Istvan Szilagyi "Dudni kamień, dudni ...", czyli jeszcze inna Transylwania.

Książkę Istvana Szilagyi "Dudni kamień, dudni ..." (Pogranicze 2001) znalazłam w taniej książce, a kupiłam pod wpływem  innych bałkańskich lektur, szczególnie "Fortepianu we mgle" Schlattnera. Kiedy tylko skończyłam jego "Czerwone rękawiczki", zapragnęłam przedłużyć swoje spotkanie z Transylwanią (Siedmiogrodem) i od razu sięgnęłam po powieść węgierskiego pisarza, która od jakiegoś czasu leżała na półce. To jednak zupełnie inna Transylwania, przede wszystkim węgierska, ograniczona do jednej górskiej doliny, jednego miasteczka o wdzięcznej nazwie Lament, paru górskich zboczy porośniętych winnicami i kilku okolicznych wiosek. Nie ma tu tej różnorodnosci narodów i kultur, którą znalazłam u Schlattnera. Nie ma też polityki. Jest za to mroczny świat ludzkich namiętności, tajemnic skrywanych w zakamarkach dusz i w odmętach przeszłości.

Akcja toczy się na początku dwudziestego wieku w małym miasteczku zamkniętym w górskiej dolinie, niemal odciętym od świata. Daleko stąd do wielkich metropolii. Autor pokazuje mikrokosmos Lamentu w momencie, kiedy jeszcze nie dotknęły go zmiany. Nadal pracują garbarnie, z których słynie, trwa ustalona przed wiekami społeczna hierarchia, wszyscy żyją tak, jak ich ojcowie, dziadowie i pradziadowie. Ale zmiany czuć już w powietrzu, zapowiada je narrator od czasu do czasu prowadzący filozoficzne rozważania, przewiduje jeden z bohaterów. Ale nie jest to powieść społeczna czy filozoficzna, to tylko naddatki. Jeśli miałabym ją jakoś zaszufladkowac, nazwałabym psychologiczną.

Jest to opowieść o młodej, dwudziestokilkuletniej kobiecie, Ilce Szendy, córce bogatego garbarza i właściciela paru winnic w okolicy. To kobieta samodzielna. W kilka lat po śmierci ojca, owianej mroczną tajemnicą, którą w końcu  odkrywa, sama zarządza winnicami. Najmuje ludzi do okopywania winorośli, zbierania dojrzałych owoców czy tłoczenia wina. Sama też nie próżnuje, dozorując ich i szykująć im posiłki. Ale nie to jest głównym tematem opowieści, chociaż ten codzienny, odwieczny trud nadający sens ludzkiej egzystencji jest tu też istotny. Ilka jednak pragnie czegoś więcej. Marzy o wielkim świecie i innych ludziach, marzy o odmianie i o miłości. Może te marzenia zasiał w niej młody pastor, który przed laty gościł w Lamencie. Uwiódł Ilkę, a potem wyjechał i nigdy nie powrócił. A może niepokój duszy spowodował obraz księcia, który wisi od niepamiętnych czasów w pokoju. Kogo kocha Ilka: księcia czy Denesa Goncziego, którego uwiodła i z którym ma potajemny romans? Denes to prosty chłop, starszy o kilkanaście lat od Ilki, ma żonę i dwóch małych synów. Od pokoleń jego rodzina pracowała w winnicach należących do  rodu Szendych. Kiedy kocha się z nim, spogląda na obraz i myśli o księciu. Trudno dociec, co właściwie czuje Ilka, być może ona sama tego nie wie. Czy to miłość czy tylko pożądanie? A może chęć władania drugim człowiekiem, posiadania go? W ich relacji nie ma równości: to ona decyduje. A on? Denes jest rozdarty między rodziną i panienką, jak nazywa Ilkę. Kiedy jest z nią, zapomina o żonie i synach, kiedy  z nimi, nie myśli o niej. Ale ta sytuacja mu ciąży, dlatego postanawia uciec za lepszą pracą do Ameryki. A ta Ameryka jest dla Mari, żony Denesa, tym, czym na przykład Wiedeń dla Ilki. Dzięki tej Ameryce, która jest gdzieś za morzem, co trudno zrozumieć, można odmienić swój los, który zostaje w tym świecie przypisany człowiekowi w dniu i w miejscu urodzenia. Jeśli urodziłeś się chłopem, chłopem będziesz, jeśli panem, panem pozostaniesz. Tylko Mari naiwnie wierzy, że pieniądze zarobione za morzem mogą to zmienić.

Pieniędzy jednak nie będzie, bo Denes nigdzie nie wyjedzie. Zabije go Ilka, nie godząc się na rozstanie, a ciało wrzuci do studni, którą będzie systematycznie zasypywać kamieniami. Niczego tu nie zdradzam, bo morderstwo dokonuje się na początku powieści, dopiero potem poznajemy historię ich romansu, historię rodziny, mroczne tajemnice z przeszłości. Zbrodnia w tym świecie nie jest niczym nadzwyczajnym, zdarza się, a potem jest głęboko skrywana. Mamy tu wyraźną aluzję do Dostojewskiego, do jego "Idioty". Tak jak w tamtej powieści Rogożyn dziwił się, że tak mało krwi wypłynęło, kiedy wbił nóż w pierś Nastazji, tak tu temu samemu dziwi się Ilka, kiedy wbije nożyczki w pierś Denesa. Dalsza część powieści to obraz szaleństwa, w które stopniowo popada młoda kobieta. Dzieje się tak  pod wpływem wyrzutów sumienia, a może bardziej tęsknoty za Denesem. Pewnie nie bez znaczenia jest też poczucie, że w jej życiu nic się nie zmieni. Odtąd monotonnie będą upływać dni, powtarzać się będzie ten sam odwieczny rytuał pracy i obowiązków. A Ilka marzy o odmianie, o wyjeździe, o innym świecie. Ale tego zrealizować nie potrafi. Zazdrości wujowi, który spędził młodość na hulankach w wielkim świecie. Ale i on nie jest człowiekiem szczęśliwym. Ilka w swoim szaleństwie coraz bardziej odgradza się od świata. Zawsze była osobna, ale teraz  postronnym jej dziwne zachowanie zdaje się dziwactwem.

Czy Ilka budzi sympatię? Mojej raczej nie. To kobieta bezwzględna, zdecydowanie sięgająca po swoje niezależnie od okoliczności. Kiedy pierwszy raz prześpi się w swoim domu z Denesem, zrobi to, mimo że w pokoju obok umiera jej matka. Potem, po zabójstwie Denesa będzie prowadziła cyniczną grę z jego żoną, Mari. Z drugiej strony jest nieszczęśliwa, naznaczona ciemną przeszłością.

T

"Dudni kamień, dudni ..." to powieść mroczna, niełatwa w lekturze, nie da się jej pochłonąć szybko. Raczej studium ludzkiego losu, mrocznego człowieczego wnętrza niż romans. Nie żałuję, że przeczytałam, tkwi we mnie cały czas, chociaż chyba nie należy do tych powieści, do których chciałabym kiedyś powrócić. Zdecydowanie wolę Transylwanię Schlattnera.   

"Kobiety bez mężczyzn", poetycko-symboliczne kino z Iranu.

Dawno nie byłam w kinie, jakoś nic nie kusiło tak bardzo, aby iść. Ale zapowiedzi na najbliższy czas są obiecujące, więc mam nadzieję, że znowu będę mogła wybrać się za tydzień, jak lubię. A teraz do rzeczy. Nie mogłam oczywiście przeoczyć filmu irańskiego. "Kobiety bez mężczyzn", produkcja austriacko-niemiecko-francuska, jest filmowym debiutem Shirin Neshet. To mieszanka kina kobiecego i politycznego, realistycznego i poetycko-onirycznego. Wiele tu symboliki niełatwej do odczytania, wiele zdarzeń, które trudno zrozumieć. I chociaż film nakręcony został za europejskie pieniądze, więc pewnie dla widza międzynarodowego, to wydaje mi się, że nie wszystkie niuanse jesteśmy w stanie wychwycić. Ale jeśli ktoś lubi wyjść poza europejską czy amerykańską perspektywę, film powinien zobaczyć. To opowieść o czterech kobietach osadzona w roku 1953, kiedy Iranem wstrząsały polityczne niepokoje. Ciąg dalszy dla tych, którzy byli już w kinie.

Od razu muszę powiedzieć, że wolę inne irańskie filmy, które ostatnio widziałam (pisałam o nich na blogu), ale mimo zastrzeżeń nie żałuję, że go obejrzałam.

Moim zdaniem jest tu trochę wszystkiego a za dużo: i historia czterech kobiet, i polityka, która początkowo na uboczu stopniowo staje się być może głównym tematem filmu. Że jest ważna, świadczy dedykacja zamieszczona na końcu: dla wszystkich walczących o wolność od 1906 roku do zielonej rewolucji w 2009. Tak jakby reżyserka nie umiała się zdecydować, jaki film ma nakręcić albo, po zielonej rewolucji, chciała koniecznie zaznaczyc swoje stanowisko i w tej sprawie. Pewnie można by zrobić taki film i niczemu by to nie przeszkadzało, gdyby trzymać się tylko konwencji realistycznej. Tu dochodzi jeszcze warstwa poetycka, oniryczna czy surrealistyczna i to powoduje chaos. Razi też naiwna deklaratywność. Takie są komentarze wypowiadane na początku i na końcu przez jedną z bohaterek, Munis. To moje zastrzeżenia główne. Ale film mimo wszystko obejrzałam z zainteresowaniem. Dlaczego? O tym dalej.

Mamy tu portret czterech kobiet, które czują się nieszczęśliwe i w różny sposób dorastają do wolności.

Jest trzydziestoletnia Munis mieszkająca z bratem, który chce ją wydać za mąż, a ona wcale nie pragnie aranżowanego małżeństwa i ucieka w śmierć dającą wyzwolenie. Dopiero wtedy może zająć się nie tylko sobą, ale poszukiwaniem wolności  pojętej szerzej. Towarzyszy zwolennikom premiera, który chce uniezależnić kraj od wpływów amerykańskich i brytyjskich (Zainteresowanych odsyłam do świetnej książki Marka Kęskawca "Czwarty pożar Teheranu", o której tu pisałam.) To jej oczami patrzymy na demonstracje rozlewające się po ulicach Teheranu. Te partie filmu zrobione są w konwencji dokumentu a może czarno-białego kina lat pięćdziesiątych, robią wrażenie kręconych w dekoracjach, sztucznych, trochę teatralnych i dlatego mimo pozorów realizmu i one są jakoś odrealnione. Munis pragnie wolności, ale szybko przekonuje się, że droga do niej prowadzi przez przemoc. Pewnie dlatego z czułością pochyla się nad zamordowanym reżimowym żołnierzem (może słuszniej byłoby powiedzieć: w służbie reżimu, bo jakie ma poglądy, nie wiadomo; po prostu wykonuje rozkazy).

Jest jej przyjaciółka Faeze, przeciwieństwo Munis. Chodzi w burce i marzy o mężu, nie rozumie zainteresowania polityką. Chce być żoną, mieć rodzinę, jest nieszczęśliwie zakochana w bracie Munis. Ale i ona, kiedy zostanie zgwałcona przez przypadkowych mężczyzn, powoli się zmieni. Zrzuci zasłonę, a kiedy Abbas zaproponuje jej, aby została jego drugą żoną, wzgardliwie odrzuci jego propozycję. Nie chce byc drugą, a potem może i trzecią żoną.

Jest wreszcie Zarin, najbardziej tajemnicza z kobiet. Młoda, piękna prostytutka wykorzystywana przez mężczyzn. I ona ucieknie, ale nie będzie umiała zapomnieć o przeszłości. Czy nie wie, co ma dalej zrobić ze swoim życiem? Czy tak głęboko zraniona nie potrafi się odnaleźć? Czy nie ma możliwości, aby zacząć wszystko od nowa? Czy i jej dopiero śmierć przyniesie zapomnienie i ostateczną wolność?

Wreszcie ostatnia z kobiet, pięćdziesięcioletnia Zinat, żona wysoko postawionego wojskowego. I ona też ucieka od swojego dotychczasowego życia: od męża (najprawdopodobniej despoty), od miasta, od polityki. Pragnie odnaleźć dawną siebie: wrócić do śpiewu, do poezji, chyba do miłości sprzed lat (to pod wpływem dawnego ukochanego zmienia swoje życie). Azyl znajduje w tajemniczym domu i onirycznym ogrodzie nazywanym  sadem. To tu rozgrywa się większość odrealnionych, symbolicznych scen. To tu szuka zapomnienia Zarin, to tu Munis przyprowadza zgwałconą przyjaciółkę. To przez ten sad płynie strumień, który oczyszcza.  Ale nawet to miejsce, pięknie, malarsko fotografowane, nie przynosi wszystkim szczęścia. Tu też wdzierają się żołnierze szacha, tropiąc politycznych przeciwników. Czy kobieta nie może być wolna w zniewolonym kraju? Czy ucieczka w sztukę to pozorna wolność, jeśli wolności nie ma wokół? Takie pytania stawia reżyserka, tak odczytuję jej intencje.

Mężczyźni w tym filmie pokazywani są w czarnych barwach. Właściwie wszyscy wykorzystują i zniewalają kobiety, traktują je przedmiotowo. Taki jest Abbas, brat Munis. Tak traktuje swoją siostrę, a potem Faeze. Tacy są gwalciciele. Podobnie klienci korzystający z usług Zarin. Również mąż Zinat. Nawet jej dawny ukochany to postać niezbyt sympatyczna. Ma do niej pretensje, że na niego nie czekała, kiedy wyjechał do Europy. Daje jej nadzieję, a kiedy ona, być może dla niego, rzuca męża, znajduje sobie angielską narzeczoną. I tylko tajemniczy właściciel, a może opiekun, sadu i domu jest inny. Ma łagodne oblicze i czuwa, pomaga. Ale to postać symboliczna. Kim tak naprawdę jest?

Takich symboli czy tajemniczych, fantasmagorycznych scen jest w tym filmie bardzo dużo. Symboliczna jest pusta,długa droga, którą przemierzają kobiety z Teheranu do otoczonego murem sadu. Symboliczny jest ogród, strumień i okolica. Wreszcie Munis, która po samobójczej śmierci rzuca się w wir politycznych zdarzeń. Mam z tym filmem kłopot. Takie tu nagromadzenie symbolicznych scen, że gdzieś gubią się emocje. Owszem, jest pięknie fotografowany, wiele kadrów przypomina obrazy, doceniam to wszystko, ale pozostaję obojętna. A przecież los tych czterech kobiet mógłby mnie poruszyć.  




"Linia zanurzenia", czyli jeszcze raz Jean Hatzfeld.

Poszłam za ciosem i pod wływem lektury "Strategii antylop"  od razu kupiłam wydaną właśnie powieść Jeana Hatzfelda "Linia zanurzenia" (Biblioteka Gazety Wyborczej 2010). Napisał ją pomiędzy drugą a trzecią częścią trylogii rwandyjskiej (więcej informacji w poprzednim wpisie). Jest to powieść skromna (tylko dwieście stron) i oszczędna. Przez oszczędność rozumiem niezbyt rozbudowaną narrację, sporą ilość dialogów, zaledwie naszkicowanie miejsc akcji i postaci. Więcej dzieje się tu pomiędzy niż w. Czy to wada czy zaleta zależy od upodobań. Ja jestem miłośniczką powieści solidnych,a grubych z mięsistą narracją, jednak mimo to książkę francuskiego reportera przeczytałam z dużym zainteresowaniem. Słowo przyjemność nie byłoby tu może na miejscu ze względu na poważny i smutny temat. Powieść powinna zainteresować miłośników literatury faktu, ponieważ stanowi swoisty komentarz do pracy reportera wojennego.

Akcja toczy się w Paryżu, gdzie właśnie wraca z reporterskiej misji w Czeczenii Frederic. Obserwujemy go na lotnisku, kiedy czeka na  bagaż. Od razu udaje się do paryskiego mieszkania swojej węgierskiej przyjaciółki Emese, z którą dzieli życie już od wielu lat. Podjął jakąś ważną decyzję, którą chce jej przekazać, ale stale nie znajduje odpowiedniej okazji. Jaką? Tego dowiemy się znacznie później. Czas w Paryżu upływa mu na pracy w redakcji i spotkaniach z liczną reporteską i fotoreporterską bracią. Plotkują, dyskutują, snują łączące ich wspomnienia z różnych miejsc, w których skrzyżowały się ich zawodowe losy. Oczywiście te miejsca związane są z konfliktami zbrojnymi, bo wszyscy oni to reporterzy wojenni. Tylko Emese nie chce rozmawiać z Fredericiem o jego pracy. Ona wiedzie spokojne, pracowite życie, o jakim marzyła przed laty, kiedy mieszkała gdzieś na prowincji  komunistycznych Węgier. Jej świat to praca tłumaczki i redaktorki, ciekawe spotkania zawodowe, kotka, eleganckie mieszkanie w ładnej dzielnicy Paryża, przyjaciele, sztuka, lekcje salsy, knajpki, dobre wino i dobre jedzenie, no i Frederic. Brzmi banalnie, ale pomimo tej zwyczajności Emese nie wydaje się osobą płytką. Pamiętajmy, skąd przybyła i o czym marzyła. Weźmy pod uwagę, że wszystko zawdzięcza sobie i swojej determinacji.

Jakże odmienny jest jego świat. Poznajemy go ze wspomnień, które od czasu do czasu snuje, i z mejli otrzymywanych od przyjaciół z Vukovaru czy Jerozolimy. Wojna zdaje się być żywiołem Frederica. Dlaczego? I o tym właśnie jest powieść Hatzfelda. Wbrew pozorom nie ma w jego pracy wzniosłych pobudek, nie o zbawianie świata tu chodzi, nie o informowanie opinii publicznej Zachodu o okropnościach wojny. Uwaga tej opinii na pstrym koniu jeździ i nigdy nie wiadomo, w którym momencie konfliktu zainteresuje się nim i będzie współczuła jego ofiarom. Za tym współczuciem oczywiście nic więcej nie pójdzie, bo i co miałoby pójść? Po jakimś czasie wszyscy zapomną, a ludzie będą zabijali się dalej lub próbowali ułożyć sobie życie na zgliszczach, ale to tym bardziej niewielu zainteresuje.

Wróćmy jednak do Frederica. Czego szuka na wojnie? Przygody, a może raczej odmiany, ucieczki od zwyczajnego, mieszczańskiego życia w Paryżu. Los reportera wojennego to z jednej strony przebywanie na froncie, ale i gdzieś na jego tyłach, w hotelach, nierzadko wytwornych. To spotkania z reporterami całego świata i z miejscowymi. Czasem takie spotkania przeradzają się w trwalsze więzi, czego dowodem mejlowa korespondencja czy przyjaźń z synem czeczeńskiej tłumaczki. Reporter jest kimś pomiędzy, ma wszystko: przygodę, emocje, stałe dzianie się i jednocześnie swój bezpieczny, zachodni świat, do którego w każdej chwili może wrócić i w nim pozostać. On ma wybór, ludzie, z którymi przebywa i o których pisze tego wyboru nie mają. Nie można jednak zapominać, że ta praca bywa niebezpieczna. Śmierć może być jej częścią. Ale smierć czyha też na himalaistów, na uprawiających sporty ekstremalne i na wielu innych. I oni też szukają ucieczki od codzienności.

Na tym polega konflikt między Fredericiem i jego ukochaną, konflikt, który toczy się gdzieś podskórnie. Tylko raz Emese wybuchnie i zarzuci mu, że postawił się w roli bezpiecznego obserwatora, a tak naprawdę niewiele wie na ten temat. To jej dziadek walczył na froncie wschodnim, to jej ojciec brał udział w węgierskim powstaniu w 1956. I chociaż ona sama wojny nie doświadczyła, to odczuła jej bliskość, także geograficzną, wszak Vukovar, o którym tyle się tu mówi, jest o wiele bliżej Węgier niż Paryża. A Frederic nie chce dokonać wyboru między pracą a miłością, pragnie jednego i drugiego.

Powieść Hatzfelda owiana jest melancholią i smutkiem. Autor odziera czytelnika ze szlachetnych złudzeń. Dzięki spotkaniu, o którym pisałam w poprzednim wpisie, wiem, że poglądy na pracę reportera, które tu wykłada, są w dużym stopniu jego własnymi, co nie znaczy, że to powieść autobiograficzna. Jak sam powiedział, nie wie, ile w nim z Frederica.

W tej melancholinej, oszczędnej powieści dostajemy i wojnę, i miłość, i utratę.


"Strategia antylop" Jeana Hatzfelda. O książce i spotkaniu.

Ten wpis będzie o tyle nietypowy, że tym razem nie tylko przeczytałam książkę, ale miałam też okazję uczestniczyć w bardzo ciekawym spotkaniu z jej autorem. Tak więc to, co przeczytałam i to, co usłyszałam trochę się wymieszało. Myślę jednak, że niczemu to nie przeszkadza, przeciwnie.

A zaczęło się wszystko kilka miesięcy temu, kiedy to w Dużym Formacie znalazłam krótki wywiad z Hatzfeldem. Wiedza, którą z niego wyniosłam, wstrząsnęła mną. Niby coś tam słyszałam o masakrze w Rwandzie. Tutsi, Hutu, jakieś straszne rzezie i okrucieństwa, ale na dobrą sprawę nie bardzo nawet pamiętałam, kto kogo wymordował. Tyle lat już od tamtych wydarzeń upłynęło, świat zdążył o nich zapomnieć, stale dzieje się coś niewyobrażalnego. Potem przeczytałam "Heban" Kapuścińskiego, który w swojej książce poświęca tym wydarzeniom rozdział, jeszcze później w Wysokich Obcasach natknęłam się na wywiad z mieszkającą w Paryżu Tutsi, której prawie cała rodzina zginęła w rzezi, a ona dzięki wyjazdowi na studia uniknęła tego losu, a teraz zajmuje się naukowo tymi wydarzeniami, porównując je do Holokaustu. O tym wszystkim nie mogłam zapomnieć, więc kiedy książka Hatzfelda ukazała się w Polsce, oczywiście ją kupiłam.

Teraz trochę porządku. Ludobójstwo, o którym mowa, zdarzyło się w roku 1994. Zamieszkujący Rwandę Hutu w ciągu trzech miesięcy wymordowali około osiemset tysięcy Tutsich, również mieszkańców tych samych ziem. Robili to w sposób planowy, zorganizowany i przemyślany. Cel był jeden: zlikwidować Tutsich. Kiedy dziennikarze zjechali do Rwandy, zobaczyli Hutu uciekających do Konga w obawie przed zemstą i to ich początkowo uznano za ofiary. Hatzfeld zjawił się tam właśnie wtedy, aby relacjonować to, co się dzieje, dla swojej gazety. Obserwował, pisał, aż po jakimś czasie, jak wszyscy, wrócił do domu, do Paryża. Świat powoli zapominał o Rwandzie. Hatzfeld czytał, zastanawiał się i doszedł do wniosku, że uległ wraz z resztą reporterskiej braci złudzeniu. To Tutsi byli ofiarami zaplanowanego ludobójstwa. Po trzech latach wrócił tam, zamieszkał w wiosce Nayamata i próbował rozmawiać z ocaleńcami. Nie było to łatwe, bo ludzie ocaleni z ludobójstwa na ogół nie chcą mówić o swoich przeżyciach. Chodzi nie tylko o to, że pragną zapomnieć. Po prostu wstydzą się poniżenia, upokorzenia, zezwierzęcenia, brudu, wszy, nagości. Poza tym mają klopot z pamięcią o tym, co przeżyli. Nie wiedzą, co jest prawdą, a co im się tylko wydaje. Boją się, że nie pamiętają wszystkiego. Po jakimś czasie udało mu się nawiązać kontakt z kilkunastoma Tutsi i w ten sposób powstała książka pierwsza "Nagość życia. Opowieści z bagien Ruandy." (Czarne wyda ją w 2011). W sumie spędził tam dziesięć lat z przerwami na Paryż i napisał jeszcze dwie książki: "Sezon maczet" (również wyjdzie w 2011), czyli rozmowy z kilkunastoma oprawcami, Hutu, i "Strategię antylop", ostatnią część rwandyjskiej trylogii (Czarne 2010; wiosną otrzymała, po raz pierwszy przyznaną, Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki; swoją drogą nie rozumiem strategii wydawnictwa, które najpierw wydaje część ostatnią).

"Startegia antylop" to opowieść o tym, jak muszą żyć obok siebie w wioskach Rwandy ofiary i kaci, ocaleńcy - Tutsi i mordercy - Hutu. To rozmowy z mieszkańcami tej samej wioski Nayamata, sąsiadami. Jedni w 1994 roku ukrywali się w pobliskich bagnach (celowo używam zaimka w a nie na) lub w lasach porastających pobliską górę Kayumbę. Drudzy codziennie rano wychodzili z maczetami i przez kilkanaście godzin (z przerwą na obiad) polowali na swoich sąsiadów Tutsi, aby dosięgnąć ich  maczetą i ściąć. Wieczorem wracali do swoich domów, do żon i dzieci, jedli kolację, bawili się, śmiali, żartowali, kochali. Słowem żyli normalnie. Zabijanie stało się ich pracą. Pamiętam, że kiedy kilkanaście miesięcy temu przeczytałam wywiad z Hatzfeldem, to właśnie zrobiło na mnie takie wstrząsające wrażenie: codzienne wychodzenie na polowania na ludzi, od ósmej do siedemnastej, z przerwą na obiad (w Naymacie rzezie trwały siedem tygodni). Dlaczego są na wolności? Dlaczego nie siedzą w więzieniach? Początkowo tak było, myśleli, że zostaną tam do końca swoich dni, ale przyszła amnestia i w więzieniach zostali tylko ci, którzy byli strategami i ideologicznymi planistami ludobójstwa oraz wielokrotni zabójcy. Pozostałych wypuszczono, bo nie sposób skazać wszystkich (dla tej ilości skazanych brakuje sędziów, sądów itd.), poza tym ktoś musi uprawiać ziemię. Rwanda to mały kraj, brakowało ludzi. Wymyślono więc politykę pojednania (wspólnie z ludźmi Zachodu). Wypuszczeni na wolność Hutu trafiali najpierw do obozów przejściowych, gdzie uczono ich, jak mają się zachowywać wobec ocalonych, jak reagować na możliwe zaczepki czy akty nienawiści. I tak wrócili do swoich wiosek i żyją obok tych, których kiedyś ścigali, na ulicach mijają tych, którym zamordowali rodzinę. Obie strony zostały zmuszone do udawania, że da się tak egzystować obok siebie. Proces, który w Europie trwał kilkadziesiąt lat, tu musiał dokonać się w ciągu kilku. Oczywiście prawdziwe pojednanie się nie dokonało, bo nie mogło. Wszyscy udają, próbują, bo nie mają wyjścia. Nie ma jednak mowy o prawdziwym wybaczeniu, zapomnieniu i pojednaniu. Bohaterowie książki Hatzfelda rozumieją, że tak trzeba, ale jest to dla nich, dla ocaleńców Tutsi, źródłem ciągłego bólu. Jak można zapomnieć, jak można żyć, skoro twój oprawca mieszka obok ciebie? Wielu nie potrafi wyzbyć się lęku. Mówią, że skoro raz się zdarzyło, może zdarzyć się ponownie. Czytając książkę, miałam nieodparte wrażenie, że to Hutu wchodzą w role ofiar. To z nimi trzeba się cackać, nie można ich urazić, trzeba pomóc wrócić do normalnego życia, dobrocią i wyrozumiałością przywrócić społeczeństwu. Z bólem Tutsi nikt się aż tak nie liczy, skoro skazuje się ich na życie obok morderców. Czy było inne wyjście? Jeśli zdecydowano się na wypuszczenie ich z więzień, to pewnie nie. Rwanda to niewielki kraj (proszę spojrzeć na mapę), więc jak ich rozdzielić?

Świadomość, jak niewiele można zrobić, jest przygnębiająca. Podobnie refleksja, że trudno takim zdarzeniom zapobiec, a kiedy już do nich dochodzi, przerwać. Co jakiś czas w jakimś zakątku świata ludzie fundują sobie masakrę. I mimo że potem, kiedy wszystko zostaje opisane, osądzone, zagojone, obiecujemy sobie, że nigdy więcej, że będziemy mądrzejsi, że nie dopuścimy, że nie damy się porwać nienawiści, to po jakimś czasie gdzieś historia się powtarza. Hatzfeld mówi i pisze o tym, że zobaczyć coś, przeczytać o czymś, dowiedzieć się nie jest tym samym, co zrozumieć i przyjąć do wiadomości. A dopiero wtedy można zacząć działać. W ten sposób tłumaczy bierność świata, który nie przyszedł z pomocą Tutsim. Nie przyszedł, bo nie uwierzył, nie przyjął do świadomości, że takie okrucieństwo jest możliwe. Podobnie było w czasie Holocaustu. Długo nie dawano wiary w to, co działo się w Auschwitz czy w innych obozach zagłady. Początkowo buntowałam się przeciw takiemu stawianiu sprawy, ale kiedy zastanowić się nad tym, to niestety przychodzi stwierdzić, że rację ma autor. Podobnie poczułam rozczarowanie, kiedy Hatzfeld powiedział, że swoich książek nie napisał, aby interweniować, ale po prostu z potrzeby pisania. Naiwnym jest myślenie, że książka coś zmieni. Może jedynie pokazać tym, którzy zechcą ją przeczytać, świat, jakiego nie znają. Patrz drogi czytelniku: oto w Rwandzie w 1994 sąsiedzi wymordowali sąsiadów, oto teraz muszą żyć obok siebie, robiąc dobrą minę do złej gry. I ty, drogi czytelniku, i ja, autor tej książki, nic nie możemy zrobić. Niestety nie mamy też gwarancji, że coś takiego się nie powtórzy i to niekoniecznie gdzieś w odległej Afryce (patrz Bośnia). Po zastanowieniu i ta argumentacja mnie przekonała.

Rozpędziłam się, więc na koniec jeszcze o tym, co zrobiło na mnie wrażenie (przygnębiające).

Banalność zła. Hatzfeld mówi i pisze o tym, że oprawcy, z którymi rozmawiał to grzeczni, uprzejmi, normalni ludzie, zwykli sąsiedzi. Tacy, o których nieraz się mówi, że nigdy nie spodziewalibyśmy się po nich, że są zdolni do niewyobrażalnego okrucieństwa. Jak w człowieku rodzi się bestia? I czy każdy bestią może zostać? Ja też? Co bym zrobiła? Milczała, jak żony wykonujących swoją morderczą dniówkę Hutu? Plądrowała domy opuszczone przez Tutsich ukrywających się w bagnach lub lasach Kayumby? Żadna z tych kobiet głośno się nie buntowała, najwyżej niektóre same przed sobą przyznawały, że to, co się dzieje, im się nie podoba. Ale nie zrobiły nic. Bały się swoich mężów?

Świadectwa ocalonych. Szczególnie przejmujące są opowieści tych kilku osób, które ocalały z masakry w lasach Kayumby. Z sześciu tysięcy, które się tam skryły ocalało dwadzieścia osób i niektóre z nich opowiadają, jak całymi dniami uciekały przed ostrzami maczet, jak gromadziły się w kilkuosobowych grupach, jaką startegię przyjmowały, jak spędzały noce (jedyne chwile wytchnienia), o czym myślały. Wstrząsające, podobnie jak opowieści ocalonych z bagien.

I ostatnia sprawa. Co uderza w opowieściach ocalonych Tutsi i wypuszczonych na wolnośc Hutu? To że wszystko zmieniło się na gorsze, w każdym wymiarze, także tym osobistym. Dawniej żyło się lepiej. Wielu z nich miało sporo ziemi, pozycję, jakieś urzędnicze czy inne posady. Teraz wszystko trzeba zaczynać od nowa ze świadomością, że nie zdąży się już osiągnąć tego, co  kiedyś. Z urzędnika w garniturze stało się rolnikiem ciężko pracującym na kawałku ziemi. Wygodny dom trzeba było zamienić na glinianą lepiankę. I wzajemna nieufność, udawanie, że życie wraca do normy (i na powierzchni tak jest: ludzie pracują, uczą się, kochają, spotykają w knajpach, rozmawiają), no i świadomość, że wszystko może sie powtórzyć. Więc dlaczego i po co?

P.S. W listopadzie Czarne ma wydać książkę Wojciecha Tochmana o Rwandzie. Ciekawa jestem, co napisał po Hatzfeldzie.


Popularne posty