Wasilij Grossman "Życie i los"

O Grossmanie od czasu do czasu coś tam obijało mi się o uszy: że wybitny, wielki, jednym słowem koniecznie powinno się przeczytać, ale jakoś pozostawałam na jego książki obojętna. Może dlatego, że o wojnie? Aż nagle dojrzałam do lektury i postanowiłam przeczytać. Wypadło na "Życie i los" (W.A.B. 2011; przełożył Jerzy Czech), bo drugiej ("Wszystko płynie") akurat nie było w księgarni. Lekko się przeraziłam, gdy wzięłam do ręki tom nabrzmiały od ponad ośmiuset stron. Aż tyle o wojnie, jęknęłam w duchu. Cóż było robić, kosztował niemało, więc nie mogłam zdezerterować. I słusznie. To powieść, nie boję się tego powiedzieć, rzeczywiście wielka, wspaniała, wybitna, po prostu kawał LITERATURY! Teraz już wiem, że i tę drugą koniecznie muszę zdobyć i przeczytać.

Na początek kilka słów o autorze, bo kiedy wspominałam, co aktualnie czytam, nikt jakoś Grossmana nie kojarzył. Rosyjski pisarz "o żydowskich korzeniach" (cytuję z okładki), urodzony na początku zeszłego wieku na Ukrainie, zmarł w roku 1964. Autor opowiadań i kilku powieści. Obie wspomniane przeze mnie miały swoją premierę na Zachodzie, w Związku Radzieckim ukazały się dopiero w roku 1989, w Polsce wydano je początkowo w drugim obiegu. "Życie i los" historię miało dramatyczną: skonfiskowano maszynopis, na szczęście jeden udało się ocalić i przemycić na Zachód, gdzie został opublikowany już po śmierci pisarza.

Akcja tej monumentalnej powieści rozgrywa się w czasie kilku  miesięcy, które zadecydowały o losach drugiej wojny, a tym samym świata. Chodzi oczywiście o Stalingrad. Zwycięstwo Armii Czerwonej nad wojskiem hitlerowskich Niemiec odwróciło losy wojny. Ale ten szczęśliwy przełom okupiony ogromną ilością ofiar  i całkowitym unicestwieniem miasta, pozwolił potem Stalinowi dyktować warunki jego zachodnim sojusznikom. Co to oznaczało dla naszego zakątka Europy, wiadomo, co dla Rosjan też. Ale nie o przyszłości jest ta powieść, chociaż narrator od czasu do czasu do przodu wybiega, zapowiadając to, co się stanie. Bohaterami książki są członkowie inteligenckiej rodziny Szaposznikowów i ludzie jakoś z nimi związani. Ale przez karty powieści przewija się mnóstwo innych postaci, czasem też historycznych. Nie należy zniechęcać się, jeśli początkowo ten literacki tłumek myli się i miesza. Z czasem wszystko ułoży się, splecie w jedną całość, a my z zapartym tchem będziemy śledzić losy tych ludzi. Wojna rzuciła bohaterów w różne miejsca. Ktoś ukrywa się w ruinach obleganego Stalingradu, ktoś tam walczy, stawiając beznadziejny opór w słynnym oblężonym domu, ktoś dowodzi kompanią czołgów, ktoś jest pilotem, ktoś oficerem politycznym. Ale nie tylko na froncie i na jego tyłach rozgrywa się akcja powieści. Także w Kazaniu, gdzie z Moskwy ewakuowano wiele instytucji. W Kujbyszewie, gdzie mieszka w wynajmowanej klitce jedna z sióstr. Na kałmuckich stepach, w getcie jakiegoś ukraińskiego miasteczka, w obozie jenieckim, w łagrze na dalekiej Syberii i wreszcie na Łubiance, stalinowskim więzieniu. Chociaż wydaje się to niemożliwe i nieprawdopodobne, to jednak we wszystkich tych ciemnych, strasznych miejscach toczy się życie. Czy to schron, czy piwnica w oblężonym mieście, czy otoczony dom, w którym broni się rosyjski oddział, czy obozowy barak wszędzie ludzie próbują żyć. Toczą się rozmowy, uprawia się seks, kocha się kogoś, za kimś tęskni, na kogoś czeka, gotuje, je, pije, żartuje, śpiewa, dyskutuje i kłóci. I tylko czasami w tę wojenną zwyczajność wtargnie z nagła coś okrutnego: jakaś egzekucja, czyjaś śmierć. Jak iskra, jak grzmot, który zaraz ucichnie. I chociaż trwa to zwykle chwilę a bohaterowie, szczególnie ci na froncie i ci w obozach, wydają się być znieczuleni na wojenne zło, nie mogą wypędzić spod powiek niechcianych koszmarów. A wraz z nimi obuchem po głowie dostaje czytelnik. Nie ma co ukrywać: jest w tej powieści wiele szarpiących trzewia scen. Szczególnie mocne i przejmujące są te opowiadające o losach Żydów zamkniętych w gettach ukraińskich miast, schwytanych na obrzeżach Stalingradu. Poznajemy historię kilkorga z nich. Jadą jednym z transportów do obozu. Mnie najbardziej poruszyła opowieść o Dawidzie, chłopcu wysłanym przez matkę z Moskwy do babci na Ukrainie. Wydawało się, że tam będzie bezpieczniej. Do czasu. Towarzyszymy mu i innym do tragicznego końca. Trudno zapomnieć poetycko-realistyczny obraz ich śmierci w komorze gazowej. Równie okrutne i bolesne są sceny przesłuchań na Łubiance, a jeszcze mocniejsze obrazy pędzonych do niewoli niemieckich jeńców wojennych. W łachmanach, owinięci czym popadnie, często bosi, głodni i zmarznięci niedawni triumfatorzy wędrują czwórkami na Sybir. Wielu nie dotrze. Grossman z całą bezwzględnością pokazuje okrucieństwo wojny, pochylając się z litością nad każdym. I nad rosyjskim żołnierzem, i nad niemieckim. Każdy z nich miał jakieś swoje przedwojenne, zwyczajne życie. Ktoś kochał literaturę i muzykę, ktoś był inżynierem, ktoś studentem, a ktoś robotnikiem. Wojna ich zrównała, zapędziła do ziemianek, schronów i okopów. Jednych zaraziła nienawiścią, innych nie pozbawiła ludzkich odruchów. Ktoś, nawet w chaosie wojny, ocali w sobie człowieczeństwo i zamiast mścić się na na wrogu, podaruje mu kromkę chleba, nie bardzo wiedząc dlaczego, inny nie dostrzeże w nim człowieka i kopnie jak psa, zabijając.

Równie przejmujący jest obraz zrównanego z ziemią, oswobodzonego Stalingradu. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze parę miesięcy wcześniej toczyło się tu normalne życie. Jeszcze trudniej, że kiedyś to miasto, jak wiele innych, zmartwychwstanie. Kiedy razem z jedną z bohaterek wędrujemy po morzu gruzów, kiedy razem z nią szukamy jej domu, sklepów, w których robiła zakupy, teatru, kawiarni, do której chodziła, jesteśmy przerażeni i bezradni.

Ale życie bohaterów zrujnowała nie tylko wojna. Przetoczył się po nich także walec komunizmu. Wśród postaci przewijających się przez karty powieści nie ma zajadłych wrogów systemu. Przeciwnie, jest pomiędzy nimi wielu ideowych komunistów, którzy swoje przekonania wykuwali jeszcze w czasach Lenina. Długo ufali Stalinowi, popierali kolektywizację wsi, wierzyli, że oskarżani i skazywani w czystkach 1937 roku byli winni. Teraz, w czasie wojny wielu z nich zostanie wystawionych na próbę. W wielu zacznie się budzić świadomość niesprawiedliwości i okrucieństwa systemu. Ta powieść pokazuje z jednej strony nieprawości stalinizmu: fałszywe oskarżenia, sfingowane procesy, donosicielstwo, strach, nieufność, łamanie ludzi, zsyłki do łagrów, rodzący się antysemityzm i niechęć do innych narodów niż rosyjski, z drugiej kształtowanie się pod wpływem wojny rosyjskiej świadomości narodowej i ustroju narodowo-państwowego. To wtedy powstał mit wojny ojczyźnianej, mit wielkiego narodu rosyjskiego, który oswobodził Europę, mit żywy do dziś. Losy jednostek splatają się z losem narodu. Jedna z bohaterek przypomina sobie wszystkie nieszczęścia, które dotykając narodu, nie oszczędziły jej rodziny:

"Epoka powszechnej kolektywizacji, rok trzydziesty siódmy, los kobiet, które trafiły do obozów jako żony represjonowanych, los ich dzieci, które zabrano do domów dziecka... Postępowanie Niemców z jeńcami, wojenne nieszczęścia i porażki, wszystko to dręczyło ją, pozbawiało spokoju tak samo, jak nieszczęścia we własnej rodzinie."

Powieść Grossmana nie byłaby zapewne tak interesująca i wstrząsająca, nie dotykałaby tak mocno prawdy o ludzkim życiu i losie, gdyby nie historie bohaterów. Im dalej, tym lepiej ich poznajemy, tym mocniej przeżywamy ich losy, które coraz bardziej się komplikują. Dylematy moralne, życiowe wybory najwyższej wagi, poświęcenie, cierpienie, strata, miłość, także ta niechciana, bo nielegalna niosąca duchowe męki, małość i wielkość człowieka. To wszystko brzmi górnolotnie i ogólnikowo, ale rozpisane na konkretne ludzkie historie porusza. Pokazuje to, co stanowi sedno naszego życia. Cały jego tragizm i ulotne piękno.


Mark Slouka "Widzialny świat"

Książka amerykańskiego pisarza, prawdopodobnie syna czeskich emigrantów, Marka Slouki, "Widzialny świat" (Czarne 2010; przełożył Sebastian Musielak) trochę się na mojej półce przeleżała. Dziś już nawet nie pamiętam, dlaczego ją kupiłam. Pewnie coś na jej temat usłyszałam. A kiedy wreszcie ostatnio po nią sięgnęłam w ramach wdrożonego niedawno planu wyciągania z półki nie tylko tego, co nowe, ale i najstarszych zasobów, połknęłam ją w ciągu kilku dni (muszę przyznać, że nie jest to tom opasły, ale też i nie całkiem mizerny). Ta powieść po prostu mnie ujęła. Nie jest oczywiście arcydziełem, nie może się równać z takimi "Przypadkami inżyniera ludzkich dusz" Skvoreckiego, ale przecież nie samymi arcydziełami czytelnik żyje. A porównanie ze Skvoreckim nie jest zupełnie przypadkowe. Bohaterowie obu książek to czescy emigranci albo potomkowie takich (podobnie jak pisarze). Obaj snują swoją opowieść na dwóch planach czasowych: współczesnym i wojennym. Zdarzenia współczesne rozgrywają się w Ameryce (odpowiednio w Stanach i Kanadzie), a minione w Czechosłowacji okresu wojny (u Skvoreckiego także później). Na tym podobieństwa się kończą. Powieść Skvoreckiego jest oczywiście znacznie bogatsza pod każdym względem, także językowym, co genialnie oddał tłumacz Andrzej Jagodziński. Nie ma co owijać w bawełnę: jest to po prostu książka wybitna i każdy miłośnik literatury poważnej powinien się z nią zmierzyć. I niech nikogo nie odstrasza jej rozmiar: po zakończeniu lektury popadłam niemal w rozpacz, że to już, że muszę rozstać się z bohaterami, że muszę opuścić świat wykreowany przez autora. A przydarzyło się to nie tylko mnie. No ale nie o Skvoreckim mam dzisiaj pisać (zainteresowanych odsyłam do mojej notki). Przejdę zatem do "Widzialnego świata".

Narrator wspomina dzieciństwo i młodość spędzone w domu swoich rodziców, czeskich emigrantów. Przeszłość przefiltrowana jest przez pamięć dziecka. Chaotycznie wracają do niego obrazy, a to przyjaciół rodziców, którzy bywali w ich mieszkaniu, a to zdarzeń, których znaczenie pojął dopiero po latach. Za znajomymi ciągną się ich historie, czasem śmieszne, czasem smutne czy tragiczne. Każdy ma jakieś korzenie w wojennej Czechosłowacji. Każdy wydaje się w jakiś sposób niezwykły, przynajmniej w oczach dziecka, a czy tak jest naprawdę, nigdy się już nie dowiemy, większość z nich nie żyje. Czy historie zapamiętane przez narratora wydarzyły się naprawdę? Trudno stwierdzić, czasem po latach  przez przypadek poznawał zupełnie inną wersję zdarzeń, często niestety mniej przyjemną. Która jest prawdziwa?

Pierwsza część powieści ma urok świata widzianego oczyma dziecka. To rozmowy podsłuchiwane z dziecięcego pokoju przez szparę w drzwiach. To krótkie spotkania z barwnymi znajomymi rodziców, którzy na chwilę wpadali do pokoju synka gospodarzy. To wspomnienia wakacji spędzanych w domku nad jeziorem. Wszystko ma urok dzieciństwa, dziecięcych wspomnień. Ale nad tym z pozoru szczęśliwym okresem unosi się pewna tajemnica, z której narrator jako dziecko nie do końca zdawał sobie sprawę. Im był starszy, tym więcej widział i rozumiał. To tajemnica jego rodziców, a ściślej matki.

"W czasie wojny matka poznała mężczyznę. Po tej historii, jak po każdej dobrej historii miłosnej, pozostały spustoszenia i broczące rany. Na jesieni 1942 roku było już po wszystkim. W maju tamtego roku czescy partyzanci dokonali w Pradze zamachu na Reichsprotektora Reinharda Heydricha i jak łatwo zgadnąć, krajem targały okrutne represje (...)"

To cytat z pierwszej strony. Tym człowiekiem nie był oczywiście ojciec narratora. Kto nim był? Kim był mężczyzna, o którym jego matka nie mogła zapomnieć do końca życia? Kim był mężczyzna, który cały czas swoim wspomnieniem rywalizował z jego ojcem? Kim był mężczyzna, z którego wspomnieniem nawet on, syn, musiał dzielić się matką? Kim był ten, który w pewnym sensie mu ją zabrał? Tego narrator próbuje się dowiedzieć od czasów swojej młodości. Bezskutecznie. Nawet wizyta w Pradze niewiele daje. Nikt nie pamięta tamtej historii. Ale próbując odkryć prawdę o rodzicach, odkrywa prawdę o czasie wojny. Sielskie obrazy dzieciństwa mieszają się w powieści z jej okrucieństwem: represjami, aresztowaniami, przesłuchaniami, masowymi egzekucjami. Większość nawiązuje do autentycznej historii zamachu na Heydricha i tego, co działo się potem. Tak jak tamte wspomnienia i te nie mają charakteru linearnego ani jednoznacznego. Wszystko jest kwestią pamięci i wszystko wraca zgodnie z jej kapryśną logiką. Co może zrobić narrator dręczony tajemnicą matki, której nie jest w stanie odkryć? Może ją sobie wyobrazić. I tak właśnie robi. Zrezygnowany, znużony bezskutecznymi poszukiwaniami wyobraża sobie zdarzenia, które rozegrały się w roku 1942 w Czechosłowacji i które zaważyły na całym życiu rodziców, rykoszetem trafiając także jego. Ostatnia, najkrótsza, część powieści to łapiąca za serce historia miłosna z wojną w tle. Najprawdziwszy, sentymentalny melodramat. Taki, w którym miłość przegrywa z obowiązkiem. Także najprawdziwsze wojenne dylematy i tragedie. Pytania o koszty heroicznych czynów. Obowiązek, honor, zdrada, wierność, rozpacz. Przypadek, który ratuje. Co z tego, kiedy potem trzeba borykać się z ciężarem pewnej myśli. Może bywają w życiu takie sytuacje, kiedy myśli sobie, że lepiej było zginąć niż ocaleć? Całkiem prawdopodobne, że komuś ta historia wyda się nazbyt sentymentalna i banalna. Mnie ujęła i wzruszyła.

I na koniec jeszcze słów parę o języku. Oszczędnym i poetyckim zarazem. Oto próbka:

"Dwa razy dziennie wychodzili w deszcz i zbierali wszelki półsuchy chrust, wyłamywali sosnom gałązki z ich kłujących serc, zaglądali pod obwisłe gałęzie w poszukiwaniu suchych szyszek."

To jeszcze jedna zaleta tej powieści dodająca jej melancholijnego uroku. Niech sobie ktoś myśli, co chce, mnie się "Widzialny świat" spodobał.

"Poliss". Film o pracy francuskiej policji.

Wybrałam się wreszcie na francuski film "Poliss". Tak dalece pozostałam wierna mojemu zwyczajowi, aby wcześniej nie czytać żadnych informacji na temat, że nie bardzo wiedziałam, czy idę na dokument, czy film fabularny. Zaskoczeniem była również informacja, która na początku pojawia się na ekranie, że jest to oparta na faktach opowieść o pracy policyjnego wydziału zajmującego się sprawami dzieci i nieletnich. To tu trafiają podejrzenia o pedofilię, wykorzystywanie czy maltretowanie dzieci. Sprawy przykre, chwytające za serce, często trudne. Podobne znamy przecież z rodzimego podwórka. Czy ojciec molestował swoją kilkuletnią córkę? A może, jak twierdzi, to zemsta byłej żony? Między innymi na takie pytania muszą odpowiedzieć sobie pracujący tu policjanci i psychologowie.

Film wprawdzie dokumentem nie jest, ale bardzo go przypomina, chociaż na ekranie rozpoznajemy twarze znanych francuskich aktorów. Właściwie trudno tu mówić o akcji: obserwujemy codzienną pracę wydziału. Dzieci i ich rodzice pojawiają się i znikają, nie dowiemy się, jaki będzie ciąg dalszy, reżyserka, Maiwenn, nie zaspokoi naszej ciekawości. Kiedy sprawa wędruje dalej, znika z pola widzenia policjantów, a więc i naszego. Za progiem już czekają następni poszkodowani. Zajęcie ważne, wyczerpujące i niezwykle stresujące. Bezradność, bezsilność, kiedy czegoś nie można załatwić, złość, niepewność i nagłe napady śmiechu, aby rozładować stres. I tak w kółko. Ale ten film to nie tylko problemy dzieci, to także życie i praca policjantów wydziału. Pracują bardzo długo, na prywatność niewiele zostaje czasu. Razem przeżywają porażki i świętują sukcesy. Koszt tej harówki bywa bardzo duży. Dlatego w ich życiu rodzinnym pojawiają się problemy. Ale i w pracy nie są od nich wolni: wspólnota, jaką tworzą, to nie tylko przyjaźnie, również konflikty, często tłumione, nagle wybuchające z nieoczekiwaną siłą. Od czasu do czasu pojawiają się pretensje do szefa o to, że nazbyt ostrożny i ulega zwierzchnikom.

Zdarzenia długo bezładne jak w dokumencie, stopniowo zaczynają układać się w zarys akcji. Historie kilkorga bohaterów wybijają się na pierwszy plan. Są dość banalne i przewidywalne, ale może dlatego, że to jednak tylko tło dla policyjnej codzienności, ten brak odkrywczości tak bardzo nie przeszkadza. Dopiero zakończenie jest zupełnym zaskoczeniem. Tego nie spodziewa się nikt: ani zgromadzeni na naradzie policjanci, ani my, widzowie. Można być blisko, można pracować z kimś latami po dwanaście godzin na dobę i nie wiedzieć, co się dzieje z drugim człowiekiem. W końcówce filmu twórcy jedyny raz pociągnęli dalej historię jednego z dziecięcych bohaterów. W ten sposób powstała klamra spinająca losy dwóch postaci. Mnie wydała się nieco nachalna.

Mimo mocnego zakończenia, mimo przerażających historii wykorzystywanych dzieci, mimo kilku wzruszających momentów całość nie wywarła na mnie wielkiego wrażenia. Raczej postawiłam się w roli obserwatora-podglądacza niż osoby zaangażowanej. Inaczej niż jednej z bohaterek, fotografce dokumentującej pracę wydziału, nie udało mi się wejść w sam środek zdarzeń.

Chociaż marudzę, film obejrzałam z dużym zainteresowaniem i ciekawością. Na pewno warto obejrzeć.

"Piękno". Nieudany film z RPA.

Z powodu długiego majowego weekendu, który postanowiłam wykorzystać od deski do deski, przepadł mi francuski "Minister", film bardzo chwalony. "Polisse", również rodem znad Sekwany, na razie grają o porze niezbyt dogodnej (do biletu musiałabym jeszcze doliczyć koszt taksówki), mam nadzieję, że od piątku zmieni się godzina emisji i będę mogła zobaczyć. Wobec tego wybrałam się na "Piękno" z RPA. Za rekomendację posłużyły mi Nowe Horyzonty, na których film był pokazywany, oraz Festiwal Filmów Świata Ale Kino! Od razu powiem: żałuję, że poszłam, mogłam zostać w domu i oddać się lekturze "Życia i losu" Wasilija Grossmana, który teraz czytam. Cóż, film zapowiadał się nieźle, długo dawałam mu szansę (dziewczyna siedząca obok dużo wcześniej demonstrowała swoje niezadowolenie, w końcu wyszła), miałam nadzieję, ale ambicje artystyczne twórców zatriumfowały nad logiką. Wielokrotnie pisałam, jak bardzo drażni mnie w kinie demonstracyjne lekceważenie realiów w imię artystycznych racji. Nie mam pretensji ani o wolne tempo, ani o dwie mocne sceny (jedna obrzydliwa, druga wstrząsająca, ale obie uzasadnione), tylko o zmarnowany temat. Dla porządku wspomnę, że jest to historia dobrze sytuowanego pięćdziesięciolatka, który ma żonę, dwie dorosłe córki (właśnie jedną z nich wydał za mąż), pozornie poukładane życie i nagle traci głowę dla niezwykle przystojnego syna swoich przyjaciół. Dalej, na szczęście, akcja rozwija się dość zaskakująco, wobec tego więcej zdradzić nie mogę. Ja się zawiodłam i zirytowałam, więc odradzam, ale jeśli ktoś już widział, niech przeczyta ciąg dalszy i skonfrontuje opinie. Zapraszam.

Sytuacja wyjściowa banalna. Ileż to razy widzieliśmy w kinie podobne obrazki: pozornie przykładne małżeństwo, dobrze sytuowane, żadnych większych problemów, ale od obojga wieje chłodem. Grzeczni, układni, rozmawiają tylko o codziennych, domowych sprawach, a w nocy odwracają się do siebie plecami, co im zupełnie nie przeszkadza. Po jakimś czasie wyjaśni się dlaczego: ona ma prawdopodobnie kochanka (oczywiście banał), a on ... . I tu następuje scena, która mnie z jednej strony zaskoczyła, z drugiej zbrzydziła, ale, jak wspominałam we wstępie, nie o to mam pretensje. Wydaje mi się, że takie było założenie: ta męska orgia chyba podobne odczucia miała wywołać. Bohater, który od początku nie budził mojej sympatii, teraz wydał mi się wręcz odrażający, podobnie jego kompani. I nie chodzi tylko o hipokryzję: kilkakrotnie rzuca pogardliwe uwagi o pedałach (przytaczam jego słowa), a sam uczestniczy w tajnych, męskich schadzkach, ale jakiś odrażający kult silnego mężczyzny. Zastanawiam się, czy w ogóle można tu mówić o hipokryzji. Przecież słowa pedał użyją raczący się piwem mężczyźni. Żadnych czarnych, żadnych pedałów, powie gospodarz spotkania, kiedy jeden z gości przyprowadzi ze sobą czarnoskórego chłopaka. Natychmiast dość obcesowo zostanie wykluczony z towarzystwa, wyproszony z domu. Tym większe zaskoczenie, kiedy za chwilę widzimy tych samych facetów uprawiających seks tylko w swoim, męskim towarzystwie. Mam wrażenie, że żaden z nich nie uważa się za geja (oni oczywiście powiedzieliby pedała). To, chyba, taki rodzaj męskiej zażyłości jak w niektórych krajach Południa czy Azji. Tam mężczyźni trzymają się za rękę, tańczą ze sobą i okazują sobie taką fizyczną bliskość jak w naszym kręgu kulturowym kobiety. To tylko jednak moje spekulacje. Myślę, że dla zrozumienia tego, co oglądamy na ekranie, przydałaby się lepsza znajomość tamtej kultury. A że może tu chodzić o swoiście pojęty kult silnego mężczyzny, pana i władcy, gardzącego kobietami, świadczy relacja bohatera z jedną z córek. Najpierw ma do niej o wszystko pretensje, traktuje ją niczym małą dziewczynkę, chce kontrolować i mówić, co jej wolno, a czego nie, a potem, kiedy ona w niezrozumiały dla mnie sposób ze strachu przed ojcem zalewa się histerycznie łzami, on jej wspaniałomyślnie wybacza. Ten wątek filmu z racji odmienności kulturowej jest nawet interesujący.

Dlaczego wobec tego tak mnie "Piękno" zirytowało? Dlaczego uznałam czas spędzony w kinie za stracony? Drażnił mnie z jednej strony banał, z drugiej artystyczne nadęcie idące w parze z demonstracyjnym lekceważeniem realiów. No i rozwiązanie dramatycznej sytuacji. Ale po kolei. Banalna jest historia pięćdziesięciolatka przeżywającego duchowy kryzys najprawdopodobniej spowodowany tym, że nie ma odwagi podążyć za swoimi pragnieniami. Żyje tak, jak żyją wszyscy wokół, jak się tego od niego oczekuje. Banalna jest pokazana w kontrze historia jego znajomego, który porzucił żonę dla młodszej partnerki i czuje się szczęśliwy. Lekceważy opinię innych na swój temat. Francois spogląda na niego melancholijnym, zrezygnowanym, zazdrosnym okiem, z szacunkiem. Tyle o banalności. Teraz o artystycznym nadęciu. Prawie od początku reżyser daje widzowi do zrozumienia, że nie będzie to zwykły film obyczajowy, nie, mamy do czynienia z kinem artystycznym, ambitnym. Wolne tempo, nicsięniedzianie, wyciszanie dźwięku i obserwowanie bohaterów z dystansu to te artystyczne chwyty. Towarzyszy temu markowanie jakiejś intrygi. Co właściwie zrobił Francois, aby odciągnąć od Christiana, na którego punkcie dostał obsesji, jego dziewczynę? Jakieś telefony, sfingowanie kradzieży samochodu, w którym siedzi. O co chodzi? A może to ja nie zrozumiałam, a wszystko było jasne jak słońce? Albo może właśnie nieważne? Drogi widzu, to przecież kino artystyczne, ambitne, więc jakież znaczenie ma taki drobiazg? Nie o to przecież tu chodzi, więc się nie czepiaj. Jeśli chcesz dobrze skonstruowanej historii, to idź na inny film. Ja jednak lubię dostać wszystko na raz: artystyczne, ambitne kino i dobrze opowiedzianą historię, i wcale nie wydaje mi się, abym  miała wygórowane żądania.

I na koniec o zmarnowanej szansie albo rozminięciu się moich oczekiwań z zamysłem reżyserskim. Zaskakująca i wstrząsająca jest scena gwałtu. Przyznam, że nie takiego rozwoju wypadków się spodziewałam. Myślałam, że historia potoczy się banalnie, a tu przerażające zaskoczenie. Bezradny, miotający się Christian, który  nie potrafi wyrwać się silniejszemu i potężniejszemu mężczyźnie, błaga go bezskutecznie o litość. Ta scena zostaje w pamięci. Gwałt zadany przez kogoś, kogo się zna, nie przez obcego napastnika. Tym straszniejszy. Trauma, która może ciągnąć się za ofiarą długi czas. Reżyser pokazuje banalność zła, w gruncie rzeczy przypadkowość. Po Francois ta sytuacja zdaje się spływać jak woda po gęsi. Ale ja chciałabym też wiedzieć, co dzieje się z ofiarą. Rozwiązanie okazuje się tyleż przewrotne, co jednak nieprawdopodobne. Christian zakpił sobie ze swojego oprawcy? To ma być zemsta? Tak mu łatwo przyszła? Mnie to nie przekonuje. No i to była ta przysłowiowa kropla, która przelała czarę goryczy. Chyba dość dawno tak zdecydowanie nie odrzuciłam żadnego filmu. Teraz, kiedy to napisałam, poszukam recenzji, żeby się skonfrontować z opinią fachowców. Bardzo jestem ciekawa.

Saul Bellow "Ofiara"

Bellow to kolejny po Philipie Rothcie wybitny amerykański pisarz, którego jakoś przegapiłam. Nie wiem dlaczego, ale jeśli chodzi o literaturę zza oceanu zatrzymałam się na wielkiej trójce: Hemingwayu, Fitzgeraldzie i Faulknerze. Był jeszcze Styron, coś tam Updike'a, może ktoś jeszcze, a ostatnio Frazen. Tyle. Nie da się czytać wszystkiego, ale do Rotha dopisuję Bellowa i postanawiam co jakiś czas po nich sięgać. "Ofiara" (Czytelnik 2012; przełożył Lech Czyżewski) to wczesna powieść pisarza, wydana w roku 1947, co, jak sądzę, nie jest bez znaczenia dla jej interpretacji.

Można na tę powieść spojrzeć na dwa sposoby. Pierwszy, prostszy, kiedy oderwiemy się od kontekstu historycznego, kiedy zapomnimy, że książka powstała niedługo po wojnie, kiedy nie przywiążemy wielkiego znaczenia do tego, że główny bohater Asa Leventhal jest amerykańskim Żydem, kiedy zapomnimy, że pisarz był synem rosyjskich Żydów, którzy opuścili Rosję w 1913 roku. I drugi, pewnie bardziej uprawniony, kiedy to wszystko będziemy mieć w pamięci. Zacznę, pomijając kontekst.

Leventhal, mężczyzna chyba około czterdziestoletni, a może trochę młodszy, po życiowych burzach i niepowodzeniach, nie bez trudu osiągnął wreszcie stabilizację. Mieszka wraz z żoną w Nowym Jorku, pracuje w jakimś wydawnictwie jako redaktor, nie skończył wprawdzie studiów, ale po latach pracy zdobył doświadczenie w swoim fachu. To wystarczy, aby czuł się doceniany i potrzebny, i mógł wieść spokojne życie. Kiedy porównamy jego los z losem brata, Maxa, tym bardziej docenimy fakt, że mu się udało. Max jest robotnikiem, mieszka wraz z żoną i dwoma synkami w czynszowej kamienicy na Staten Island, pracuje z dala od domu. Ale szczęście i spokój Asy Leventhala są bardzo kruche. Gdzieś z tyłu czai się przeszłość. Pamięć o matce, która umarła w szpitalu dla obłąkanych, o czym obaj bracia dowiedzieli się, kiedy już byli dorośli. Pamięć o latach niepowodzeń, upokorzeń związanych z poszukiwaniem pracy. Pamięć o tym, że Mary, zanim została jego żoną, odeszła bez słowa do innego. Dlatego Leventhal czuje się gorszy. Dlatego przywiązuje tak wielką wagę do tego, co ktoś o nim powie, jak na niego spojrzy, co o nim myśli. Jest przeczulony na swoim punkcie, jakby obawiał się, że w każdej chwili może utracić wszystko, co ma. Jeśli tak się stanie, wcale go to nie zdziwi, uzna, że mu się należało, bo jest kimś gorszym, skażonym obłąkaniem matki, sklepem tekstylnym ojca. Taka postawa powoduje, że bardzo często reaguje niewspółmiernie do tego, co go spotyka. Wybucha, wchodzi w konflikty, obraża się, jest podejrzliwy. Pewnie dlatego nieoczekiwane spotkanie z dawnym znajomym, Kirbiem Allbeem, wywróci jego życie do góry nogami. Allbee, tonący alkoholik, oskarża go o to, że przez niego stracił pracę w wydawnictwie. Mało tego, jest przekonany, a przynajmniej tak twierdzi, że zaszkodził mu celowo. Leventhal, którego poczucie pewności siebie jest tak kruche, chociaż nie czuje się winny, stopniowo wchodzi w rolę ofiary. Allbee coraz śmielej sobie poczyna, coraz bardziej panoszy się w jego życiu, stawia coraz większe żądania, triumfuje, kpi, jest bezczelny i bezkarny, zamienia jego życie w koszmar. Leventhal dodatkowo przytłoczony i przygnębiony rodzinnymi kłopotami brata, nieobecnością żony, która wyjechała do matki, staje się łatwym łupem uzurpatora. Nawet jeśli początkowo nie czuł się winien, rzucone przez przyjaciół słowa i natrętne zachowanie Allbeego zachwieją jego przekonaniem o niewinności. Zachowuje się niczym człowiek szantażowany, gotów na spełnienie każdego żądania swego prześladowcy, bo wierzy, że tylko tak może się od niego uwolnić. Zadaje sobie pytania o winę nieuświadomioną. Może rzeczywiście jest winny, chociaż niczego nie zrobił celowo? Może to jednak on odpowiada za ciąg nieszczęść w życiu Allbeego, który rozpoczął się od utraty pracy? Tak bardzo chciałby usłyszeć od kogoś, że się nie myli: jest niewinny. Wina Leventhala to wina egzystencjalna. Żyjąc, czy tego chcemy, czy nie, nieświadomie krzywdzimy innych. Jedno przypadkowe słowo, jeden gest, jakiś moment, zbieg okoliczności i powodujemy lawinę nieszczęść. My zyskujemy, ktoś traci. Czy da się przejść przez życie, nie czyniąc zła? Nowojorski, wilgotny upał, letni skwar znakomicie budują atmosferę napięcia, zagrożenia, smutku i melancholii. Leventhal samotnie przemierza ulice miasta, zmaga się z problemami rodziny i nigdzie nie znajduje wytchnienia, nawet w mieszkaniu, które stopniowo zaczyna przypominać zatęchłą norę. Czuje się coraz bardziej osaczony, jest czujny i napięty, wszak w każdej chwili może spotkać swojego prześladowcę.

Chociaż Leventhal nie jest narratorem, zdarzenia oglądamy z jego perspektywy. Interpretujemy je tak jak on, tylko czasami poznajemy perspektywę innych bohaterów, ale przefiltrowaną przez jego punkt widzenia. Dlatego i na Allbeego patrzymy  oczami Asy. Mamy go za pogrążającego się alkoholika, który z uporem straceńca dąży do samozagłady, nie czyni żadnego wysiłku, aby wypłynąć na powierzchnię, za to chętnie oskarża innych o swoje niepowodzenia i dlatego nie bardzo można pomóc. Ale przyszedł taki moment, kiedy zadałam sobie pytanie, czy tak rzeczywiście jest. Jaki jest naprawdę Allbee? Co czuje? Jest bezczelnym, pewnym siebie szantażystą, który zorientował się, że łatwo może wykorzystać swoją ofiarę, wzbudzając w niej poczucie winy, czy chorym, nieszczęśliwym człowiekiem, który nie może podźwignąć się po osobistej tragedii? A może i on jest ofiarą? Ofiarą Asy? Ofiarą losu? Tego nie dowiemy się nigdy. Leventhal podszyty strachem i winą często postrzega świat i ludzi jako zagrożenia, które na niego czyhają. Podobnie traktuje bratową i jej matkę. Czy ma rację?

To jedno spojrzenie na powieść Bellowa. Uniwersalne, psychologiczne. Ale jest i drugie, które odkryjemy, jeśli weźmiemy pod uwagę kontekst żydowski, o którym wspominałam na początku. Roztrząsając winę lub niewinę Leventhala, celowo pominęłam pewien szczegół. Otóż Allbee od czasu do czasu pozwala sobie na antysemickie uwagi. Pewnie oburzyłby się, gdyby ktoś nazwał go antysemitą. To od tego się wszystko zaczęło, od pewnej antysemickiej aluzji pod adresem przyjaciela Asy, Harkaviego, rzuconej przed laty na przyjęciu. Allbee lubi patrzeć na to, co się potem zdarzyło, jak na zemstę Leventhala. Później, w czasie ich burzliwych dyskusji kilkakrotnie będzie nawiązywał do jego żydowskości, zapewniając, że nie ma nic przeciwko, ale jednak te uwagi będą podszyte lekceważeniem i pogardą. I tu być może tkwi drugi klucz do zachowania Leventhala, do jego kapitulacji i przyjęcia roli ofiary. Czuje się naznaczony swoją żydowskością, dlatego z pokorą znosi afronty i prześladowanie. Sam gardzi postawą ojca, z nienawiścią wspomina recytowany przez niego wierszyk: "Mów mi Joszke, mów mi Mosiek, ale daj mi grosik." Pieniądze, do których nigdy nie doszedł, miały uniezależnić go od wrogów, od pogardy świata. Asa chce być inny, chce być dumny, chce uwolnić się od swojej przeszłości, swojego lęku i strachu, ale nie potrafi. Stale toczy samotną walkę ze sobą i ze światem, niezrozumiany przez najbliższych. Kiedy przyjdzie chwila próby, wejdzie w rolę Żyda, biernej ofiary, która nie walczy, ale pokornie poddaje się swojemu prześladowcy. Tylko raz w tej powieści padnie słowo Holokaust. Użyje go właśnie bezradny Leventhal w dyskusji z Allbeem, kiedy nie będzie potrafił znaleźć innych argumentów. Zabrzmi to wbrew jego intencjom trochę żałośnie, trochę ironicznie.

Bellow, tak jak Roth, potrafi nadać świetnie skonstruowanej, potoczystej, nastrojowej opowieści, którą znakomicie się czyta,   ciężar gatunkowy. Bo w gruncie rzeczy jest to opowieść o egzystencjalnym niepokoju, o życiu, które przygniata i beznadziejnym poszukiwaniu sensu. Nawet w okresach względnego powodzenia trudno się od tego uwolnić. Szczęście może być tylko chwilowe, niezawinione cierpienie tylko patrzy, by nas dopaść, a zło, na które nie zasługujemy, przytrafia się nam, czy tego chcemy, czy nie. Jak powie Allbee: "Obrywamy za nic i cierpimy za nic, i nie da się zaprzeczyć, że zło jest tak prawdziwe jak słońce."


"Wichrowe wzgórza" w filmowej wersji Andrei Arnold

Po "Lęku wysokości" przyszedł czas na ekranizację "Wichrowych wzgórz" w reżyserii Andrei Arnold. Ostrzyłam sobie na nią zęby od dawna. Bardzo byłam ciekawa, co reżyserka znakomitego "Fish tank", społecznego kina spod znaku Kena Loacha czy Mike'a Leigh, zrobi z klasyczną powieścią jednej z sióstr Bronte. Cóż, może nie tyle się zawiodłam, ile pozostałam obojętna. A przecież nie powinnam, bo to historia miłosna przesycona emocjami. Z lektury pamiętam też dojmujące wrażenie, że główni bohaterowie to ludzie skażeni złem. Ale może pamięć mnie zawodzi? Emocje wydały mi się papierowe, a para głównych bohaterów nie tak krwista jak w powieści. To, co otrzymujemy w zamian, nie przekonało mnie. Gdzieś zginęła klarowność opowieści, niejasne stają się motywacje bohaterów. Po Andrei Arnold spodziewałam się czegoś dużo lepszego. O szczegółach w drugiej części, jak zwykle dla tych, którzy film już widzieli.

Czasem im prościej, tym lepiej. Stosunkowo niedawno, całkiem niespodziewanie, bez wielkiego rozgłosu pojawiła się w kinach ekranizacja "Dziwnych losów Jane Eyre" drugiej z sióstr Bronte. Tamten film sprawił mi niezwykłą przyjemność. Były emocje, strach, ciekawość, wzruszenie, gniew i piękne obrazy. Klasyczny, świetnie zrobiony film. No i główna bohaterka, której Mia Wasikowska nadała współczesny rys kobiety świadomej, twardej, niezależnej. Nie będę się tu rozpisywać na temat tamtej ekranizacji, zainteresowanych odsyłam do mojego wpisu, a najlepiej do kin (może raczej przed telewizory, bo w kinach już się go raczej nie obejrzy).

Inaczej postąpiła Andrea Arnold. Chyba bardziej niż na historii miłosnej zależało jej na kinie społecznym. Główny bohater Heathcliff jest w jej wersji nie Cyganem, a Murzynem przywiezionym z kolonii. Ta zamiana pewnie jest nie bez znaczenia. Ma prawdopodobnie nadać ekranizacji rys uniwersalny, współczesny. Rodzi się konflikt my, biali, stąd kontra obcy, czarny, przybysz. Tylko po co? Wszak Romowie nadal spotykają się z odrzuceniem. Ale może problem Romów w Anglii nie jest tak ostry jak na przykład we Francji? A może chodzi o to, że Romowie są niby obcy, ale jednak nasi, europejscy? Czarny Heathcliff jest kimś spoza, jak współcześni uchodźcy z krajów afrykańskich. Przygarnięty przez starego Earnshawa, jakoś tolerowany przez służącą Nelly natychmiast zostaje znienawidzony przez Hindley'a, syna swojego dobrodzieja. Pogardzają nim też Lyntonowie, od razu skreślają z powodu pochodzenia i koloru skóry. Cathy, początkowo niechętna (kiedy go pierwszy raz zobaczy, po prostu  splunie), potem się z nim zaprzyjażnia. Stopniowo przyjaźń, przywiązanie zamieniają się w uczucie, chociaż na ekranie raczej tego nie widać. Widz nieznający książki, może poczuć się zaskoczony jej zwierzeniem. Heathcliff jest w tym filmie człowiekiem, który staje się zły, bo spotkał się z nienawiścią, pogardą i lekceważeniem. Po śmierci starego Earnshawa nikt, poza Cathy, nie ma dla niego dobrego słowa, a i ona ostatecznie go zdradza. Wybiera ogładę, majątek, prestiż. Ale przecież ta ogłada to tylko pozór. Świat pokazany na ekranie jest straszny. Ludzie niezależnie od stanu i zamożności są okrutni, prymitywni, źli. Taki jest Hindley, służący Joseph, tacy są Lyntonowie. Co z tego, że mieszkają w czystym, przestronnym, bogatym, jasnym domu. To tylko lukier, politura, pod którą ukrywają prymitywną pogardę, lekceważenie i nienawiść. Ludzie są tu częścią natury. Nie przypadkiem tyle w tym filmie obrazów zabijania zwierząt: ukręcania łbów ptakom czy zającom, wieszania bezbronnych psów. Tak postępuje Heathcliff, ale i mały synek Hindleya, już zarażony nienawiścią. Brud świata ludzi podkreśla brud panujący dookoła. Prymitywna, zapuszczona posiadłość Earnshawów i wszechobecne błoto. Nie przypadkiem Cathy i Heathcliff tak często dosłownie się w nim nurzają. Tych dwoje może miałoby szansę, gdyby świat wokół był inny. Z tą warstwą filmu nie mam problemu. Zamianę Heathcliffa-Cygana na czarnego Heathcliffa mogę ostatecznie zaakceptować i zrozumieć. Nie o to mam pretensje.

O ile pierwsza część filmu jest w miarę spójna i czytelna, o tyle druga już nie. Nie bardzo można zrozumieć szarpaninę uczuciową pomiędzy niespełnionymi kochankami. Szczególnie postępowanie Katarzyny jest niejasne. Zachowuje się a to jak cierpiąca kobieta, która za późno zrozumiała swój błąd, a to jak histeryczka, a to jak złośnica mszcząca się na człowieku, którego kochała. O co ma pretensje? To ona go porzuciła. Heathcliff krąży monotonnie między dwoma domami. Bardziej rozumiemy niż czujemy, że chce się zemścić na Lyntonie i Hindleyu. A kiedy cierpiąc, tłukł wściekle głową o ściany pokoju, a potem wykopywał z grobu trumnę ukochanej, mnie wydał się raczej groteskowy niż godny litości.

Nie wzruszyłam się, nie przeraziłam, pozostałam obojętna. A klaustrofobiczny nastrój pogłębiony ciemnościami, ciasnotą wnętrz i małym ekranem (zabieg celowy) spowodowały, że ostatecznie poczułam się znużona. Szkoda.

Popularne posty