Goliarda Sapienza "Spotkanie w Positano"

Sięgając po powieść Goliardy Sapienzy "Spotkanie w Positano"

(Wydawnictwo Kobiece 2021; przełożył Tomasz Kwiecień), miałam nadzieję, że to będzie jeden z tych nieczęstych, za to niezwykłych momentów w życiu czytelnika, kiedy trochę przez przypadek odkrywa niezwykłą książkę. Tak było z powieściami  Siegfrieda Lenza ("Lekcja niemieckiego", "Muzeum ziemi ojczystej", "Dezerter"), Eginalda Schlattnera ("Fortepian we mgle", "Czerwone rękawiczki"), Natalii Ginzburg ("Nasze dni wczorajsze", "Słownik rodzinny") i kilkoma innymi. Na powieść Goliardy Sapienzy, która weszła po cichu, bez rozgłosu, natknęłam się na stronie jednego z szacownych, opiniotwórczych internetowych pism. Rzuciłam okiem na długą, jak zwykle na tych łamach, recenzję. Była pochlebna, a powieść wydała mi się warta uwagi. Kupiłam, przeczytałam i im bardziej się w niej zagłębiałam, tym większe było moje rozczarowanie. Dlaczego? O tym za chwilę.

Najpierw kilka słów o autorce. Miała życie barwne, ciekawe i obfitujące w dramatyczne momenty. Zmagała się z depresją, a poświęcając się pisarstwu, postawiła wszystko na jedną kartę, dlatego, aby mieć z czego opłacić przysłowiowe rachunki, sprzedawała należące do niej cenne przedmioty, co i tak nie uchroniło jej przed niedostatkiem. Zanim zaczęła pisać, przez wiele lat była aktorką. Do doświadczeń pracy filmowej nawiązuje po części w swojej powieści. Docenienie jej pisarskiego dorobku przyszło dopiero po śmierci. Dziś uznawana jest podobno za jedną z ważniejszych pisarek literatury włoskiej XX wieku. Tym większe jest moje rozczarowanie.

Akcja "Spotkania w Positano" rozgrywa się na przestrzeni ponad dziesięciu lat właśnie w tej pięknie położonej, słynnej miejscowości Wybrzeża Amalfitańskiego. Jest to opowieść o czasach, kiedy była to jeszcze mała, urocza mieścina, wolna od dzikiego tłumu turystów i betonu. Domy położone na zboczach gór schodzących do zatoki otaczały ogrody. Przyjezdnych było niewielu, doskonale znali ich miejscowi mieszkańcy i wzajemnie. Letnicy wypożyczali łódki i płynęli wzdłuż wybrzeża w poszukiwaniu pustej, zacisznej plaży. Nie stanowiło to większej trudności. Dzikich zakątków było wiele, a spragnionych wylegiwania się na nich niewielu. Obowiązywał niepisany zwyczaj, że nie dopływa się do miejsca, które ktoś już zajął. W miasteczku było zaledwie kilka hoteli i knajp, a najwygodniej dostać się tam można było drogą morską - statkiem z Neapolu. W czasach, kiedy Capri już od dawna cieszyło się sławą i licznymi turystami (ale przecież nie tak licznymi jak dzisiaj), Positano nadal pozostawało senną, pustawą osadą. Piszę tyle na ten temat nieprzypadkowo. Bo to miasteczko jest jednym z bohaterów powieści. Ważnym dla autorki, która urodziła się i wychowała na Sycylii, kochała morze, a odkąd zamieszkała w Rzymie, bardzo go jej brakowało. Powie ktoś, że z włoskiej stolicy niedaleko na wybrzeże. Ale w latach powojennych tamtejsze plaże cały czas były jeszcze zaminowane. Dlatego kiedy Goliarda Sapienza odkryła Positano, tak bardzo jej polubiła i wracała tam mniej więcej przez tyle lat, co bohaterka tej powieści, również Goliarda, jej alter ego. I właśnie opowieść o Positano, o życiu tam, opisy miasteczka, kilkoro nakreślonych paroma kreskami mieszkańców, jest tym, co w tej powieści lubię. To historia nostalgiczna i melancholijna, hołd oddany miejscu, które jeszcze za życia pisarki zaczęło się zmieniać na niekorzyść. I bohaterka, a zarazem narratorka tej książki, też to z przykrością odnotowuje. Zmiany przychodzą krok po kroczku, niezauważalnie, aż któregoś razu widać je już bardzo wyraźnie. Kiedy Goliarda po latach przyjedzie tam po raz ostatni, będzie jeszcze gorzej. A przecież to cały czas koniec lat pięćdziesiątych albo początek sześćdziesiątych! Kiedy ja odwiedziłam Positano, nie patrzyłam na nie w ten sposób, byłam szczęśliwa i zachwycona. Nie ma się co dziwić - to jedna z moich pierwszych zagranicznych podróży, więc o zachwyt było łatwiej, a o krytycyzm trudniej.

Ale "Spotkanie w Positano" to przecież nie tylko opowieść o miasteczku. To historia spotkania Goliardy i Erici, dwóch młodych kobiet. Ta pierwsza, jak wspomniałam alter ego pisarki, przyjeżdża tu razem z ekipą filmową szukać plenerów. Od razu zwraca uwagę na tajemniczą Ericę otoczoną w miasteczku legendą i podziwem. Dużo je dzieli, ale szybko połączy je przyjaźń. Goliarda jako jedna z nielicznych zostanie nie tylko zaproszona do bogatego i niezwykłego domu Erici, ale również pozna jej najskrytsze tajemnice. Stanie się powierniczką i pocieszycielką. Właściwie odtąd główną bohaterką jest Erica. To jej życie poznajemy, o Goliardzie wiemy niewiele, jakby celowo usuwała się w cień. W czym tkwi w takim razie szkopuł? Skąd moje rozczarowanie. Mam trzy zarzuty. 

Po pierwsze Erica wydała mi się postacią niemal idealną, właściwie nierzeczywistą, może nawet świętą. I nie zmienia tego fakt, że jej sumienie obciąża pewna mroczna tajemnica. I tak ją rozumiem, a jej czyn usprawiedliwiam, a właściwie przeszłam nad nim do porządku dziennego, wiele się nad moralnymi aspektami tego, co zrobiła, nie zastanawiając. A jest tak być może dlatego, że historia Erici została mocno skondensowana. Poznajemy ją za pośrednictwem jej opowieści. Tak jakby streszczała nam swoje życie w kilku rozdziałach. To z kolei, plus jej wyidealizowany wizerunek, powoduje, że trudno mi ją traktować jako kobietę z krwi i kości, postać prawdziwą (oczywiście w sensie literackim). Nie umiem się przejąć jej historią! Właściwie denerwuje mnie. To tym bardziej dziwne, że pierwowzorem Erici też jest postać prawdziwa, przyjaciółka pisarki. Gdzieś w tle pobrzmiewają ważne problemy, choćby sposób wychowywania dziewcząt w takich bogatych rodzinach, z jakiej pochodziła, słychać echa włoskiej historii, ale to wszystko nie wybrzmiewa. Prześlizgnęłam się nad tym, nic mnie nie zatrzymało, chociaż przecież narracja nie jest pospieszna. I to stanowi mój zarzut drugi. Kolej na trzeci. To sposób, w jaki rozmawiają obie bohaterki. Sztuczny, nieprawdziwy, egzaltowany i dlatego irytujący. Słychać szelest papieru! Nie ułatwia sprawy tłumaczenie, albo redakcja tekstu, bo od czasu do czasu można się natknąć na takie kwiatki jak słowo abortowałam. Tak mówi jedna z bohaterek, kiedy opowiada o tym, że usunęła ciążę. Być może tak jest w oryginale, być może takiego słowa używało się w języku włoskim w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku (wtedy powieść powstała), ale po polsku brzmi to nienaturalnie. Że kiedyś się tak mówiło? Oj, chyba jednak nie. Moja nieżyjąca już babcia opowiadała o córce znajomych, która ciążę usunęła i takich właśnie słów użyła - musiała usunąć. Tu dygresja. Chociaż była osobą bardzo wierzącą, podawała to jako zwykły fakt. Bez piętnowania, zgorszenia i mówienia o grzechu. Czasem zastanawiam się, gdzie dziś byłaby moja babcia. Czy wśród wyznawców biznesmena z Torunia? Niestety niewykluczone. Cóż, pewnych spraw lepiej sobie nie wyobrażać. Koniec dygresji i właściwie koniec tej notki. Jeszcze tylko jedna uwaga. Kiedy przystępowałam do czytania, tak bardzo wierzyłam w powieść Goliardy Sapienzy, że zamierzałam kupić drugą, jaka wyszła w Polsce, "Sztuka radości", ale teraz dziękuję. Moje rozczarowanie jest wielkie niczym Rów Mariański.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty