Mariusz Zawadzki "Nowy wspaniały Irak"

Obalenie Saddama Husajna. Amerykańska inwazja. Kurdowie. Zamachy. Porwania. Fiasko amerykańskiej polityki. Próba demokratyzacji. Śmierć Waldemara Milewicza. Wycofanie wojsk. Więzienie Abu Ghraib. Wojna irańsko-iracka. Broń chemiczna. Polski kontyngent. Dyskusja wokół inwazji. Wojna w Zatoce Perskiej. Tyle wiedziałam o najnowszej historii Iraku (kolejność przypadkowa). A im więcej czasu upływało od wkroczenia amerykańskiej armii i obalenia Saddama Husajna, tym mniej. Wiadomo, z czasem zainteresowanie słabnie. Tyle mi wystarczało. Bardziej interesowały mnie inne zapalne punkty na mapie świata. Prawdę mówiąc, nie miałam ochoty wchodzić w Irak głębiej. Dopiero zeszłoroczna nominacja dla książki Mariusza Zawadzkiego "Nowy wspaniały Irak" (W.A.B. 2012) do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego sprawiła, że zaczęłam myśleć o przeczytaniu tego zbioru reportaży i zainteresowaniu się tematem. Jak widać, trochę wody jeszcze upłynęło, zanim po książkę sięgnęłam. Lepiej jednak późno niż wcale.

Reportaże Zawadzkiego mają kilka zalet. Najważniejsza jest oczywiście poznawcza. Dzięki niej te wszystkie hasła, które w dość dowolnej kolejności wypisałam na początku mojej notki, ożyły, wypełniły się treścią. Tematem książki jest amerykańska inwazja na Irak. Autor towarzyszy jej od początku do mniej więcej 2010 roku (od tamtej pory niewiele się w Iraku zmieniło, bomby jak wybuchały, tak wybuchają). Kiedy trzeba, sięga do przeszłości, nawet tej najdawniejszej z czasów najazdów mongolskich. Czytelnik dostaje zatem dawkę wiadomości historycznych, informację o przyczynach współczesnych kłopotów, których korzenie sięgają jeszcze czasów pierwszej wojny, wkroczeniu Amerykanów i o tym, co nastąpiło potem. Ale jest i druga zaleta. Książka została znakomicie napisana. Zawadzki-reporter nie chowa się, przeciwnie, jest stale obecny, często na pierwszym planie. Opowiada o swoich licznych reporterskich wizytach w Iraku w konwencji przygodowej, często wręcz sensacyjnej. Wyprawa do Basry, angielskiej strefy, gdzie miało być spokojnie i sielankowo, a było jeszcze gorzej niż w Bagdadzie. Kupowanie rakiety przeciwlotniczej. Wojskowa akcja przeciwko Al-Kaidzie w prowincji Anbar, w której brał udział jako reporter wojenny. Próby dostania się z lotniska do miasta szosą-pułapką, na której poluje się na cudzoziemców. Szukanie noclegów. Wybuch bomby pod kołami wozu bojowego, którym jechał. Ale chyba najlepszy kawałek to opowieść o próbie dotarcia do kurdyjskich partyzantów (chodzi o Kurdów tureckich, którzy skryli się w niedostępnych górach Kandil w irackim Kurdystanie). Nie ma co ukrywać, wielokrotnie zaglądał śmierci w oczy, a to, że ze swych rozlicznych przygód wyszedł obronną ręką, zakrawa niemal na cud (oczywiście nie mam pewności, czy autor nieco nie podkolorowuje swoich opowieści). To wszystko sprawia, że książkę Zawadzkiego czyta się niczym powieść przygodową, taką chłopacką. Do pozornie lekkiego tonu opowieści przyczynia się jeszcze ironia, którą autor hojnie szafuje. Już przecież tytuł jest ironiczny, a książka aż roi się od celnych, ironicznych zdań, które są znakomitymi puentami. Oto próbki:

"Dawało to nadzieję na uspokojenie, ponieważ w wielu dzielnicach nie został już nikt do zamordowania."

"Amerykanie przypomnieli sobie, że mury nie tylko chronią przed wybuchami, ale również znakomicie dzielą."

Ale ten lekki ton, ta opowieść o chłopackich przygodach to jednak tylko pozory. Zza nich wyłania się przecież obraz potworny. Obraz kraju, w którym dzięki Amerykanom i ich sojusznikom po obaleniu krwawego dyktatora miała szybko i łatwo zapanować demokracja, miał powstać ten tytułowy nowy wspaniały Irak, a powstało państwo upadłe. Zamiast raju jest piekło. Bagdad  tętniący życiem, pełen knajpek i kafejek, jaki Zawadzki pamięta z czasów swojej pierwszej wizyty, po kilku miesiącach zmienił się w poprzegradzaną murami pustynię, gdzie stale wybuchają bomby i samochody pułapki, sunniccy bojownicy wysadzają się w powietrze, nie ma prądu, benzyny, szyici walczą z sunnitami, porywając się wzajemnie, a ulubionym sposobem egzekucji jest odcinanie głowy nożem. To i tak lepsze niż egzekucje wykonywane w okolicach Mosulu. Tam wrogów przewiercano wiertarką, w kilku miejscach, zaczynając od kończyn. I tak jest w całym kraju. Terror, walki sunnitów z szyitami, porwania, zamachy, rebelie, Al-Kaida, setki tysięcy ofiar. I w tym wszystkim naiwni w swej prostocie Amerykanie, którzy usiłują wprowadzać demokrację i przekazywać odpowiedzialność za kraj Irakijczykom. Amerykanie zamknięci w swoich pilnie strzeżonych bazach, poruszający się uzbrojonymi po zęby, opancerzonymi bojowymi wozami. Ich bezradna działalność zakrawa na kpinę. Zawadzki pisze też o kulisach międzynarodowej wielkiej polityki, tej współczesnej, i tej sprzed stu lat. W sposób prosty i przystępny pokazuje historię inwazji na Irak i wylicza błędy Amerykanów, którzy bardzo szybko roztrwonili początkowy entuzjazm Irakijczyków (przynajmniej szyitów, bo sunnici trwali przy Saddamie) i niechcący przyczynili się do tego, że w Iraku rozpętało się piekło. Ale w tym morzu beznadziei zdarzają się cuda. A największym z nich jest iracki Kurdystan. Państwo w państwie. Szczelnie odgrodzone od reszty kraju. Normalność w nienormalności. Rozdział o Kurdach czyta się jak bajkę.

To tyle. Po dokładniejsze informacje odsyłam do książki. Lektura obowiązkowa. A ja mam ochotę porównać ją z innym reportażem o Iraku autorstwa Pawła Smoleńskiego. A w maju Czarne wydaje "Nadciąga noc" Anthonego Shadida. Też o Iraku. No cóż, przeczytam na pewno.

"Pozycja dziecka"

Na co iść do kina? W tym tygodniu wybór był oczywisty, nie tylko dlatego, że bez wahania odrzuciłam "Witaj w klubie" (po "Sierpniu w hrabstwie Osage" i "Tajemnicy Filomeny" mam na jakiś czas dość filmów gładkich i przewidywalnych). Po prostu pojawił się nowy (nowy na naszych ekranach) rumuński film, "Pozycja dziecka" Calina Petera Netzera, kolejnego cudownego dziecka rumuńskiej kinematografii. Film, jak wspomniałam, nie jest już taki świeży, otrzymał Złotego Niedźwiedzia na zeszłorocznym festiwalu w Berlinie. Polecam bez wahania. Nieznających najnowszej rumuńskiej kinematografii, tej spod znaku Cristiana Mungiu, muszę jednak uprzedzić, że to kino na pewno nie dla masowego widza. Surowe, ascetyczne (w "Pozycji dziecka" właściwie nie ma muzyki, cisza aż dźwięczy z ekranu), niemal dokumentalne, werystyczne, gadane i poruszające nielekkie tematy. Bywa nieprzyjemne. Bohaterowie "Pozycji dziecka" to wprawdzie reprezentanci rumuńskiej klasy średniej, ale opowieść o nich jest równie przerażająca jak historia bohaterek "Prowincji", "Za wzgórzami" czy "4-ech miesięcy, 3-ech tygodni i 2-óch dni". Ale film Netzera to nie tylko kino społeczne, także, dla niektórych przede wszystkim, psychologiczne. Bo jest to opowieść o splątanej relacji matki i dorosłego syna. Jeśli ktoś gotowy jest na takie wyzwanie, niech koniecznie wybierze się do kina. A dla tych, którzy już byli, napisałam, jak zwykle, ciąg dalszy.

Kto widział przywołane we wstępie "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni", na pewno pamięta przytłaczającą atmosferę i przerażający obraz zniewolonego społeczeństwa w czasach Causescu. Przywołuję tamten film, od którego zaczęła się chyba kariera rumuńskiej kinematografii, bo przy wszystkich różnicach, dostrzegam w nim jedno podobieństwo do "Pozycji dziecka". Cóż z tego, że nie ma już krwawego dyktatora, cóż z tego, że czasy inne, niekomunistyczne, a Rumunia należy nawet do Unii. Otóż portret rumuńskiego społeczeństwa jest tu równie przygnębiający. Przyznam, że ta warstwa filmu wydała mi się najciekawsza, więc od niej zacznę. Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę na ekranie! A przecież mam prawo sądzić, że realia nie zostały wyssane z palca. I nie chodzi tylko o matkę, która jest gotowa zrobić wszystko, aby uchronić swojego dorosłego syna od kary za spowodowanie śmiertelnego wypadku. Podobnie postępuje jej siostra. Cornelia i Olga zachowują się na komisariacie jakby były u siebie. Policjantów zupełnie nie dziwi bezceremonialne, wręcz bezczelne, zachowanie obu kobiet. Niby protestują, ale przecież jakże nieśmiało. Protokół z przesłuchania zostanie zmieniony za ich, wcale nie cichym, przyzwoleniem. Przysługa za przysługę. Policjant nie zawaha się prosić Cornelię o pomoc w obejściu przepisów budowlanych. Świadek wypadku także nie jest zdziwiony prośbą matki. Do ustalenia zostaje tylko cena, za jaką zmieni zeznania, bo że się zgodzi, jest oczywiste. Kto ma pieniądze i pozycję, towarzyskie i biznesowe powiązania, odpowiednie znajomości, ten może wszystko. A przecież obie kobiety nie należą do jakiegoś szemranego środowiska. Jedna jest architektką wnętrz, druga, o ile dobrze pamiętam, lekarką. Obracają się w towarzystwie naukowców, prawników, lekarzy, artystów. One mogą wszystko, ale rodzina chłopca, który zginął przejechany przez Barbu, syna Cornelii, traktowana jest zupełnie inaczej. Nikt wokół nich nie skacze, nikt im nie pomaga. Bezradni i zrozpaczeni czekają na korytarzu komisariatu.

Druga warstwa filmu Netzera, dla krytyków chyba ważniejsza, to relacja zaborczej matki i niedojrzałego, bezwolnego syna. Cornelia chce nad Barbu sprawować kontrolę całkowitą. Film zaczyna się sceną zwierzeń. Kobieta żali się, że syn jej unika. Wypadek, który spowodował, daje jej okazję do odzyskania władzy nad nim. Będzie go nie tylko chronić od karnej odpowiedzialności, ale chce niepodzielnie panować nad jego życiem. Wyrwać z rąk innej kobiety, którą traktuje jak rywalkę. Jest jej małym, chociaż dorosłym, synkiem, za którego najchętniej podejmowałaby wszystkie decyzje. Żeby go ukoić, zrobi mu masaż pleców, niewiele brakuje, aby wykąpała go jak małe dziecko.

Ale Cornelia to nie jedyna silna kobieta w tym filmie. Podobna jest jej siostra, podobna cicha i pozornie wycofana Carmen, partnerka Barbu. Kiedy trzeba kobiety zjednoczą się, aby go ratować. To one są twarde, a mężczyźni bezwolni i słabi. Nieprzypadkowo pozostają na drugim planie. Barbu to niedojrzały trzydziestolatek. Nie potrafi i nie ma ochoty wziąć odpowiedzialności za swoje życie. Carmen oskarża go, że nie chce mieć dziecka. Nie stać go jednak na postawienie sprawy wprost, woli robić uniki. Kiedy spowoduje wypadek, pozwoli kobietom przejąć kontrolę nad wszystkim. Nie widać, aby miał wyrzuty sumienia, aby rozumiał, co zrobił, histerycznie skupia się na sobie, swoim bólu głowy, swoim cierpieniu. Oddaje stery matce, niech załatwi, co trzeba. Mam wrażenie, że, jak Felicjan Dulski, najchętniej wykrzyknąłby, a raczej powiedział cichym, płaczliwym głosikiem, dajcie mi święty spokój. Ale może jest dla niego jakaś nadzieja? W końcu nie zważając na protesty matki, chce stanąć twarzą w twarz z ojcem chłopca, którego zabił. Twardo domaga się, aby wypuściła go z samochodu. Co powie zrozpaczonemu mężczyźnie, kiedy się z nim spotka? Czyżby wreszcie zrozumiał, do jakiej tragedii doprowadził?. Jego łzy wydają się szczere.

Ludmiła Ulicka "Zielony namiot"

Tego mi było trzeba. Od czasu do czasu miło jest przeczytać grubą powieść, którą pochłania się jednym tchem. Dobrze napisaną, raczej tradycyjną, solidne rzemiosło, żaden eksperyment, ale jednocześnie niebłahą. Taki właśnie jest niedawno wydany "Zielony namiot" Ludmiły Ulickiej (Świat Książki 2013; przełożył Jerzy Redlich). Powieść środka, o jaką upominają się autorzy artykułu-manifestu "Alice Munro nie miałaby u nas szans" zamieszczonego jakiś czas temu w Gazecie Wyborczej. Ulicka to rosyjska pisarka urodzona w 1943 roku, autorka wielu powieści wydawanych także u nas. Nazwisko słyszałam, ale dotąd jakoś było nam nie po drodze. Zastanawiałam się, czy nie kupić jej poprzedniej powieści, która ukazała się także w Świecie Książki, "Daniel Stein, tłumacz", ale nie zrobiłam tego. Jednak kiedy przeczytałam o świeżo wydanym "Zielonym namiocie", od razu poczułam, że to coś dla mnie. I nie myliłam się.

Akcja tej rosyjskiej książki zaczyna się w latach pięćdziesiątych zeszłego wieku, jeszcze przed śmiercią Stalina, kończy w roku 1996, w noc śmierci Josifa Brodskiego. Początek jak porządnej, tradycyjnej powieści. Poznajemy trzech kilkunastoletnich chłopców, uczniów tej samej klasy jednej z moskiewskich szkół, Ilję, Sanię i Michę. Każdy pochodzi z innej rodziny, każdy ma za sobą inną przeszłość, ich losy bardzo różnie się potoczą, każdy pójdzie odmienną drogą. Jesteśmy świadkami zarania ich przyjaźni i domyślamy się, że w dalszej części będziemy śledzić ich losy. Po bożemu. Tak rzeczywiście jest, ale tylko do pewnego momentu. Nagle zaczynają się mieszać czas i bohaterowie. Historia traci swą linearność, niekiedy zaczyna bardziej przypominać zbiór opowiadań, aby w następnych rozdziałach znowu wejść w koleiny powieści. Pojawiają się nowi bohaterowie, niektórzy tylko na chwilę, mniej lub bardziej związani z trójką przyjaciół. Na pierwszy plan wysuwa się Ilja, na długo tracimy z oczu pozostałą dwójkę, ale wrócą, a wtedy powieść zyska tragiczną nutę. Autorka swobodnie żongluje ludzkimi losami, niektóre zamykając w jednym rozdziale-opowiadaniu. Ta swoboda dotyczy także czasu. Narrator nie raz nie dwa wybiega w przyszłość, uchylając rąbka tajemnicy. Najpierw ten zabieg dziwi, nawet irytuje, potem jednak czytelnik przyzwyczaja się i nadal towarzyszy mu miłe poczucie potoczystości. Właśnie dlatego nie waham się, mimo wszystko, nazwać powieści Ulickiej tradycyjną. Oczywiście nie sposób nie zadać sobie pytania, po co to wszystko. Otóż "Zielony namiot" jest wspomnieniem przeszłości, z której wybiera się swobodnie ludzi i zdarzenia, nie zważając na chronologię. To pamięć o czasach minionych. Tyle o formie, pora zająć się samą opowieścią, bo to ona jest jednak najważniejsza.

Kim są bohaterowie Ulickiej? To przede wszystkim inteligenci, artyści, naukowcy, wolne ptaki. Dysydenci zaangażowani w działalność konspiracyjną. Rozpowszechniają zakazaną literaturę, samizdat, niektórzy działają na rzecz obrony praw człowieka. Zachłystują się nowymi autorami i ideami. W powieści aż roi się od nazwisk pisarzy niegdyś w Związku Radzieckim zakazanych, Sołżenicyn, Pasternak, Brodski, Wysocki i wielu innych. Sporo na kartach książki fragmentów wierszy, które czytają bohaterowie. Ich życie bywa barwne, awanturnicze, czasem wręcz beztroskie, ale to tylko pozory. Muszą się zmagać z trudami codzienności (ciasne mieszkania, kłopoty finansowe, brak pracy), ale jeszcze gorsze są zmagania z KGB. Bywają śledzeni, prześladowani, stale mówi się o procesach politycznych, łagrach, przesłuchaniach. Atmosfera się zagęszcza, bohaterom towarzyszy lęk i niepewność jutra. Bywa, że schwytani w pułapkę muszą stanąć wobec moralnych wyborów. Różne decyzje podejmują. Wielu, nie mogąc udźwignąć paskudnej radzieckiej rzeczywistości, decyduje się na emigrację. Szczególnie Żydzi, którzy stale muszą mierzyć się z antysemityzmem. Autorka nie potępia swoich bohaterów, stara się ich zrozumieć.

Są w tej powieści momenty dużej urody (opowieść o beztroskiej wyprawie na Krym, o malarzu ukrywającym się na zabitej wsi czy o królu Arturze, eks marynarzu mieszkającym pod Moskwą), momenty wzruszające, skłaniające do zadumy (na przykład nad tym, jak często przypadek wywraca nasze życie na nice, albo nad tym, na ile jesteśmy odpowiedzialni za los innych), a wreszcie momenty chwytające za gardło, tragiczne. Kiedy czytamy o tym, jak pętla zaciska się na szyi niektórych bohaterów, jak nagle spadają na nich wszystkie nieszczęścia, jak się szamoczą z życiem, jak nie widzą wyjścia z sytuacji, jak popadają w depresję czy marazm, czujemy, że dotykamy spraw najważniejszych. Trzech przyjaciół, trzy różne losy. Nieco szalony, beztroski, trochę cyniczny, pragmatyczny Ilja, wolny ptak rozprowadzający samizdat. Wrażliwy, nieśmiały, tajemniczy artysta Sania bezwarunkowo oddany muzyce, wierny przyjaciel. I wreszcie mój ulubiony bohater, Micha, Żyd, sierota na garnuszku ubogiej ciotki, bez reszty gotów zaangażować się w coś, w co wierzy, czy to będzie praca z głuchoniemymi dziećmi, czy miłość, czy konspiracyjna działalność, czy pomoc drugiemu człowiekowi. Wierny przyjaźni, miłości i sprawie.

Dawno żadna powieść nie sprawiła mi takiej zwyczajnej, literackiej przyjemności. Na pewno sięgnę po inne książki Ulickiej, a wyszło ich w Polsce kilka.

PS W "Zielonym namiocie" pojawia się bardzo piękny i ciekawy wątek Tatarów Krymskich. Wspominam o tym, bo problem jakże aktualny.

Piotr Paziński "Ptasie ulice"

Poszłam za ciosem i bardzo szybko po przeczytaniu "Pensjonatu", który mnie zachwycił, zabrałam się za kolejną książkę Piotra Pazińskiego, "Ptasie ulice" (Nisza 2013). Kto czytał tamtą, wie, czego się spodziewać. Na razie Paziński pozostaje autorem jednego tematu. Wskrzesza świat do niedawna w publicznym dyskursie zapomniany, wymazany z powszechnej pamięci, świat polskich Żydów, a właściwie warszawskich. Robi to w charakterystycznym dla siebie stylu. To, co realne, miesza się z fantasmagorią. Nakładają się na siebie czasy i miejsca, ci, którzy jeszcze żyją współistnieją ze zmarłymi. Świat zaludniony przede wszystkim przez odchodzące pokolenie tych nielicznych Żydów, którzy ocaleli z Holokaustu i nie wybrali emigracji. Świat starych ludzi żyjących przeszłością. Wśród nich narrator, młodszy o dwa pokolenia, który jako człowiek dorosły we wspomnieniach wraca do dzieciństwa i usiłuje ten znikający świat odszukać, ocalić. Czy tego chce, czy nie czuje z nim więź. Ci starzy ludzie nie pozwalają mu odejść, ale i on tego nie chce. Niewiele w tej prozie dialogów, niewiele zdarzeń, głównie oniryczne lub melancholijne obrazy. Tyle krótkiego wprowadzenia. Kto chce wiedzieć więcej, może przeczytać moją notkę o "Pensjonacie"

Najnowsza książka Pazińskiego nie stanowi całości, składa się z czterech opowiadań. Pierwsze, "Kondukt", różni się od pozostałych. Tu narracja prowadzona jest w trzeciej osobie, w  pozostałych pojawia się narrator znany z "Pensjonatu", pojawiają się też inne postacie z tamtej książki, pani Tecia, doktor Kamińska, pan Abram, może jeszcze ktoś. Przyznam, że początkowo czułam się nieco rozczarowana. Dwa pierwsze opowiadania podobały mi się, ale nie aż tak bardzo jak "Pensjonat". Dlaczego? To kwestia subiektywna. Może dlatego, że zabrakło w nich tego pięknego, poetyckiego języka nasyconego metaforami, który tak zachwycił mnie w "Pensjonacie"? Może pierwsze nieco mnie znudziło? Zbyt monotonna wydała mi się wędrówka żałobnego konduktu po istniejącym i zarazem nieistniejącym cmentarzu. Z kolei drugie, "Staruszek", ledwie się zaczęło, zaraz się skończyło. Nie dało tego, co obiecywało. Jedno za długie, drugie za krótkie. Ale w dwóch następnych, "Manuskrypt Izaaka Feldwurma" i "Mieszkanie", odnalazłam klimat pierwszej książki (chociaż i tu język już nie tak poetycki). Jak wspomniałam, te odczucia, opinie to kwestia bardzo subiektywna. Dlaczego opowieść o tym, jak narrator krąży po niestniejącej Warszawie w poszukiwaniu tytułowego Izaaka jest bardziej interesująca od opowieści o kondukcie żałobników bez końca wędrujących po fantasmagorycznym cmentarzu? Albo opowieść o nocy spędzonej na czuwaniu przy zwłokach zmarłej w zagraconym, zaniedbanym przez starość mieszkaniu? Nie wiem.

W poprzedniej książce Paziński wskrzeszał ludzi, którzy odwiedzali tytułowy pensjonat, i swoje wspomnienia z dzieciństwa z nim związane. W "Ptasich ulicach" przede wszystkim wskrzesza nieistniejące, zapomniane miasto. Miasto, na którym wyrosło nowe, szczelnie przykrywając to, co było na tym miejscu dawniej. Tak skutecznie, że przeszłość wymazana została ze świadomości mieszkańców nowego. Podczas wędrówek, które narrator odbywa po północnych dzielnicach, jedno miesza się z drugim. Ale tylko na chwilę udaje się przywrócić tamto zapomniane miasto. A może to tylko ułuda? Trudno dotknąć przeszłości.

Jeszcze kilka zdań chciałabym poświęcić ostatniemu z opowiadań. To "Mieszkanie". Opowieść nie tylko o żydowskim świecie, ale i o samotnej starości. Czuwając przy zwłokach nieboszczki, narrator rozpamiętuje swoje wizyty u niej. Musi się zmierzyć z poczuciem ulgi, jakie odczuwał, kiedy czas spotkania dobiegał końca, z niezręcznym milczeniem, które jakże często między nimi zapadało, z niedostateczną uwagą, jaką dawał zmarłej. Jak w życiu.

"Co jest grane, Davis?"

Nareszcie amerykański film, który nie tylko mnie usatysfakcjonował, ale i pozwolił przejąć się losem bohatera, tytułowego Davisa. Nic dziwnego, wszak jego autorami są niezawodni bracia Coenowie. Nie będę udawać, że śledzę ich twórczość dokładnie, mam luki, nie wszystko widziałam, ale od jakiegoś czasu raczej nie opuszczam ich filmów. "Co jest grane, Davis?" przypomina "Poważnego człowieka". Nie jest ani tak absurdalny i śmieszny jak "Tajne przez poufne", ani tak bezwzględny w opisie świata jak "Fargo" czy "To nie jest kraj dla starych ludzi". To opowieść o codzienności, która przygniata. Kogo? Tytułowego Davisa usiłującego spełnić się w roli folkowego muzyka. Oczywiście opowiedziana w charakterystycznym dla Coenów stylu, dlatego znajdziemy tu groteskę, ironię, absurd. Film bywa śmieszny, ale dominują smutek i melancholia. Tyle we wstępie. A jeśli ktoś opowieść o Davisie już widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Czy historię o pechowcu Davisie należy brać na serio? Czy mam prawo przejmować się jego losem? Oceniać postępowanie? Może to tylko bajka i zabawa? Takie pytania zadawałam sobie, oglądając najnowszy film Coenów. Sposób filmowania sprawia, że świat zatrzymany w kadrze przypominał mi ilustracje starych książek dla dzieci. Ładny, nieco tajemniczy i dziwny. Aż roi się od groteskowych, przerysowanych postaci. Tacy są Gorfeinowie (to, ci, którym zgubił kota), tacy są ich goście, taki jest agent Davisa i jego sekretarka. Typy jakby żywcem wyjęte z jakiegoś panoptikum! Za tym idą oczywiście absurdalne sytuacje czy zabawne dialogi. To wszystko sprawia, że widz może poczuć się zdezorientowany, bo filmowa opowieść o Davisie została wzięta w nawias. Ale nie dajmy się zwieść. Czy Woodego Allena nie traktujemy poważnie? A przecież kręci śmieszne filmy. Podobnie jest z Coenami. Dlatego poświęcę trochę uwagi głównemu bohaterowi.

Przyznam, że historia Davisa przejmuje mnie ogromnym smutkiem. Oczywiście rację będą mieli ci, którzy powiedzą, że sam ściągnął sobie na głowę przynajmniej część kłopotów. Jest roztargniony (dlatego ucieka mu kot), bałaganiarski (tak traci licencję marynarza), myśli tylko o tym, co teraz (tak pozbawia się tantiem z piosenki, która nieoczekiwanie staje się przebojem). Zgodzę się też z tymi, którzy powiedzą, że jest nieodpowiedzialnym lekkoduchem. Romansuje z żoną przyjaciela. Jego związki z kobietami mają charakter przelotny. Nie chce wziąć odpowiedzialności za swoje życie. Bywa też obcesowy i niemiły, potrafi ludzi traktować z góry. Na to wszystko zgoda. Ale już raczej nie przyklasnę tym, którzy twierdzą, że wszystkich wykorzystuje. To prawda, że sypia u znajomych, korzystając z ich gościnności albo na siłę się do nich wpraszając. Robi tak jednak dlatego, że dramatycznie brakuje mu pieniędzy. Davis jest folkowym muzykiem. Marzy o śpiewaniu, występach, nie chce się sprzedać, mierzi go uporządkowane, zwyczajne życie. Oczywiście można powiedzieć, trudno, chłopie, skoro nie muzyka nie przynosi ci pieniędzy, weź się do jakiejś roboty, weź odpowiedzialność za swoje życie. Jest jednak coś poruszającego w determinacji, z jaką stale próbuje utrzymać się na powierzchni. Wzrusza nadzieja, z jaką za każdym razem podchodzi do występu w podrzędnym klubie, gdzie może wystąpić niemal każdy.

Kiedy patrzyłam na boksowanie się Davisa z codziennością, przypominałam sobie takie dni, kiedy nic się nie udaje, tylko pech człowieka prześladuje. Problem w tym, że w jego przypadku to nie dzień, ale życie. Stara się, ciągle gdzieś gna, próbuje coś załatwić, a na koniec i tak jest w punkcie wyjścia. Znowu ten sam klub, znowu ta sama kanapa u Gofreinów. A po drodze nieudana wyprawa do Chicago, zgubiony kot, bijatyka. Nawet nie ma płaszcza, tylko kuli się z zimna w marynarce. Ale to, co w historii Davisa najsmutniejsze i najważniejsze, jest zaledwie delikatnie zaznaczone, półsłówkami, gestem, spojrzeniem. Ból po stracie przyjaciela, który kładzie się cieniem na jego życiu. Stracone złudzenia, bo nieoczekiwanie okazuje się, że Jean przespała się także z właścicielem klubu. Niewykorzystane okazje, bo brakuje odwagi albo wiary, że coś się jeszcze da naprawić. Ból istnienia. Jak długo jeszcze będzie próbował? Czy w końcu szczęście się do niego uśmiechnie? Czy podzieli los tych wszystkich, a nie jest ich wcale mało, którym nigdy się nie uda? Jest w historii pechowego Davisa prawda o życiu. I nieważne, czy marzysz, aby zostać artystą, czy twoje pragnienia są bardziej przyziemne. To film o tych, którzy tłuką głowa w mur. Dlatego taki smutny.


Andrzej Stasiuk "Jadąc do Badadag"


Od jakiegoś czasu chodził za mną Stasiuk. W sensie ścisłym chodziły za mną jego książki.


Wiedziałam, że to literatura dla mnie. Jak może nie sięgnąć po autora, którego obsesją jest Europa Środkowo-Wschodnia, ktoś, kto pilnie śledzi nagrodę Angelusa od nominacji, aż po finał? Od pomysłu do jego realizacji droga bywa długa. Myśl kwitła, a ja oddawałam się lekturze innych książek. Aż wreszcie ostatnio przytargałam do domu "Jadąc do Badadag" (Czarne 2004) i bezzwłocznie przeczytałam. Nie myliłam się, warto było.

Ta książka jest zbiorem tekstów podróżnych. Słowacja, Węgry, Ukraina, Rumunia, Mołdawia, Albania, Słowenia, Serbia i Chorwacja to miejsca, po których autor obsesyjnie jeździ, miejsca, które zna jak własną kieszeń, miejsca, do których wraca. Jego paszport roi się od pieczątek, wszystkie z tej części Europy (przypominam: rok wydania 2004, czasy jeszcze przedunijne). Stasiuka nie interesuje Zachód, mało tego, jego nie interesują wielkie miasta czy zabytki, nie interesuje go to wszystko, za czym goni przeciętny turysta, bo Stasiuk turystą nie jest. Śpi w jakichś przygnębiających miejscach, tanich hotelikach, przypadkowych kwaterach. Je i pije w knajpach, do których strach wejść. Niejednokrotnie zmaga się z melancholią, samotnością i nudą. Ostentacyjnie unika tego, co opisywane w przewodnikach. Jeśli zwiedzi turystyczną atrakcję w jakiejś dziurze, czasem przecież takie bywają w miejscach, do których jeździ, to tylko dlatego, aby nie sprawić przykrości komuś, kto mu ją z dumą prezentuje.  W jednym z rozdziałów opowiada o tym, jak płynął deltą Dunaju na wyspę Sfintu Gheorghe. Tak bardzo chciał ją zobaczyć, że przez moment dałam się zwieść. Nazwa brzmi przecież tak pociągająco! Uwierzyłam, że jest tam coś niezwykłego. Wyobraziłam sobie stary monastyr na wyspie zagubionej w delcie Dunaju. Trudno tam dotrzeć, ale jaka nagroda czeka na strudzonego wędrowca. Jak mogłam być tak naiwna, skoro przeczytałam już wcześniej mniej więcej połowę książki? Oczywiście Sfintu Gheorghe to wielkie nic. Kilka rozpadających się domów z trzciny i gliny, jakaś knajpa, a na końcu wysypisko śmieci. Do takich właśnie miejsc peregrynuje Stasiuk. Baia Mare, Oradei, Gjirokaster, Cahul, Gonc, Clit, a wreszcie tytułowe Badadag. Czy te nazwy mówią ci coś, czytelniku tej notki? Czy wiesz, w którym z wymienionych krajów się znajdują? Raczej nie. Po co tam jechać? Wszędzie tak samo, wszędzie tak samo toczy się życie. Wszystkie te miejsca są do siebie podobne, wszystkie zlewają się w jedno i właściwie nie ma większego znaczenia, gdzie dokładnie są. Ale właśnie tego Stasiuk szuka i szukał będzie do śmierci. Tysiąckrotnie powielonej codzienności. Porządku w chaosie, stałości w tymczasowości, czegoś nad, jakiegoś nadpejzażu, jak pisze. Poczucia sensu w świecie, którego nie pojmuje? To mu daje  prowincja, taka, gdzie wszystko zanika i niszczeje, pokrywa się liszajem, brudem i zapomnieniem. Jak przyznaje ma zamiłowanie do rozpadu i żałosną skłonność do wszystkiego, co nie wygląda tak, jak powinno. O tym jest właśnie "Jadąc do Badadag".

To na pewno nie jest książka dla każdego. Wielu pewnie znudzi. Nic ekscytującego przecież po drodze się nie wydarzy. Podróż do podróży podobna, wszystkie zlewają się w jedną, nic dziwnego, skoro tyle ich było. Tyle miejsc, tyle dróg, tyle przydrożnych knajp, tyle noclegów. Ale jeśli ktoś zasmakuje w takiej prozie, nawet jeśli sam nie umiałby w ten sposób podróżować, bo czego innego w podróży szuka, to będzie miał ucztę wspaniałą. Tym właśnie była dla mnie książka Stasiuka. Proza o magnetycznej sile przyciągania.

Popularne posty