"Ptaki śpiewają w Kigali"

Na najnowszy film Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego czekałam, od kiedy tylko reżyserska para zaczęła opowiadać o swoich planach, a było to dobrych kilka lat temu. Jestem wielką admiratorką ich twórczości, to po pierwsze, a po drugie temat żywo mnie interesuje. Choroba reżysera, zbieranie funduszy sprawiły, że projekt się przeciągał, a w międzyczasie zmieniła się też koncepcja filmu. Początkowo scenariusz miał być oparty na opowiadaniu Wojciecha Albińskiego. W pierwszej wersji drugim głównym bohaterem, oprócz Claudine, był mężczyzna. Wyszłaby z tego jeszcze jedna opowieść o miłości w czasach zagłady. Dlatego dobrze się stało, że tamten pomysł uległ zmianie. Teraz dostaliśmy uniwersalny film o wychodzeniu z traumy, o przyjaźni, o próbie zrozumienia tego, co się stało, i staraniach, aby zacząć nowe życie po apokalipsie. Film wyciszony, nieepatujący makabrą, o bardzo klarownej, czystej formie, pięknie fotografowany. "Ptaki śpiewają w Kigali" to całkowite przeciwieństwo "Wołynia" Smarzowskiego - nie oglądamy samego ludobójstwa, aktów przemocy. Dlatego też obie aktorki, Jowita Budnik i Eliane Umuhire, grają oszczędnie, są wyciszone, tylko czasami dają upust emocjom. Historia bohaterek jest tylko zarysowana, wiele pozostaje w sferze domysłu, z czasem niektóre wątki zostają dopowiedziane. Na pewno będą widzowie, których film znudzi wolnym tempem i zniechęci oszczędnymi środkami wyrazu. A ja mam kłopot, bo z jednej strony wyciszenie, czystość, klarowność i oszczędność formy zrobiły na mnie wrażenie, sprawiły, że film został ze mną, z drugiej jednak spowodowały, że tę dramatyczną historię oglądałam na chłodno. Nie wzruszyłam się, nie przeżyłam jej, nie doznałam wstrząsu. Chyba jednak nie o to chodziło. Zastanawiam się, czy opowieść, która w zamyśle twórców, ma być ostrzeżeniem przed nienawiścią prowadzącą do przemocy i tragedii, przekona nieprzekonanych, czyli widzów, którzy nie zastanawiają się nad takimi sprawami. Mam jeszcze inną uwagę - moim zdaniem w kilku miejscach nie udało się uniknąć schematycznych rozwiązań. Mimo zastrzeżeń uważam, że film należy obejrzeć koniecznie. A kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

 

W swoich dotychczasowych filmach Joanna Kos-Krauze i nieodżałowany Krzysztof Krauze byli mistrzami w pokazywaniu emocji. W nieprawdopodobny, niebanalny, przejmujący sposób potrafili opowiedzieć o trudnym splocie życiowych okoliczności, o  bohaterach w sytuacji bez wyjścia. Na wyżyny wznieśli się szczególnie w przerażającym "Długu" i w dojmującym „Placu Zbawiciela”, w którym pokazali piekło rozgrywające się w normalnej, zwyczajnej rodzinie. Bohaterowie tamtego filmu ranili się nawzajem, a główna bohaterka grana też przez Jowitę Budnik, to ta rola odkryła ją jako aktorkę, została zaszczuta przez najbliższych. Piszę o tym nieprzypadkowo, bo po wyjściu z kina zaczęłam się zastanawiać, czy historia Anny i Claudine nie przemówiłaby do mnie bardziej, gdyby reżyserska para poszła podobną drogą. Wszak obie bohaterki przeżyły traumę, na ich oczach ginęli ludzie, są poranione, nie potrafią się otrząsnąć, poradzić sobie ze swoim nieszczęściem. Claudine straciła całą rodzinę, Anna była świadkiem dręczenia, poniżania, a w końcu zamordowania jej ojca, profesora ornitologii, z którym współpracowała w Rwandzie. Potem z trudem udało jej się uciec. Nie wiemy, jak zakończyła się dramatyczna sytuacja w drodze na lotnisko. Czy żołnierze spełnili swoją groźbę i zgwałcili Annę? Wydaje się, że nie, ale pewności nie mamy. Po przyjeździe do Polski obie kobiety nie chcą siebie znać. Claudine woli zamieszkać w ośrodku dla uchodźców niż w domu Anny, która długo pozostaje obojętna na jej los. Dlaczego? To wyjaśni się w drugiej części filmu. Możemy się domyślać, bo pewności też nie mamy, chociaż sugestia moim zdaniem jest dość wyraźna, że Anna kochała profesora, z którym współpracowała, być może miała z nim romans. Takie rozwiązanie fabularne, chociaż tylko dyskretnie zasugerowane, wydaje mi się ogrywaniem schematu. To tłumaczyłoby jednak decyzję Claudine. Jeśli się czegoś domyślała, zrozumiałe jest, że miała do swojej wybawczyni żal. Z kolei jej obecność mogła przypominać Annie o tym, co się zdarzyło. Kiedy w końcu zamieszkają razem, dla obu będzie to bardzo trudne. Powinny się poddać terapii, szukać pomocy u specjalistów zajmujących się leczeniem stresu pourazowego. Anna udaje, że problemu nie ma, wspomnienia i traumę topi w alkoholu. Zamyka się w sobie, nie chce pomocy, nie opowiada nikomu o tym, co ją spotkało. Bo i jak o tym mówić? Kto zrozumie? Opiekowanie się poranioną Claudine nie jest proste. A to nie koniec jej problemów. Ma chorego ojca, straciła kontakt z córką, która żąda od niej wyższych alimentów. Dlaczego nie są razem? Co się zdarzyło? To wszystko sprawia, że w domu Anny rozgrywa się prawdziwa tragedia. Jednak sposób opowiadania, nagromadzenie niedopowiedzeń sprawiają, że jej nie czuję. Niezrozumiały jest też przełom, jaki następuje w relacji obu kobiet. Na koniec tej części rozważań przywołam "Gorzkie żniwa" Agnieszki Holland, które mocno mnie kiedyś poruszyły. A robię to dlatego, że jego tematem była podobna relacja - wybawiciel i wybawiona.

Pytanie, które postawiłam na początku, pozostawiam bez odpowiedzi. Doceniam szlachetność oszczędnej formy, ale jeszcze raz powtarzam, że chyba właśnie ona sprawia, że pozostaję gdzieś obok, nie czuję dramatu bohaterek. Sama jednak nie wiem, czy wyszłoby na dobre filmowi, gdyby twórcy  pokazali ich traumę, ich wzajemne ranienie się tak, jak zrobili to w „Placu Zbawiciela”. Bo z jednej strony na pewno tak opowiedziana historia działałaby na emocje, z drugiej filmowa opowieść mogłaby się wydać wtórna.

Druga część filmu rozgrywa się w Rwandzie wydobywającej się z chaosu. W tym miejscu przypominają mi się słowa wiersza Szymborskiej "Koniec i początek" - Po każdej wojnie ktoś musi posprzątać. I po czterech latach od ludobójstwa trwa sprzątanie. Organizacje pomocowe segregują dary, wygrzebuje się szczątki pomordowanych, ich czaszki starannie czyści. Winni siedzą w więzieniach, odwiedzają ich kolorowo ubrane żony. Na bazarach trwa handel. Ale ofiary nie potrafią wrócić do życia. Kiedy Claudine spotyka swoją ocaloną kuzynkę, chyba jedyną żyjącą krewną, obie kobiety nie umieją się porozumieć. Radość spotkania uniemożliwia mur niezrozumienia. Trauma Christiny jest jeszcze większa, jej przeżycia straszniejsze, dziecko, które urodziła, prawdopodobnie urodziło się na skutek gwałtu. Czy Claudine, która razem z Anną mieszka w eleganckim hotelu, może ją zrozumieć? W każdym razie nie potrafi jej pomóc. Zresztą ma swoje zmartwienia - próbuje odnaleźć zwłoki bliskich, aby ich pochować. To pomoże jej zamknąć czas żałoby, zacząć nowy okres w życiu, ale okazuje się prawie niemożliwe. Ciała zamordowanych wrzucano do kloacznych dołów, grzebano w zbiorowych mogiłach albo zostawiano na pożarcie sępom. Ich obrazy pojawiają się na ekranie co jakiś czas, nieprzypadkowo Anna prowadziła badania nad tymi ptakami. Widzimy też inne sceny symbolizujące rozkład, śmierć – kilkakrotnie oglądamy mrówki, martwe ryby, wnętrzności, zwierzęce płody zanurzone w formalinie. Co zostało po zamordowanych? Tylko przedmioty – oprawki okularów, książka, stosy ubrań w kościele, w którym zamiast schronienia znaleźli śmierć.

Claudine próbuje zrozumieć, dlaczego sąsiedzi mordowali sąsiadów. Oprawca jej ojca też był ornitologiem, przyjacielem rodziny, trzymał ją do chrztu. Zapytany, jak mógł to zrobić, odpowie, że wczoraj my, jutro wy (cytat z zawodnej pamięci) i wyjdzie z sali widzeń. Każdy może stać się mordercą. Film w zamyśle twórców ma być ostrzeżeniem, dlatego pokazuje, jak zaczyna się nienawiść. W jednej z pierwszych scen słyszymy komunikaty nadawane przez rwandyjskie radio. Tutsi nazywani są karaluchami. Tak było rzeczywiście. Ludobójstwo nie wzięło się znikąd. Przez lata propaganda Hutu sączyła pogardę, podsycała nienawiść, aż Tutsi pozbawieni zostali człowieczeństwa. Skoro są karaluchami, trzeba się ich pozbyć. To może stać się wszędzie. Dlatego znamienna jest scena wizyty policjantów w domu Anny. Przyszli sprawdzić papiery Claudine, bo ktoś na nią doniósł. Nie widzimy ich, ale słyszymy rozmowę. Kobieta im się nawet podoba, ale co będzie, jak przyjedzie ich więcej? Jak sprowadzi krewnych? I niby wszystko jest w porządku, rozumiem intencje twórców, podzielam obawy, nigdy nie dość czujności, ale ta scena wydała mi się sztuczna, nazbyt łopatologiczna. Zgrzyta w tym subtelnym filmie. Jakbym widziała szwy, a przecież nie powinnam ich dostrzec. Nie tylko wtedy. Anna nieprzypadkowo nazywa się Keller. Jej ojciec ma na imię Horst. Akcja filmu toczy się we Wrocławiu i okolicach. Kto uważnie ogląda, domyśli się, że Horst Keller urodzony w roku 1910, taka data widnieje na jego grobie, był Niemcem, który po wojnie został na Dolnym Śląsku. Możemy sobie wyobrazić jego powojenne losy. Za Anną ciągnie się historia ojca. Ten wątek również wydał mi się niepotrzebny. Za dużo grzybów w barszcz.

Chociaż trochę marudzę, dzielę się wątpliwościami, to jednak muszę przyznać, że film mimo emocjonalnego chłodu zapadł mi w pamięć.

 

 

"The Square"

Wiedziałam, że "The Square" Rubena Ostlunda zdobył Złotą Palmę w Cannes i że zyskał też uznanie krytyków, co nie zawsze idzie w parze, ale nie spodziewałam się, że aż tak bardzo mi się spodoba. Co prawda Ostlund nakręcił wcześniej "Turystę", ale temat jego najnowszego filmu - granice we współczesnej sztuce - wydał mi się nie do końca interesujący. Potrafię długie godziny spędzić w galerii, oglądając obrazy, ale, wyznaję szczerze, rzadko zdarza mi się odwiedzać muzea sztuki współczesnej. Nie mam do niej klucza, nie rozumiem, nikt nigdy nie nauczył mnie jej odbioru. Cóż, nie jestem w tym odosobniona. To dlatego nieco sceptycznie podchodziłam do najnowszego filmu Ostlunda. Tymczasem okazało się, że niesłusznie. Po pierwsze problem granic we współczesnej sztuce jest tylko jednym z wielu. To przede wszystkim obraz współczesnego, rozwarstwionego społeczeństwa, w którym jedni nie mają zaufania do drugich, a nawet się ich boją. To właśnie zaufanie jest jednym z głównych tematów filmu. Innym jest rozmijanie się idei z życiem. Łatwo pewne idee propagować, trudniej praktykować. Film zmusza do myślenia, daje pole do dyskusji na wiele tematów, stawia ważne pytania - o granice prowokacji w sztuce, o wolność słowa, o polityczną poprawność. Odpowiedzi nie zawsze są łatwe. Ale poza tym "The Square" znakomicie się ogląda, bo jest świetnie zrobiony. Akcja zbudowana została wokół licznych, zaskakujących zbiegów okoliczności. Głównym bohaterem jest Christian, dyrektor muzeum sztuki współczesnej w Sztokholmie, któremu przydarza się ciąg nieprawdopodobnych zdarzeń, a w tym samym czasie w galerii trwają przygotowania do wystawy argentyńskiej artystki. Jej tematem jest zaufanie. "The Square" to jednak nie kino akcji. Przestrzegam też tych, którzy zwabieni reklamą, uwierzą, że idą na komedię. Na pewno nie ma tu prostego dowcipu, za to ci, którzy lubią ironię, będą usatysfakcjonowani. I pewnie nie jest to kino dla masowej widowni, chociaż właściwie dlaczego nie? Ja wyszłam zachwycona. A kto już film widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

 

Oglądając „The Square”, doszłam do wniosku, że bohaterów filmu stale coś wybija z rutyny codziennych zdarzeń. Jakby los dał im szansę, aby spojrzeli na świat inaczej, aby zatrzymali się na chwilę. Najpierw Christian, który jak co dzień zmierza do pracy, staje się świadkiem zaskakującego zdarzenia – młoda kobieta histerycznie woła o pomoc, bo atakuje ją wściekły facet, chyba jej znajomy. Nikt oprócz jednego mężczyzny, a potem Christiana, nie reaguje, wszyscy przechodzą obojętnie, najwyżej oglądają się za siebie. Potem okaże się, że to pułapka, bohater został okradziony. To zdarzenie wywoła lawinę kolejnych, równie zaskakujących i niezwykłych. Bo oto Christian za namową niefrasobliwego kolegi zabawi się w poszukiwacza sprawiedliwości. Szacowny, wymuskany dyrektor galerii skrada się jak jakiś gangster po piętrach bloku w dzielnicy Sztokholmu, do której nigdy się nie zapuszcza, i wrzuca do skrzynek list, który ma sprowokować i skruszyć złodzieja. O dziwo udaje mu się w ten niezwykły sposób odzyskać skradzione przedmioty. Ale ta zabawna, szalona akcja ma swoje koszty. Rykoszetem obrywa niewinny chłopak, którego rodzice są przekonani, że to on ukradł portfel i telefon. On również postanawia walczyć o siebie. Jednak Christian go zlekceważy. Dlaczego? Czy tak trudno byłoby mu się zdobyć na drobny gest i wyjaśnić sytuację jego rodzicom? Przecież ten dzieciak ma rację! Ale jest ciemny, na pewno pochodzi z rodziny imigranckiej, mieszka w gorszej albo wręcz złej dzielnicy, dlatego Christian go lekceważy. Gdyby minął go na ulicy, z pewnością nie zwróciłby na niego uwagi. Tak jak obojętnie mija żebraków i bezdomnych. Są dla niego przezroczyści Wypracował już sobie stanowczą, ale grzeczną odpowiedź, oczywiście odmowną, popartą odpowiednim gestem. Nie różni się w swojej reakcji niczym od tej części społeczeństwa, która tak jak on chadza do pracy elegancko, modnie, nienagannie ubrana, kontempluje sztukę w galeriach, robi drogie zakupy. Odgrodzeni murem zamożności, obojętności nie dostrzegają, że istnieje inny świat. A właściwie dostrzegają, ale na poziomie deklaratywnym. Z uwagą pochylą się nad wystawą argentyńskiej artystki, nad jej kwadratem, w którym wszyscy są równi, w którym wszyscy mają takie same prawa. Tak wiele może się tam zdarzyć, jak zapewniają artystka i organizatorzy wystawy. Może ktoś poprosi o pomoc i na pewno ją otrzyma, może ktoś zechce podzielić się swoim smutkiem i na pewno zostanie wysłuchany, może ktoś zostawi tam swój portfel i na pewno nikt go nie ukradnie. Takie rzeczy możliwe są tylko w czasie artystycznego performancu, na życie to się nie przekłada.

Kiedy Christian zrozumie swoje zaniechanie, będzie już za późno. Nie zdoła niczego wytłumaczyć rodzicom skrzywdzonego chłopca, przepadnie szansa na przełamanie lodów. Oglądane z lotu ptaka klatki schodowe domu, w którym mieszka Christian, i bloku, w którym mieszka skrzywdzony chłopak, niewiele się różnią – spiralne schody prowadzą w dół. W rzeczywistości dzieli je wszystko– wystarczy zmienić perspektywę, aby zobaczyć różnicę. Ale przecież jej wybór zależy od nas. I jeszcze jedno - naprawdę łatwo znaleźć się po drugiej stronie. Przekonał się o tym Christian dwukrotnie - po raz pierwszy, kiedy to on prosił o pomoc i natknął się na mur obojętności. Po raz drugi, kiedy szukając wyrzuconego listu, rozrywał worki ze śmieciami. I znowu kamera z lotu ptaka pokazuje niecodzienny obraz – mężczyzna w eleganckim garniturze miota się na śmietnisku. Jego nieskazitelnie biała koszula szybko traci swój blask. Ta scena ma w sobie moc symbolu. Co jeszcze znaczy? Że nasz miły, przyjemny, wygodny świat się kończy? To wydaje mi się zbyt oczywiste.

Z problemem społecznych podziałów, znieczulicy łączy się kolejny – zaufanie. O tym jest wystawa argentyńskiej artystki. Czy ufasz ludziom? Dlaczego Christian wrzucał do skrzynki listy, oskarżając każdego, zamiast chodzić od mieszkania do mieszkania i rozmawiać? Bo nie ufał mieszkańcom bloku znajdującego się w gorszej dzielnicy Sztokholmu, bał się ich. Z drugiej strony zaufanie nie zawsze popłaca, przecież został okradziony, kiedy uwierzył, że ktoś rzeczywiście potrzebuje pomocy, że ktoś pomaga. Zaufanie jest leitmotivem filmu. Ufać musimy sobie na co dzień, w drobnych i większych sprawach. Ufać muszą sobie dziewczyny z zespołu, w którym występuje jedna z córek Christiana. Wykonując skomplikowane akrobacje, wierzą, że partnerki nie zawiodą. Szefowa galerii ufa Christianowi, że należycie będzie wypełniał swoje obowiązki. Widzowie zgromadzeni na artystycznym performancie ufają artyście, że nie przekroczy pewnych granic. Christian musiał zaufać nieznanemu mężczyźnie, żebrakowi, że nie ukradnie jego reklamówek z zakupami. Raz się udaje, raz nie, ale bez zaufania trudno żyć.

Kolejnym problemem poruszanym w filmie są granice wolności w sztuce i granice wolności słowa. Czy artyście wolno wszystko? Eleganccy bywalcy muzeum są pewnie przekonani, że tak, ale nie było im do śmiechu, kiedy artysta zaczął ich prowokować, przekraczać kolejne granice, obrażać, zagrażać ich poczuciu bezpieczeństwa. Nie bardzo wiedzieli, jak się zachować. W końcu to wyreżyserowany performance, wszystko ma być pod kontrolą, przyszli do galerii, dlatego długo są bierni, udają, że nie widzą, że świetnie się bawią albo spuszczają głowy w niemym geście bezradności. Kiedy w końcu zareagują, okaże się, że niewiele trzeba, aby z ludzi wyszły bestie. Artysta symbolizujący dzikość jest interesujący jako obiekt artystyczny, kiedy staje się dziki naprawdę, budzi przerażenie. To podobna sytuacja jak z kwadratem, w którym wszyscy są równi. Deklaracje nie mają się nijak do życia.

A granice wolności słowa? Czy muzeum ma prawo reklamować swoją wystawę prowokacyjnym filmem? I czy ten film przekracza rzeczywiście jakieś granice? Jak mówią jego autorzy – co trzeba pokazać, aby przykuć naszą uwagę? I czy nasze deklaratywne przejęcie się śmiercią dziecka na ekranie przełoży się jakoś na życie? Czy coś zmieniła w nas i w politykach decydujących o losach świata fala oburzenia i współczucia, kiedy obejrzeliśmy zdjęcie martwego chłopca wyrzuconego przez morze? Czy postanowiliśmy pomagać uchodźcom? Przyjąć ich? Jak długo pamiętaliśmy o tym zdjęciu? Jak długo opłakiwaliśmy to dziecko?

Film prowokuje jeszcze wiele innych pytań. Czy wydawanie ogromnych sum na muzeum, które na co dzień świeci pustkami, ma sens? Czy nie lepiej by było, gdyby bogaci sponsorzy przeznaczyli te pieniądze na biednych tego świata? Na ludzi wyrzuconych poza nawias? Ale z drugiej strony bez sztuki nie da się żyć! Jest potrzebna jak powietrze. Tylko czy kwadrat, w którym wszyscy są równi, i kopce żwiru to rzeczywiście sztuka? Czy taka sztuka warta jest wielkich pieniędzy? Ale kto ma prawo decydować, jaka sztuka jest ich warta? Stąd tylko krok do wykluczania, zakazywania, wskazywania palcem, dzielenia sztuki na tę słuszną i niesłuszną. A to już pachnie cenzurą.

Chociaż film mocno podszyty jest ironią i posługuje się kpiarskim tonem, to prowokuje do myślenia. Nie tylko o tym, o czym pisałam. Takich zmuszających do namysłu zdarzeń jest tu wiele, choćby spotkanie z artystą, które nieoczekiwanie zakłócone zostaje przez mężczyznę chorego na chorobę Tourette'a. Czy ma prawo uczestniczyć w tym spotkaniu, skoro przeszkadza i obraża? Ale przecież on nie panuje nad tym, co mówi. A jednak nie pozwala się skupić. Co zrobić? Jak rozstrzygnąć ten problem? Przecież, jak mówi prowadząca spotkanie, wszyscy są tu mile widziani. Naprawdę?

 

"Safari"

Wreszcie w kinie. Od wiosny trwała filmowa posucha, ale mam nadzieję, że jesień przyniesie odmianę. W każdym razie najbliższe dwa tygodnie na pewno – czekam na „The Square” i „Ptaki śpiewają w Kigali”. Tymczasem poszłam na najnowszy film  Ulricha Seidla „Safari” podobnie jak „Raj: miłość” nakręcony w Afryce. Tym razem austriacki reżyser sięgnął po formę dokumentalną. Jego filmy miłe i przyjemne nie są, mają widzem potrząsnąć, dotknąć go do żywego, zaboleć. W „Raju: miłości” przyglądał się kobietom, które wyjeżdżają do Kenii i wdają się w przelotne romanse z miejscowymi żigolakami. Brzmi w miarę niewinnie, ale kto widział, wie, że jest żenujące i obrzydliwe. Tym razem Seidl pokazuje austriackich myśliwych jeżdżących do Afryki na polowanie. Temat i u nas bardzo aktualny, zimą mieliśmy polski głos w tej samej sprawie - „Pokot” Agnieszki Holland na podstawie powieści Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. A i w mediach co jakiś czas sporo mówi się o polskim lobby myśliwskim przy okazji kolejnych nowelizacji ustaw. Szkoda mówić – Zjednoczona Partia Myśliwych ma się cały czas znakomicie. Ale wróćmy do "Safari".

Seidl zderza sceny z polowań z wypowiedziami bohaterów filmu i koszmarnymi obrazami oprawiania zabitych zwierząt, na które nie bardzo byłam w stanie patrzeć. Przerażające jest ich martwe spojrzenie. Nie potrafię zrozumieć, jak polowanie, zabijanie zwierząt może sprawiać przyjemność, a „Safari” tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że to barbarzyński rytuał. Dla pokazywanych w filmie myśliwych strzelanie do dzikiej zwierzyny to wielkie emocje, wręcz ekscytacja. Opowiadają o tym przed kamerą, snują jakieś pseudofilozoficzne wywody, znajdują niemal metafizyczne uzasadnienie dla swojej zabawy. Wymądrzają się na temat metafizyki śmierci, ale przecież w śmierci, którą zadają, nic metafizycznego nie ma. Twierdzą, że wyświadczają przysługę zwierzętom. Jedna z bohaterek mówi, że ma problem z zabijaniem  w rzeźni, ale ze strzelaniem do zebry, żyrafy czy gazeli żadnego. Skoro to żaden problem, to dlaczego o swoim procederze nie mówią wprost? Słowo zwierzę zastępują sztuką, zamiast zabiłem powiedzą położyłem, krew nie jest krwią tylko farbą.  Kiedy oddadzą celny strzał, padają sobie w ramiona, gratulują, a na koniec robią zdjęcia z martwym zwierzęciem, ustawiwszy je wcześniej w jak najkorzystniejszy sposób do tej makabrycznej fotografii. Są gotowi płacić za ten proceder ciężkie pieniądze, bo zabijanie ma swój cennik. Tu oczywiście pojawia się kolejny bałamutny argument – polowanie daje pracę miejscowym, pozwala im zarabiać. Niby tak, ale wiadomo, że oni dostają ochłapy z pańskiego stołu, bo interes trzyma w garści biały. To on jest właścicielem myśliwskiej farmy organizującej polowania. Farma przypomina pałac, a miejscowi, którzy oprawiają zabite zwierzęta, są przewodnikami, kierowcami, a przy okazji lokajami, mieszkają w blaszanych budach bez okien. Oczywiście wszyscy zgodnie twierdzą, że nie są rasistami. Seidl nie oszczędza swoich bohaterów, w żaden sposób nie są w stanie wzbudzić sympatii. Są grubi, niesympatyczni, odęci. Niczym jaśniepaństwo pozują do zdjęć, siedzą rozparci na kanapie i plotą androny. Trzeba przyznać, że reżyser w niezbyt korzystnym świetle pokazuje także miejscowych. Sportretowani przez nieruchomą kamerę wydają się dzicy, pierwotni. Czy tacy są, czy takimi widzą ich myśliwi?

Ale Seidl każe widzowi, który z myślistwem nic wspólnego nie ma i jest wrogiem polowań, zastanowić się nad sobą. Kiedy oglądamy wnętrze myśliwskiej farmy, jej ściany ozdobione łbami zabitych zwierząt, kiedy przypatrujemy się myśliwym pozującym do zdjęcia z martwym zwierzęciem, musimy dokonać rachunku sumienia. Tak, dziś mi to przeszkadza, ale kiedyś? Czy przeszkadzały mi podobne trofea oglądane w zwiedzanych pałacach czy dworach? Pierwszy, jaki przychodzi mi na myśl, to pałac w Pszczynie z całą kolekcją takich trofeów. Czy zastanawiałam się, jak tam trafiły? W moim rodzinnym mieście w zamkowym muzeum największą atrakcją było trzecie piętro, a na nim sale z rzędami martwych, wypchanych zwierząt. Drugą były narzędzia tortur pokazywane w zamkowej piwnicy. Jako dziecko uwielbiałam oglądać i jedne, i drugie. Nikt mi nie wytłumaczył, czym są naprawdę te eksponaty. Moje rodzinne miasto opuściłam jeszcze w czasach licealnych, odtąd nigdy już nie byłam w zamkowym muzeum. Czy nadal można tam oglądać wypchane zwłoki zwierząt? Kiedy z niesmakiem patrzę na myśliwych pozujących do zdjęcia z ustrzeloną zebrą albo żyrafą, ze wstydem myślę, że nie przeszkadzały mi podobne zdjęcia Hemingwaya z jego afrykańskich safari. Nie przeszkadzały mi polowania na romantycznym filmie „Pożegnanie z Afryką”, nie przeszkadzał przystojny Robert Redford grający ukochanego Karen Blixen, który przecież polował. Nie przeszkadzały opisy polowań w angielskich powieściach. Współczesne myśliwskie rytuały nie wzięły się z powietrza, są głęboko osadzone w kulturze, w tradycji. Ale może jest nadzieja, bo świadomość się zmienia, dziś czujemy, że to barbarzyństwo, nierówna walka, a właściwie nawet nie walka, bo współczesny myśliwy nie naraża się na niebezpieczeństwo. Coraz więcej jest przeciwników polowań, więc może kiedyś ten krwawy proceder stanie się obciachem?

 

Sabri Louatah "Dzikusy. Francuskie wesele" (tom I)

Skuszona szumem medialnym w poważnej prasie sięgnęłam po książkę francuskiego pisarza Sabriego Louataha „Dzikusy. Francuskie wesele” tom I (W.A.B. 2017; przełożyła Beata Geppert). Gdyby nie wywiad w Gazecie Wyborczej o autorze nie  wiedzielibyśmy wiele, nawet na stronie wydawnictwa nie ma żadnej (!) informacji, co uważam za skandal. Nie dowiemy się również z rzeczonej strony, ile tomów liczy całość. Dopiero w Wikipedii i wspomnianym wywiadzie znalazłam, że cztery. W tym miejscu muszę pozwolić sobie na złośliwość, na którą od dawna mam ochotę – odkąd W.A.B. stało się częścią Grupy Wydawniczej Foksal, ich strona internetowa jest po prostu beznadziejna! Ale wróćmy na chwilę do autora – Francuz kabylskiego pochodzenia, mieszka w Stanach i do Francji nie zamierza wracać, „Dzikusy” to jego debiut. Kolejną powieść pisze już po angielsku.

Kim są Kabylowie? Przyznam, że nie miałam pojęcia, ale od czegóż internet. Jest to jeden z narodów berberyjskich zamieszkujący między innymi tereny północno-wschodniej Algierii. Warto dodać, że Kabylowie nie są Arabami i uważa się ich za rasę białą. Często to blondyni o niebieskich oczach. Oczywiście dla Francuzów ten fakt nie ma znaczenia, w powszechnej świadomości są kimś gorszym, skoro pochodzą z Algierii. Wrzuca się ich do jednego worka z Arabami albo wręcz z nimi myli. O tym opowiada Louatah we wspomnianym wywiadzie, o tym jest powieść. Bo jej bohaterami są przede wszystkim właśnie Kabylowie – kabylski ród Narruszów.

Akcja pierwszego tomu rozgrywa się w ciągu jednej sobotnio-niedzielnej doby głównie w Saint-Etienne, robotniczym mieście w centralnej Francji, potem w Paryżu. Atmosfera jest niezwykle gorąca, dla rodu Narruszów podwójnie – przygotowują się do wesela jednego z kuzynów, a w niedzielę odbywa się druga tura wyborów prezydenckich. Wyborów historycznych, bo zmierzą się w nich Sarkozy i Szawisz, reprezentujący centrolewicę kandydat pochodzenia algierskiego, ściślej kabylskiego właśnie, oczywiście postać fikcyjna. Nic dziwnego, że cała Francja oszalała. W niedzielę na ulice wylegną tłumy jego zwolenników, aby na żywo albo na telebimach śledzić poczynania swojego kandydata. Do lokali wyborczych ustawią się długie kolejki. Podobno to właśnie Louatah, a nie Houellebecq, wpadł pierwszy na pomysł, aby kandydatem na prezydenta Francji uczynić muzułmanina, nierodowitego Francuza. Chociaż Szawisz muzułmaninem jest raczej z tradycji. Skończył najlepszą francuską uczelnię, jest ateistą. Czy ostatecznie wybory wygra, tego z pierwszego tomu się nie dowiemy.

Trzeba przyznać, że powieść znakomicie się czyta. Na pewno wpływ na to ma filmowa konstrukcja. Naprzemiennie śledzimy różne wątki, przyglądamy się różnym bohaterom. Nie od razu wiemy, kto jest kim, co go łączy z rodem Narruszów, ale domyślamy się, że losy wszystkich splotą się ze sobą w odpowiednim momencie. Sceny zmieniają się szybko, jak w kalejdoskopie. Napięcie podbija jeszcze to, że niemal każdy rozdział zaczyna się od podania dokładnego czasu. Od razu czujemy, że coś się musi zdarzyć. Przyjemność sprawia też podglądanie członków rodu. A rodzina to rozległa. Na jej czele stoi seniorka – babka. Potem są jej liczne dzieci i wnuki. To właśnie jeden z nich, Slim, żeni się z arabską dziewczyną, której rodzina pochodzi z Algierii. Między Kabylami i Arabami nie ma zgody. Obie nacje za sobą nie przepadają, co ma wpływ na weselną atmosferę. Każda z rodzin gardzi tą drugą. Nie podobają się stroje, muzyka, kuchnia. Rodzina panny młodej, która przygotowuje uroczystość, złośliwie sadza Narruszów przy stołach znajdujących się z boku. Dla nich to oczywiście despekt. Didżej gra tylko arabskie piosenki, zapominając o kabylskich. To też nie może się podobać.

Losy członków rodu Narruszów układają się różnie. Pokolenie rodziców wykonuje najczęściej proste prace - to kierowcy autobusów, robotnicy, opiekunki w żłobku. Nie skończyli studiów, mieszkają w gorszych dzielnicach, nie są zamożni, ale trudno ich nazwać biednymi. Wielkie znaczenie mają dla nich więzi rodzinne, trzymają się razem, ale nie są specjalnie religijni. Inaczej wygląda sytuacja ich dzieci. W tym pokoleniu są już studenci, biznesmeni, a jeden z kuzynów został aktorem – gra główną rolę w popularnym telewizyjnym serialu. Jednym z ważniejszych bohaterów jest Karim, kuzyn pana młodego. To o nim dowiadujemy się najwięcej, jego portret jest najgłębszy. Chodzi jeszcze do szkoły. Nie ma łatwego charakteru. Prowadzi jakieś podejrzane interesy, nie stroni od narkotyków, przysparza matkę o ból głowy. W gruncie rzeczy jest bardzo wrażliwym chłopakiem. Ma słuch absolutny, ale porzucił muzykę. Na jego życiu położyły się cieniem dwa zdarzenia – śmierć ojca i zawód miłosny. Zakochał się w niewłaściwej dziewczynie – z bogatego, francuskiego domu. Za wysokie progi - Karim mógł być jej kumplem, ale nie obiektem miłosnych uniesień. Przyznam, że jego portret wydał mi się dość stereotypowy, przewidywalny. I taka jest cała powieść, a właściwie pierwszy tom – sprawnie napisany, ale trudno powiedzieć, aby diagnoza francuskiego społeczeństwa była jakoś szczególnie odkrywcza. Znacznie więcej interesujących spostrzeżeń znalazłam w wywiadzie, do którego już  kilkakrotnie się odwoływałam. Zresztą autor nie ukrywa, że zależało mu na komercyjnym sukcesie. Nie należy jednak zapominać, że to dopiero część pierwsza. Może kolejne wyjdą poza stereotypy. Oczywiście czekam na ciąg dalszy. Nie ukrywam, że bardzo jestem ciekawa, co się wydarzy.

PS. Tak się dziwnie złożyło, że kiedy przeczytałam powieść, ze zdumieniem odkryłam, że w moim mieście w Muzeum Etnograficznym jest wystawa poświęcona ... Kabylom. Czym prędzej pobiegłam. Chociaż niewielka, to bardzo ciekawa.

 

Popularne posty