Filmowe remanenty: "W cieniu", "18 spotkań przy stole"

To nie są najnowsze filmy, na ekrany weszły na przełomie czerwca i lipca, ale z powodu wakacyjnej podróży piszę o nich dopiero teraz. Ciągle jeszcze można je zobaczyć w kinach. Nie są to dzieła wybitne, ale oba trzymają poziom. Można je obejrzeć z przyjemnością, jednak dziury w niebie nie będzie, jeśli się je pominie.

Jeszcze przed podróżą dałam się skusić na najnowsze dzieło Davida Ondriczka (twórcy słynnych "Samotnych") "W cieniu". Kto widział tamten film, kto zna czeskie kino, będzie bardzo zaskoczony, bowiem najnowszy obraz Ondriczka znacznie różni się od tego, do czego przyzwyczaili nas Czesi. Zwykle oglądamy ich filmy współczesne, które nawet jeśli dotyczą spraw poważnych, zabarwione są humorem, często absurdalnym. Wyjątkiem, który przychodzi mi do głowy, jest Bohdan Slama, twórca "Pszczół", "Szczęścia", "Mojego nauczyciela" czy "Czterech słońc". Tymczasem "W cieniu" to czarny kryminał, którego akcja osadzona jest w Czechosłowacji w latach pięćdziesiątych zeszłego wieku w przededniu wymiany pieniędzy, co w tym wypadku ma znaczenie. Twórcy filmu mimo że ubrali swoją historię w formę popularną, mówią o sprawach poważnych. Opowieść bardzo mocno dotyka przeszłości, akcja nieprzypadkowo toczy się właśnie w latach stalinowskich. Tło historyczne na pewno nie jest tu tylko ozdobnikiem, ale istotą. Ważniejsze było dotknięcie tamtych politycznych problemów niż kryminalna intryga. Pewnie stąd nieoczekiwane i nietypowe zakończenie. Kiedy oglądałam "W cieniu", przypomniał mi się "Rewers" Lankosza. Ta sama konwencja kina noir, ten sam czas. Jednak o ile "Rewers" utrzymany jest w konwencji groteskowo-komediowej, o tyle czeski film ma tonację serio. Tym bardziej widać, że gatunek  w tym przypadku to sprawa drugorzędna. Liczy się temat. Warto wybrać się na ten czeski film. Ma wszelkie zalety czarnego kryminału: zagadkę, mroczną atmosferę, napięcie, ciekawego bohatera, a przy tym dotyka spraw ważnych. I nie przeszkadza mi, że gdy po seansie zastanawiałam się nad intrygą, to dostrzegłam w niej pewne mielizny i niedociągnięcia. Kiedy jednak siedziałam w ciemnej, kinowej sali, w ogóle nie zwróciłam na to uwagi.

I film drugi, hiszpański, "18 spotkań przy stole" Jorge Coiry, zupełnie inna propozycja. Postanowiłam wybrać się do kina z powodu sentymentu do miejsca akcji, Santiago de Compostella. Lubię oglądać na ekranie miejsca, w których byłam, pewnie nie jest to tylko moja słabość. Miasto nie jest tu jakoś szczególnie eksponowane, ale zawsze przyjemnie popatrzeć. A film? Zaczyna się nieco pompatycznie głosem zza kadru, który informuje, ile to posiłków dziennie zjadanych jest w różnych miejscach w mieście i co się wtedy dzieje. A potem jest sześć śniadań, sześć obiadów i oczywiście sześć kolacji i, co nietrudno zgadnąć, kilkunastu bohaterów, którzy je jedzą w różnych miejscach i konfiguracjach. Posiłkowi, jeśli spożywany w towarzystwie, powinna towarzyszyć rozmowa. Tak jest, czego nie trudno się domyślić, tutaj. O czym rozmawiają biesiadnicy? Zarysowane historie krążą przede wszystkim wokół uczuć, chociaż nie tylko. Większość bohaterów chce tego dnia załatwić coś dla nich istotnego. Dla towarzyszących im przy posiłku osób te wieści są często nieoczekiwane, smutne, kłopotliwe. Nagle ich życie wywraca się do góry nogami. Jak to w takich filmach bywa, są okazje do śmiechu, są i do wzruszeń. To, co podobało mi się najbardziej, to prawda niektórych historii. Znam te miny, znam te gesty, znam to zdziwienie, znam te łzy, znam ten strach, znam tę niepewność (albo potrafię je sobie wyobrazić). Lubię odnajdywać w kinie i w literaturze swoje przeżycia. Tyle. Cóż jeszcze dodać? Chyba to, że film naprawdę dobrze się ogląda. Porządne kino obyczajowe.

Iść czy nie iść do kina? Ja byłam, nie żałuję, ale nie będę się upierała, że te filmy zobaczyć trzeba koniecznie. Na pewno ważniejszy jest obraz czeskiego reżysera. I z taką konkluzją, czytelniku tej notki, zostawiam cię do następnego razu, który jak zawsze we czwartek.


"Wypełnić pustkę"

O filmie izraelskiej reżyserki Ramy Bursthein słyszałam jakiś czas temu przy okazji któregoś z filmowych festiwali, nawet nie pamiętałam którego. Teraz sprawdziłam, na pewno chodziło o Wenecję, gdzie "Wypełnić pustkę" startowało w konkursie głównym, a aktorka Hadas Yaron, grająca główną bohaterkę Shirę, została za tę rolę nagrodzona. W każdym razie już wtedy wiedziałam, że film bardzo chciałabym zobaczyć. Potem, późną jesienią, pojawił się w ramach jakiegoś przeglądu, ale grany był tylko raz, a ja miałam już inne plany, więc z żalem musiałam zrezygnować. I wreszcie jest! Wracam z wakacyjnej podróży a tu w moim ulubionym kinie grają film, o którym zdążyłam już zapomnieć. Czym prędzej biegnę obejrzeć, nie zważając na to, że "Frances Ha" ma wyższe oceny, że grają też ciekawy film niemiecki, a jeszcze w innym kinie idzie "18 posiłków przy stole", hiszpański film, którego nie zdążyłam już zobaczyć przed podróżą. Biegnę i ... wychodzę zachwycona. A teraz staram się moim zachwytem podzielić. Ale do rzeczy. "Wypełnić pustkę" to historia rozgrywająca się w środowisku chasydów w jednym z izraelskich miast, które trudno zidentyfikować, jako że akcja przede wszystkim toczy się we wnętrzach. Dużo tu zbliżeń twarzy bohaterów, półmroku, cienia. A są to zabiegi moim zdaniem celowe, ponieważ film opowiada o uczuciach, emocjach, dokonywaniu trudnych wyborów życiowych. O tym wszystkim nie mówi się wprost, motywacji bohaterów raczej musimy się domyślać, często pozostają zagadką. Historia rodzinna trochę jak z Czechowa (dystrybutor twierdzi, że jak z Jane Austen). Najważniejszymi bohaterkami są tu kobiety, a przede wszystkim osiemnastoletnia Shira, która bardzo chce wyjść za mąż. Żeby dobrze zrozumieć ten film, warto poczytać trochę na temat chasydyzmu, szczególnie tego współczesnego. Wkroczenie z kamerą w świat chasydzkiej zamożnej rodziny to jedna z zalet filmu, powiedzmy poznawcza, taka wyprawa w nieznane. Druga zaleta jest uniwersalna. To po prostu ciekawa historia, skomplikowane rodzinne relacje, pragnienia , emocje i uczucia. jak już wspominałam, nie wszystkie nazywane wprost, nie wszystkie proste i oczywiste. To rodzaj skomplikowanej, psychologicznej zagadki. Co kieruje Shirą? Czy sama wie, czego chce? Czego pragnie ona, dorastająca kobieta, a co narzuca jej życie w środowisku, w jakim się urodziła i dorastała? Co jest winna rodzinie? Subtelny, wzruszający i zwyczajnie ciekawy film. Radzę wybrać się do kina, a kto już był, może czytać dalej.

Zaciekawiło mnie, kim jest reżyserka filmu, Rama Burshtein. Ze zdjęcia na jednym z portali filmowych spogląda poważna, dojrzała, powiedziałabym nawet dostojna kobieta w charakterystycznym nakryciu głowy zamężnych chasydek. Takie same zawoje zdobią głowy bohaterek jej filmu. Na portalu jednak biografii brak, musiałam chwilę poszperać, aby się czegoś dowiedzieć. Wiele nie znalazłam. Urodzona w roku 1967 w Nowym Jorku reżyserka filmowa. Od 1994 roku mieszka w Izraelu i można powiedzieć, że nawróciła się na chasydyzm (pewnie popełniam jakiś nazewniczy błąd). Mogłaby być jedną z bohaterek książki Anki Grupińskiej "Najtrudniej jest spotkać Lilit", którą polecam wszystkim zainteresowanym tematem, ponieważ jest znakomitym podkładem do filmu izraelskiej reżyserki albo komentarzem do niego. Bo tak naprawdę dopiero wiedząc coś na temat życia chasydów, a szczególnie kobiet z tych środowisk, jesteśmy w stanie spróbować zrozumieć Shirę i jej siostry. Wszystkie one, ale także ich matka i kaleka ciotka, mogłyby przemówić do czytelnika z kart książki Grupińskiej (oczywiście, gdyby były postaciami realnymi, a nie tylko filmowymi fantazmatami, bo "Najtrudniej jest spotkać Lilit" to literatura non fiction).

W pierwszej scenie filmu widzimy Shirę i jej matkę, kiedy w supermarkecie próbują odnaleźć i przyjrzeć się kandydatowi na męża tej pierwszej. Dziewczyna ma już osiemnaście lat i gotowa jest do zamążpójścia. To jej marzenie. Dlaczego? Przecież ma dopiero osiemnaście lat! To nasz punkt widzenia. Powinnością chasydki jest wyjść za mąż i urodzić jak najwięcej dzieci. Do tego są przygotowywane, tak wychowywane. To dlatego jej starsza siostra, Frieda, jest nieszczęśliwa, bo mimo starań rodziny nie udało się jej dotąd wyswatać. To dlatego przy okazji licznych zaręczyn czy ślubów jej krewnych czy przyjaciółek, w których uczestniczy, musi godnie znosić upokarzające ją życzenia obyś ty była następna (cytat z pamięci). To dlatego gotowa jest na wszystko, aby wyjść za mąż (prawdopodobnie kłamie, kiedy mówi, że zmarła siostra życzyła sobie, aby w razie czego to ona została drugą żoną Yochay'a). To dlatego każda z młodych dziewczyn wręcz eksploduje radością, kiedy chwali się pomyślnie zakończonymi swatami. To dlatego wreszcie ciotka Hanna, która nigdy nie wyszła za mąż (prawdopodobnie z powodu swojego kalectwa), nosi nakrycie głowy, aby uniknąć pytań (tak jej poradził rabin). I nic nie zmieni udawanie, że przecież wartość kobiety nie zależy od tego, czy spełnia się jako żona i matka. Tak próbuje pogodzić się ze swoim panieństwem Frieda. A ciotka Hanna? Z jednej strony niespełniona, z drugiej mężnie przyjmuje swój los. W końcu to ona odrzuciła jedynego kandydata, który gotów był się z nią ożenić. Jak mówi nie lubiłam go (cytat z pamięci). Może zgorzknienie, niespełnienie, ale też zaakceptowanie statusu kobiety niezamężnej powodują, że wdaje się w rodzinne intrygi?

Drogą do małżeństwa są swaty. Owszem, swatani muszą ostatecznie zaakceptować kandydata, jednak nie ma mowy o małżeństwie niezaaranżowanym. Kilka spotkań w domu rodziców albo w mieście, ale zawsze w choćby dyskretnej obecności kogoś trzeciego, i już. Jakie są tego konsekwencje pokazują ostatnie, przejmujące, sceny filmu. Ekran prawie zupełnie wypełnia Shira w białej sukni ślubnej, tak wielkiej, że dosłownie w niej tonie. Przez kilka minut obserwujemy jej twarz, kiedy kołysze się w modlitewnym transie. Jest na niej radość, szczęście, ale i łzy. Czy na pewno są to tylko łzy szczęścia? Myślę, że także lęku i niepewności. Bo czy na pewno podjęła słuszną decyzję? A już zupełnie przejmująca jest scena ostatnia. Scena, która przynajmniej na chwilę, zburzyła iluzję pięknej opowieści o miłości, czym stał się w pewnym momencie dla mnie ten film. Malujący się na twarzy Shiry strach przed tym, co ma nastąpić za chwilę, jest oczywisty.  Panna młoda przypomina w tym momencie bezbronne zwierzątko zapędzone w pułapkę. Może nie będzie tak strasznie? Yochay, który stopniowo stał się jednym z ważniejszych bohaterów tego filmu, wydaje się sympatycznym, dobrym człowiekiem, świadomym swojej decyzji. Miałam  nawet wrażenie, że była efektem uczucia. Jeśli w tym zamkniętym świecie rządzącym się ścisłymi, odwiecznymi, religijnymi regułami można w ogóle mówić o uczuciach rozumianych w sposób najprostszy. To, co dzieje się z Shirą, było też doświadczeniem naszych babek i prababek.

Warto przyjrzeć się uczuciom Shiry i Yochay'a. Nie jest to wcale takie proste. Film świetnie pokazuje plątaninę emocji, pragnień i marzeń splecionych z rodzinnymi i religijnymi powinnościami. Shira bardzo chce wyjść za mąż, podoba się jej pierwszy kandydat na męża. Niestety śmierć siostry spowodowała odłożenie swatów, więc dziewczyna nie zdążyła go nawet poznać. Gdy pierwszy ból mija, zaczyna się niecierpliwić, boi się, że rodzina chłopaka się wycofa. Ma niestety rację. Ale potem staje przed większym wyzwaniem: spełnić życzenie matki i wyjść za mąż za Yochay'a czy podążać za swoimi uczuciami? Yochay jest od niej starszy, był mężem jej pięknej siostry. Pomysł matki wydaje się egoistyczny i szalony. Któryś z mężczyzn (chyba ojciec) mądrze zauważa, że Shira powinna wyjść za mąż za kogoś zbliżonego do niej wiekiem. Niech razem dorastają, mówi (cytat z pamięci). Być może wtedy ostatnia scena nie wiałaby taką grozą? A jest jeszcze Frieda, która gotowa jest na wiele, aby wyjść za mąż. W małżeństwie z owdowiałym  szwagrem dostrzega swoją szansę. Wszystko się komplikuje. Yochay zaczyna się Shirze podobać. Chyba jej samej trudno rozeznać się w tym, co czuje. Chce dobrze, ale go rani. Potem próbuje odzyskać. Ale i Yochay, i rabin, do którego należy ostatnie słowo, upierają się, aby to była świadoma decyzja dziewczyny. Musi wiedzieć, dlaczego pragnie wyjść za mąż akurat za niego. Dopiero, kiedy zrozumie, czego chce, do małżeństwa dojdzie. Na ile kieruje nią prawdziwe uczucie (a może jego zalążek, w tej sytuacji chyba tylko tak można to ująć), a na ile rozpaczliwe pragnienie wyjścia za mąż, chęć spełnienia pragnienia matki, oszczędzenia jej bólu rozstania z wnukiem tego rozstrzygnąć nie sposób. Myślę, że to wszystko po trochu stoi za jej decyzją.

Podobną drogę przechodzi Yochay: od całkowitego zakwestionowania pomysłu Rivki, przez jego akceptację, ból zranienia, a wreszcie danie drugiej szansy. Ale Yochay jest starszy, dojrzalszy. Wie, czego chce, a czego nie. Nie chce żenić się z Friedą. Mimo że cierpi, domaga się, aby decyzja Shiry była świadoma, wychodziła z jej serca. Jest w tym filmie piękna scena, zapowiedź tego, co może się miedzy tym dwojgiem zdarzyć. Yochay leży na hamaku, na brzuchu trzyma swojego synka. Obaj kołyszą się w takt tęsknej, smutnej melodii wygrywanej przez Shirę na akordeonie. Rodzinna sielanka. Zanim się spełni, oboje będą musieli przejść przez uczuciowe tornado. Czy w ogóle się spełni?

A wszystko to dzieje się, kiedy czas uczuciowej żałoby po zmarłej Esther jeszcze nie minął. Ona cierpi po stracie siostry (piękna jest scena w przedszkolu, kiedy nieoczekiwanie grana przez Shirę melodia zamienia się z radosnej w przepełnioną smutkiem). On cierpi po stracie żony. Nie umie sobie z jej śmiercią poradzić, może nawet przeżywa kryzys wiary. A tu od razu każe się im podejmować życiowe decyzje. Jeszcze rozpacz nie zdążyła się zabliźnić, już trzeba się radować. Wypełnić nowym uczuciem pustkę po zmarłej. Wdowiec w tym świecie nie powinien zostać wdowcem zbyt długo, a panna panną. Najważniejsza jest rodzina, nowe dzieci.

Reżyserka, która do tego świata świadomie weszła, ale jest jednocześnie kobietą wykształconą, nadal uprawiającą swój zawód (w tym środowisku to ciągle rzadkość) pokazuje chasydów jednocześnie z dwóch perspektyw: wewnętrznej i zewnętrznej. Okazuje się, że nawet w tak odizolowanym świecie, podlegającym sztywnym, religijnym regułom, przepisom i tradycji, przeżywane emocje i uczucia są uniwersalne. Tak samo się kocha, cierpi, tęskni, marzy, intryguje, knuje, zazdrości. Tak samo nie jest się pewnym swoich decyzji.

A poza tym ten niespiesznie, subtelnie, półcieniami, niedopowiedzeniami opowiadany film jest też obyczajową opowieścią o świecie całkowicie różnym od naszych doświadczeń. I to też czyni go niezwykle ciekawe. Mądry, piękny i interesujący film. A szczególnie zainteresowanym jeszcze raz polecam książkę Grupińskiej. Fascynująca lektura.

Bruce Chatwin "Na Czarnym Wzgórzu"

Tę powieść przeczytałam trochę przez przypadek. Nazwisko angielskiego pisarza znanego przede wszystkim z książek podróżniczych (najsłynniejsza to chyba "Do Patagonii") nie było mi obce, ale dotąd po niego nie sięgnęłam. "Na Czarnym Wzgórzu" (Świat Książki 2010; przełożył Paweł Lipszyc) chyba miałam gdzieś w pamięci. Piszę chyba, bo teraz już wcale nie jestem pewna, czy chodziło o tę powieść, czy może o "Utz"? Pewnie nigdy bym jej nie kupiła, wszak nie była książką pierwszej czytelniczej potrzeby, gdybym nie zobaczyła jej w księgarni o połowę przecenionej. Za taką cenę postanowiłam zaryzykować. Czy było warto? Sama nie wiem. Z jednej strony powieść należy do gatunku czytanych jednym tchem, z drugiej mam takie poczucie, że gdybym do niej nie zajrzała, nic wielkiego by się nie stało. Pewnie wkrótce o niej zapomnę. W czasie lektury nie mogłam pozbyć się refleksji, że nie jest łatwo trafić na powieść, która poruszy, przejmie, na trwałe zapisze się w pamięci, a na literackie zapychacze coraz mniejszą mam ochotę. Może dlatego znacznie chętniej sięgam po literaturę non-fiction, przyznaję, nie ja jedna. Jednak skoro przeczytałam, podzielę się swoimi spostrzeżeniami.

Akcja powieści rozgrywa się na angielskiej prowincji, ściślej pograniczu angielsko-walijskim, w ciągu mniej więcej dziewięćdziesięciu lat. Jej bohaterami są dwaj osiemdziesięcioletni bracia bliźniacy, którzy wspominają swoje życie. Najpierw jednak rodzinne fotografie wiszące od lat w takim samym porządku na ścianach kuchni sprowokują wspomnienia jeszcze wcześniejsze. Lewis i Beniamin sięgną pamięcią do swoich korzeni. Zaczną od historii dziadków, aby skupić się na ojcu, a potem na matce, kobiecie niezwykle ważnej w ich życiu. Będzie to najpierw opowieść o spotkaniu dwóch samotnych osób: jego, farmera, wdowca, i  jej, osieroconej córki miejscowego proboszcza, która dzieciństwo i młodość spędziła z ojcem w Indiach. On, farmer, człowiek prosty, niestroniący od przemocy, zacięty, ale na swój sposób dobry. Ona, kobieta oczytana, o pewnych ambicjach intelektualnych, świadomie wybiera los żony wiejskiego dzierżawcy, ku zgorszeniu otoczenia popełnia mezalians. Kim będą dzieci z takiego związku? Można powiedzieć, że przez jakiś czas toczy się pomiędzy rodzicami cicha walka o ich przyszłość: intelektualne ambicje matki kontra ograniczone tylko do uprawiania ziemi horyzonty ojca. Zwycięży ojciec. Bracia od małego zaznajamiani z pracą na farmie przylgną do niej na dobre. Do tego stopnia, że do końca życia wspominać będą swój jedyny pobyt nad morzem, który wydarzył się w dzieciństwie. Chatwin, podróżnik, najbardziej znany ze swoich książek podróżniczych, w tej powieści portretuje ludzi, którzy przez całe swoje długie życie nie wychylili nosa poza najbliższą okolicę. Światem braci jest to, co w zasięgu ręki. Farma, wzgórza, najbliższe miasteczko, sąsiedzi. Świat zewnętrzny najbrutalniej wkracza w ich życie w czasie pierwszej wojny. Początkowo za młodzi na służbę w wojsku, potem trochę z powodu ojca, zdeklarowanego pacyfisty, trochę z lęku, trochę z powodu własnych przekonań, trochę z powodu nieumiejętności przeciwstawienia się rodzicom zrobią wszystko, aby uniknąć wojny. Ceną będzie życie z piętnem hańby. Mam jednak wrażenie, że nie była to wielka trauma. Bo tak naprawdę dla braci ważna była tylko matka, farma, a przede wszystkim ich braterska, bliźniacza więź. Więź niezwykle silna i zaborcza. Z jednej strony Lewis i Beniamin są ze sobą tak mocno związani, że doskonale czują swoje cierpienie, nawet na odległość, z drugiej to wzajemne zespolenie bywa zabójcze. Lewis nie znajdzie w sobie tyle siły, aby przeciwstawić się zaborczości Beniamina i zrezygnuje z ułożenia sobie życia osobistego, czego czasem żałuje. Ale nie ma tu wielkich namiętności. Bracia potrafią pogodzić się ze swoim losem, wystarcza im życie na farmie, drobne sąsiedzkie sprawy, które urozmaicają życie. Marzenia o podróżach, o lataniu pozostaną tylko marzeniami. Zastąpią je rowerowe wyprawy po najbliższej okolicy czy zbieranie wycinków z gazet o katastrofach lotniczych. Nawet ze śmiercią ukochanej matki potrafią się pogodzić. Pozostaną im wspomnienia i życie w domu, który stworzyła, pośród pamiątek po niej. Po prostu bracia Jones to ludzie, którzy najlepiej czują się w znanym sobie świecie, wśród znanych sobie ludzi i spraw, nie lubią zmian i nowości. Wichry historii przewalają się gdzieś ponad ich głowami, o wielkiej polityce i cierpieniach milionów nie bardzo mają pojęcie. Liczy się tu i teraz, mój brat i ja. Historia bliźniaków Jones ma w sobie pewnie potencjał na coś większego, poruszającego, ale pozostaje zgrabnie opowiedzianą letnią historią. Zachwyty na okładce są zdecydowanie na wyrost. Któż by zresztą przywiązywał wagę do tego, co wydawca tam umieszcza. Wiadomo, reklama. A już zupełnie zabawnie brzmią takie słowa dziennikarza The Sunday Times:

"Pod koniec życia Sartre się zastanawiał, czemu ludzie nadal piszą powieści. Gdyby przeczytał książkę Chatwina, przekonałby się, że ten gatunek ma się świetnie."

Moim zdaniem ten przykład nie ma takiej mocy, aby Sartre na nowo uwierzył w powieść.

Nie można jednak odmówić książce Chatwina uroku. Jest to urok angielskiej literatury. Przyjemność sprawia zanurzenie się w świat prowincji. Opisy kamiennych domków, wzgórz porośniętych kolcolistem, starych domostw urządzonych na dawną modłę, ziemiańskich posiadłości, wąwozów, szczytów w chmurach, owiec pasących się na zboczach, kamiennych murków przecinających pola dają czytelnikowi sporo radości. A oprócz tego ludzie. Chociaż na pierwszym planie pozostaje rodzina Jonesów, to w powieści pojawia się też wiele innych postaci. Niektóre poznajemy dokładniej, ich historie doprowadzone są do samego końca, inne pojawiają się, aby po jednym epizodzie zniknąć. I trzeba przyznać, że są to opowieści po prostu ciekawe, niebanalne. Mnóstwo tu dziwaków, outsiderów, upartych wieśniaków, dumnych arystokratów, a ich losy nietuzinkowe, wzruszające, zabawne, tragiczne. O ile życie Lewisa i Beniamina jest dość letnie, o tyle wśród ich sąsiadów aż gęsto od namiętności. Nienawiść, zazdrość, niespełnione uczucia, miłość, wyrachowanie, zemsta. Czy to jednak wystarczy, abym mogła napisać, że po powieść Chatwina trzeba sięgnąć obowiązkowo? Nie, tym razem nie będę tak kategoryczna. Jeśli ktoś lubi taką literaturę, pewnie przeczyta "Na Czarnym Wzgórzu" z przyjemnością, ale doprawdy dziury w niebie nie będzie, jeśli powieść sobie darujemy. Kiedy za jakiś czas znowu będę przewietrzała mój księgozbiór,  rozstanę się z nią bez żalu. Niech zrobi na półce miejsce swoim znacznie lepszym siostrom, które na zawsze zapadają w moją czytelniczą pamięć i duszę. I taką, mocno egzaltowaną, deklaracją zakończę dzisiejsze refleksje.

Małgorzata Szejnert "Czarny ogród"

Postanowiłam pójść za ciosem i od razu po skończeniu śląskiej powieści Kazimierza Kutza,

o której pisałam niedawno, sięgnęłam po książkę Małgorzaty Szejnert "Czarny ogród" (Znak 2007). Jak wspominałam w tamtej notce, opowieść znakomitej reporterki o Śląsku leżała na mojej półce bardzo długo i zupełnie się do niej nie spieszyłam. Dostałam ją od kogoś, kto przeczytał i podarował z komentarzem, że warto, że może mnie zainteresuje. Ale Śląsk był mi kompletnie obojętny, więc "Czarny ogród" leżał sobie na półce i pokrywał się kurzem, aż za sprawą Kutza nadszedł jego czas. "Piąta strona świata" wciągnęła mnie tak bardzo, że chciałam jeszcze pozostać przy śląskich tematach, skonfrontować powieść z literaturą faktu, perspektywę Ślązaka z kimś z zewnątrz (Małgorzaty Szejnert ze Śląskiem nic nie łączy), dowiedzieć się więcej. A "Czarny ogród" znakomicie się do tego nadaje. A teraz do rzeczy.

Autorka przygląda się tej ziemi ze specyficznej perspektywy. Jako obiekt zainteresowania wybrała sobie dwa niezwykłe miejsca, górnicze osiedla: Giszowiec i Nikiszowiec. Już sama opowieść o nich jest bardzo ciekawa, ale to tylko pretekst, aby przyjrzeć się historii Śląska, przede wszystkim tej dwudziestowiecznej. Książka ma formę kroniki prowadzonej od roku 1908 do 2006 (poprzedza ją zamknięta w jednym rozdziale historia rodu Giesche). Rok po roku Szejnert śledzi losy tych dwóch osiedli, korzystając z dokumentów, listów, kroniki szkolnej, literatury historycznej a wreszcie z  tego, co przechowała ludzka pamięć. Bo oczywiście nie ma opowieści bez ludzi. Autorka skupia się na kilku rodzinach zamieszkujących przede wszystkim Giszowiec, rzadziej Nikiszowiec, i dokumentuje ich dzieje, w których jak w soczewce przegląda się śląski los i historia tych ziem. A wiek dwudziesty obfitował tu w zdarzenia ważne, epokowe. Śląsk w tym czasie przechodził z rąk do rąk niczym piłka, którą wyrywają sobie gracze. Świetnie to widać, jeśli prześledzi się historię nazwy jednego z osiedli, która pojawia się w tytule większości rozdziałów. Więc najpierw, do roku 1922, jest Gieschewald. Potem, kiedy w wyniku plebiscytu i powstań  ta część Śląska trafia do Polski, nazwa zostaje spolszczona na używaną do dziś, Giszowiec. Ale historia kołem się toczy i w czasie drugiej wojny znowu rządzą tu Niemcy, więc Giszowiec na powrót staje się Gieschewaldem, by po wojnie swą polską nazwę odzyskać. Kto przeczyta spis treści, pewnie się zdziwi, kiedy w tytule przedostatniego rozdziału pojawi się jeszcze inna nazwa: osiedle Staszica. Dlaczego? Kłaniają się ponure lata osiemdziesiąte, kiedy to górnicze osiedle miało zniknąć z powierzchni ziemi wyparte przez ogromne bloczyska z wielkiej płyty. Wydobycie węgla rosło, na Śląsk napływała siła robocza z całej Polski, więc trzeba było budować mieszkania, coraz więcej i więcej. Nowe bloki miały być przyszłością, a nie stare, górnicze domki bez wygód wybudowane przez kapitalistycznych krwiopijców. Te partie książki są bardzo poruszające (oczywiście nie tylko te, o innych za chwilę). Kończy się bezpowrotnie pewna epoka, ginie miasto-ogród zrodzone z nowoczesnej idei, stworzone z wielką starannością przez spółkę Giesche dla pracujących w jej kopalniach i hutach pracowników, zaprojektowane z rozmachem i dbałością o urodę przez braci Zillmanów. Wszystko tam było: dwurodzinne domki otoczone ogródkami, szkoła, gospoda, domy dla urzędników, siedziba leśniczego, dom dyrektora, specjalna darmowa kolejka (Bałkan), a nawet piekarnioki, w których kobiety piekły chleb. Z czasem zbudowano jeszcze kościół. A wokół lasy. To prawda, że domki wymagały remontu, że nie było w nich wygód i komfortu takiego jak w bloku z wielkiej płyty (co to za komfort!), ale były jakieś, miały ogródki, wiele rodzin żyło w nich od pokoleń, wszyscy się znali, tworząc społeczność. Tylko nieliczni potrafili się pogodzić z przeprowadzką do bezdusznego bloku, gdzie panuje anonimowość, a człowiek czuje się jak sardynka w puszce. Rozbicie społecznych więzi i wykorzenienie to nie jedyne zło, drugim było niszczenie krajobrazu. Małe domki zewsząd otaczane przez blokowisko, architektoniczny ład rozszarpywany przez architektoniczną szpetotę. I nowi ludzie, napływowi, nieznający śląskiej tradycji, nieczujący i nierozumiejący Śląska. O tym Kazimierz Kutz nakręcił jeden ze swoich filmów "Paciorki jednego różańca", film nagradzany, ale jednocześnie znienawidzony przez komunistyczne władze. Ślady tego, jak powstawał, odnajdujemy w kronice Małgorzata Szejnert.

To zaledwie fragment niezwykle pasjonującej śląskiej historii. Reporterka pisze o wszystkim, co ważne. O początkach Giszowca i Nikiszowca, okresie chyba najbardziej sielskim, kiedy to mieszkańcy okolicznych wiosek przybywali do pracy w kopalniach i hutach. O czasach plebiscytu i powstań. Zastanawia się, jeśli nie ma pewności, którzy z jej bohaterów głosowali za Polską, a którzy za Niemcami. Wyjaśnia, dlaczego powstania wybuchały, pisze o Wojciechu Korfantym, o Polsce, o której wielu marzyło, za którą wielu się biło, mimo że właściwie nieznana. Potem rodzi się ruch robotniczy, szaleje wielki kryzys, kopalnie i huty, które kiedyś zasysały wciąż nowych i nowych robotników, teraz zwalniają. Odpowiedzią są protesty i strajki. Tragiczna karta to okres drugiej wojny światowej. Konieczność niełatwego wyboru: na którą z list się wpisać? Kim jestem? Wielu czuło się po prostu Ślązakami, nieważna lista, ważne co w sercu, ważne, żeby przetrwać. Żaden wybór nie był dobry. Jeden oznaczał wcielenie do Wermachtu, drugi Auschwitz. Wyzwolenie nie przyniosło spokoju. To na Śląsku powstawały polskie obozy, w których więziono Ukraińców, Łemków, ale przede wszystkim Ślązaków, często niezależnie od postawy, jaką przyjęli w czasie wojny. Ale były też inne represje: zmienianie imion, tępienie śląskiej kultury. To, co jeszcze porusza, jest świadomość upływającego czasu zawsze widoczny w wielkich sagach, a przecież  śląską, reporterską sagą można nazwać "Czarny ogród". Bohaterowie, których poznajemy na początku książki, starzeją się, potem to samo dzieje się z ich dziećmi, zmieniają się obyczaje, krajobraz. Nie ma już tamtego świata, ale Śląsk, mimo że już nie tak jednorodny, nadal odczuwa swą odrębność, nadal jest wierny swojej tożsamości. Dzięki tytanicznej pracy Małgorzaty Szejnert możemy to wszystko lepiej zrozumieć. Autorka kończy swoje dzieło raczej optymistycznymi akcentami, pokazując współczesne życie ocalonego Giszowca i Nikiszowca. Powoli odradzają się piękne budynki, oczywiście nie wszystkie. Rozwijają się drobne i całkiem duże biznesy. Powstają rozmaite lokalne inicjatywy.

Warto (powinnam napisać trzeba) sięgnąć po tę grubą księgę, aby spróbować zrozumieć Śląsk, który jest przecież częścią naszej historii.

"Przed północą" Richarda Linklatera

Czekałam na ten film, od kiedy dowiedziałam się, że będzie. Jestem wielką miłośniczką dwóch poprzednich części cyklu, szczególnie "Przed zachodem słońca". Przypomnę, że "Przed północą" Richarda Linklatera to dopełnienie historii, która rozpoczęła się w filmie "Przed wschodem słońca" (1995 rok), a kontynuowana była we wspomnianym "Przed zachodem słońca" (rok 2004). Opowieść zaczyna się osiemnaście lat temu: Jesse, młody Amerykanin, i Celine, Francuzka, spotykają się w pociągu do Wiednia, wysiadają i włócząc się cały dzień i całą noc po austriackiej stolicy, gadają. Przy rozstaniu umawiają się za rok w tym samym miejscu. Ale do spotkania dojdzie dopiero dziesięć lat później w Paryżu (to drugi film). On został pisarzem, ożenił się, ma dziecko, ona też jest w związku. Chodzą po Paryżu i znowu gadają, gadają, gadają, nadrabiając stracony czas. O życiu, o pracy, o swoich związkach, o sobie. Minęło dziesięć lat, pamięć wiedeńskiego spotkania powraca, właściwie była w nich gdzieś przez te lata. Co będzie dalej? Jesse ma jeszcze tego wieczoru samolot do Stanów. Czy do niego wsiądzie? Nieprawdziwe? Niemożliwe? Nie zna życia ten, kto tak uważa. Minęło kolejnych osiem lat. Jesse i Celine są parą. Spędzają wakacje w Grecji. Znowu chodzą i gadają. Nudne? Nie! Ich rozmowy są za każdym razem ciekawe, błyskotliwe, dowcipne, czasem śmieszne, czasem melancholijne, czasem dramatyczne, ale zawsze dotykają istoty. Pokazują prawdę, poruszają, są lustrem, w którym się przeglądamy. W ich dylematach odnajdujemy swoje. Nawet specjalnie się nie bałam, czy trzecia część dorówna dwóm poprzednim. Wierzyłam w reżysera, w Julie Delpy i Ethana Hawke'a (są współscenarzystami). I miałam rację! Film oglądałam, zapominając o tym, co poza ekranem. A nie było mi tego wieczora łatwo oderwać się od rzeczywistości. Mimo to udało się. Nie wiem, kiedy minął prawie dwugodzinny seans. A patrzenie na Julie Delpy i Ethana Hawke'a to dodatkowa przyjemność. Film podobał mi się bardzo, jest, jak poprzednie, dla mnie bardzo ważny. A kto już widział, może czytać ciąg dalszy, gdzie garść bardziej szczegółowych refleksji.

Najbardziej lubię w filmach Linklatera (tym i poprzednim, pierwszy pamiętam najsłabiej, muszę do niego wrócić) to, że pokazuje życie z jego subtelnymi dylematami często  dręczącymi człowieka. Pozbawia widza iluzji, mówi, że wszystko może się zdarzyć, że ciągle trzeba dokonywać trudnych wyborów. Zaryzykować i wywrócić swoją dotychczasową egzystencję do góry nogami, bo spotkało się miłość swojego życia? A może tylko tak się wydaje? Może wiara w miłość idealną, mocną, stale buchającą równie silnym płomieniem to iluzja, na którą wciąż od nowa dajemy się nabierać? Co by było, gdyby dotrzymali danej sobie obietnicy i spotkali się w Wiedniu rok później? Byliby razem? Szczęśliwi? A może już lekko sobą znudzeni? To część druga. Trzecia pokazuje konsekwencje wyboru i stawia pytanie, czy było warto.

Największą cenę zapłacił Jesse. Aby być z Celine rozszedł się z żoną i poświecił syna. Nie ma rozwiązań idealnych. W takiej sytuacji zawsze jest coś za coś. Rozstania z dorastającym synem uświadamiają mu, co stracił. Jest tatą wakacyjnym i świątecznym, nie towarzyszy swojemu dziecku na co dzień. Pozostają mejle, telefony, skype. Niby banał, niby wiemy, że tak jest, podobne historie przytrafiają się nam albo naszym znajomym, ale  spojrzenie Ethana Hawke'a, w którym jest tyle smutku, zgnębienia, tęsknoty i rozpaczy, pozwala widzowi na nowo odczuć cały bezmiar tragedii, jaka towarzyszy podobnym wyborom. Co robić? Domyślamy się, że najchętniej zamieszkałby z nową rodziną w Stanach, aby być blisko syna. Jesse zdaje sobie sprawę, że to niełatwe, niemal niemożliwe. Bo Celine nie wyobraża sobie porzucenia swojego dotychczasowego życia, swojej pracy, swojej Francji, swojego Paryża. Podświadomie boi się, że ta propozycja padnie. Na pewno każdy doskonale zna podobne uczucie, kiedy gdzieś pod powierzchnią czai się lęk, za którym stoi problem, początkowo skrywany, niewypowiadany. Najchętniej zamietlibyśmy go pod dywan, udawali, że go nie ma. Ale tak da się tylko do czasu. W końcu wybuchnie. Może lepiej wyjść bestii naprzeciw, głośno wypowiedzieć swoje lęki. Tak robi Celine i budzi demony. Na naszych oczach rozegra się farsa, która przerodzi się w tragedię. Wieczór, w założeniu  romantyczny, przeradza się w kłótnię. Padają wzajemne oskarżenia, niewypowiedziane pretensje, każda strona ma swoje racje, każda uważa się za pokrzywdzoną. Celine i Jesse nie rozumieją siebie wzajemnie. Jedno dziwi się słowom drugiego. Kto się bardziej poświęca? Kto więcej traci? Kto jest kurą domową? Nawet udane greckie wakacje dla niej wcale takie nie były. Z jednej strony padają typowe kobiece zarzuty i użalania się nad sobą (że jest złą matką, a to dlatego, że pracuje i zajmuje się wszystkim: domem i dziećmi, że on sobie jeździ na spotkania autorskie, a ona zostaje sama z całą tą obmierzłą codziennością, z tą prozą życia, od której on jest wolny), z drugiej męskie zdziwienie i obrona. Wieczór mile zaczęty grzęźnie w eskalacji oskarżeń. Reżyser i aktorzy niczego nie upiększają. Z ekranu bije prawda, znane emocje i uczucia. Bohaterowie są tacy zwyczajni. On dość niechlujny, żaden amant, żaden przystojniak, po prostu przeciętniak. Ona piękna, ale poza tym też kobieta jakich wiele na ulicach. Lekko zaokrąglona, nogi nie najzgrabniejsze (kamera zatrzymuje się na nich dłuższą chwilę, pewnie celowo, kiedy idą do hotelu), piersi już nie tak jędrne. Julie Delpy eksponując przez pół filmu (oczywiście przesadzam, nie pół) swój biust, który wygląda zza na pół zdjętej sukienki, wygląda groteskowo, ale przecież bardzo prawdziwie. Doskonale potrafię wyobrazić sobie taką sytuację: mile rozpoczęty wieczór przeradza się w małżeńską awanturę. Banalne pretensje nieoczekiwanie urastają do rangi problemu nie do rozwiązania. Padają pytania o uczucia i zdradę. On twierdzi, że kocha bezwarunkowo, a reszta się nie liczy. Jej zarzuca niedojrzałość, życie iluzją wiecznej, płomiennej miłości. Nagle robi się bardzo poważnie. Może rzeczywiście nie ma już czego ratować? Kiedy patrzę na bezradnego, zrozpaczonego, zaskoczonego Jessego, kiedy patrzę na wściekłość i łzy Celine, to współczuję im obojgu. Z drugiej strony po raz kolejny myślę: jakie to prawdziwe! To kłębowisko sprzecznych emocji, ta trudność w rozeznaniu, co się naprawdę czuje, co zrobić. Czy mają szansę? Czy Jesse rozbroi gniew Celine? Czy ona naprawdę go nie kocha? Czy to zawsze musi się tak skończyć? Bardzo chcielibyśmy wierzyć, że będzie dobrze, tym bardziej, że ich lubimy. Bardzo chcielibyśmy też uwierzyć, że nie taki będzie finał, że małżeństwo to nie grób miłości. Szkoda, że reżyser nie skończył filmu odrobinę wcześniej, że postawił kropkę. Wolałabym, aby pozostawił bohaterów i widza w zawieszeniu, tak jak w poprzedniej części. Ale przecież i tak nie mamy pewności, jak dalej potoczy się historia Celine i Jessego. Czy wobec tego warto było, skoro i tak zawsze dopadnie nas proza życia?

W pierwszej części filmu reżyser każe zgromadzić się przy stole trzem parom i dwojgu owdowiałym bohaterom. Najmłodsza para jest pełna nadziei, wierzą, że będą zawsze szczęśliwi. Tym bardziej, że pozostali biesiadnicy zdają się potwierdzać ich złudzenia. Celine i Jesse opowiadają swoją romantyczną historię, gospodarze też są szczęśliwą, bezpretensjonalną parą. Owdowiała kobieta z miłością wspomina męża, stary pisarz tak samo opowiada o swojej nieżyjącej żonie. Ale w pewnym momencie wdowa z bólem mówi, że coraz częściej  zapomina twarz zmarłego męża. Gdzie jest prawda o tych parach? Czy rzeczywiście są takie szczęśliwe? Czy to tylko tak wygląda z zewnątrz? Czy wiemy, co ich naprawdę dręczy? Jak zachowują się, kiedy zostają sami ze swoją codziennością? Wszyscy wydają się tacy szczęśliwi. Jak jest w rzeczywistości?

Świetny, w każdym calu prawdziwy film, brutalnie odzierający ze złudzeń.

Popularne posty