Magdalena Parys "Biała Rika. Żeliwne ptaki"

Magdalena Parys była w sierpniu gościnią Literackiego Sopotu,

którego temat przewodni to tym razem literatura niemiecka. Na festiwalu nie byłam, ale spotkania i audycje festiwalowego Ptasiego Radia trafiają teraz na platformy strimingowe, więc odsłuchuję sobie stopniowo to, co mnie interesuje. Między innymi zaciekawiła mnie rozmowa właśnie z Magdaleną Parys, której trzy sensacyjne powieści, "Tunel", "Magik" i "Książę", mocno osadzone w historii i w problematyce współczesnych Niemiec, bardzo mi się podobały.  W czasie wywiadu autorka opowiadała między innymi o nowym rozszerzonym wydaniu swojej debiutanckiej powieści. Żeby zwrócić uwagę na zmiany, został dodany podtytuł - teraz to "Biała Rika. Żeliwne ptaki" (Świat Książki 2023). A ponieważ, jak wspominałam, podobały mi się trzy inne książki Magdaleny Parys i interesuje mnie temat poruszany w jej nowej-nienowej powieści, postanowiłam ją przeczytać.

"Biała Rika. Żeliwne ptaki" to historia Dagmary, zarazem narratorki, która wychowywała się w patchworkowej polskiej rodzinie ze sporą domieszką niemieckiej krwi. Niemieckich tropów jest tu więcej, bo Dagmara urodziła się w Gdańsku, gdzie w starej dzielnicy Wrzeszcz mieszkali jej dziadkowie. To ważne, bo właśnie tam zachowały się robotnicze poniemieckie domy, a w jednym z nich wychowała się jej mama, ukochana ciocia i wujek. Potem rodzice wyprowadzili się do Szczecina, gdzie po kilku latach mama narratorki wyszła ponownie za mąż i tak kilkunastoletnia Dagmara trafiła do swoich przyszywanych dziadków, tej tytułowej Białej Riki i Karola. Jej nowa babcia urodziła się w Hamburgu w rodzinie zamożnego Niemca. Jak trafiła do Polski, jak wyszła za mąż za Polaka, tego zdradzać nie będę.

Uwaga! Kolejny akapit to wspomnienia osobiste, które tłumaczą moje szczególne zainteresowanie tą tematyką. Miało być krótko, wyszło przydługo, więc jeśli nie macie ochoty tego czytać, przejdźcie do następnego akapitu. 

Temat ziem poniemieckich, które po wojnie znalazły się w granicach Polski, jest mi od zawsze bliski, bo urodziłam się i spędziłam dzieciństwo właśnie w takim mieście stosunkowo niedaleko Gdańska. Znam tę dzielnicę Wrzeszcza, o której opowiada Magdalena Parys w swojej książce, znam te ulice, Grażyny, Wajdeloty i inne. Moi rodzice mieli tam znajomych, którzy mieszkali właśnie w takim poniemieckim domu z czerwonej cegły. Przed wojną była to dzielnica robotnicza, domki skromne, ale ten konkretny, który razem z rodzicami od czasu do czasu odwiedzałam, został przez właścicieli rozbudowany i mnie, mieszkance PRL-owskiego bloku, wydawał się luksusowy. A przede wszystkim był duży. Nie wiem, jakie były inne domki. Na tak zwane ziemie odzyskane albo, jak się dziś mówi, pozyskane trafili moi dziadkowie ze strony taty, uciekinierzy z Kresów. Najpierw na Dolny Śląsk, potem w wyniku tragicznych perturbacji, do miasta w okolice Gdańska, innego niż to, w którym się urodziłam. Mieszkali oczywiście w poniemieckich domach, u babci było sporo poniemieckich przedmiotów, także mebli. Kiedyś wzięłam sobie na pamiątkę zestaw do sprzątania okruszków ze stołu, elegancką tackę i takąż szczoteczkę. Oczywiście poniemiecki. To nie wszystko - jeden z moich wujków wżenił się w mazurską rodzinę. Ciotka świetnie mówiła po niemiecku, z czasem jej rodzice, siostra i brat wyjechali do Niemiec, potem zrobił to mój kuzyn. Czy jako dziecko rozumiałam dlaczego? Mam sentyment do ciężkiej, poniemieckiej architektury. Pamiętam wizyty u koleżanki z klasy, która mieszkała w poniemieckiej kamienicy w ogromnym mieszkaniu. W takim otoczeniu spędziłam przecież swoje naprawdę szczęśliwe dzieciństwo, to było dla mnie coś oczywistego. Dlatego ile razy jestem we Wrocławiu, z rozrzewnieniem wspominam tamten czas. Wtedy niewiele rozumiałam, chociaż wiedziałam, że przed wojną te wszystkie miejsca były niemieckie. Z czasem dowiadywałam się coraz więcej. Stąd moje zainteresowanie tą tematyką. No ale po tej bardzo długiej osobistej dygresji, jej objętość najlepiej świadczy, jaki to dla mnie ważny temat, czas wrócić do powieści.

Magdalena Parys wspominała w rozmowie, której wysłuchałam, że zdecydowała się na rozszerzenie "Białej Riki", bo czegoś jej w niej brakowało. Nie jestem przekonana, czy to wyszło książce na dobre. Nie znam pierwszej wersji powieści, ale łatwo zidentyfikować przynajmniej część z tego, co dodane, bo bardzo często opatrzone jest datą. Poza tym Dagmara z roku 2023 od czasu do czasu rozmawia z Dagmarą z roku 2015. Muszę przyznać, że po jakimś czasie te zabawy formą po prostu zaczynały mnie nużyć. 

A zaczęło się bardzo interesująco od historii Białej Riki i Karola. Potem wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w Szczecinie, które, też ciekawe, mieszają się z odkrywaniem historii przyszywanych dziadków. Niestety później autorka od niej odchodzi. A przecież już tylko ich los zasługiwałby na osobną powieść! Dużo tu gier ze wspomnieniami, wiadomo każdy pamięta inaczej, pojawia się pytanie, czy w ogóle po latach można dociec prawdy. I w  tych fragmentach też dostajemy zabawę formą - autorka miesza przeszłość ze współczesnością, bohaterowie, którzy raz są dziećmi, nagle niczym królik z kapelusza zostają wyjęci z przeszłości i stają się dorośli. Spierają się z Dagmarą o tę przeszłość, napominają, że przynudza i żeby zaczęła znowu opowiadać. To oczywiście kokieteria, ale rzeczywiście po jakimś czasie te zabawy stają się nudne. Ja też wolałabym opowieść. W tej samej konwencji pojawiają się dorosłe dzieci narratorki, a nawet redaktorka i redaktor, oczywiście z roku 2015 i 2023. Oni też dyskutują z Dagmarą o tym, co pisze. Krytycy pewnie będą zachwyceni, ja, zwyczajna czytelniczka, nie do końca. Gdzieś rozmywa się to, co najbardziej interesujące - perspektywa dziecka, które wychowuje się na terenach poniemieckich, historia Białej Riki i Karola, wspomnienia z wakacji spędzanych w Gdańsku, a właściwie we Wrzeszczu w tym powojennym domu, relacje z ojczymem. Na szczęście im bliżej końca, tym tych zabaw formą mniej. Ostatnia część, opowieść Dagmary o przeprowadzce rodziny do Berlina Zachodniego w latach osiemdziesiątych, historia wyrwania jej i jej małego brata z dobrze znanego, bezpiecznego otoczenia, też jest bardzo ciekawa. Niestety i tym razem czułam niedosyt - ta część wydała mi się za krótka.

"Biała Rika. Żeliwne ptaki" jest opowieścią o powtarzalności pewnych procesów. Dagmara, tak jak kiedyś Biała Rika, Karol i jej prawdziwi dziadkowie z Gdańska, zostaje oderwana od swoich korzeni. Najpierw musi przenieść się z Gdańska do Szczecina, potem z domu rodziców do domu przyszywanych dziadków, do którego długo musi się przyzwyczajać, a wreszcie z Polski do Berlina Zachodniego, co jest najbardziej dojmującym doświadczeniem. Jako dorosła osoba rozumie, że to wszystko, jej przeszłość, przeszłość jej przodków, prawdziwych i przyszywanych, zmiany miejsc, ukształtowało ją i wzbogaciło. Bez tego byłaby inną Dagmarą. Oczywiście trzeba pamiętać, że doświadczenia dziadków były o wiele bardziej tragiczne. Ale i oni jakoś się otrząsnęli i ułożyli sobie życie.

Szkoda, że Magdalena Parys nie zaufała sile opowiadanych historii.

Josef Škvorecký "Tchórze"

Josef Škvorecký to jeden z moich ulubionych pisarzy, czemu

dawałam wyraz trzykrotnie, pisząc o jego książkach - powieści "Przypadki inżyniera ludzkich dusz", zbiorach opowiadań "Fajny sezon""Gorzki świat". Najbardziej ujmuje mnie w jego twórczości połączenie ciekawej opowieści, humoru, liryzmu, bólu istnienia i takich fragmentów, w których pisarz nagle dotyka czegoś najbardziej istotnego, sięga do tajemnic egzystencji i losu człowieka. Jakby odkrywał przysłowiową Amerykę. Wiem, że brzmi to nieco górnolotnie, może nawet znać tu odrobinę egzaltacji (brr!), ale cóż poradzę na to, że nie potrafię znaleźć lepszych słów na wyrażenie tego czegoś, co potrafi zrobić Josef Škvorecký. Pisarz należy do najważniejszych czeskich twórców, niestety w Polsce nie jest tak znany jak Milan Kundera, Jaroslav Haszek czy Bohumil Hrabal. Podobnie jak przywołany Milan Kundera po roku 1968 opuścił Czechosłowację. Osiedlił się w Kanadzie, gdzie nie tylko pisał, ale także prowadził emigracyjne wydawnictwo, jak czytałam o randze porównywalnej do paryskiej Kultury.

Od dawna, a już na pewno od wizyty w Nachodzie, powieściowym Kostelcu, chciałam przeczytać debiutancką powieść "Tchórze" (Wydawnictwo Śląsk 1970; przełożyła Emilia Witwicka), a jednocześnie pierwszą część cyklu o Dannym Smirzickim, alter ego autora. Ale książkę niełatwo zdobyć - dlatego udało się dopiero teraz, kiedy zapisałam się do biblioteki (polecam wszystkim). Ten bohater, jego koledzy i przyjaciele, dziewczyny, w których się kochają, ich rodzice,  Kostelec i inni jego mieszkańcy pojawiają się w wielu książkach autora, dlatego czytając "Tchórzy", miałam cudowne wrażenie spotkania dawno niewidzianych dobrych znajomych. Dodam jeszcze, że książka wywołała skandal, została wycofana z księgarń, a Josef Škvorecký stracił pracę w piśmie literackim. Ale jak to często bywa w takich przypadkach, to wszystko przyczyniło się do jej popularności w Czechosłowacji.

Akcja powieści rozgrywa się przez osiem majowych dni (od piątego do jedenastego) w roku 1945. Wojna zbliża się do końca, w mieście jeszcze stacjonują Niemcy, ale już wiadomo, że ich dni są policzone. Tymczasem mieszkańcy Kostelca szykują powstanie, ma się rozpocząć na znak dany przez praskie radio. Już przygotowaniom towarzyszy chaos i pewien rodzaj niedowierzania. Powstanie? Jakie powstanie? Trzeba iść do browaru, gdzie trwa mobilizacja? A może jednak nie? Mamy tam spać? Głodni? Na podłodze? A może urwać się do domu? Wyspać się we własnym łóżku, najeść się? Po co bez sensu patrolować ulice? Takie myśli towarzyszą Dannemu i jego kolegom. Mają dwadzieścia lat, gdyby nie wojna już dawno byliby w Pradze i studiowali. Tymczasem po ukończeniu szkoły najczęściej musieli pracować jako robotnicy w miejscowych zakładach zbrojeniowych. Przywołane przeze mnie "Przypadki inżyniera ludzkich dusz", chyba najbardziej znana i doceniana w Polsce książka Josefa Škvoreckego, bo nagrodzona Angelusem, usiane są wspomnieniami Dannego z tamtych wojennych lat. Chaos narasta - w mieście szerzą się rozmaite pogłoski, a to że Niemcy się wycofują, a to że wkraczać będą Rosjanie, mieszkańcy wieszają czechosłowackie flagi, niektórzy także czerwone, chcą wychodzić witać Rosjan, chociaż jednocześnie są pełni wątpliwości. Jak to będzie? Co będzie? Nagle zaczyna roić się od żołnierzy zwolnionych z niewoli, francuskich, angielskich i innych, pojawiają się też ocaleńcy z wyzwolonych obozów. Oddział Anglików spotkany przez Dannego bardzo chętnie przygarniają do siebie bogaci mieszkańcy Kostelca, a właściwie ich żony, tymczasem wynędzniałe Żydówki, które cudem przetrwały obóz zagłady, muszą zadowolić się pomocą organizowaną przez miasto.

Żydówka wyciągnęła kościstą rękę i głośno powiedziała coś do pozostałych. (...) Przecież po niej wszystko było widać. (...) ... wciąż kuśtykała obok mnie, z bosymi nogami pokrytymi kurzem i w pasiastej sukni, która wisiała na niej jak na szkielecie ... (...) Miałem poczucie winy. Czułem, że czymś zawiniłem. Może to była głupota, ale szedłem przed nimi syty i nażarty ... (...) Nieprzyjemnie było mieć uczucie, że te kobiety są jakoś poniżone.

Powstanie oglądane oczami Dannego i jego kolegów jest chaotyczne, poczucie bezsensu miesza się z poczuciem patriotycznego obowiązku, grozą śmierci przypadkowych osób, tragedią tych, którzy stracili bliskich, a tchórzostwo z bohaterstwem. Tego drugiego jest wyraźnie mniej.

W "Tchórzach" autor pokazuje świat w momencie przemiany, przepoczwarzania się. Kończy się wojna, do której mieszkańcy jakoś przywykli, jakoś ułożyli sobie z nią życie. Dla Dannego i jego kolegów to czas młodości. Owszem, pracowali w fabrykach, ten i ów stracił kogoś bliskiego, jeden z nich, Żyd, był w obozie, na szczęście został zwolniony, ale jednocześnie spotykali się z dziewczynami, w których się kochali, i grali swój ukochany jazz (to jeden ze stałych motywów w prozie Josefa Škvoreckego). 

... cierpiałem na ten dziwny chaos świata, świata, który do niedawna był jakiś prostszy, nawet kiedy była wojna, a może właśnie dlatego, i życie miało jakiś sens, tyle że ja już byłem żywym trupem.

Z jednej strony cieszą się, że wojna się kończy, ale jednocześnie żałują tego, co było - wspólnego muzykowania, koncertów, przyjaźni, miłości. No i nie wiadomo, co przyszłość przyniesie. Jak to będzie? Bać się tych Rosjan czy być im wdzięcznym za wyzwolenie? 

... potrzebna mi była Irena, żebym mógł o niej myśleć i nie musiał myśleć o tych rzeczach, które naraz, ni stąd, ni zowąd zaczęły chodzić mi po głowie, ten generał [rosyjski], starosta Prudivy, te słodko cuchnące bryczki [wiozące rosyjskich notabli] (...) ... z tego wszystkiego mróz chodził mi po krzyżu (...) gdyby chociaż była tu Irena, która figę wiedziała o życiu, o tym, że to wszystko jest w końcu bzdurą i udręką duszy. Irena, która miała swoje głupie, niesprecyzowane wyobrażenia o jakiejś cudowności, szczęśliwości i cieple życia, podczas gdy ja czułem tylko chłód. 

A może byłoby fajnie, gdyby ten nowy świat urządzili młodzi?

Zawsze tak patrzyli na nas młodzi chłopcy, słysząc jazz, kiedy siedzieli w kawiarni (...) i słuchali z nabożeństwem, jak gramy. (...) ...kochałem za to ich wszystkich i zdawało mi się, że to równe chłopaki, skoro mają w sobie tę miłość do jazzu, i że oni w końcu urządzą ten świat lepiej niż fabrykant Indor, pan Machaczek i kapelmistrz Petrbok z tą swoją kretyńską orkiestrą wojskową, że to może będzie fajny świat, pełen jazzu i w ogóle fajny.

Trzeba też będzie opuścić Kostelec, pojechać na studia, a przecież żal zostawiać kolegów z zespołu, te dziewczyny, do których się wzdychało. A z drugiej strony to nowy rozdział, nowe otwarcie. Danny, który dotąd kochał się nieszczęśliwie, bo bez wzajemności, w Irenie, a w międzyczasie gotów był zakochiwać się w wielu innych ładnych dziewczynach, fantazjuje, że w Pradze spotka tę jedną, jedyną wymarzoną.

Na dole tańczyli chłopcy (...), których kochałem, a których za kilka dni miałem opuścić i odejść gdzie indziej, znów dokądś, a ja grałem dla nich i myślałem o tych wszystkich zwykłych rzeczach, o których myślałem zawsze, o dziewczętach, o jazzie i o tej nieznajomej dziewczynie, którą spotkam w Pradze.

Danny jest pełen sprzeczności. Ale kto nie jest? Z jednej strony czuje się szczęśliwy, bo szczęście dla niego to jazz i dziewczyny.

Takie było życie. Jazz, dziewczyny i wspomnienia. Czułem, że to niemożliwe, żeby było inne. Ponieważ poza tym nic nie było życiem. Przecież nie była życiem fabryka ze wstawaniem o piątej i z przychodzeniem do domu o ósmej.

Z drugiej odczuwa głęboki bezsens i smutek. 

... wiedziałem o tych wszystkich śmierciach i pomyślałem sobie, po co właściwie to życie, i wydało mi się, że chyba po nic, tylko po to, żeby myśleć o dziewczynach i muzyce, i tak mi przeleciało przez myśl, czy to dosyć, żeby było warto, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy ...

Dlatego ten ferment w mieście przyjmuje z nadzieją.

Prędko, czuć coś, coś mówić, żeby zadźwięczało to we mnie, żeby nie było tej drętwoty ... (...) A ja czułem potrzebę odczuwania czegoś i to szybko.

Jednocześnie drażni go to, że wzniosłe oczekiwania mieszają się z trywialną codziennością. Dzieje się tyle, a mieszkańcy jak zwykle myślą o gęsi z knedlami i kapustą. Ten kilkudniowy powstańczy zryw nie okaże się lekiem na poczucie bezsensu. Kiedy wszystko się skończy, ulgę przyniesie jak zwykle jazz i marzenie o tej dziewczynie z Pragi.

Świetna powieść. Namawiam - spróbujcie prozy Josefa Škvoreckego. Na początek można zacząć od opowiadań. Cieszę się, że dzięki znakomitemu pomysłowi zapisania się do biblioteki wracam do klasyki i książek zapomnianych.

Lana Bastašić "Złap zająca"

Jak niedawno wspominałam, szukanie  interesującej, niebłahej prozy

współczesnej to zajęcie bardzo ryzykowne. Więcej rozczarowań i straty czasu niż spełnień i poczucia, że warto było. Tym razem jednak się udało. Mój czytelniczy radar nastawiony między innymi na literaturę bałkańską wyłapał debiutancką powieść Lany Bastašić "Złap zająca" (Wydawnictwo Literackie 2023; przełożyła Dorota Jovanka Ćirlić). Zachęcona pozytywną recenzją, chociaż to gwarancji nie daje, szybko się za nią zabrałam i połknęłam jednym tchem. Wreszcie współczesna powieść bardzo dobrze napisana i przede wszystkim o ważnych problemach! Zanim podzielę się refleksjami, jeszcze kilka informacji o autorce. Nie ma tego wiele. Na Bałkanach sprawy tożsamościowe bywają skomplikowane, podaję więc za wydawnictwem, że jest Bośniaczką urodzoną w Zagrzebiu. Gdzieś znalazłam jeszcze informację, że w serbskiej rodzinie. Mieszka, a może nadal mieszka, w Barcelonie.

Na początek jednak kamyczek do ogródka wydawnictwa i dobra rada dla przyszłych czytelniczek i czytelników tej powieści. Jeśli ktoś nie bardzo orientuje się w najnowszej historii Bałkanów, jeśli niewiele wie o Bośni i Hercegowinie, która powstała po upadku Jugosławii, przed lekturą koniecznie powinien zajrzeć do jakichś źródeł. W przeciwnym wypadku nie zrozumie istotnych dla tej książki kwestii narodowościowych. Stąd moje pretensje - aż się prosi o wstęp dotyczący tej problematyki i przypisy. Co to jest AVNOJ? Dlaczego jedna z bohaterek zmieniła imię i nazwisko - z Lejli Begić stała się Lelą Berić? Tego pierwszego musiałam szukać, drugiego się domyśliłam, bo szczęśliwie dzięki lekturom nieco się orientuję w zawiłościach bałkańskiej historii i konfliktach narodowościowych. Wiem, wiem, dziś wszystko można sprawdzić, dużo czasu to nie zajmuje, są jednak wydawnictwa, które w takich wypadkach opatrują książkę wstępem i przypisami. Ale czas wreszcie przejść do powieści.

"Złap zająca" to historia pewnej przyjaźni, powieść drogi, a to wszystko na tle skomplikowanej sytuacji w Bośni i Hercegowinie. Zagadnienia tożsamości, konfliktu narodowościowego zajmują w książce bardzo istotne miejsce. Spokojne życie  Sary, narratorki powieści, Serbki z Banja Luki mieszkającej od lat w Dublinie, nieoczekiwanie przerywa telefon od jej dawnej przyjaciółki Lejli. Nie rozmawiały ze sobą od kilkunastu lat, poróżniły się jeszcze w swoim mieście rodzinnym, kiedy obie były studentkami. Lejla domaga się od Sary, aby ta przyjechała do Mostaru, gdzie teraz mieszka, i zawiozła ją do Wiednia, bo straciła prawo jazdy, a nikt inny nie może tego zrobić. Przyznacie, że to prośba dziwna i właściwie bezczelna. Kupić z dnia na dzień bilet na samolot do Zagrzebia, tłuc się stamtąd kilkanaście godzin nocnym autobusem do Mostaru, a potem jechać do Wiednia? Tak nagle rzucić wszystko, wywalić pieniądze, aby podporządkować się żądaniu kogoś, z kim nie rozmawiało się kilkanaście lat i do kogo ma się zadawniony żal? Ale Lejla właśnie taka jest. Ona się nie tłumaczy, nie wyjaśnia, ona się domaga. Zdumiona Sara odmawia, ale kiedy dowiaduje się, że w Wiedniu jest Armin, starszy o kilka lat brat Lejli, który nagle zniknął w czasie wojny w Bośni i Hercegowinie, decyduje się spełnić prośbę dawnej przyjaciółki. Tego dowiadujemy się w pierwszym rozdziale powieści. Dlaczego wieść o Amirze tak bardzo zelektryzowała Sarę? Stopniowo będziemy odkrywać prawdę.

Towarzysząc Sarze i Lejli w ich podróży, powoli poznajemy historię ich przyjaźni, dowiadujemy się, co je poróżniło, o co mają do siebie pretensje. To rodzaj relacji nierównej. W ich przyjaźni Lejla była tą silniejszą, wodziła Sarę za nos, imponowała jej, a ona się podporządkowywała. A przecież ich przyjaźń właściwie nie powinna się zdarzyć. Sara to Serbka, Lejla Bośniaczka. Przed wojną to by nie miało znaczenia, nieżyjący ojciec Lejli był popularnym śpiewakiem, ale jego śmierć i wojna zmieniły wszystko. Nagle ona, jej matka i brat zaczęli być traktowani jak trędowaci. Zmiana imion i nazwiska niewiele dała, przecież wszyscy wiedzieli, kim naprawdę są. Ta przyjaźń nie była w smak rodzicom Sary. Wybierając Lejlę, odsunęła się też od grupy rówieśników, w których łaski za wszelką cenę chciała się wkraść.

Kiedy w pewnym momencie musiałam wybierać, coś przeważyło na twoją korzyść. Może Armin, może coś innego. może się bałam, że zabierzesz ze sobą wiedzę, jak zabiłam wróbla. Póki jestem twoją przyjaciółką, nie wykorzystasz tego przeciwko mnie. Pewnie dlatego wybrałam ciebie, a może z powodu czegoś mniej oczywistego.

Tu koniecznie muszę wyjaśnić, że Banja Luka, gdzie mieszkały, to miasto w tej części Bośni i Hercegowiny, w której Serbowie przeważali, dziś to faktyczna stolica Republiki Serbskiej będącej częścią Bośni i Hercegowiny. Być może dlatego dorosła Lejla mieszka w Mostarze, chociaż jej matka została w ich rodzinnym mieście. 

Muszę przyznać, że Lejla to bohaterka wyjątkowo irytująca. Silna osobowość, antypatyczna, despotyczna, potrafi drwić z dawnej przyjaciółki, milczy, trudno do niej dotrzeć, niczego nie wyjaśnia, nie tłumaczy, zachowuje się dziwnie. Z drugiej strony kiedy ją lepiej poznajemy, rozumiemy, że nie ma jej czego zazdrościć. Że prawdopodobnie jest pełna kompleksów, czuje się niedoceniona i nie dość ważna dla swoich bliskich, a jej sposób bycia to maska chroniąca ją przed światem. Tak jak przed wrogością serbskich sąsiadów miała ją chronić zmiana imienia i jednej literki w nazwisku. W jej oczach Sara odniosła sukces. Bo wyjechała z Bośni, bo pisze, bo ma pracę, ma faceta. Nie wie, że to stabilne, uporządkowane, przeciętne życie  okupione było latami samotności, brakiem pieniędzy, łapania byle jakiego zajęcia. Teraz też Sara nie należy do krezusek. Różnica jest jednak taka, że dla niej smartfon to coś oczywistego, a Lejla nadal posługuje się starą komórką z klapką, nie dlatego, że taką ma fantazję, ale dlatego, że jej nie stać na to, co dla innych jest przedmiotem codziennego użytku.

Nie biorę udziału w licytacji. Nie mam się czym chwalić. Jestem zdrowa, przyjechałam z Irlandii, mam Michaela i jadę do Mostaru, bo mam pieniądze, by sprostać kaprysom Lejli. I nie ma tu nic do rzeczy fakt, że swoim zaproszeniem złamała mi kręgosłup. Jak miałabym się ścigać z ich zmarłymi, ruinami nędznymi emeryturami? 

Tak myśli Sara, przyglądając się współpasażerom nocnego autobusu z Zagrzebia do Mostaru i przysłuchując się ich rozmowom. Swoim nagłym pojawieniem się Lejla wytrąca ją z jej spokojnego życia, przypomina, że świat to chaos i nieład i nie da się przywrócić w nim porządku. Bo nawet jeżeli uciekniemy, tak jak uciekła Sara, to i tak Bośnia nas dogoni.  

... nadal wyczuwałam ją [Bośnię] między nami, jakbyśmy przebyły morze popiołów i spaloną ziemię. "Zawsze jesteśmy w Bośni". Teraz zaczęłyśmy ją wlec ze sobą do Europy. Nasz kraj z niespokojnymi granicami tak naprawdę jest bezgraniczny. Na próżno się wadziliśmy, przeganiali i zabijali: nigdy nawet się w nim nie odnaleźliśmy, to on wdarł się w nas niczym fantomowy świerzb. 

Sara zdaje się nienawidzić Bośni i wszystkiego, co ją z nią łączy. Tożsamościowe zawirowania odcisnęły na niej piętno. Wprawdzie jej rodzice byli Serbami, ale kiedyś nie miało to dla nich znaczenia. Potem swoją serbskość, jak inni, musieli udowadniać na siłę - obchodząc serbskie prawosławne święta, przygotowując tradycyjne potrawy, w końcu chrzcząc kilkunastoletnią Sarę w cerkwi. 

Mój tata. który, ot tak, nagle zdecydował, że będziemy obchodzić prawosławną slavę. Mama ukradkiem szukała jakichś artykułów prasowych o tym, jak to przygotować. W tamtym czasie jakiekolwiek odstępstwa od reguł były niewybaczalne; goście zasiedli przy naszym stole niczym ława przysięgłych, gotowi osądzić każdy, nawet najmniejszy błąd.

Czy  z powodu tej nienawiści do kraju nie przyjechała na pogrzeb ojca i nie utrzymuje właściwie kontaktu z matką? Jest w powieści scena wstrząsająca, której czytanie powodowało we mnie dyskomfort, a właściwie nawet obrzydzenie. Narratorka idzie na podwórko rodzinnego domu i ukryta w ciemności z odrazą obserwuje matkę. Chociaż kibicowałam Sarze, to muszę przyznać, że nie wszystko potrafiłam w niej zaakceptować. Ona też była pogubiona, rozdarta.

Może właśnie wtedy rozpadłam się na pół - na tę, która akceptuje twoją [Lejli] prawdę (...) i tę drugą, która po szkole idzie do domu i spełnia sen matki o dziewczynce w różowej sukience. A może to poszło jeszcze dalej - może już wtedy wymyśliłam siebie dla tego całego kolorowego świata (...) Dlatego łatwo było wyjechać, zmienić język, inaczej wymawiać swoje imię, udawać, że gdzieś daleko w czarnym sercu Europy nie istniejesz. 

Bardzo dobra powieść o powikłanych ludzkich relacjach, o stosunku do własnego kraju, przed którym chce się uciec, ale chyba nie można, o tożsamości, przed którą też nie ma ucieczki, wreszcie o bałkańskich konfliktach z wojną, której właściwie w powieści nie ma, w tle. No i świetnie się czyta, bo autorka żonglując czasem, umiejętnie podsyca naszą ciekawość, stopniowo zdradzając tajemnice bohaterek. A wisienką na torcie jest zaskakujące, zupełnie nieoczekiwane zakończenie.

Milan Kundera "Walc pożegnalny"

Kontynuuję swoją przygodę z twórczością Milana Kundery. Tym

razem przeczytałam "Walc pożegnalny" (W.A.B. 2013; przełożył Piotr Godlewski). Pisarz skończył ją pisać w 1972, jeszcze w Czechosłowacji, którą opuścił w roku 1975. Miała być jego pożegnaniem z ojczyzną i być może, jak przypuszczał, ostatnią książką, bo już wtedy myślał o wyjeździe. Dlatego jednym z bohaterów uczynił Jakuba, który dostał paszport i właśnie opuszcza na stałe kraj. Zanim to zrobi, chce pożegnać się z przyjaciółmi.

Ta powieść ma lżejszy ciężar niż "Żart", co nie znaczy, że to tylko rzecz lekka, łatwa i przyjemna. Czyta się ją znakomicie - jest śmieszna, groteskowa, za czym nie przepadam, ale na szczęście w takim stopniu, że mi to zupełnie nie przeszkadzało, ma wartką akcję, o czym za chwilę, bo jej kompozycji warto poświęcić chwilę uwagi. Jednak im bliżej końca, tym śmiech coraz częściej więźnie w gardle, robi się poważniej, aż w końcu przychodzi nieoczekiwany (?), oczekiwany (?) punkt kulminacyjny. A potem wszystko się uspokaja, życie zaczyna toczyć się dalej, jakby nic się nie wydarzyło. Chociaż w niektórych bohaterkach i bohaterach coś się jednak przełamało. To pozwoliło mi fantazjować, że  mają już w sobie siłę na zmiany. Właściwie taką nadzieję wiążę z jedną bohaterką, w dodatku drugoplanową.

Czas na uporządkowanie tego chaosu. Akcja powieści rozgrywa się w czeskim uzdrowisku, w którym leczy się przede wszystkim bezpłodność kobiet. Kiedy? To trudno ustalić precyzyjnie takiej czytelniczce jak ja, która aż tak dokładnie nie orientuje się w zawiłościach czeskiej historii. Przed rokiem 1968 i praską wiosną? Czy już po? Polityczne represje, którym poddany był jeden z bohaterów, Jakub, miały miejsce jeszcze w czasach stalinowskich czy dotyczą roku 1968? Intuicja podpowiadała mi, że chodzi jednak o ten pierwszy okres, ale z tekstu Aleksandra Kaczorowskiego, znakomitego bohemisty, poświęconego pisarzowi wynika, że nie miałam racji - chodzi o represje po praskiej wiośnie. Wydaje mi się jednak, że przynajmniej część z nich, miała miejsce wcześniej.

Mamy tu kilkoro bohaterów, którzy na dłużej lub krócej pojawiają się w uzdrowisku. Główna bohaterka to Róża, pielęgniarka w sanatorium, która pragnie wyrwać się z miasteczka. Jest nieco demoniczny fantasta doktor Slama, jej szef, który zachowuje się niczym demiurg, wiele wie o swoich przyjaciołach i współpracownikach, z jednej strony wykorzystuje ich, z drugiej potrafi oddać im przysługę i chronić, nie  zawaha się przy tym skłamać. Postać bardzo niejednoznaczna, śmieszna, ale niemoralna. Ważnym bohaterem jest znany trębacz Klima, który mieszka w Pradze, a do uzdrowiska przyjeżdża na koncerty. Zakochany w swojej pięknej żonie Kamili, a przy tym kobieciarz. Groteskową i tajemniczą postacią jest bogaty Amerykanin, który od dłuższego czasu przebywa w uzdrowisku, oczywiście na specjalnych zasadach, bo leczy tu swoje serce. Nieoczekiwanie zjawia się wspomniany Jakub, przyjaciel doktora Slamy. Ponieważ wyjeżdża na stałe za granicę, chce się pożegnać z nim i swoją wychowanką, Olgą, która leczy się w miejscowym sanatorium. Jest jeszcze zakochany w Róży chłopak, piekielnie o nią zazdrosny. Niektórzy się znają, inni nie, ale losy wszystkich splotą się ze sobą. Ich wątki prezentowane są naprzemiennie, a akcja coraz bardziej przyspiesza. Mają miejsce rozmaite zbiegi okoliczności, nieoczekiwane spotkania, pomyłki, zabawne qui pro quo. Kompozycja powieści jest bardzo filmowa. Od pewnego czasu zastanawiałam, czy dojdzie w końcu do konfrontacji pomiędzy dwojgiem bohaterów, na którą się zanosiło? A do śmierci jednej z bohaterek? Bo jest to też swoista kronika zapowiedzianej śmierci. Tymczasem autor zwodzi do końca, prowadzi drogi wykreowanych przez siebie postaci w sposób nieoczekiwany. Przyznam, że zakończenie mnie zaskoczyło. Trudno pisać o "Pożegnalnym walcu" tak, aby zdradzić jak najmniej szczegółów, bo przecież sama akcja pełna nieoczekiwanych zdarzeń sprawia wiele przyjemności.

Moim zdaniem najważniejszą postacią w powieści jest Jakub. O ile doktor Slama i bogaty Amerykanin są pokazani groteskowo, o tyle on nie. To wokół niego koncentrują się najważniejsze pytania tej powieści. Jakub zastanawia się, jaki jest naprawdę. Trochę przypadkowo los wystawił go na próbę - pozwolił mu się przekonać, czy rzeczywiście jest taki szlachetny, za jakiego się uważał. Czy jest lepszy od swoich politycznych wrogów? Dotąd pogardzał  krajem i rodakami. To wynik politycznych represji, które zatruły go tak, jak bohatera "Żartu", o którym niedawno pisałam. A Olgą, córką swojego przyjaciela, a potem politycznego wroga, zajął się z odruchu serca, czy dlatego, żeby okazać się lepszym, szlachetniejszym? Czy to zwyczajna ludzka przyzwoitość, czy postępowanie mające połechtać własne ego? Zdaje sobie sprawę, że stworzył ze swojego życia mit, nadał mu patos. Teraz to wszystko wydaje się być fałszem. Jakub przed opuszczeniem kraju żegna się ze swoim przyjacielem i Olgą, ale to rozstanie nie przebiega tak, jakbyśmy tego oczekiwali. Każde z nich zajęte jest swoimi sprawami, jakby nie zdawali sobie sprawy, że mogą już nigdy nie zobaczyć Jakuba. A on nieoczekiwanie dostrzega piękno ojczystego krajobrazu, budzi się w nim tęsknota. To skłania go do kolejnych refleksji - co tak naprawdę jest wżyciu ważne. Dotąd myślał, że polityka, podążanie za prawdą. Teraz zastanawia się, czy się nie pomylił. A może najważniejsze jest zwyczajne życie - rodzina, dzieci, no i piękno, którego nie dostrzegał?

Zawsze myślał, że słyszy bicie serca pulsującego w piersi kraju. Ale kto wie, co w gruncie rzeczy słyszał? Czy serce? Czy nie był to tylko stary budzik, który odmierzał zupełnie fałszywy czas? Czy wszystkie te walki polityczne nie były tylko błędnymi ognikami, mającymi odciągnąć go od tego, co rzeczywiście ważne? (...) A jeśli żył w zupełnie innym świecie, niż sądził? A jeśli widział wszystko na opak? A jeśli piękno znaczy więcej niż prawda (...)?

Warto jeszcze dodać, że to, co dzieje się z Jakubem, jego wątpliwości, zaniechania,  rozterki przedstawione są bardzo prawdziwie. Ileż to razy coś, co wydawało nam się ważne wieczorem, rano nie ma znaczenia, ileż razy mamy poczucie nierealności tego, co przed kilkoma godzinami było takie istotne. Ileż razy wiemy, że powinniśmy działać, ale nie wiemy jak i ogarnia nas niemoc, którą doskonale umiemy przed sobą usprawiedliwić.

Kolejna bardzo dobra powieść Kundery, oddech od nowości, często niestety miałkich. Powieść dla każdego.

Popularne posty