Na debiut filmowy Jagody Szelc "Wieża. Jasny dzień" szłam z jednej strony z ciekawością, z drugiej z duszą na ramieniu. Ciekawość, bo reżyserkę okrzyknięto nowym, niespotykanym, intrygującym głosem polskiej kinematografii, film zbierał i zbiera świetne recenzje, Jagoda Szelc dostała w Gdyni nagrodę za debiut i scenariusz, Paszport Polityki, a w Berlinie jej film pokazywany był w sekcji Forum. Mało? Mimo zachwytów i splendorów na ramieniu siedziała mi dusza, bo obawiałam się, że może to być kino udziwnione, arthousowe, jak niektórzy mówią - festiwalowe. Jednym słowem takie, gdzie forma o dziesięć pięter przerasta treść, co do ekstazy doprowadza krytyków, a zwykły widz nie rozumie tych zachwytów albo głosuje nogami. Na szczęście tym razem obawy się nie sprawdziły! Chociaż nie jest to może do końca moja poetyka, to jednak film oglądałam z zapartym tchem, cały czas czekając na to, co się zdarzy, a że zdarzyć się musi, przekonuje widza sugestywna muzyka i rozsiane, najpierw z rzadka, potem coraz częściej, tropy z zupełnie innej, nierealistycznej bajki. Bo "Wieża. Jasny dzień" to pozornie zwyczajna opowieść o rodzinie, która spotyka się z okazji pierwszej komunii. Zapis kilku dni poprzedzających uroczystość i samego święta. Ale to rodzinne, realistyczne kino miesza się z thrillerem, niektórzy twierdzą, że blisko mu do Larsa von Triera czy baśni. I rzeczywiście jest tu coś z ducha "Melancholii". Ten film niekoniecznie działa na emocje, jest bardziej zagadką, szaradą do rozwiązania. Zmusza do namysłu i główkowania, daje pole do interpretacji. A więc zachęcam, a nawet uważam, że koniecznie zobaczyć trzeba, chociaż obawiam się, że niestety "Wieża. Jasny dzień" nie zawojuje masowej widowni. Nieprzekonanych przekonuję, że film naprawdę świetnie się ogląda, jest też piękny wizualnie, kręcony w plenerach Kotliny Kłodzkiej. A kto już widział, może czytać ciąg dalszy. Zapraszam.
Jak napisałam we wstępie, "Wieża. Jasny dzień" to kino szarada, zmuszające do myślenia, niełatwe do interpretacji. Nie wykluczam, że usiane nawiązaniami i aluzjami do innych filmów, może jakaś sfera pozostanie dla mnie nieodkryta. Cóż, jestem zwykłą widzką, spróbuję się z nim zmierzyć i odczytać po swojemu. Czy właściwie? Nie mam pewności. Ale co tam - ilu widzów, tyle filmów, ilu czytelników, tyle książek.
Czujny widz nie powinien dać się zwieść, bo od samego początku budzi niepokój muzyka, potem będzie tak wielokrotnie, więc wiadomo, że coś musi się zdarzyć. Skojarzenie z "Melancholią" Larsa von Triera jest też nieprzypadkowe. Podobnie jak tamten film, ten również rozgrywany jest w przeważającej mierze w konwencji realistycznej, tylko od czasu do czasu coś niepokoi, pojawia się jakaś dziwna scena, ale dość łatwo potrafimy wytłumaczyć ją sobie jako senną marę, przywidzenie. W "Melancholii" źródłem niepokoju jest zbliżająca się do Ziemi kometa, co grozi kosmiczną katastrofą, w filmie Jagody Szelc niepokój wydaje się być natury psychologicznej, ma swoje źródło w rodzinnej tajemnicy, która bardzo szybko zostaje widzowi zdradzona. Nina, przystępująca do pierwszej komunii, nie jest córką Michała i Muli, ale jej siostry Kai, która przed laty zniknęła, zostawiając małą córeczkę. Mula tłumi strach, boi się, że siostra będzie chciała walczyć o dziewczynkę. Kaja od początku jest dziwna - niepokoi jej martwa twarz, oczy wpatrzone w dal, zachowanie. Nie wiadomo, gdzie była przez te wszystkie lata, jakie ma zamiary, co czuje, co myśli. Co jakiś czas dochodzi do nieporozumień, atmosfera jest gęsta, Mula czujnie i nerwowo obserwuje młodszą siostrę, szczególnie, kiedy ta zbliża się do Niny.
Pozornie wszystko toczy się zwyczajnie. Zwyczajne rozmowy, czasem gadki-szmatki, czasem jakieś rodzinne pretensje, głównie o opiekę nad chorą matką, spacery po pięknej okolicy, beztroskie godziny spędzone nad wyjątkowej urody leśnym jeziorkiem. Ale czy to, co się dzieje, jest rzeczywiście zwyczajne? Albo inaczej - czy takie powinno być? Wszak trwają przygotowania do pierwszej komunii. Dla Niny ważny jest strój, opowiada, jak będzie ubrana, dorośli spędzają czas, jakby to było pierwsze lepsze rodzinne spotkanie, wakacje, majowy weekend. Wprawdzie chwali im się, że nie czynią przygotowań jak do wesela, a tak to w polskiej tradycji wygląda zazwyczaj, ale też nikogo nie interesuje prawdziwa istota tego święta. Na pytanie Niny, po co właściwie ta komunia, Mula pozostaje bezradna. To ksiądz wam nie wytłumaczył? - odpowiada pytaniem. A i w kościele nie lepiej. Próby, jakby komunia była przedstawieniem. Ksiądz, jak nauczyciel, strofuje rozrabiające dzieci, w czasie mszy myli się, z trudem odczytuje tekst, najbardziej chyba interesują go liście palm wniesione przez dzieci. Nie ma sacrum, jest profanum. Co chyba istotne, samego przystępowania do sakramentu nie widzimy. W domu najważniejsze są prezenty. Ich wręczanie zamienia się w spektakl. Tylko podarunek od Kai jest niezwyczajny - kryształ (?), oszlifowane szkło (?), przez które świat wydaje się inny.
Bo tylko ona zdaje się patrzeć inaczej, widzieć więcej, słyszeć, czego inni nie słyszą. Jeśli pozostałym bohaterom udziela się niepokój, to albo nie znają jego źródła, albo dostrzegają je w realnym świecie. Nad górami krąży helikopter, podobno szukają jakiegoś zaginionego turysty, na jeziorze pojawiają się łódki, co burzy beztroską atmosferę, na sygnale gna ambulans i wóz strażacki. Przez moment myślałam, że stało się coś z matką Muli albo nawet, że Kaja podpaliła dom. Ale po chwili okazało się, że wszystko jest, jak było. Nikt nie zwraca uwagi na płynącą z telewizora wiadomość o tym, co się dzieje w Tybecie po śmierci Dalajlamy, nikt nie zainteresuje się losem tropionego uchodźcy. Nawet nie wiadomo, czy to nie plotka. Duchy to tylko wymysł starej, wiejskiej kobiety, z której Michał dobrotliwie kpi. Czyje odgłosy słychać w kominie? To chyba tylko przywidzenia, a ściślej rzecz biorąc przesłyszenia. Tu przypomina mi się piosenka Skaldów - Oj dana, dana, nie ma szatana, a świat realny jest poznawalny. (...) Życie jest formą istnienia białka, ale w kominie coś czasem załka. Jak ulał pasuje do filmu. Komunia straciła zupełnie swój duchowy, religijny, metafizyczny wymiar, jak całe nasze życie. Moje, realistki do bólu, niedowiarka, też.
W jednej z pierwszych scen filmu Nina ubrana w białą, komunijną szatę biegnie przed samochodem, prowadząc gości do domu. Wygląda jak anioł, ale to nie raj, chociaż okolica jest rzeczywiście rajska. Reżyserka znakomicie balansuje pomiędzy realizmem, a tym, co niezwyczajne, metafizyczne. Co rusz wybija nas ze strefy komfortu, zbija z tropu. Dla bohaterów takim katalizatorem jest Kaja. Kim jest naprawdę? Jaka jest jej rola? Co ma zrobić? W pierwszej chwili myślimy, że otruła dorosłych, że jest szalona, ale potem wszyscy wstają, budzą się jak ze snu. Nie tylko oni. Podobnie dzieje się z innymi mieszkańcami wioski. Wędrują, schodzą w dół wzgórza. Trochę nieprzytomni, jakby dopiero się obudzili, z letargu. A uważny widz przypomni sobie, że właśnie o letargu rozmawiała Kaja z matką w obecności Niny. Dokąd ci ludzie idą? Na czyje wezwanie? Czy nie widziałam już gdzieś takiej sceny? Na jakimś obrazie? W innym filmie? Co się z nimi stanie? Jak to tłumaczyć? Chyba nie ma sensu zbyt dosłownie. Zastanawia, że ta ostatnia scena, ten marsz, nie wiadomo dokąd, któremu początkowo towarzyszy słońce, ów tytułowy jasny dzień, potem odbywa się w pochmurnej aurze. Dlaczego? Tytuł też jest zagadkowy. Wieża - wieża z kości słoniowej, zamknąć się w wieży. Jasny dzień - wyjść na światło, przejrzeć, doznać oświecenia, olśnienia. Ale czy bohaterowie rzeczywiście go zaznają? Słońce świeci tylko przez chwilę.