Już kiedyś wspominałam, może nawet nie raz, że z dużą ostrożnością
podchodzę do debiutów. Z jeszcze większą niż do pozostałych prozatorskich nowości. Doskonale wiem, że każdy pisarz musi kiedyś wydać swoją pierwszą książkę, zdaję sobie sprawę, że im więcej takich pozycji się ukazuje, tym większa szansa, że znajdzie się wśród nich tytuł zapowiadający interesującego autora. No ale mój czas nie jest z gumy, nie dam rady czytać wszystkiego. A ponieważ debiuty często obarczone są grzechami młodości, życiowe doświadczenie autorów niekoniecznie sprawia, że piszą z trzewi, więc nieczęsto sięgam po coś z tej półki. Niech się zawodowcy z tym mierzą. Ale bywają wyjątki. I powieść Łukasza Barysa "Kości, które nosisz w kieszeni" (Cyranka 2021) jest takim właśnie przypadkiem.O książce szybko zrobiło się głośno, w samych superlatywach pisali o niej krytycy, z których głosem się liczę, więc po jakimś czasie postanowiłam podjąć ryzyko. Może nie zdecydowałabym się na ten krok, gdyby nie przynęcił mnie temat, o którym za chwilę. Miałam już "Kości" w moim ukochanym czytniku, kiedy wysłuchałam wywiadu z autorem. I tu zapaliła mi się czerwona lampka. Po pierwsze Łukasz Barys jest człowiekiem bardzo młodym (24 lata), a więc, z całym szacunkiem, co wie o życiu, a po drugie, kiedy pisał swoją powieść, był studentem dwóch kierunków, polonistyki i prawa. Hola, hola. Jak to możliwe? Kiedy miał czas na pisanie? Co prawda powieść jest krótka, tylko 104 strony, ale mimo wszystko. No i jeszcze, jak usłyszałam, w tej skromnych rozmiarów książeczce pomieścił bogactwo tematów. Przekora zagrała i z tym większą ciekawością przystąpiłam do lektury. Tymczasem autor został nominowany do prestiżowych Paszportów Polityki.
A jednak ta sztuka się udała. "Kości, które nosisz w kieszeni" to debiut rzeczywiście interesujący. Książka, którą połknęłam jednym tchem, która rezonuje we mnie cały czas. Przede wszystkim Łukasz Barys jest niezwykle sprawny językowo. To taki rodzaj języka, który uwielbiam - nasycony mieszaniną metafor, porównań, wyobraźni językowej, kolokwializmów, dowcipu, jednym słowem błyskotliwy.
Siedzieliśmy dość długo, piliśmy colę i gapiliśmy się w telewizor. Niebo pruło się za sprawą petard i fajerwerków, które wypuszczali z rękawa ci, co na wszystko się cieszą, nawet na upływ czasu. Poprute niebo przypominało mi pooraną twarz babci, która balansowała na cienkim sznureczku między życiem a śmiercią.
Już samo obcowanie z takim językiem sprawia mi zawsze przyjemność. Przyznaję, że początkowo, najeżona wątpliwościami, myślałam sobie, że autor mógłby równie dobrze wybrać inny temat, że może wpisuje się w trend. Potem jednak świat bohaterki wciągnął mnie i pochłonął. Przestałam się zastanawiać, na ile jest wykoncypowany, a na ile przeżyty.
Czas wreszcie zdradzić, o czym jest powieść. To historia nastoletniej Uli, jednocześnie narratorki, która mieszka w Pabianicach w rodzinnym domu po dziadkach z mamą, chorą na raka babcią i dwojgiem młodszego rodzeństwa, Danielem i Sonią. Mama pracuje w Biedronce i stale sprowadza do domu nowych kandydatów na tatuśków. Zmieniają się jak w kalejdoskopie. Ula ich nie lubi, ale z pobłażliwością słucha nocnych odgłosów dochodzących z łóżka mamy, od których w ciasnym mieszkaniu nie sposób uciec. Rozumie mamę, która za wszelką cenę szuka miłości albo przynajmniej bliskości, co nie podoba się babci. I dlatego, kiedy skończy się korowód tatuśków, to chociaż odetchnie z ulgą, będzie współczuła mamie, która godzi się ze swoją porażką - doskonale wie, że dla niej nadzieja już się skończyła. Jako najstarsza z rodzeństwa musi brać na siebie liczne obowiązki - opiekę nad Danielem i Sonią, dla której ma dużo czułości, pomoc w pracach domowych, pielęgnowanie babci w chorobie. Pensja mamy nie wystarcza na wiele, dlatego Ula nie ma złudzeń, jaka przyszłość ją czeka, a właściwie nie czeka. Czuje się gorsza, wyobcowana, nieobyta, źle ubrana, chociaż bardzo dużo czyta, jest wrażliwa, refleksyjna, ma znakomity zmysł obserwacji. I tu się trochę przyczepię. Narratorka niewątpliwie nie mówi i nie myśli w sposób, w jaki mogłaby się wypowiadać nastolatka. Nie przeszkadzało mi to, kiedy o tym zapominałam i przyjmowałam założenie, że to opowieść dorosłej już Uli, która cofa się do czasów, kiedy była nastolatką. Tak chyba jednak nie jest.
Wrócę jeszcze na chwilę do tematu powieści. Rozumiecie moje wątpliwości? Kolejna rzecz o wykluczonych. Z jednej strony moja lewicowa wrażliwość każe mi sięgać po takie książki, z drugiej czuję już lekki przesyt. Czy to mnie jeszcze porwie? A jednak porwało i poruszyło. Kiedy coraz starsza Ula zdaje sobie sprawę z sufitu, jaki tkwi nad jej głową, kiedy nie wierzy w żadną przyszłość, współczuję jej tak jak bohaterce niedawno czytanej "Ulicy dzieciństwa" Tove Ditlevsen, chociaż to przecież zupełnie inne czasy. A jednak biedakom nadal wiatr w oczy. Różnica jest tylko taka, że Ester miała przed sobą perspektywę zostania służącą, a Ula pewnie wyląduje, jak jej mama, w Biedronce na przysłowiowej kasie.
Ale powieść Łukasza Barysa nie jest tylko książką społeczną. To także opowieść o miejscu, jego historii, zbiorowej pamięci albo raczej niepamięci, nawarstwianiu się tego, co było, na to, co jest. Bo Ula ucieka w świat duchów z przeszłości. Samotna szuka na cmentarzu towarzystwa zmarłych. W jej wyobraźni ożywają córka bogatych fabrykantów, właściciele fabryki i syn lekarza, Fabian, który popełnił samobójstwo. Śmierć powoduje, że może próbować przekroczyć barierę pochodzenia, która ich dzieli. Może się w nich bezkarnie kochać. Chociaż doskonale wie, że nawet na cmentarzu nie ma równości - fabrykanci, którzy żerowali na pracy włókniarek o poranionych do krwi palcach, leżą teraz w kamiennych grobowcach przypominających pałace, a jej dziadek nie ma nawet porządnego grobu, bo stale są pilniejsze wydatki, a potrzeby żywych są przecież ważniejsze od potrzeb martwych. Ta świadomość jej nie opuszcza, ale przywołuje ją z charakterystyczną dla siebie ironią. Może jest jedyną strażniczką przeszłości? Może tylko ona pamięta o Żydach, w których mieszkaniach żyją dziś inni ludzie? O legendarnej księżniczce Pabiance, która była taka brzydka, że zamknięto ją w pałacu? O Dorze Diamant, kochance Kafki pochodzącej z Pabianic? Tak, ziemia, po której stąpa Ula, jest pełna kości - ludzi, również tych, którzy cierpieli, i zwierząt hodowanych, a potem zabijanych, przez dziadka. Nie sposób o tym zapomnieć.
"Kości, które nosisz w kieszeni" to powieść smutna, przesycona cieniem śmierci, przemijania, ale dużo w niej też ironii, zabawnych scen, barwnie opisanych ludzi i kąśliwych albo życzliwych obserwacji. Naprawdę bardzo interesujący debiut.