Łukasz Barys "Kości, które nosisz w kieszeni"

Już kiedyś wspominałam, może nawet nie raz, że z dużą ostrożnością

podchodzę do debiutów. Z jeszcze większą niż do pozostałych prozatorskich nowości. Doskonale wiem, że każdy pisarz musi kiedyś wydać swoją pierwszą książkę, zdaję sobie sprawę, że im więcej takich pozycji się ukazuje, tym większa szansa, że znajdzie się wśród nich tytuł zapowiadający interesującego autora. No ale mój czas nie jest z gumy, nie dam rady czytać wszystkiego.  A ponieważ debiuty często obarczone są grzechami młodości, życiowe doświadczenie autorów niekoniecznie sprawia, że piszą z trzewi, więc nieczęsto sięgam po coś z tej półki. Niech się zawodowcy z tym mierzą. Ale bywają wyjątki. I powieść Łukasza Barysa "Kości, które nosisz w kieszeni" (Cyranka 2021) jest takim właśnie przypadkiem.

O książce szybko zrobiło się głośno, w samych superlatywach pisali o niej krytycy, z których głosem się liczę, więc po jakimś czasie postanowiłam podjąć ryzyko. Może nie zdecydowałabym się na ten krok, gdyby nie przynęcił mnie temat, o którym za chwilę. Miałam już "Kości" w moim ukochanym czytniku, kiedy wysłuchałam wywiadu z autorem. I tu zapaliła mi się czerwona lampka. Po pierwsze Łukasz Barys jest człowiekiem bardzo młodym (24 lata), a więc, z całym szacunkiem, co wie o życiu, a po drugie, kiedy pisał swoją powieść, był studentem dwóch kierunków, polonistyki i prawa. Hola, hola. Jak to możliwe? Kiedy miał czas na pisanie? Co prawda powieść jest krótka, tylko 104 strony, ale mimo wszystko. No i jeszcze, jak usłyszałam, w tej skromnych rozmiarów książeczce pomieścił bogactwo tematów. Przekora zagrała i z tym większą ciekawością przystąpiłam do lektury. Tymczasem autor został nominowany   do prestiżowych Paszportów Polityki.

A jednak ta sztuka się udała. "Kości, które nosisz w kieszeni" to debiut rzeczywiście interesujący. Książka, którą połknęłam jednym tchem, która rezonuje we mnie cały czas. Przede wszystkim Łukasz Barys jest niezwykle sprawny językowo. To taki rodzaj języka, który uwielbiam - nasycony mieszaniną metafor, porównań, wyobraźni językowej, kolokwializmów, dowcipu, jednym słowem błyskotliwy.

Siedzieliśmy dość długo, piliśmy colę i gapiliśmy się w telewizor. Niebo pruło się za sprawą petard i fajerwerków, które wypuszczali z rękawa ci, co na wszystko się cieszą, nawet na upływ czasu.  Poprute niebo przypominało mi pooraną twarz babci, która balansowała na cienkim sznureczku między życiem a śmiercią.

Już samo obcowanie z takim językiem sprawia mi zawsze przyjemność. Przyznaję, że początkowo, najeżona wątpliwościami, myślałam sobie, że autor mógłby równie dobrze wybrać inny temat, że może wpisuje się w trend. Potem jednak świat bohaterki wciągnął mnie i pochłonął. Przestałam się zastanawiać, na ile jest wykoncypowany, a na ile przeżyty.  

Czas wreszcie zdradzić, o czym jest powieść. To historia nastoletniej Uli, jednocześnie narratorki, która mieszka w Pabianicach w rodzinnym domu po dziadkach z mamą, chorą na raka babcią i dwojgiem młodszego rodzeństwa, Danielem i Sonią. Mama pracuje w Biedronce i stale sprowadza do domu nowych kandydatów na tatuśków. Zmieniają się jak w kalejdoskopie. Ula ich nie lubi, ale z pobłażliwością słucha nocnych odgłosów dochodzących z łóżka mamy, od których w ciasnym mieszkaniu nie sposób uciec. Rozumie mamę, która za wszelką cenę szuka miłości albo przynajmniej bliskości, co nie podoba się babci. I dlatego, kiedy skończy się korowód tatuśków, to chociaż odetchnie z ulgą, będzie współczuła mamie, która godzi się ze swoją porażką - doskonale wie, że dla niej nadzieja już się skończyła. Jako najstarsza z rodzeństwa musi brać na siebie liczne obowiązki - opiekę nad Danielem i Sonią, dla której ma dużo czułości, pomoc w pracach domowych, pielęgnowanie babci w chorobie. Pensja mamy nie wystarcza na wiele, dlatego Ula nie ma złudzeń, jaka przyszłość ją czeka, a właściwie nie czeka. Czuje się gorsza, wyobcowana, nieobyta, źle ubrana, chociaż bardzo dużo czyta, jest wrażliwa, refleksyjna, ma znakomity zmysł obserwacji. I tu się trochę przyczepię. Narratorka niewątpliwie nie mówi i nie myśli w sposób, w jaki mogłaby się wypowiadać nastolatka. Nie przeszkadzało mi to, kiedy o tym zapominałam i przyjmowałam założenie, że to opowieść dorosłej już Uli, która cofa się do czasów, kiedy była nastolatką. Tak chyba jednak nie jest. 

Wrócę jeszcze na chwilę do tematu powieści. Rozumiecie moje wątpliwości? Kolejna rzecz o wykluczonych. Z jednej strony moja lewicowa wrażliwość każe mi sięgać po takie książki, z drugiej czuję już lekki przesyt. Czy to mnie jeszcze porwie? A jednak porwało i poruszyło. Kiedy coraz starsza Ula zdaje sobie sprawę z sufitu, jaki tkwi nad jej głową, kiedy nie wierzy w żadną przyszłość, współczuję jej tak jak bohaterce niedawno czytanej "Ulicy dzieciństwa" Tove Ditlevsen, chociaż to przecież zupełnie inne czasy. A jednak biedakom nadal wiatr w oczy. Różnica jest tylko taka, że Ester miała przed sobą perspektywę zostania służącą, a Ula pewnie wyląduje, jak jej mama, w Biedronce na przysłowiowej kasie.

Ale powieść Łukasza Barysa nie jest tylko książką społeczną. To także opowieść o miejscu, jego historii, zbiorowej pamięci albo raczej niepamięci, nawarstwianiu się tego, co było, na to, co jest. Bo Ula ucieka w świat duchów z przeszłości. Samotna szuka na cmentarzu towarzystwa zmarłych. W jej wyobraźni ożywają córka bogatych fabrykantów, właściciele fabryki i syn lekarza, Fabian, który popełnił samobójstwo. Śmierć powoduje, że może próbować przekroczyć barierę pochodzenia, która ich dzieli. Może się w nich bezkarnie kochać. Chociaż doskonale wie, że nawet na cmentarzu nie ma równości - fabrykanci, którzy żerowali na pracy włókniarek o poranionych do krwi palcach, leżą teraz w kamiennych grobowcach przypominających pałace, a jej dziadek nie ma nawet porządnego grobu, bo stale są pilniejsze wydatki, a potrzeby żywych są przecież ważniejsze od potrzeb martwych. Ta świadomość jej nie opuszcza, ale przywołuje ją z charakterystyczną dla siebie ironią. Może jest jedyną strażniczką przeszłości? Może tylko ona pamięta o Żydach, w których mieszkaniach żyją dziś inni ludzie? O legendarnej księżniczce Pabiance, która była taka brzydka, że zamknięto ją w pałacu? O Dorze Diamant, kochance Kafki pochodzącej z Pabianic? Tak, ziemia, po której stąpa Ula, jest pełna kości - ludzi, również tych, którzy cierpieli, i zwierząt hodowanych, a potem zabijanych, przez dziadka. Nie sposób o tym zapomnieć.

"Kości, które nosisz w kieszeni" to powieść smutna, przesycona cieniem śmierci, przemijania, ale dużo w niej też ironii, zabawnych scen, barwnie opisanych ludzi i kąśliwych albo życzliwych obserwacji. Naprawdę bardzo interesujący debiut.

Wioletta Grzegorzewska "Guguły"

"Guguły" (Czarne 2014) to najbardziej utytułowana książka Wioletty

Grzegorzewskiej. Nominowana do najważniejszych polskich nagród literackich, Nike i Gdyni, i do kilku zagranicznych, w tym tak prestiżowej jak międzynarodowy Booker. Ten zbiór opowiadań, a może powieść, znalazł się na długiej liście nominowanych. Razem ze "Stancjami" i ostatnio wydaną "Wilczą rzeką" stanowi trylogię - historię Wioli, alter ego autorki. "Guguły" to historia jej dzieciństwa i wczesnej młodości, "Stancje" czas studiów w Częstochowie, wreszcie "Wilcza rzeka" opowieść o nieudanym małżeństwie, doświadczeniu emigracji i tułaczce w czasach pandemii. Kilka lat temu sięgnęłam po "Stancje", które mnie zachwyciły, a ostatnio przeczytałam najpierw "Wilczą rzekę", a zaraz po niej "Guguły".

Cóż, muszę przyznać, że trochę się rozczarowałam. Nie żeby książka była słaba, nie żebym żałowała, ale po znakomitych "Stancjach" i przy tak rozbudowanych oczekiwaniach spodziewałam się czegoś poruszającego i fantastycznie napisanego. Tymczasem czuję niedosyt. Zastanawiam się, co w tej książce aż tak zachwyciło, że zyskała tyle nominacji. Może czas jej sprzyjał? Może w roku 2014 opowieść o doświadczeniach dziewczynki mieszkającej w małej wiosce na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, w kamiennym, zawilgoconym domu, wychowującej się w prostej rodzinie była czymś świeżym w literaturze? Czytając, miałam wrażenie, że już to znam - dziecięcą naiwność, smutki i radości, wydarzenia zabawne i tragiczne, rodzinne historie, peerelowski kontekst i peerelowskie paradoksy, pierwsze rozczarowania, pierwsze seksualne doświadczenia i pierwsze próby z używkami i molestowanie. Nową figurą jest tylko ojca, który zmusza Wiolę, aby pomagała mu patroszyć i wypychać martwe ptaki i zwierzęta. Doskonale też wiem, jak trudno będzie odnaleźć się starszej już Wioli w szkole średniej i na studiach w Częstochowie, bo nie da się zasypać tego braku kulturowego backgroundu, którego nie dostała w swoim rodzinnym domu. Wiem to od Didiera Eribona i Edouarda Louisa, których w międzyczasie przeczytałam, oraz od Elizabeth Strout (za nią akurat nie przepadam). No i od samej Grzegorzewskiej z jej "Stancji", gdzie to doświadczenie obcości, nieprzystawalności, gorszości i zagubienia jest oddane bardzo mocno. 

Tymczasem czytałam "Guguły" z przyjemnością, ale bez emocji. Może przeszkadzała mi forma - krótkie opowiadania zawsze zakończone jakąś puentą, raz dowcipną, celną, raz mniej. Może po "Stancjach" spodziewałam się czegoś ciekawszego językowo, obrazowego stylu - większego nagromadzenia metafor i porównań, co przenosi prozę w inne, nie tak dosłowne, rejony. Niby to wszystko w "Gugułach" jest, ale ciągle mi mało. A może mitologizuję "Stancje" i każde porównanie z tamtą powieścią musi wypaść niekorzystnie? Albo ta proza wymaga większego skupienia, a ja z braku czasu czytałam z doskoku? Może lepiej tę krótką książkę połknąć na raz? Jak widać więcej tym razem pytań niż odpowiedzi, ale to najlepiej świadczy o moim odbiorze "Guguł". Jeśli książka zrobi na mnie wrażenie, pisze się samo, słowa swobodnie płyną spod palców. Tym razem czuję, że niewiele mam do powiedzenia. Dopiero dwa ostatnie opowiadania wznoszą tę prozę na wyżyny. Jest w nich to coś, czego tak łaknę w literaturze. Coś, co sprawia, że zwyczajne zdarzenia zyskują moc prawdy, przejmują.

Wioletta Grzegorzewska "Wilcza rzeka"

"Wilcza rzeka" (W.A.B. 2021) to kolejna książka Wioletty

Grzegorzewskiej, po jaką sięgnęłam. Zaczęłam od "Stancji", które mnie zachwyciły, skończyłam na "Gugułach", o których za tydzień. Te trzy powieści łączą się ze sobą - są historią Wioli, dziewczyny pochodzącej z wioski na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Pierwsze były, chyba najgłośniejsze, "Guguły", najgłośniejsze, bo nominowane do wielu nagród - Nike, Gdyni, ale także do kilku międzynarodowych, w tym Bookera. To opowieść o dzieciństwie bohaterki. Potem powstały "Stancje", czas studiów, a wreszcie "Wilcza rzeka" losy Wioli dorosłej, rzecz bardzo aktualna, dotykająca, dosłownie, pandemicznych czasów. Nie jest tajemnicą, że bohaterka tych powieści to alter ego autorki, a może nawet więcej. Grzegorzewska przetwarza literacko swoje życiowe losy i doświadczenia.

Połknęłam "Wilczą rzekę" błyskawicznie, nieświadoma, bo mam ją w czytniku, że to czterysta stron. To chyba komplement? Oczywiście tak, bo książkę czyta się świetnie, ale to nie będzie pean. Chociaż nie żałuję lektury i uważam, że po najnowszą powieść Grzegorzewskiej warto sięgnąć, to jednak mam kilka zastrzeżeń. Zacznę jednak od tego, dlaczego mimo wszystko polecam.

To historia Wioli, emigrantki, która po separacji z mężem postanawia razem z córką opuścić brytyjską wyspę Wight i przenieść się na stały ląd do Hastings, korzystając z pomocy swojego eks. Wybiera najgorszy możliwy moment, akurat zaczyna się lockdown. Bohaterka przeżywa gehennę, zostaje oszukana, nie czeka na nią mieszkanie, za które dała już zadatek. Tuła się razem z córką i kotką po rozmaitych miejscach. Najpierw lądują w pokoju w domu zamieszkiwanym przez imigrantów z różnych krajów, głównie dawnych demoludów. Kiedy życie w tej norze staje się nie do zniesienia, znowu korzysta z oferty swojego byłego i koczuje w salonie mieszkania, w którym i on jest gościem. Przez chwilę wydaje się, że wszystko się ułoży, wreszcie razem z córką mogą zamieszkać w przyzwoitych warunkach, a nawet zabrać wreszcie do siebie ukochanego psa. Ale radość trwa krótko, pojawiają się kolejne problemy, a w końcu obie trafiają do schroniska dla ofiar przemocy domowej. 

Najbardziej interesujące i przejmujące w tej opowieści są trzy zagadnienia. Pierwsze to obraz emigracji pokazany z zupełnie innej strony. Wiola, trochę z własnego wyboru, bo to jej daje wolność, trochę chyba z konieczności, wybiera drogę osoby, która ima się rozmaitych, najczęściej marnie płatnych prac. Z jednej strony dzięki temu może pisać, a pracuje wtedy, kiedy musi, z drugiej ledwo wiąże koniec z końcem. To cały czas życie na krawędzi, co najbardziej odbija się na dzieciach, a właściwie na młodszej córce. Pytanie, czy gdyby bohaterka chciała żyć inaczej, czytaj chodzić do regularnej pracy, spędzać tam osiem albo więcej godzin, osiągnęłaby życiową stabilizację? Kiedy Wiola trafia w Hastings do domu zamieszkiwanego przez imigrantów z różnych europejskich krajów, przed oczami czytelnika przewija się cała galeria życiowych przegrywów, którzy żyją nie wiadomo z czego, mieszkają w zawilgoconych pokojach, dzieląc wspólną obrzydliwą kuchnię i równie obrzydliwą łazienkę z pozostałymi współlokatorami, a nieuczciwy landlorda wykorzystuje ich podbramkową sytuację. Cwaniaków, nieudaczników, niebieskich ptaków, tym razem Polaków, spotka też Wiola w kolejnym mieszkaniu. 

Drugi interesujący wątek w powieści to portret kobiety żyjącej z mężem alkoholikiem w przemocowym związku, współuzależnionej. portret kobiety, która wiele przeszła, także liczne załamania nerwowe i próby samobójcze. Która wreszcie próbuje wydobyć się z tej relacji uskrzydlona nowym związkiem. Niestety związkiem na odległość i z mężczyzną żonatym, którego nieudane małżeństwo  też właściwie nie istnieje. Rozsądna, patrząca obiektywnym okiem czytelniczka, zadaje sobie pytanie - czy to się uda? czy facet nie ściemnia? Ta sama czytelniczka patrzy z przerażeniem, jak Wiola na własne życzenie pakuje się w kłopoty. No bo dlaczego korzysta z pomocy człowieka, z którym jest w separacji i od którego zaznała tyle złego? No ale właśnie na tym polega współuzależnienie. Postawiona pod ścianą liczy na to, że tym razem się uda. Że były, ale formalnie wciąż przecież mąż i przecież ojciec jej dzieci, pomoże i zrozumie, że to już koniec, że naprawdę się zakochała, że naprawdę chce być z kimś innym. Łatwo udzielać rad, łatwo kiwać głową z politowaniem, jeśli się nigdy nie było w podobnej sytuacji. Kiedy Wiola razem z córką trafi do schroniska dla ofiar przemocy, znowu przed naszymi oczami przewiną się portrety kobiet takich jak ona. Warto zauważyć, że ich obraz jest o wiele bardziej pogłębiony niż obraz imigrantów, z którymi dzieliła pierwsze mieszkanie.

Wreszcie trzeci powód, dla którego po powieść warto sięgnąć, to na bieżąco zarejestrowany obraz lockdownu i pandemii. Pustka, zamknięcie, strach przed chorobą. To wszystko jeszcze bardziej pogłębia samotność Wioli i osób takich jak ona. Sprawia, że życie stało się trudniejsze, a rozwiązywanie problemów niezwykle skomplikowane. To pandemiczne tło podbija ponurą atmosferę powieści. Wszystko staje się jeszcze bardziej depresyjne. Nie jest to wesoła książka.

Właściwie jest tu jeszcze jedna ważna bohaterka - to córka Wioli, Julka. Nastolatka, ofiara złych wyborów swoich rodziców. Przerzucana z miejsca na miejsce,  stale w innej szkole, stale musi zaczynać na nowo. W takiej sytuacji nie sposób wytworzyć koleżeńskie więzi. Stare znajomości przepadają, nowe trudno nawiązać. Wydaje się, że dzielnie znosi problemy, nie skarży się. Wiola boi się o nią, chroni, jak może, ale niewiele jest w stanie jej zaoferować.

A teraz, jak zapowiadałam, trochę o tym, co mi przeszkadzało. To dwie sprawy. 

Pierwsza. Zanim sięgnęłam po "Wilczą rzekę", wysłuchałam co najmniej dwóch długich wywiadów z autorką i wiem, bo przecież Grzegorzewska tego nie ukrywa, że to ona jest Wiolą z powieści. Oczywiście nieco literacko przetworzoną, ale jednak. Nic nie poradzę na to, że czułam się, jakbym ją podglądała, właziła z butami do jej życia. Nie potrafiłam nie zadawać sobie pytania, czy nowa miłość bohaterki, starszy od niej polski pisarz, to postać autentyczna. Być może ten wątek został wymyślony, a może kochanek bohaterki jest kimś innym, nie pisarzem. Grzegorzewska przypomina mi amerykańską pisarkę, której twórczość mogliśmy odkryć kilka lat temu, Lucię Berlin (znakomite dwa zbiory opowiadań - "Instrukcja dla pań sprzątających" i "Wieczór w raju"). Ona też przetwarzała literacko swoje doświadczenia, pisała o sobie, a przy tym również miała życie rozwichrzone, nieuporządkowane, też źle lokowała uczucia, też imała się różnych zajęć, też była typem nomady. No ale Lucia Berlin nie żyje od wielu lat, nie wysłuchałam z nią długich wywiadów, w których opowiadałaby o swoim życiu, więc nie mam z tym problemu. Poza tym jednak jakoś myli tropy - tworzy wiele bohaterek o różnych imionach, coś jednak maskuje. Przychodzi mi też do głowy inna świetna książka, którą niedawno przeczytałam - "Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu" Aleksandry Zbroi. To jej osobista historia, historia dziecka rodziców alkoholików. Ale chociaż mamy do czynienia z literaturą faktu, autorce udało się napisać ją niemal jak powieść, a dzięki takiemu zabiegowi przeniosła swoją historię w rejony uniwersalne. Z sukcesem - kiedy czytałam, zapominałam, że opowiada o swoich doświadczeniach.  

No i sprawa druga. O ile pierwszy zarzut, a właściwie dyskomfort, być może jest tylko moim problemem, o tyle ten to już rzecz obiektywna. Wydaje mi się, że książce zaszkodził pośpiech. Być może wydawnictwu zależało na tym, aby wydać szybko coś pandemicznego, być może autorce zależało na czasie ze względów na przykład finansowych. Niestety odbiło się to na braku redakcji. Nie jest to książka pod tym względem fatalna, zdarzało mi się czytać tytuły zredagowane o wiele mniej starannie. Niemniej jednak co jakiś czas rażą a to powtórzenia, a to inne niezręczności stylistyczne, a to dwa się przy czasowniku, bo kiedy ze względów stylistycznych przeniesiono to nieszczęsne się w inne miejsce, zapomniano wykreślić to pierwsze. Jest i drugi feler związany z pośpiechem. Autorka przyznaje, że w czasie swojej pandemicznej tułaczki prowadziła na bieżąco notatki, które wykorzystała w książce. Moim zdaniem powieść zyskałaby, gdyby Grzegorzewska dłużej pracowała nad "Wilczą rzeką", bardziej cyzelując styl. Nie będę ukrywać, że spodziewałam się czegoś podobnego do "Stancji" czy, w mniejszym stopniu, do "Guguł", czegoś z jednej strony mocno zakorzenionego w rzeczywistości, a z drugiej trochę odrealnionego, onirycznego. Kiedy czytałam "Stancje", czasem nie byłam pewna, co przydarzyło się tamtej Wioli, a co było wytworem jej wyobraźni, majaków. Dawałam się zwodzić, aby po jakimś czasie przekonać się, że to wszystko rzeczywiście miało miejsce. W "Wilczej rzece" jest dosłowność relacji, niekiedy miałam wrażenie, jakby narratorka/autorka streszczała swoje życie. Prosty na ogół jest też język, nie tak usiany porównaniami czy metaforami jak w "Stancjach" czy "Gugułach". 

"Powrót do tamtych dni"

"Powrót do tamtych dni" Konrada Aksinowicza to jeden z tych filmów, na który czekałam po gdyńskim festiwalu. Nie tylko dlatego, że recenzje miał dobre, a może nawet bardzo dobre. Że zachwycano się rolą Macieja Stuhra, którego wymieniano wśród kandydatów do nagrody za główną rolę męską. Powodem był też temat - alkoholizm. Niby wiedziałam, czym jest życie w rodzinie, w której jest alkohol, ale tak naprawdę uświadomiłam sobie, jaka jest skala nieszczęścia dziecka wychowywanego w takim środowisku po przeczytaniu znakomitej książki Aleksandry Zbroi "Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu". Autorka opowiedziała o swoim doświadczeniu, a zrobiła to tak, iż nie miałam wrażenia, że wchodzę z butami w jej życie. Film Konrada Aksinowicza, który wpisuje się w tę samą tematykę, jest równie mocny.

A zaczyna się zabawnie, sentymentalnie i kolorowo. Wrocław lata dziewięćdziesiąte. Przaśny kapitalizm początków transformacji. Czternastoletni Tomek spędza beztrosko czas na podwórku razem z kolegami. Rywalizują o dziewczynę, nową koleżankę, która przyszła do ich klasy. Marzą o nowych zestawach klocków Lego, o odtwarzaczu do kaset VHS. Jest śmiesznie i miło. Nieoczekiwanie ze Stanów wraca ojciec Tomka. Pracował tam w lokalnym radiu. Ale obok radości pojawia się strach. Strach, że znowu zacznie pić jak kiedyś. Początkowo jest dobrze, nic nie zapowiada nieszczęścia. Są prezenty, piękna suknia dla mamy, wymarzony odtwarzacz dla syna, wspólne filmowe wieczory. Może tym razem się uda? Ale euforia trwa krótko. Potem następuje horror.

Ojciec pogrąża się coraz bardziej, strach i wstyd paraliżują matkę i syna. Najgorsza jest bezradność i samotność. Wszyscy sąsiedzi wiedzą, co się dzieje, nikt nie reaguje. Może dlatego, że różne rodzaje przemocy są obecne i w innych domach. W szkole też nikt nie zastanawia się, dlaczego Tomek opuścił się w nauce. Największą ofiarą tej sytuacji jest właśnie on. Matka nie potrafi poradzić sobie z sytuacją, oszukuje się, że alkoholowy ciąg minie i Alek znowu będzie dobrym mężem i ojcem. Coraz bardziej przestraszona szuka pomocy u syna, bo agresja pijanego męża skupia się przede wszystkim na niej. To Tomka zmusza do brania zadań ponad siły fizyczne i przede wszystkim psychiczne dziecka. Chłopak musi przejąć obowiązki dorosłych. Patrzy na upodlonego przez nałóg ojca, boi się o mamę i o niego, bo, co może wydać się paradoksalne, nadal go kocha. To Tomek musi mu pomagać pijanemu ojcu i negocjować z nim, bo sparaliżowana strachem mama prosi go o pomoc. Ich życie staje się piekłem. Brakuje pieniędzy, mieszkanie dewastowane coraz bardziej przez ogarniętego pijackim szałem ojca popada w ruinę. Helena jako współuzależniona ukrywa nałóg męża i nie potrafi podjąć żadnej stanowczej decyzji. Ciągle łudzi się, że Alek się zatrzyma. Powtórzę słowa Weroniki Książkiewicz, która gra matkę, znalezione w wywiadzie z aktorką: ... jak to jest możliwe, że dzieci przeżywają takie rzeczy. 

Patrzyłam na to wszystko sparaliżowana i zdumiona. Jak można być tak bezradnym? Jak można zrzucać tyle na kilkunastoletniego syna? Jak można traktować go jako tarczę ochronną? Ale łatwo wydawać sądy, kiedy na szczęście nigdy nie przeżyło się czegoś takiego. Pamiętajmy też, że to lata dziewięćdziesiąte. Dziś więcej się o problemie mówi i pewnie mimo wszystko współuzależnionym ofiarom łatwiej szukać pomocy.

Zaleta filmu to świetne aktorstwo. Maciej Stuhr jest rzeczywiście znakomity. Ale znajdziemy tu znacznie więcej bardzo dobrych ról. To Weronika Książkiewicz grająca matkę i przede wszystkim Teodor Koziar wcielający się w Tomka. Ale i inne role dziecięce wypadły niezwykle naturalnie.

To bardzo dobry i bardzo ważny film. Czytałam wywiad z reżyserem, w którym nie ukrywa, że to jego doświadczenia. Ma nadzieję, że może ktoś po obejrzeniu "Powrotu do tamtych dni" przestraszy się i zmieni swoje życie. Może ktoś pomoże będącej w potrzasku sąsiadce. Może jakaś kobieta znajdzie w sobie odwagę, żeby walczyć o siebie i dziecko. O problemie ostatnio się mówi. Oprócz wspomnianej przeze mnie książki Aleksandry Zbroi jest i druga - zbiór wywiadów Aleksandry Jucewicz i Magdaleny Kicińskiej z dorosłymi dziećmi alkoholików "Dom w butelce".

Waldemar Bawołek "Echo słońca"

Wstyd się przyznać, ale o Waldemarze Bawołku usłyszałam

właściwie dopiero w tym roku. Może słowo usłyszałam nie do końca jest tu adekwatne. Powinnam raczej napisać, że jego nazwisko mocno dotarło do mojej świadomości. No bo słyszeć przecież musiałam, skoro wydawało go Czarne, którego ofertę wydawniczą pilnie śledzę, no i skoro już wcześniej dwukrotnie był nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia. Dlaczego wobec tego dopiero teraz zwróciłam na niego uwagę? Stało się tak najpierw przy okazji rozmowy o jego książce "Furtka przy dozorcy" w Nowym Tygodniku Kulturalnym, a potem kiedy za książkę "Pomarli", wiele i bardzo dobrze mówiło się o niej, został nominowany do wspomnianej już Gdyni, którą dostał, i do Nike. Chociaż wydawało mi się, że może to niekoniecznie literatura, jaką lubię najbardziej, to uznałam, że powinnam, a właściwie lepsze tu będzie słowo chcę, poznać. Przynajmniej spróbować. A ponieważ gdzieś przeczytałam, że przygodę z twórczością Bawołka najlepiej zacząć od "Echa słońca" (Czarne 2017), tak właśnie zrobiłam. Oprócz tego za jednym zamachem kupiłam też "Furtkę przy dozorcy", którą tu dziś przywoływałam. Na pewno przeczytam też "Pomarłych".

Zanim podzielę się refleksjami o "Echu słońca", słów kilka o autorze, bo to ważne w kontekście jego twórczości. Waldemar Bawołek jest pisarzem osobnym, długo nie przynależał do literackiego światka, a może i dziś do końca nie przynależy. Pochodzi z Ciężkowic, niewielkiego miasta niedaleko Tarnowa, i nadal tam mieszka. I to właśnie w jego rodzinnej miejscowości najczęściej rozgrywa się akcja książek, które pisze, a  jej mieszkańcy są ich bohaterami. W swojej twórczości obficie czerpie z własnych doświadczeń, ze swojego życia. Imał się różnych prac. Zacytuję za biogramem ze strony Czarnego: pracował jako instruktor higieny w Terenowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej, samodzielny referent zaopatrzenia w Zakładach Azotowych, zarządzał piekarnią Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Gromniku, wykonywał prace fizyczne jako robotnik gospodarczy przy Urzędzie Gminy w Ciężkowicach.

Po przydługim wstępie i ważnych informacjach o pisarzu czas na refleksje o "Echu słońca". Akcja tej powieści, a jakby inaczej, rozgrywa się w Ciężkowicach. Jej bohaterem i narratorem zarazem jest pięćdziesięcioletni mężczyzna. Życie upływa mu na opiece nad matką, która  nie jest co prawda osobą ze względu na wiek czy choroby unieruchomioną w domu, ale rzadko z niego wychodzi. Wobec tego syn robi zakupy i załatwia wszystkie jej życiowe sprawy. Oprócz tego pije, pali, spotyka się z kolegami podobnymi do niego, którzy też piją, palą, gadają oraz opiekują się starymi matkami, i wspomina przeszłość. 

Chociaż to proza jak najbardziej realistyczna, to czasem bywa odrealniona. Dzieje się tak właśnie wtedy, kiedy narrator zaczyna przywoływać rozmaite zdarzenia ze swojego życia. Wtedy teraźniejszość miesza się z przeszłością, to, co teraz, płynnie przechodzi w to, co było. Dlatego te wspomnienia mają czasem oniryczny charakter. Z realistycznego toku opowieści może też wybić czytelnika zabieg zamiany narratora - od czasu do czasu narracja przechodzi w trzecioosobową, a bohater staje się Skrytkiem, jednym z kilku (kilkunastu?) opisywanych na kartach powieści mężczyzn. Czy właśnie temu ten zabieg ma służyć? Bo przecież główny bohater swoją refleksyjną naturą wyróżnia się jakoś spośród swoich kumpli. Tymczasem w tych fragmentach dzieje się tak, jakby ten trzecioosobowy narrator mówił mu - tak mędrkujesz, ale zobacz, żyjesz jak oni, wegetujesz, trwonisz siebie.

Co wspomina Skrytek? Swoją pierwszą miłość, nieudane małżeństwo, kolegów, czasy szkolne. Jakby szukał w swojej przeszłości odpowiedzi na pytanie, dlaczego dziś tak wygląda jego życie. Jakby szukał straconych szans, zaniechanych decyzji, złych wyborów. 

Jednym z tematów tej powieści są relacje matki i syna. Mieszkają razem, on rzetelnie spełnia swoje obowiązki wobec niej, martwi się o jej zdrowie. Są na siebie skazani i symbiotycznie ze sobą związani. Ale, jak to często w życiu bywa, nie jest to układ sielankowy. Matka ma stale do niego pretensje, stale gdera. A to zakupy nie takie, a to nie wrócił na czas, a to włóczy się z kolegami, a to pije, a to nie potrafi niczego załatwić. Nic dziwnego, że syn ma czasem dość jej narzekania i wiecznego niezadowolenia. I tak pomiędzy przyciąganiem i odpychaniem, miłością i irytacją, czułością i zniecierpliwieniem rozciąga się ta matczyno-synowska relacja.

Ale to, na co najbardziej zwróciłam uwagę, to cień przemijania i śmierci, który rozciąga się nad bohaterami powieści. Umierają matki i umierają koledzy bohatera. One ze starości i z chorób będących przypadłością ich wieku, oni ze złego traktowania swoich ciał - picia, palenia, byle jakiego jedzenia. Bohater stale odwiedza kogoś w szpitalu, a potem chodzi na pogrzeby. Bardzo to melancholijna książka. Chciałam też użyć słowa pesymistyczna, ale nie wiem, czy jest właściwe. Raczej bohater przyjmuje do wiadomości, że taka jest kolej rzeczy, że tak być musi. I tkwi w marazmie, trochę dlatego, że jest więźniem powinności rodzinnej, a trochę dlatego, że nie bardzo wie, co miałby ze swoim życiem zrobić. A może  rozumie, że i tak na nic nasze starania, i tak koniec dla wszystkich jest jeden, choćbyśmy się nie wiem, jak starali, więc po co się szarpać.

Bardzo ciekawa proza, szukająca w banale codzienności czegoś więcej. Nie ma tu jej uwznioślania, nadawania posmaku niezwykłości i baśniowości. To coś, co nie bardzo umiem nazwać. Szukanie odpowiedzi na egzystencjalne rozterki i metafizyki? Brzmi banalnie, ale może właśnie o to chodzi. 

Popularne posty