu i prosperity? Jak wpłynęło to na ludzi? "Dzieci Kaina" są trudną i odważną próbą pokazania twarzy dzisiejszej Grecji. Właśnie na coś takiego miałam ochotę, dlatego dałam się skusić - jakiś czas temu kupiłam, a potem przeczytałam. Początkowo pochłaniałam powieść z przyjemnością i zainteresowaniem, ale z czasem lektura zaczęła mnie irytować i chociaż trudno powiedzieć, aby była nudna, to poczucie złości z powodu marnowania czasu na przeciętną książkę nie opuściło mnie już do końca. Tak to bywa z powieściami wybieranymi na czytelniczy węch - w zalewie propozycji niełatwo trafić na coś naprawdę wartościowego. Pewnie dlatego w moim czytniku przeważa literatura faktu, ale tęsknię za powieścią, szukam, szperam i co jakiś czas muszę jakąś przeczytać.
"Dzieci Kaina" to historia sześciorga byłych przyjaciół, trzech kobiet i trzech mężczyzn, którzy po dwudziestu pięciu latach spotykają się ponownie. Na zaproszenie jednego z nich, Petrosa, spędzają długi (w książce pada nazwa przedłużony) weekend w nadmorskiej wiosce, w której trzydzieści lat temu jako siedemnastolatkowie spędzili razem pierwsze wakacje. Potem przyjeżdżali tam jeszcze kilkakrotnie, aż ich losy, pod wpływem pewnych zdarzeń stanowiących ważny punkt odniesienia w powieści, mocno się rozeszły. Teraz, niechętnie, przybywają na zaproszenie Petrosa, który od lat w tym właśnie miejscu organizuje międzynarodowe warsztaty scenariopisarstwa. W czasie tego weekendu dojdzie do tragicznego wypadku - zginie Christos, najbardziej tajemniczy z całej szóstki. Niczego nie zdradzam, bo o tragedii dowiadujemy się z pierwszego rozdziału. Jego śmierć, związane z nią wątpliwości, zagadka życia staną się osią konstrukcyjną powieści.
Po latach oczywiście nic już nie jest takie samo jak kiedyś. Ani wioska, która pod naporem rozwijającej się turystyki straciła swój dawny urok, ani oni, ani ich przyjaźń, właściwie nawet trudno powiedzieć, że coś z niej zostało. Jak się zmienili? Tak, czytelniku tej notki, słusznie domyślasz się - w większości porobili finansowe i zawodowe kariery, wżenili się w dobre rodziny, zdążyli się rozwieść albo zdradzić swoje żony i mężów, dawno pozbyli się młodzieńczego idealizmu i młodzieńczej anarchii. Prowadzą konsumpcyjne, ustabilizowane życie. Jak mówi Sofia, najmniej z nich wszystkich ustawiona, najbardziej krytyczna i najbardziej rozczarowana, zawodowo robią rzeczy nikomu tak naprawdę niepotrzebne, spełniają zachcianki wykreowane przez speców od marketingu i reklamy, są na usługach bożka konsumpcjonizmu i sami konsumują. W gorzkim monologu wewnętrznym pod koniec powieści Sofia przejeżdża się nie tylko po swoim pokoleniu, ale i po greckich politykach.
Niestety wszystko to wydało mi się dość banalne, przewidywalne i bardzo naskórkowe. Jeśli chciałam o Grecji dowiedzieć się czegoś więcej, czegoś ze środka, bo przecież to grecka powieść, niewiele z tego wyszło. To rozczarowanie. A skąd irytacja? Z przerostu formy nad treścią. Nie chodzi o to, że akcja prowadzona jest niechronologicznie. To akurat podsyca ciekawość czytelnika, sprawia, że układa sobie historię jak puzzle, z czasem dowiadując się coraz więcej. Gorzej, że całość utopiona została w literackiej zabawie. Mnóstwo tu nawiązań do budowy greckiego dramatu, do konstrukcji filmowego scenariusza, gierek takich jak wychodzenie z roli, zwracanie się bezpośrednio do czytelnika, a na dokładkę muzycznych cytatów. Cała powieść aż roi się od takich postmodernistycznych chwytów. Mnie wydało się to pretensjonalne, irytujące i niepotrzebne. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że rozbuchana forma ma ukryć wątłą, banalną treść. Wielkie rozczarowanie. Tym bardziej w zestawieniu z powieścią Amandy Michalopoulou. Lepiej od razu po nią sięgnąć, zamiast zawracać sobie głowę "Dziećmi Kaina".

Norman Lewis "Neapol 44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch"

Książkę Normana Lewisa "Neapol 44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch" (Czarne 2014; przełożył Janusz Ruszkowski) miałam w czeluściach swojego czytnika od dawna. Kiedy wyszła, nie wydała mi się szczególnie interesująca, więc jej nie kupiłam. Upłynęło trochę czasu, gdy w radiu, przy okazji jakiegoś innego tematu, usłyszałam, że jest to rzecz świetna, warta ze wszech miar lektury. Ta zachęta wystarczyła, abym stała się szczęśliwą posiadaczką ebooka kupionego po okazyjnej cenie. (Nadal niezwykle mnie cieszy, kiedy uda mi się upolować ebook w taki sposób, a wbrew pozorom zdarza się to dość często.) A potem było jak zwykle - książka zapadała się coraz głębiej w otchłani mojego czytnika, nowych nabytków przybywało i przybywało, spychały ją na coraz odleglejsze miejsce. I tak mogłabym o niej zapomnieć, ale ostatnio znowu usłyszałam o "Neapolu 44", oczywiście znowu w radiu i to  od samego Tomasza Stawiszyńskiego. Nie było już na co czekać. Połknęłam w kilka dni.

Już w trakcie lektury zaskoczyło mnie, że pamiętnik oficera wywiadu armii brytyjskiej napisany został pięknym językiem, autor jest wrażliwy na ludzi, na otaczające go krajobrazy. Wiele tu interesujących opisów, wspaniałych anegdot, głębokich refleksji. Rzuciłam się więc do internetu, aby dowiedzieć się czegoś o Normanie Lewisie. I tu pełne zaskoczenie będące dowodem mojej ignorancji. Otóż Norman Lewis to nie pierwszy lepszy oficer brytyjskiej armii, tym uczyniła go wojna. To wybitny reporter, powieściopisarz i autor książek podróżniczych, którego, jak podaje wydawca, Graham Greene nazwał "jednym z najwybitniejszych pisarzy XX wieku". Dotarło do mnie, że kojarzę dwie inne jego reporterskie książki wydane przez Czarne. Nad jedną z nich - "Grobowcem w Sewilli", kiedy wyszedł, nawet się pochyliłam, ale w końcu drogą eliminacji, nie da się kupować wszystkiego, tym bardziej przeczytać, skreśliłam  z listy zakupów. Teraz jednak jestem pewna, że chcę go przeczytać. Wyszły u nas także, ale przed wieloma laty, więc są niedostępne, powieści Lewisa. Też chętnie z ciekawości bym po nie sięgnęła, ale w tym wypadku nie mam złudzeń - musi mi na książce niezwykle zależeć, żebym szukała jej po antykwariatach czy portalach aukcyjnych. Wymaga to więcej zachodu, a i tak jest co czytać. Ale do rzeczy.

Język, wrażliwość na świat, głębia refleksji to nie jedyne zaskoczenie związane z lekturą "Neapolu 44". Spodziewałam się raczej tylko i wyłącznie portretu świata po apokalipsie wojny. I oczywiście był, ale to nie cała prawda o książce Lewisa. Znajdziemy na kartach tego pamiętnika obraz ogromnej biedy, dodajmy, biedy, którą wojna tylko pogłębiła. Bo południe Włoch i wcześniej było regionem niezwykle zacofanym, o czym autor też oczywiście wspomina. Nie jest wiedzą tajemną, że do dziś utrzymują się różnice między północą a południem kraju, także w mentalności ludzi, sposobie bycia i we wzajemnym postrzeganiu. Liczne dowody można znaleźć także w literaturze czy filmie. Pisze więc Lewis o głodzie, o prostytucji, którą parają się także kobiety z arystokratycznych rodzin. Kilka razy opowiada jak to na przykład mężczyzna z wyższych sfer oferuje jemu albo jego koledze usługi swojej siostry w zamian za coś, co dziś nazwalibyśmy sponsoringiem. Wtedy ceną było uniknięcie głodu. Jeden z jego ulubionych informatorów, też człowiek dobrze urodzony, adwokat bez pracy, co i przed wojną było normą w takich rodzinach, niemal całe dnie spędza w łóżku, aby do minimum ograniczyć zużywanie energii, bo żywi się głodowymi racjami tylko dwa razy dziennie. Trochę podobną relację, ale jeszcze straszniejszą i bardziej wstrząsającą ze względu na kontekst, znalazłam w muzeum Polin. Chodziło oczywiście o mieszkańca warszawskiego getta, który jadł raz dziennie w stołówce dla ubogich. Opowieść o tym, jakie strategie obierał, aby przetrwać do godziny posiłku, bardzo mną wstrząsnęła. 

Obrazu apokalipsy dopełnia wszechobecny strach - przed nalotami niemieckimi, przed wybuchami, bo miasto, jak krążą plotki, zostało zaminowane, przed niemieckimi szpiegami i dywersantami, przed chorobami i epidemiami, autor kilkakrotnie zapada na malarię, wreszcie przed zwykłymi bandytami i mafią. Strach kobiet jest oczywiście jeszcze większy - jak zawsze czasom niepokoju towarzyszą gwałty. Do tego dochodzą chaos, bałagan i absurdy wojny, bezduszność alianckiej administracji sprawującej władzę nad zdobytymi i okupowanymi terenami. Osobna sprawa to wszechobecna korupcja i powiązania z mafią. Alianci próbują z tym walczyć, ale to walka z wiatrakami, skazana na niepowodzenie. Oficerowie wywiadu zostają wystawieni na pierwszą linię tych zmagań, ale Lewis po jakimś czasie orientuje się, że nic zrobić się nie da. Wszyscy w tym uczestniczą, wszyscy wszystkich kryją. Czarny rynek, korupcja to podskórne życie południa Włoch, które wojna jeszcze wzmocniła, a które tak tu wyglądało i wcześniej. Autor przyjmuje to po jakimś czasie z dobrodziejstwem inwentarza, traktuje jak koloryt lokalny. 

I teraz czas płynnie przejść do tego, o czym już wspomniałam - to nie jest pełny obraz pamiętnika Lewisa. Bo to wszystko miesza się z barwnymi opowieściami o ludziach, o ich osobliwych, egzotycznych obyczajach, o ich religijności, wierze w magię i cuda. Autor z jednej strony dziwi się temu, ale z drugiej coraz bardziej w to wsiąka, coraz bardziej lubi ten niezwykły świat i tych ludzi, z którymi współpracuje i których spotyka na swojej drodze. Zyskuje tu licznych przyjaciół, opowiada o tym świecie z coraz większą sympatią. Kiedy nagle dostaje rozkaz wyjazdu i całkiem nowe zadania, z żalem przyjmuje, że będzie musiał opuścić Neapol i jego piękne okolice. Najbardziej boli go, że nie zdąży pożegnać się z bliskimi mu ludźmi. Poza tym wiele w pamiętniku Lewisa zachwytu nad krajobrazem, który z wielką wrażliwością, uwagą i maestrią opisuje. No i wszystko bardzo powoli zaczyna się odradzać, czego świadectwo też znajdziemy na kartach pamiętnika. Na ulicach toczy się codzienne, barwne życie. Ludzie nie tylko krzątają się wokół swoich zwyczajnych spraw, ale bawią się choćby występami wędrownych klaunów czy magików. Wreszcie, kiedy Rzym zostanie wyzwolony i kiedy znowu będzie możliwa podróż ze stolicy do Neapolu, jego ulubiony informator, przyjaciel, o którym już tu wspominałam, będzie mógł wrócić do swojej dorywczej profesji wujka z Rzymu, która pozwalała mu jakoś wiązać koniec z końcem. Na czym polegało to dość rozpowszechnione w Neapolu i pewnie nie tylko tam zajęcie, zdradzać nie będę. Niech to będzie zanętą i zachętą do przeczytania tej gorzko-słodko-śmieszno-strasznej książki. Wiem jedno - na pewno sięgnę po "Grobowiec w Sewilli", gdzie autor opowiedział o swojej podróży przez Hiszpanię w przededniu wojny domowej.

Anuradha Roy "Sny o Jowiszu"

"Sny o Jowiszu" nieznanej mi hinduskiej pisarki Anuradhy Roy (Czwarta Strona 2017; przełożył Jędrzej Polak) wpadły w moje ręce przez przypadek. Natknęłam się na tę powieść w niezwykle atrakcyjnej ebookowej promocji i oczywiście nie zainteresowałabym się nią, gdyby nie pomyłka. Znajome nazwisko i imię, ale po chwili przyszło otrzeźwienie - przecież Arundhati Roy napisała tylko dwie powieści, "Boga rzeczy małych" i "Ministerstwo niezrównanego szczęścia", obie czytałam. No tak, wszystko jasne, imię podobne, jednak tylko podobne. Ale zaczęłam szperać, jako że łasa jestem na literaturę z Azji. Niewiele jednak znalazłam poza informacją, że książka nominowana została do Nagrody Bookera. Zawsze to coś. A ponieważ "Sny o Jowiszu" to powieść obyczajowa, której akcja toczy się w moich ukochanych Indiach, cena atrakcyjna - postanowiłam zaryzykować i kupić niemal w ciemno. Spodziewałam się książki lekkiej, popularnej, tymczasem mile się rozczarowałam. Nie jest to rzecz wybitna, ale interesująca i na pewno nie miła i przyjemna. Przeciwnie, momentami bardzo przygnębiająca i przykra. Ale po kolei.
"Sny o Jowiszu" to dziejąca się współcześnie opowieść. Jej akcja toczy się w znajdującej się nad Zatoką Bengalską miejscowości Dżarmuli, w której znajduje się odwiedzana przez pielgrzymów świątynia Wisznu. Z ciekawości zaczęłam szperać, czy miejsce jest autentyczne. Nic nie znalazłam, za to prawdziwa jest Świątynia Słońca w Konarku, która też pojawia się w książce. Powieść ma kilku bohaterów, którzy właśnie w Dżarmuli spotykają się ze sobą albo tylko mijają. Ich losy poznajemy naprzemiennie. Jest sprzedawca herbaty, który z trudem zarabia na swoje utrzymanie. Śpiewa tęskne pieśni, nie potrzebuje nic więcej do szczęścia poza tym, co ma, a ma niewiele. Jest młody chłopak, Raghu, właściwie chłopiec, który mu pomaga. Jest świątynny przewodnik, Badal, mieszkający z ciotką i ze starym stryjem, z którym pozostaje w konflikcie. Jeździ na skuterze, chciałby się wyrwać z domu, skrycie kocha się w Raghu. Gardzi ludźmi, których oprowadza po świątyni. Ta praca to konieczność. Są trzy starsze panie, przyjaciółki, które przyjechały do Dżarmuli z Kalkuty na kilkudniowe wakacje. Wspominają swoje życie, próbują zapomnieć o troskach. Jedna z nich ma coraz większe problemy z pamięcią. Jest też młody, niespełniony filmowiec, który zatrudnia się jako pomocnik przy rozmaitych projektach. Niedawno porzuciła go żona. Czuje się samotny, nieszczęśliwy, smutki topi w alkoholu. Przyjechał do Dżarmuli, aby pomóc przy dokumentacji filmu Nomi -  drobnej, młodej kobiety o wyglądzie budzącym zdziwienie, a nawet politowanie, miejscowych. Przyleciała do Indii ze Szwecji. To właśnie ona jest główną bohaterką tej powieści, o niej dowiadujemy się najwięcej. Jej pobyt w Dżarmuli to nie przypadek. W dzieciństwie spędziła wiele tragicznych lat w aśramie znajdującym się gdzieś w tej okolicy. Potem została adoptowana przez samotną Szwedkę. Przylatując do Indii, musi się zmierzyć z traumatycznymi wspomnieniami. Na co ma nadzieję? Że odnajdzie przyjaciółkę z aśramu, którą zawiodła? Że odnajdzie brata, za którym tęskni? Albo matkę? Stracili się z oczu w tragicznych okolicznościach, w czasie jakiejś wojny. Czy rzeczywiście była to wojna czy tylko jakieś poważne zamieszki? Tego nie udało mi się zidentyfikować. Uciekła, a właściwie została ewakuowana łodzią, z tamtego miejsca razem z innymi dziewczynkami, które straciły rodziny.
Opisy lat spędzonych w aśramie, do którego przybywają ludzie z Zachodu, ale także hinduscy celebryci, postacie ze świecznika, aby spotkać się z tutejszym guru, są przerażające. Muszę przyznać, że z trudem przez nie brnęłam. Okrucieństwo i przemoc spotyka w nim nie tylko dzieci, ale również prostych ludzi, którzy tu pracują. Otaczany szacunkiem i czcią guru skrywa mroczną tajemnicę, w cyniczny, bezwzględny sposób wykorzystuje swoje koneksje i pozycję. Aśram, który miał być dla osieroconych dziewczynek azylem, stał się dla nich piekłem, pułapką bez wyjścia. Jak udało się Nomi wyrwać z tej matni, tego zdradzić nie mogę. Nic dziwnego, że po tak traumatycznych przeżyciach nie potrafi nawiązać relacji z przybraną matką. Chociaż niewątpliwie to ona jest w tej powieści postacią najtragiczniejszą, najmocniej doświadczoną przez życie, to inni bohaterowie też szczęśliwi nie są. Jaka przeszłość ciągnie się za  Raghu? Czy ma jakąś rodzinę? A mężczyzna sprzedający herbatę? Obaj nisko stoją na społecznej drabinie. Wszystkie postacie w tej powieści niosą w sobie jakąś tęsknotę, smutek, niespełnienie, przykre doświadczenia. Nie dowiemy się o nich wiele. Zostali zaledwie naszkicowani, ale wyrazistą kreską. Sporo tu niedopowiedzianych historii, niezamkniętych wątków. Nie będzie happy endu, nikt tu się z nikim cudownie nie odnajdzie, nie padnie sobie w ramiona. Gorzka to powieść. Bardzo ładnie napisana.
Ale oprócz tych kilku historii odnajdziemy w tej książce Indie, ich koloryt. Już choćby tylko dlatego nie żałuję, że po "Sny o Jowiszu" sięgnęłam. Uliczny handel, tłum pielgrzymów w świątyni, ruch, brud i bałagan, zapachy i barwy targowiska, kobiety w kolorowych sari, upał i kurz, rybacy wypływający na połowy, plaża, niekoniecznie czysta i urocza, bezładna zabudowa. Kto nie był, może sobie wyobrazić. Kto był i złapał bakcyla, ten z lubością zanurzy się w tym bałaganiarskim, ale fascynującym świecie. Czy polecić tę powieść temu, kto był i nie chce wracać więcej? Mnie w każdym razie spodobała się na tyle, że postanowiłam sięgnąć po drugą książkę Anuradhy Roy wydaną w Polsce.
PS. Nieco zmroziło mnie odkrycie, że "Sny o Jowiszu" tłumaczył Jędrzej Polak, który częściowo zepsuł mi przyjemność lektury "Syna" Philippa Meyera. Tym razem na szczęście książką miała dobrego redaktora. W zasadzie nie ma się do czego przyczepić. Czasem styl mi nieco zazgrzytał, ale żadnych potworków językowych nie było.

Popularne posty