Filmowe remanenty - "Nowy porządek", "Moje wspaniałe życie"

Jesienią filmów dostatek, więc w ostatnim czasie byłam na dwóch - francusko-meksykańskim "Nowym porządku" Michela Franco i polskim "Moim wspaniałym życiu" Łukasza Grzegorzka. Oba pokazywane na Nowych Horyzontach, ten pierwszy nagrodzony Złotym Lwem na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji, oba bardzo dobre. Ale ostrzegam - oglądanie "Nowego porządku" jest prawie tak traumatyczne jak ostatniego "Wesela" Smarzowskiego

Napisałam prawie, bo reżyser jednak unika scen najbrutalniejszych, pozostawiając je wyobraźni widza, więc zakryłam oczy tylko raz, podczas kiedy na "Weselu" przesiedziałam w ten sposób może nawet jedną czwartą seansu. Mimo tego "Nowy porządek" i tak pokazuje rzeczywistość koszmarną. Opowiada o tym, co może się stać, jeśli różnice klasowe, przepaść pomiędzy najbogatszymi, a średniakami i biedakami nie zostanie chociaż trochę zniwelowana. Ta wizja jest spełnieniem moich najczarniejszych snów - czasem myślę, że kiedyś ci wszyscy wykluczeni, słabo opłacani, pogardzani, i nie chodzi tu wcale o migrantów czy uchodźców, ale pełnoprawnych obywateli swoich krajów, wezmą odwet na nas, sytych, zadowolonych, żyjących w miarę wygodnie. Najbogatszym, wpływowym, tym, którzy odpowiadają za taki porządek świata, pewnie jak zwykle się upiecze. I o tym jest właśnie "Nowy porządek". To dystopia, która opowiada o rewolcie tych niewidzialnych. Rewolcie, która ma tylko jeden cel - zemścić się, zabrać, skorzystać z okazji. To nie rewolucja, która niesie jakiś pozytywny program. Widz od razu wie, że coś się szykuje - zanim zostanie przeniesiony na eleganckie wesele odbywające się w jednym z bogatych domów pięknej dzielnicy, gdzie bawią się biznesmeni i ludzie wpływowi, zobaczy szybki montaż kilku mocnych, przerażających scen, które później obejrzy w całości. Potem przez chwilę jest sielankowo, chociaż i na przyjęcie docierają jakieś niepokojące sygnały - a to ktoś się spóźnił, bo na drodze były zamieszki, a to komuś z gości oblano samochód zieloną farbą. No ale takie historie się zdarzają, do tego bohaterowie opowieści są już przyzwyczajeni, więc bawią się w najlepsze. Do czasu. Rewolta jest jednak tylko wstępem, bo tak naprawdę film opowiada o tym, co potem. A potem jest jak zwykle - najpierw chaos i bezprawie, a później władzę przejmuje wojsko i świat staje się koszmarem, także dla tych, którzy się zbuntowali, a może przede wszystkim dla nich. Chociaż ofiary są po obu stronach, a najbardziej oberwie się tym porządnym, którzy w trudnej sytuacji chcą zachować się po ludzku, po prostu pomóc komuś, kto tego bardzo potrzebuje. Chociaż film szokuje wizją nowego porządku, to należy pamiętać, że twórcy nie wyssali jej z palca. Przewroty wojskowe i następujące po nich prześladowania były w Ameryce Łacińskiej na porządku dziennym. Chile, Argentyna, kraje Ameryki Środkowej. Wystarczy poczytać Artura Domosławskiego "Gorączkę latynoamerykańską" czy Mario Vargasa Llosę ("Święto Kozła", "Burzliwe czasy", ale też "Rozmowę w Katedrze"). To wszystko, co robi wojsko, kiedy przejmuje władzę, właśnie tak tam wyglądało, a może i gorzej. Przerażająca wizja, z której trudno się otrząsnąć. Dodam jeszcze, że akcja trzyma w napięciu także dlatego, że na naszych oczach rozgrywa się dramat kilkorga bohaterów.

Zupełnie inny jest film Łukasza Grzegorzka "Moje wspaniałe życie". Kto widział jego poprzednie obrazy, "Kamper" i "Córkę trenera", ten wie, jakie kino interesuje tego reżysera. Opowiada o kryzysowych sytuacjach, jakich doświadcza zwyczajny człowiek w swojej rodzinie. To kino z dala od wielkich problemów tego świata, za to blisko człowieka i jego mikrokosmosu. Charakterystyczne dla Grzegorzka jest mieszanie dramatu z humorem, patrzenie na bohaterów z sympatią i pokazywanie, że nie ma prostych rozwiązań, a świat nie jest czarno-biały. Te dwie ostatnie kwestie najlepiej wybrzmiewają właśnie w "Moim wspaniałym życiu". To historia Joanny, nazywanej Jo, która ma dość. Dość, bo każdy czegoś od niej chce, a nikt nie ma ochoty jej pomóc. Musi opiekować się matką chorą na Alzheimera, nie może porozumieć się z młodszym synem, uczniem technikum, irytuje ją starszy syn nieudacznik, jego roszczeniowa partnerka, do tego dochodzi pomoc przy wnuku i problemy jak w niemal każdym małżeństwie, które ma za sobą dłuższy staż. A to wszystko w jednym mieszkaniu, nawet nie jakoś specjalnie ciasnym, każdy ma tu własny kąt, ale przecież zza ściany słychać płacz dziecka, kłótnie, rozmowy, a poza tym wszyscy czegoś od Jo chcą. Do tego jeszcze praca, gdzie też kłębią się konflikty. Oczywiście można zapytać, dlaczego bohaterka znalazła się w takiej sytuacji? Dlaczego pozwoliła sobie wejść na głowę? Dlaczego doprowadziła do tego, że nikt jej nie pomaga, każdy chce być obsługiwany, a jeśli coś idzie nie tak, wzbudza w niej poczucie winy? Łatwo się mówi, wiadomo, dlaczego tak jest - patriarchat, wychowanie i tak dalej, i tak dalej. Jo jest przedstawicielką tego pokolenia kobiet, które już rozumieją, że coś nie gra, ale pozwoliły się jeszcze wtłoczyć w ten cały kierat. Dlatego próbując od niego uciec, szuka azylu i szuka siebie. Jak i jakie niesie to konsekwencje, zdradzać nie będę. Niejednoznaczność filmu polega nie tylko na tym, jak rozwiązuje swoje problemy Jo i jak reagują na to jej najbliżsi, ale również na tym, że rozumiemy też i innych członków jej rodziny. Bo każdy z nich ma swoje dobre powody, aby mieć dość. Jakie? Aby nie psuć przyjemności oglądania, nie zamierzam zdradzać. I chociaż, na szczęście, nie wszystkie problemy Jo są moimi, to jedno mnie łączy z nią i jej rodziną. Ja też mam dość. Bardzo dobry film, zdecydowanie najlepszy w dorobku reżysera. Co ważne, łączy mądrość obserwacji i diagnozy, z przyjemnością oglądania. To także zasługa znakomitych ról - Agaty Buzek, Jacka Braciaka, Adama Woronowicza, Małgorzaty Zajączkowskiej i innych.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty