"Powidoki"

Z tygodniowym opóźnieniem wybrałam się na "Powidoki", ostatni film Andrzeja Wajdy. W domu zatrzymało mnie podstępne przeziębienie, więc zamiast pójść do kina, weekend spędziłam pod kocem. Czekałam na ten film bardzo, ciekawa mojego odbioru. Chciałoby się, aby ostatni obraz wielkiego reżysera był dziełem spełnionym, tymczasem głosy były różne. Najwięcej chyba takich - film nie do końca udany, ale mimo tego przejmuje i wzrusza, nie tym łatwym sentymentalnym, czułostkowym wzruszeniem, ale mądrym i głębokim. Wajda Strzemińskim interesował się od dawna, przymierzał się do filmu o nim długo, zmieniał koncepcję, w końcu zdecydował się opowiedzieć o artyście niezłomnym, niszczonym przez ideologię. Dlatego na ekranie nie zobaczymy żony Strzemińskiego, wielkiej rzeźbiarki Katarzyny Kobro. Jak mówił reżyser jeszcze w trakcie realizacji filmu, jej obecność czujemy dzięki córce artystów, kilkunastoletniej Nice. Gdyby Kobro była jedną z bohaterek, musiałby powstać film inny, wielowątkowy, już nie tylko o niezłomnym artyście, ale i o jego skomplikowanym życiu osobistym.

I w tym miejscu zaczynają się moje wątpliwości. Bo co zobaczy na ekranie ktoś, kto o Strzemińskim wie niewiele albo zgoła nic? Że to niemożliwe? Otóż wbrew pozorom tacy widzowie też są i pewnie nie należą do wyjątków. Nie ma co czarować, ja też zaczęłam czytać o Strzemińskim przy okazji premiery filmu, wcześniej wiedziałam niewiele. Obejrzałam sobie też przejmujący spektakl Teatru Telewizji również pod tytułem "Powidoki" według scenariusza i w reżyserii Macieja Wojtyszki. I być może to mnie zgubiło, bo bardzo wpłynęło na odbiór filmu. Co dostajemy? Opowieść o wielkim artyście, teoretyku sztuki, uwielbianym przez studentów, zniszczonym przez system i polityków, którzy z pozycji ideologicznych zwalczają twórców niepasujących do narzucanych przez przez nich kanonów tworzenia. Twórców, którzy nie chcą iść na kompromisy, którzy chcą być wolni, bo sztuka ma być wolna. Artyści awangardowi nie mieszczą się w takim politycznym kanonie w sposób szczególny. I jest to rzeczywiście obraz przejmujący. Strzemiński wyrzucony z uczelni popada w coraz większą nędzę, jest gotów podjąć się każdej pracy, każdą po kolei traci, bo system niszczy go konsekwentnie, jego obrazy trafiają do muzealnych magazynów, dobrze, że nie zostały zniszczone. Coraz bardziej samotny, bezradny, martwi się o córkę. W końcu wielki artysta umiera samotnie, niezauważony przez nikogo. To scena symboliczna, która pozostanie. Linda gra człowieka, który się nie poddaje, jest niezłomny, ale w końcu zrezygnowany godzi się ze swoim losem, znosi upokorzenia, samotność, chce chronić innych, więc tym bardziej odsuwa się od ludzi, bo wie, że jest politycznie trędowaty. Przejmująca jest samotność artysty. Taki obraz wpisuje się w twórczość Wajdy, w ludzi z marmuru, z żelaza, z nadziei. Ta historia jest oczywiście prawdziwa. Niestety tak pokazany Strzemiński to człowiek niemal bez skazy. Tymczasem ten sam człowiek niszczył wcześniej swoją żonę, Katarzynę Kobro, uniemożliwił jej pracę na uczelni, kiedy sam tam jeszcze pracował. Kiedy on pławił się w uwielbieniu studentów, ona utrzymywała siebie i córkę, szyjąc zabawki. A to nie wszystko, nękał ją i na inne sposoby. Powie ktoś, są takie głosy, to nie film o życiu osobistym Strzemińskiego, to film o artyście w czasach pogardy. Prawda, tyle, że rugując Kobro ze swojego dzieła, Wajda popełnił błąd założycielski - stworzył portret człowieka niezłomnego, wychodząc z fałszywych przesłanek. Po prostu Strzemiński z całym swoim skomplikowanym życiem osobistym nie nadaje się na takiego bohatera, bo jest człowiekiem o dwóch obliczach. Że nie tylko ja tak myślę, przekonałam się, słuchając bardzo ciekawej rozmowy Wojciecha Orlińskiego z krytyczką sztuki Dorotą Jarecką i Małgorzatą Czyńską, autorką książki o Katarzynie Kobro (można odsłuchać w podcastach radia TOK FM - Salon-Piąteczek). Co ciekawe, obie panie broniły zamysłu Wajdy, Orliński miał takie wątpliwości jak ja.

Film oczywiście trzeba zobaczyć. Klimat epoki oddany jest bardzo dobrze, świetne są ponure zdjęcia Pawła Edelmana, podobała mi się też Zofia Wichłacz grająca Hanię, studentkę zakochaną w Strzemińskim (historia prawdziwa, on nawet się jej oświadczył, nie mówiąc, że jeszcze oficjalnie rozwiedziony nie jest). Zupełnie nie rozumiałam zachwytów dla jej roli w "Mieście 44", tu była całkiem inna. No i bardzo przejmujący jest wątek córki Strzemińskiego i Kobro, Niki. Dziewczynki rozdartej między rodzicami, z konieczności dorosłej, mierzącej się z dramatycznymi przeżyciami.

Antonio Munoz Molina "Zima w Lizbonie"

Przed kilku laty wpadła mi w ręce powieść hiszpańskiego pisarza Antonia Munoza Moliny "We mgle czasów" wydana przez Świat Książki w serii Mistrzowie Prozy. Z literaturą hiszpańską jestem raczej na bakier, podobnie jak z południowoamerykańską. Kiedy po coś sięgnę, to najczęściej niewypał. Inaczej było ze wspomnianą powieścią - historią miłosną osnutą wokół wojny domowej w Hiszpanii. Nie tylko mnie wciągnęła, nie tylko poruszyła, ale wydała mi się książką ważną, czemu dałam wyraz tutaj. Zastanawiałam się, czy Świat Książki wyda inne jego powieści. O ignorancjo! Jakież było moje zdumienie, kiedy niedawno odkryłam, że Molina jest na naszym rynku obecny od lat, a jego książki wychodzą w Rebisie! A dowiedziałam się o tym, bo właśnie ukazała się kolejna, "Zima w Lizbonie" (Rebis 2016; przełożył Wojciech Charchalis). Sięgnęłam po nią niemal natychmiast, mając wielkie oczekiwania. Tymczasem mimo że przeczytałam jednym tchem, jestem nieco rozczarowana. To niestety nie taki kaliber jak poprzednia książka.

Powieść Moliny jest niezwykle klimatyczna, podobna nieco do tego, co pisze francuski noblista Patrick Modiano. Kiedy czytałam "Zima w Lizbonie", miałam wrażenie, że bohaterowie żyją nocami - siedzą w muzycznych klubach (główny bohater, Biralbo, jest pianistą), palą, piją w dużych ilościach, gadają, wspominają, snują się nocą albo wczesnym rankiem po San Sebastian, Madrycie lub Lizbonie, najczęściej w deszczu. Wszystko osnute jest papierosowym dymem, mgłą, mżawką, szarym, zimowym lub jesiennym światłem. Wszystko dzieje się trochę poza czasem. Długo zastanawiałam się, kiedy rozgrywa się akcja, aż w końcu padła data. Nie zdradzę, chociaż nie ma to wielkiego znaczenia. Bohaterowie są samotni, nieszczęśliwi, melancholijni. Ale to samotność elegancka, wykreowana, samotność rodem z powieści noir, nie do końca potrafię się nią przejąć. To wszystko nawet mi się podobało, nie powiem, dałam się porwać melancholii, z przyjemnością czytałam opisy San Sebastian czy Lizbony (najmniej jest tu Madrytu). Kto tam nie był, być może pod wpływem tej prozy zapragnie pojechać. Tyle że poza klimatem dostajemy niewiele więcej. A przepraszam, jest historia miłosna - Biralbo zakochuje się w tajemniczej Lukrecji, która niestety ma męża. Ich znajomość trwa krótko, ukochana i jej mąż znikają nagle, a właściwie uciekają. Dlaczego? Zdradzić nie mogę. Potem będą listy, kolejne krótkie spotkania, rozstania, poszukiwania.

Noc, pianino, rozłąka od razu skojarzyły mi się z "Casablancą". Jak się okazało, nieprzypadkowo. To oczywiście świadome nawiązanie, dlatego w powieści padną słynne słowa "Zagraj to jeszcze raz, Sam" wypowiedziane przez bohaterów z ironią. Tak jak nie potrafiłam przejąć się samotnością Biralba i Lukrecji, tak nie potrafię wzruszyć się ich miłosnym dramatem. Czuję sztuczność i kreację, może zresztą taki był zamysł autora.

Najsłabszym punktem powieści jest sensacyjna intryga, którą stopniowo odkrywamy dzięki wspomnieniom głównego bohatera i jego przyjaciela, któremu się zwierza. Intryga niespecjalnie wiarygodna i niezbyt ciekawa. Nie wykluczam, że niejeden czytelnik, zanim do niej dobrnie, znudzi się, bo sam nastrój mu nie wystarczy. Długo niewiele się dzieje, mało tu dialogów, za to sporo pustosłowia udającego głębokie rozważania o naturze samotności i miłości.

Mimo wszystko nie żałuję, że po "Zimę w Lizbonie" sięgnęłam. Chociaż mam zastrzeżenia, dałam się porwać mrokowi tej niedługiej powieści. A teraz mam dylemat, czy szukać innych książek Moliny, czy dać sobie spokój.

Filmowe remanenty - "Honorowy obywatel", "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie"

I znowu premiera goni premierę. Mimo koszmarnych mrozów wybrałam się do kina aż na dwa filmy pięciogwiazdkowe (pięć gwiazdek w Co Jest Grane).

Pierwszy to argentyński kandydat do Oskara, "Honorowy obywatel". Oskarem się zupełnie nie przejmuję, natomiast oprócz wspomnianych gwiazdek do wyjścia z domu zachęciła mnie recenzja Tadeusza Sobolewskiego, której oczywiście jeszcze nie przeczytałam. Wystarczył sam fakt, wszak Sobolewski o byle czym nie pisze. No i kino argentyńskie. Jeśli już trafiają do nas filmy z Ameryki Południowej, są najczęściej warte uwagi. "Honorowy obywatel" to opowieść o argentyńskim pisarzu światowej sławy, laureacie Nagrody Nobla, który z powodu znużenia obowiązkami pisarza światowej sławy, powodowany impulsem postanawia przyjąć nieoczekiwane zaproszenie od burmistrza argentyńskiego miasteczka Salas, w którym urodził się i wychował. Mimo że opuścił je przed czterdziestu laty, mimo że od dawna mieszka w Hiszpanii, cały czas jest ono inspiracją jego twórczości. To tam toczy się akcja jego powieści i opowiadań, to stamtąd czerpie. Ta podróż ma w założeniu być pewnie sentymentalna, miło połechtać próżność pisarza światowej sławy, przecież odbierze tytuł Honorowego Obywatela, przyjmie hołdy, spotka się z czytelnikami dumnymi, że laureat literackiego Nobla pochodzi z ich miasteczka. Oczywiście rzeczywistość okaże się inna. Pisarz światowej sławy szybko zrozumie, że słusznie zrobił czmychając z Salas. Zderza się z rzeczywistością, której nie akceptuje i nie rozumie. To kompletnie inny świat. Jest wyobcowany, nie na swoim miejscu, najczęściej towarzyszy mu poczucie zażenowania. Honory okazują się pozorami, burmistrz ma swoje do ugrania, większość mieszkańców miasteczka nie interesuje się nim, inni traktują go jak swego rodzaju atrakcję. Ci, którzy jego książki znają, albo czegoś od niego oczekują, albo go nienawidzą, bo własne gniazdo śmie kalać. A jak tu nie kalać, kiedy ci ludzie są rzeczywiście straszni. Sam pisarz światowej sławy też zresztą nie zrobił na mnie sympatycznego wrażenia. Jest bufonowaty, zamknięty w wieży z kości słoniowej. Film opowiada o tym wszystkim w dyskretny sposób komediowy, z czasem coraz bardziej skręca w kierunku groteski. Ma rację Tadeusz Sobolewski, twierdząc, że akcja "Honorowego obywatela" mogłaby się dziać w Polsce (to z leadu). Pewnie także w Stanach, we Francji, pewnie niemal wszędzie. Film jest ciekawy, oglądałam go z zainteresowaniem, ale już po paru godzinach emocje zblakły. Tu podzielę się pewną refleksją. Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że każda przeczytana książka we mnie zostaje. Nawet jeśli nie pamiętam jej tytułu, zapomniałam nazwiska autora, kojarzę treść. Z filmami jest inaczej. Kiedy czasem przeglądam te notki, łapię się na tym, że spora część tytułów filmów nic mi nie mówi. Żeby je jakoś umiejscowić, muszę zajrzeć do moich zapisków. I "Honorowy obywatel" jest właśnie takim filmem. Dziś wydaje się ciekawy i ważny, po kilku miesiącach nie będę miała o nim bladego pojęcia.

Podobnie pewnie będzie z drugim filmem, jaki obejrzałam, czyli z włoskim "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie", ale tu pretensji mieć nie będę, bo z góry wiedziałam, że idę na elegancką włoską komedię. I z czystym sumieniem mogę polecić ją każdemu. Trzy zaprzyjaźnione pary oraz jeden singiel spotykają się na kolacji. Nagle jedna z bohaterek proponuje zabawę - każdy wykłada swoją komórkę na stół, czytane są wszystkie przychodzące sms-y a wszystkie rozmowy przełączane na tryb głośnomówiący. Wiadomo, jak to się musi skończyć. Jest naprawdę śmiesznie, tym bardziej, że dochodzi do nieoczekiwanego nieporozumienia, jednak z czasem robi się coraz straszniej. To oczywiście było do przewidzenia, ale przecież tak ma właśnie być, "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie" jest przecież kinem gatunkowym. Oprócz zdrad i tajemnic małżeńskich mniejszego kalibru, które wyjdą na jaw (niczego nie spojleruję, przecież właśnie tego się spodziewamy), pojawi się też problem całkiem poważny. Bo w miłym towarzystwie nie tylko dobrze się kłamie, ale też nie trzeba zachowywać politycznej poprawności, można czuć się swobodnie. No i z przyjaźni nici. Film jest śmieszny, elegancki (ładni ludzie, ładne wnętrze), ma świetne dialogi, mimo konwencji kilka razy zaskakuje, a przy okazji może niejednego wpędzić w poczucie winy. Bo któż z nas czegoś nie ukrywa? Czy zawsze warto wszystko wiedzieć? Gdzie jest ta granica? I jeszcze jedno. W filmie gra Polka, Kasia Smutniak, niegdyś modelka, teraz włoska aktorka. Jak usłyszałam w poważnej filmowej audycji, bardzo we Włoszech ceniona i popularna. Dzięki mądrej decyzji i pracy (nauka języka) dziś we włoskich filmach nie musi grać cudzoziemek. Miłe.

"Paterson"

Nie mam jakiejś wielkiej atencji dla Jima Jarmuscha. To na pewno nie jest reżyser, którego gotowa jestem oglądać w ciemno. Jeśli temat filmu zdecydowanie nie jest dla mnie, nie idę. Dlatego widziałam tylko kilka tytułów z jego dorobku. Najbardziej zapadły mi w pamięć "Broken Flowers". Ale na "Patersona" poszłam z wielkimi oczekiwaniami, można powiedzieć, że na niego czekałam. Wszyscy się zachwycali, że film roku, że taki skromny, a wybitny. No jednym słowem powinien zachwycać. Powinien, ale niestety nie zachwyca. Przynajmniej mnie.

Zgadzam się, to dobry film, obejrzałam go z przyjemnością, chociaż nie ukrywam, że w pewnym momencie zerknęłam na zegarek - opowieść o kierowcy autobusu, Patersonie z miasta Paterson, o spokojnej, nieprzeniknionej twarzy, stała się nieco nużąca. Nie oszukujmy się, podejrzewam, że najnowsze dzieło Jarmuscha znudzi niejednego wolnym tempem i monotonią. To opowieść o życiu. Tydzień z życia Patersona, jego żony, jego psa, jego znajomych i przyjaciół. Tydzień z życia niewielkiego, sennego miasta. Ale inaczej niż w filmie Jerzego Stuhra, do którego zrobiłam aluzję ("Tydzień z życia mężczyzny"), to nie będzie jakoś szczególnie przełomowy okres. I, czytelniku tej notki, nie daj się zwieść ostatniemu zdaniu z opisu dystrybutora - "Jednak na skutek zabawnego zbiegu okoliczności stoicki spokój bohatera zostanie poddany próbie.". Jeśli w nie uwierzysz, srogo się zawiedziesz. Ja na szczęście przeczytałam je przed chwilą, z niemałym zdumieniem. Bo to coś, co na chwilę zburzy stoicki spokój bohatera, nie jest w żadnym razie punktem wyjścia, kołem zamachowym akcji.

Życie Patersona jest do bólu przewidywalne. Kiedy patrzyłam, jak rozpoczyna każdy kolejny dzień, przypomniałam sobie "Dzień świstaka". Tyle że bohater tamtego filmu, grany przez Billa Murray'a, wpadł w pułapkę pętli czasu, tymczasem sposób życia Patersona jest jego wyborem. To czerpanie szczęścia, spokoju, zadowolenia z codziennych rytuałów, z drobnych spraw, jakie składają się na egzystencję większości z nas. Pochwała codzienności. Tym, co wynosi ją na wyższy poziom, jest sztuka, taka zwyczajna, dostępna każdemu. Paterson pisze wiersze, jest artystą. Ale nie tylko on. Jego żona jest artystką totalną, jego kumpel aktorem, dla którego sceną jest życie. Wiersze pisze przypadkowo spotkana dziewczynka i przypadkowo spotkany japoński turysta. Każdy może być artystą, każdy może czerpać ze sztuki, sztuka łączy. Oczywiście nie sposób nie zgodzić się z taką konstatacją. Gdyby nie książki, film, teatr, muzyka, malarstwo, życie byłoby nie do zniesienia. No może trochę przesadziłam, ale tylko trochę. Piękne są w filmie Jarmuscha zdjęcia, zabawni i charakterystyczni bohaterowie, kilku oryginalnych dziwaków,  zabawne są niektóre sytuacje, no i zabawny jest pies Patersona i jego żony. Problem w tym, że mnie to wszystko jakoś nie rusza. Na poziomie rozumu wszystko się zgadza. No tak, cieszmy się drobiazgami, szukajmy piękna w codzienności, bądźmy artystami na swoją miarę, czytajmy, oglądajmy, słuchajmy. To daje szczęście, nie trzeba za nim gonić nie wiadomo gdzie. Też tak próbuję. Niestety na poziomie emocji jest gorzej. Oglądam tę historię na chłodno, coś mnie od niej oddziela.

No więc tak, to dobry film, ale wybitny? Bez przesady. Po wyjściu z kina i zmierzeniu się z prawdą, że jednak nie zachwyca, chociaż przecież powinien, znowu zaczęłam się obwiniać o niedostatek uwagi i wrażliwości. Ale kiedy skonfrontowałam swoją opinię z przyjaciółką, okazało się, że tym razem myślimy podobnie. To mnie nieco uspokoiło, bo moja przyjaciółka jest widzem i czytelnikiem niezwykle wnikliwym i osobą niezwykle wrażliwą. No więc może nie jest ze mną tak źle.

Popularne posty