Książka na wakacje. Ota Pavel "Śmierć pięknych saren"

W czasie którejś z moich wakacyjnych podróży odkryłam prostą prawdę: w drogę najlepiej zabrać ze sobą do czytania formy krótkie, czyli opowiadania albo zbiory reportaży czy wywiadów, z których każdy stanowi zamkniętą całość. Opasłe powieści świetnie sprawdzają się w czasie wakacyjnego lenistwa na plaży czy w innych okolicznościach przyrody, ale na pewno nie wtedy, kiedy każdy dzień wypełniony jest włóczęgą i intensywnymi wrażeniami. Wówczas najlepiej sięgnąć po coś krótkiego, idealnie jeśli wystarczy na jeden wieczór. Tej zasadzie pozostaję wierna od kilku lat. W tym roku wzięłam ze sobą zbiór opowiadań Oty Pavla "Śmierć pięknych saren" (Biblioteka Gazety Wyborczej 2011; przełożyli Andrzej Czcibor-Piotrowski i Józef Waczków). Być może usłyszałam o niej po raz pierwszy właśnie w roku 2011, kiedy to Wyborcza wydawała serię Literatura czeska, w której "Śmierć pięknych saren" się ukazała.. Pamiętam, że każdą z jej pozycji polecał w gazecie Mariusz Szczygieł, znany reporter i czechofil. Jest bardzo prawdopodobne, że napisał wtedy słowa, które znajdują się na okładce:

"To książka, którą od lat kupuję w ilościach hurtowych i rozdaję znajomym. Bo to najbardziej antydepresyjna książka świata."

Potem jeszcze kilkakrotnie słyszałam albo czytałam, jak zachwalał opowiadania Oty Pavla (ostatni raz całkiem niedawno). Okazuje się, że słuchałam go (albo czytałam) niezbyt uważnie, skoro wbiłam sobie do głowy, że to opowiadania o sporcie, a szczególnie o narciarstwie. Dlatego nigdy nie próbowałam po nie sięgnąć. Aż tu nieoczekiwanie przed moim wyjazdem wpadły mi w ręce. Spojrzałam do spisu treści i ze zdumieniem stwierdziłam, że żaden z tytułów nawet nie ociera się o sport. Zagadka wyjaśniła się po moim powrocie, kiedy to znalazłam informację o autorze. (Może trudno w to uwierzyć, ale w wydaniu Biblioteki Gazety Wyborczej notki o autorze brak!) Otóż Ota Pavel był dziennikarzem i komentatorem sportowym i w czasie zimowej olimpiady w Insbrucku nagle zapadł na chorobę psychiczną. Spędził wiele lat w szpitalu psychiatrycznym, a pisanie stało się dla niego terapią i pozwoliło wrócić do życia. Z chorobą zmagał się jednak z przerwami do końca (zmarł w 1973 roku). Zostawił po sobie wiele zbiorów opowiadań, niestety w Polsce ukazał się oprócz tego, o którym dziś piszę, jeszcze tylko jeden ("Jak tata przemierzał Afrykę").

Być może, czytelniku tej notki, domyślasz się już, że skoro użyłam przed chwilą słowa niestety, podzielam entuzjazm Mariusza Szczygła dla opowiadań Oty Pavla. Tak, nie mylisz się. To książka ze wszech miar godna polecenia. Mam jednak kłopot z nazwaniem jej najbardziej antydepresyjną książką świata. Otóż jeżeli ktoś sięgnie po opowiadania czeskiego pisarza wiedziony nadzieją, że wprawią go one w doskonały nastrój i będą lekiem na melancholię, smutek, chandrę czy inne marne stany duchowe, może się poczuć wystrychnięty na dudka. Z jednej strony znajdziemy tam to, z czym często kojarzy się nam czeska literatura, a już szczególnie czeskie filmy. Rzeczywiście są te autobiograficzne historie bardzo często niezwykle śmieszne (bywało, że śmiałam się w głos). Ota Pavel sięga do swego dzieciństwa, młodości i dorosłości i garściami czerpie z nich zabawne opowieści o swoim ojcu, o sobie, o braciach czy znajomych i przyjaciołach rodziny. Przepyszne są opowiadania o tym, jak tatuś kupił staw z karpiami, jak sprzedawał najlepsze w Europie lepy na muchy, jak brat narratora złowił ogromnego karpia i zapragnął dowieźć go żywego do Pragi, aby pochwalić się przed wszystkimi przyjaciółmi, a szczególnie przed nieprzyjaciółmi, swoją zdobyczą, jak narrator wraz z niejakim Długim Honzą spływali Lużnicą i Wełtawą do Pragi, niewielkie mając pojęcie o tym, na co się porywają. Mogłabym tak wymieniać jeszcze przez chwilę. Ale to nie cała prawda o opowiadaniach ze zbioru "Śmierć pięknych saren". Jest i druga strona medalu. Autor nie ucieka od zdarzeń smutnych czy wręcz tragicznych. Wspomina nie tylko o chorobie, która go dotknęła, ale przede wszystkim o okrutnych wojennych losach swojej rodziny. Ota Pavel naprawdę nazywał się Otto Popper. Jego ojciec, Leon, był czeskim Żydem. To, że matka, Herminia, Żydówką nie była, nie uchroniło starszych braci autora przed trafieniem do obozu koncentracyjnego. Potem znalazł się tam też ich ojciec. Oni ocaleli, ale wielu członków jego rodziny skończyło w piecach Auschwitz. Pavel i o tym wspomina. Opowiada też o biedzie, niedostatku i strachu, jakie cierpiał, kiedy został tylko z matką. Pewnie, że nie znajdziemy w tych opowiadaniach żadnych makabrycznych scen, opisów tortur, prześladowań czy śmierci. Autor łagodzi wojenną tragedię, także swoją chorobę, chociaż w mniejszym stopniu, dzięki przyjętej konwencji. Po prostu często snuje swoje opowieści tak, jakby opowiadało je dziecko. Patrzy na świat dziecięcymi oczyma. A przecież dziecko nie wszystko rozumie, a przede wszystkim nie wszystko pamięta. Pojmuje rzeczywistość w sposób prosty i naiwny. Stąd takie proste, naiwne stwierdzenia:

"A kiedy przyszedł Adolf Hitler, pan Kowarzyk zabębnił i ogłosił (...)", " ... i gdyby nie mamusia, której bał się tylko odrobinę mniej niż Adolfa Hitlera (...)", "Chłopcy napychali się na przyszłe lata, aby przeżyć Teresin, Auschwitz, Mauthausen (...) i wszystkie te wspaniałe rzeczy, jakie im Niemcy zgotowali (...) ".

Ja jednak nic nie poradzę na to, że natychmiast te naiwne zdania wypełniają mi się konkretami, tymi wspaniałymi rzeczami, jakie im Niemcy zgotowali. Z jednej strony spojrzenie na świat oczyma dziecka osłabia tragizm wojennego czasu, z drugiej powoduje wzruszenie. Łzy się do oczu cisną, kiedy czytamy o tym, jak kilkunastoletni chłopiec próbuje zdobyć jedzenie dla siebie i matki, jak marznie w nieogrzewanym mieszkaniu, jak na kolację czeka na niego tylko kromka chleba i szklanka herbaty. Smutek i melancholia mieszają się z radością i śmiechem, wielkie z małym, patetyczne ze zwyczajnym. Te ostatnie stwierdzenia zapisałam kursywą, bo są niemal wiernym cytatem też z Mariusza Szczygła. Nie dotyczą bezpośrednio opowiadań Oty Pavla, ale to, według niego, cechy dobrego utworu literackiego. Idealnie pasują do prozy czeskiego pisarza.

Rozpisałam się, a myślałam, że napiszę notkę z tych mniej obszernych, jakie mi się czasem zdarzają, ale koniecznie muszę, choćby krótko, zasygnalizować, na czym jeszcze polega urok i wielkość opowiadań Oty Pavla. Po pierwsze na niczym nieskrępowanej dziecięco-naiwnej wyobraźni, która od czasu do czasu dochodzi do głosu w opowieściach nie tylko tych z czasów wojny. Ot choćby kilka zdań o ubzdryngolonym karpiu, który wypuszczony do rzeki wesoło sobie podśpiewuje, a potem opowiada innym karpiom, że był w prima sort gospodzie na kółkach, gdzie dawano za darmo śliwowicę, a także rum. Po drugie na pięknym języku, który w jakiejś mierze jest pewnie zasługą tłumaczy. Po trzecie wielka jest miłość autora do przyrody, zwierząt, wody, do krajobrazów południowych Czech i niezwykle pięknie przelewa ją autor na karty swojej książki. Dawno nie czytałam takich uczuciem przepojonych opisów, a przy tym nie są one ani sentymentalne, ani kiczowate. Po czwarte wreszcie, w co aż trudno uwierzyć, niezwykłe są opowieści wędkarskie. W życiu ryb nie łowiłam i zajęcie to wydaje mi się niezwykle nudne, a w opowiadaniach Oty Pavla znajdziemy całe strony o zmaganiach z rybami (celowo użyłam słowa zmagania). Ale jak to jest napisane! Narrator ryby kocha, zachwyca się ich wyglądem, czci je, wielbi i szanuje. Łowienie ryb to walka między człowiekiem a zwierzęciem, raz górą jest człowiek, innym razem ryba. Ale nawet pokonanej należy się podziw, miłość i szacunek. Trzeba przeczytać, aby zachwycić się pięknem opowieści Oty Pavla. Przecież nie  mogę bez końca cytować, chociaż miałabym na to wielką ochotę.

"Śmierć pięknych saren" to nieoczekiwane i cenne odkrycie. Sięgnijcie po te najczęściej zabawne, czasem jednak smutne, mądre, skrzące się wyobraźnią i pięknymi frazami niezwykłe opowiadania. Niekoniecznie w czasie wakacji. One są dobre na każdą pogodę.

Filmowe lato: "Pożądanie" i "Więzy krwi"

Mam wrażenie, że tegoroczne wakacje obfitują tylko w repertuar rozrywkowy. W poprzednich latach zawsze udawało mi się wyłowić coś ambitniejszego. W tym roku królują filmy miłosne, szeroko rozumiane sensacyjne, ewentualnie komedie. Takie też są zapowiedzi na dalszą część lata. Prawdziwy sezon ogórkowy. No chyba że nagle, niczym królik z kapelusza, wyskoczy coś innego. Nie mogę odżałować, że z powodu wakacyjnego wyjazdu przepadł mi irański film "Rękopisy nie płoną". Jak to możliwe, że w moim całkiem sporym przecież mieście, gdzie kin studyjnych jest kilka, grano go tak krótko i to tylko w jednym, moim ulubionym, kinie? Cóż, na bezrybiu i rak ryba, więc sposród filmów lekkich, łatwych i przyjemnych wybrałam dwa. Jeden romansowy, czyli francuskie "Pożądanie" z piękną Sophie Marceau oraz z Francoisem Cluzet, drugi sensacyjny, francusko-amerykańskie "Więzy krwi" z Marion Cotillard. Wyboru nie żałuję, oba bardzo dobrze się ogląda, chociaż na pewno tę stawkę w cuglach wygrywają "Więzy krwi". Możliwości, jakie daje kino sensacyjne, są po prostu większe niż te, którymi dysponuje kino spod znaku amora.

Tu o wiele trudniej wyjść poza schemat, chociaż reżyserka, scenarzystka i zarazem odtwórczyni jednej z ról, Lisa Azuelos, bardzo się stara. Ożywieniem kliszy ma być gra z widzem: czy to, co oglądamy na ekranie, jest prawdą, czy tylko fantazją jednego z bohaterów? Niczego tu nie zdradzam, bo kto widział zwiastun filmu, ten wie, że na takich zabiegach film jest oparty. A poza tym? Uwodzicielska i czarująca Sophie Marceau w roli wziętej, świeżo samotnej pisarki (ale z trojgiem dzieci), dla której żonaty mężczyzna jest tabu (cytat z pamięci), i interesujący Francois Cluzet w roli wziętego, żonatego i też dzieciatego prawnika, który w młodości się wyszumiał, a teraz docenia uroki statecznego życia rodzinnego. Wiadomo, że się spotkają, wiadomo, że zaiskrzy, pozostaje pytanie, czy złamią swoje zasady. Kto ciekaw, niech wybierze się do kina, tym bardziej, że film ma wszelkie zalety przynależne lekkiemu gatunkowi. Jest chwilami zabawny i dowcipny, po francusku lekki jak pianka i elegancki, ładny (przez ładność w takich razach rozumiem pięknych aktorów w pięknych strojach, piękne miasto, takież wnętrza, jednym słowem piękny świat, który w takiej formie nie występuje), trochę ironicznych obserwacji na temat szczęśliwego  małżeństwa z odpowiednim stażem. To tyle. Czy ktoś się wzruszy? Nie wiem, ja się nie wzruszyłam. Same zalety? Nie, aż tak dobrze nie jest. Lojalnie uprzedzam, że w końcu to wszystko zaczęło nieco nużyć a niektóre sceny zbyt ociekały uczuciowym lukrem. Poza sezonem wakacyjnym, szczególnie w okresie obfitości ciekawych premier, pewnie bym się na "Pożądanie" nie wybrała, ale w zaistniałych letnich okolicznościach nie żałuję.

A "Więzy krwi"? Tu przyczepić się nie ma do czego. Przyzwoity, a może nawet więcej, film sensacyjny. Trzy kobiety i trzech mężczyzn, zagadki, namiętności stare i nowe. Ale najważniejsi są  dwaj bracia. Ten dobry, młodszy, Frank - gliniarz, i ten zły, Chris, który właśnie wyszedł z więzienia i próbuje zacząć wszystko od nowa. Frank chce mu w tym pomóc,  a to stoi w konflikcie z jego zawodowymi obowiązkami. Co wybierze: zawodową czy rodzinną lojalność? Oczywiście wiadomo, że za braćmi wlecze się wspólna przeszłość, zadawnione urazy, niechęci, rywalizacja, kompleksy. I Chris, i Frank to postacie niejednoznaczne, szczególnie ten pierwszy raz budzi sympatię, innym razem odpycha. Rozegrane jest to ciekawie i zaskakująco. No i bardzo dobrze zagrane (Clive Owen i Billy Crudup). Film trzyma w napięciu, akcja stale skręca, wszystko jest tu z sobą misternie zaplecione, więc oglądać należy uważnie, bo drobne szczegóły okazują się ważne. Nawet pościg samochodowy się znalazł. A dodatkowym bonusem, być może dla niektórych najważniejszym, jest osadzenie akcji w latach siedemdziesiątych i wierne oddanie realiów epoki. I tu moja pretensja do dystrybutora: nie rozumiem, dlaczego polskie tłumaczenie nie szanuje tego i kilkakrotnie razi użyciem słów z językowego topu (wybacz, czytelniku tej notki, że nie podam przykładów, cóż, pamięć mnie zawiodła). To oczywiście drobiazg w morzu zalet, więc konkluzja jest jednoznaczna: "Więzy krwi" to film nie tylko na lato.

Paweł Smoleński "Oczy zasypane piaskiem"

To nie pierwsza reporterska książka Pawła Smoleńskiego poświęcona węzłowi gordyjskiemu, jakim niewątpliwie są stosunki izraelsko- palestyńskie. Autor od wielu lat jeździ do Izraela, na Zachodni Brzeg i do Strefy Gazy, ma znajomych i przyjaciół po obu stronach muru. Z żelazną konsekwencją stara się przybliżyć czytelnikom istotę konfliktu, jego codzienny wymiar i skutki. Smoleński nie jest komentatorem politycznym, tylko reporterem, któremu bardzo bliski jest ten kawałek świata, dlatego jego książki i artykuły to nie suche komentarze, ale teksty pełne  troski, współczucia, zdziwienia, empatii i, co pewnie najważniejsze, próby zrozumienia obu stron. Podobne odczucia towarzyszą czytelnikowi w czasie lektury, a jest to pewnie możliwe dlatego, że Smoleński pokazuje ten świat przez ludzi. Bohaterem jego tekstów jest zawsze konkretny człowiek, ze swoją historią, zaletami i wadami, z konkretnego miejsca. To jego oczami patrzymy na rzeczywistość. Kiedy jednak trzeba, autor nie uchyla się od komentowania. Wdaje się w polemikę ze swoim rozmówcą albo robi to tylko na użytek czytelnika. Stąd poczucie, że Smoleński stara się patrzeć obiektywnie. Dlatego chociaż rozumie ból jednych i drugich, potrafi spojrzeć bezstronnie i dostrzec nieprawości w postępowaniu i Żydów, i Palestyńczyków. A gdzieś w tle wszystkich jego tekstów wyłania się marzenie, aby obie nacje żyły zgodnie na terenach dawnej Palestyny. Marzenie, które dzieli z wieloma swoimi rozmówcami. "Oczy zasypane piaskiem" (Czarne 2014) tym różnią się od dwóch poprzednich zbiorów reportaży ("Izrael już nie frunie", "Arab strzela, Żyd się cieszy"), że tym razem autor pisze o terytoriach okupowanych, czyli o Wschodniej Jerozolimie, Zachodnim Brzegu i Strefie Gazy.

Dla mnie, wiernej czytelniczki tekstów Smoleńskiego żywo zainteresowanej zgłębianym przez niego problemem (to śledzenie problemów izraelskich i palestyńskich wzięło mi się z literatury najwyższych lotów, czyli z powieści wielbionego przeze mnie Amosa Oza; dopiero potem zaczęłam interesować się tą tematyką) było oczywiste, że sięgnę po "Oczy zasypane piaskiem". Nie ukrywam jednak towarzyszących mi obaw, że przecież tyle się już na ten temat naczytałam, nie tylko tekstów Smoleńskiego, iż pewnie niczego nowego się nie dowiem. Znam przecież problem budowy żydowskich osiedli na Zachodnim Brzegu, mechanizm i skutki ich powstawania. Niszczenie krajobrazu, rozcinanie tych pięknych terenów przez wygodne drogi tylko dla Żydów, nienawiść ich mieszkańców do Palestyńczyków i odwrotnie, zabieranie ziemi, dzielenie rozmaitymi płotami i murami Zachodniego Brzegu, co sprawia, że dojazd do sąsiedniej wioski czy na pole staje się gigantycznym problemem. Znam historię budowy muru oddzielającego Izrael od Zachodniego Brzegu, znam stosunek władz okupanta do Palestyńczyków. Znam opowieści o cysternach na wodę niszczonych w majestacie prawa przez izraelską armię. Wiem, jak traktują Palestyńczyków młodzi chłopcy i młode dziewczęta odbywający służbę wojskową w izraelskiej armii. Wiem, że wielu mieszkańców Izraela nie godzi się na taki stan rzeczy. Wiem, że są żydowscy prawnicy czy organizacje pozarządowe, które pomagają Palestyńczykom w starciu z izraelskim wymiarem sprawiedliwości. Wiem pewnie dużo więcej. Stąd moje obawy. A jednak mimo że te wszystkie przywołane przed chwilą problemy są obecne na kartach książki, to jest ona przecież czymś nowym. Smoleński zabiera czytelnika na wyprawę w głąb. Zaczyna od Wschodniej Jerozolimy, aby wyruszyć na Zachodni Brzeg. Nie tylko do pobliskiego Betlejem, nie tylko na piękne wzgórza, które tak dobrze poznałam dzięki książkom palestyńskiego prawnika i pisarza Raji Shehadeha ("Palestyńskie wędrówki", "Obcy w domu"), nie tylko do zamożnego Ramallah, ale też do budzącego grozę Hebronu czy Dżeninu, miasta, które wyrosło z obozu dla palestyńskich uchodźców. Odwiedza też osady Beduinów czy wsie odcinane od świata przez bezlitosne mury. Największe przerażenie wywołuje jednak podróż do Strefy Gazy. To jak zstąpienie do piekieł. Kiedy czytałam te fragmenty, zastanawiałam się, jak w ogóle można tam żyć. A przecież ludzie tam żyją, bo nie mają wyboru. A to jeszcze nic, bo, jak pisze Smoleński: "Za kilkanaście lat Gaza stanie się jednym z najstraszniejszych miejsc świata." I nie są to jakieś hipotezy, lecz wyliczona z matematyczną dokładnością stuprocentowa pewność. Chyba, że wszystko się zmieni. Wszystko, czyli problem ścieków i czystej wody, której zabraknie, bo zostanie zatruta (ściekami) i zasolona. A to nie jedyne bolączki Strefy Gazy. Inne? Proszę bardzo. Koszmarny ścisk i tłok (na tym niewielkim, ściśle zamkniętym obszarze mieszka sporo ludzi), blokada ekonomiczna, bieda, rozwarstwienie społeczne, terror, Hamas. I to też jeszcze nie wszystko.

Nie da się ukryć, że reportaż Smoleńskiego ma pesymistyczną wymowę. I nie chodzi tylko o łamanie praw człowieka, o trud codziennego życia, o wzajemne ataki, o zagrożenie zamachami terrorystycznymi, o rakiety palestyńskie spadające na terytorium Izraela. Znacznie gorsze są zmiany w mentalności młodych Izraelczyków, którzy odbywają służbę wojskową na ulicach Hebronu, Dżeninu czy innych miast Zachodniego Brzegu. Autor świetnie pokazuje, jak to się dzieje, że wrażliwy, młody chłopak nagle potrafi poniżać Palestyńczyków, traktować ich okrutnie, gardzić nimi, bezmyślnie szykanować. Pokazuje też drugą stronę medalu. Potworny strach, zagubienie tych młodych chłopaków, którzy z rodzinnego środowiska trafiają na tereny okupowane. Podobne procesy zachodzą w młodych Palestyńczykach. Oni też, wychowani na ulicach Hebronu czy Dżeninu, zatruwają się nienawiścią do Żydów, stają się bezwzględni i okrutni. Równie groźna jest obojętność izraelskiego społeczeństwa, niedostrzeganie problemu, bo przecież wygodniej się żyje po dobrej stronie muru. No i jeszcze najgorsze, że nie wiadomo, jak ten węzeł gordyjski sensownie rozsupłać. Niewielki są na to szanse. Jest jednak coś, co sprawia, że zbiór reportaży Smoleńskiego daje iskierkę może nie tyle nadziei na rozwiązanie problemu, ile iskierkę optymizmu, która czyni życie lepszym. To liczne przykłady przekraczania granic, działań u podstaw, na drobną skalę, ale niezwykle ważnych. To ludzie i organizacje po obu stronach muru. Żydowski adwokat, który broni praw Palestyńczyków do ich ziemi, mieszkańcy wioski Bilin w sposób pokojowy broniący swojej ziemi, Fatima Faroun, założycielka stowarzyszenia Sziruk, które pomaga Palestynkom "dobijać się swoich praw", to babcie, starsze kobiety, które stoją na przejściach granicznych i pilnują, aby izraelscy żołnierze z szacunkiem traktowali Palestyńczyków. Krople, które drążą skałę.

PS. Robocza wersja tej notki powstała pod koniec czerwca. Niestety w międzyczasie życie dopisało pesymistyczny komentarz do omawianego zbioru reportaży. Właśnie jesteśmy świadkami kolejnego krwawego konfliktu pomiędzy Izraelem a Strefą Gazy. Tym bardziej książki Smoleńskiego stają się lekturą obowiązkową. Naprawdę zachęcam.

   


Norman Manea "Powrót chuligana"

Ta książka chodziła za mną od dawna. Dziś już nie pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałam o Normanie Manei, rumuńskim pisarzu od lat osiemdziesiątych zeszłego wieku przebywającym na emigracji w USA. Czy znalazłam go na stronach wydawnictwa Pogranicze? Czy dowiedziałam się o jego istnieniu, kiedy kilka lat temu jego książka, o której dziś opowiem, "Powrót chuligana" (Pogranicze 2009; przełożył Kazimierz Jurczak) znalazła się w finale Angelusa? Tak czy inaczej lekturę stale odkładałam, ba, Manea co jakiś czas wylatywał mi z głowy, a wszystko pewnie dlatego, że jego książki nie jest łatwo zdobyć. Kiedy w zeszłym roku Czytelnik wydał  "Kryjówkę", natychmiast ją przeczytałam, z czego na tych stronach zdałam relację. Wtedy ponownie przypomniałam sobie o "Powrocie chuligana", ale, jak to bywa, inne lektury sprawiły, że odłożyłam go na święty nigdy. Ale każda książka ma swój czas! Po lekturze znakomitego "Bukaresztu" Małgorzaty Rejmer zapragnęłam przedłużyć przygodę z Rumunią i kolejny raz przypomniałam sobie o książkach Normana Manei. Tym razem działałam szybko. Natychmiast sprowadziłam jego dwie książki z Pogranicza (a przy okazji jeszcze powieści kilku innych autorów). Zaczęłam od wspomnianego "Powrotu chuligana", zbiór opowiadań zostawiając na później. Wczoraj skończyłam czytać, a dziś piszę. (To wczoraj było w październiku, notka nieco przeleżakowała wypierana przez filmy i literackie nowości.)
Muszę przyznać, że książka całkowicie spełniła pokładane w niej nadzieje. Jej lektura przyniosła mi satysfakcję, mimo że momentami nie jest najłatwiejsza (ale też bez przesady). "Powrót chuligana" to powieść autobiograficzna. Manea, rumuński Żyd z Bukowiny, opowiada o życiu swoim i swojej rodziny. Pretekstem do wspomnień i rozliczenia z przeszłością jest wizyta w ojczyźnie po prawie dziesięciu latach spędzonych na emigracji. Kiedy wreszcie zdecyduje się na podróż, a nie przyszło mu to łatwo, najpierw odbędzie inną. Wspomnieniami powróci do czasów dzieciństwa, studiów i lat późniejszych, aż do decyzji o emigracji, też nieprostej. Wspominać będzie swoje miłości, szkolnych i studenckich kolegów, ale przede wszystkim rodzinę. Pamięcią sięgnie do dziadków, opowie o rodzicach i innych krewnych. Nie jest to opowieść linearna. Manea kilkakrotnie powraca do tych samych zdarzeń, wątków i postaci. Robi to także w ostatniej części książki będącej zapisem owego kilkudniowego pobytu w Rumunii, o którym wspomniałam. Nie jest to także opowieść potoczysta i łatwa. Po pierwsze dlatego, że jego wspomnienia fragmentami przypominają eseje, sporo tu różnych, często dość trudnych, rozważań, literackich aluzji i odniesień do innych autorów czy metafor. Taką metaforą jest choćby tytułowy chuligan. Wcale nie jest oczywiste, jak ją rozumieć. Bo mianem chuligana nie określa tylko siebie. Pisze tak też o innych, choćby pisarzach sympatyzujących z faszystowską Żelazną Gwardią. Chuligan to na pewno rozrabiaka. Tak widzi siebie Manea. Człowiek osobny, podążający swoimi ścieżkami. Odkąd opublikował esej o Eliadem, w którym napisał o jego związkach z Żelazną Gwardią, w kraju został uznany za zdrajcę, który własne gniazdo kala, bo podnosi rękę na narodową świętość. Między innymi dlatego decyzję o podróży do Rumunii podjął z takim trudem. Nie wszyscy czekali na niego z radością. Drugi powód, dla którego autobiograficzna opowieść pisarza nie jest, jak pisałam, potoczysta i łatwa, to tragiczna historia Rumunii, Rumunów i samego pisarza. Wielokrotnie na kartach swych wspomnień wraca Manea do, jak pisze, swojej Inicjacji. To rok 1941, kiedy jako kilkuletnie dziecko wraz z rodzicami, dziadkami i innymi bukowińskimi Żydami został deportowany w bydlęcych wagonach do Transistrii, ukraińskiego terytorium podbitego przez Trzecią Rzeszę i Rumunię. Z tego piekła udało się wrócić nielicznym. Wśród nich był Manea i jego rodzice. Ale już dziadkowie nie mieli tyle szczęścia, pozostali tam, pochowani w bezimiennym grobie. A przecież po powrocie nie było lepiej. Najpierw nowa, komunistyczna rzeczywistość. Nacjonalizacja, odbieranie majątków, prześladowania wrogów ludu. Za takiego został uznany ojciec pisarza i zesłany do obozu katorżniczej pracy w Peripravie. Potem rządy szalonego Ceausescu, bieda, wszechwładna Securitate, podsłuchy, donosy, zniewolenie. Gorzka, smutna i nostalgiczna to książka. Jak już pisałam, Manea długo nie potrafił podjąć decyzji o emigracji. Mógł to zrobić znacznie wcześniej. Za rządów Ceausescu Żydzi bez problemu mogli wyjeżdżać z kraju przehandlowani przez komunistyczne władze za dolary (dosłownie). Wtedy się nie zdecydował, nie rozumiał też tych, którzy wyjeżdżali, chociaż ich nie potępiał. Pisarz przejmująco opowiada o rozstaniach z przyjaciółmi, którzy opuszczali kraj na zawsze. Aż w końcu i on, nadal niechętnie, wyjeżdża na kilka lat przed przełomem. Czy zostałby, gdyby wiedział, jak potoczy się historia?
Podobnie jak przywołana na początku tej notki "Kryjówka", w której po przeczytaniu "Powrotu chuligana" można odcyfrować autobiograficzne wątki, jest to książka o emigracji. Mimo że Manea ułożył sobie życie na obczyźnie, mimo że odniósł sukces jako pisarz nie tylko w ojczystej Rumunii, mimo że wśród jego amerykańskich przyjaciół są najwybitniejsi pisarze (wspomina o swoich spotkaniach z Samuelem B. i Philipem; jak się domyślam, chodzi o Bellowa i Rotha), w  amerykańskim Raju czuje się obco (wielokrotnie przywołuje adekwatne strofy z ironicznego wiersza Herberta "Sprawozdanie z raju"). Ale obco czuje się też w Rumunii, kiedy do niej wraca. Nie żyją już krewni i niektórzy przyjaciele, nie żyje matka, na której pogrzebie nie mógł być, zmieniły się miejsca, szczególnie Bukareszt (bez trudu odnajdziemy tu to, o czym w swojej książce pisała Rejmer). Rozmowom z dawnymi znajomymi, nawet przyjaciółmi, brak dawnej temperatury. I on i oni wiedzą, że spotkykają się tylko na chwilę, potem każdy pójdzie w swoją stronę. Manea widzi zmiany, ale niekoniecznie są to zmiany, które dają nadzieję. Nie rozumie już swojego kraju. Zmieniły się miejsca, zmienili ludzie. Powrót pisarza do ojczyzny usiany jest rozmowami z duchami przeszłości. Smutkiem i melancholią napawa też świadomość upływającego czasu. Manea pisze o swojej starości, zmęczeniu fizycznym i psychicznym. Nigdzie nie jest u siebie, ani tam, ani tu. Jednak coś zakotwicza pisarza, decyduje o jego tożsamości. To język, jego pierwszy język i jedyny, rumuński. Język narzędzie  pracy, które pozwala mu tworzyć, dzięki czemu może zamknąć się w swojej ślimaczej skorupie. Jest więc język rumuński schronieniem i kryjówką przed obcym światem.
Melancholijna, smutna, ale bardzo ciekawa książka. Kogo "Bukareszt" Małgorzaty Rejmer, albo jeszcze inne lektury, zainteresował Rumunią, ten powinien sięgnąć po Maneę, nie zrażając się trudniejszymi fragmentami. Przeczytany w całości "Powrót chuligana" wynagrodzi ten trud.

Wiesław Myśliwski "Traktat o łuskaniu fasoli"


Muszę przyznać ze wstydem, że dotąd jakoś nie miałam ochoty na prozę Myśliwskiego.


Mimo licznych nagród, mimo że przez niektórych uważany jest za najwybitniejszego współczesnego polskiego prozaika. Dlaczego? Przyczyna mego czytelniczego zaniechania jest chyba jeszcze bardziej wstydliwa. Cóż, jakoś odstręczała mnie przyczepiona pisarzowi łatka specjalisty od tematów wiejskich. Dopiero jesienią, kiedy o Myśliwskim znowu zrobiło się głośno przy okazji wydania jego najnowszej powieści "Ostatnie rozdanie", nabrałam wielkiej ochoty, aby sięgnąć po jego prozę. Poszperałam trochę i postanowiłam zacząć od "Widnokręgu" lub "Traktatu o łuskaniu fasoli". Minęło kilka miesięcy, gdy nagle, nieco przez przypadek, wpadła mi w ręce ta ostatnia powieść, a więc nie zwlekając, to od niej rozpoczęłam swą czytelniczą przygodę z Myśliwskim. Teraz spróbuję przekonać ciebie, czytelniku tej notki, abyś i ty po nią sięgnął. Jest jednak przecież wielce prawdopodobne, że uczyniłeś to już wcześniej.

"Traktat o łuskaniu fasoli" (Znak 2010) to powieść, która zadowoli każdego miłośnika literatury. Ten mniej wymagający znajdzie tu po prostu barwną, realistyczną opowieść. Monolog starszego mężczyzny snuty przy tytułowym łuskaniu fasoli. Czytelnik szukający czegoś więcej bez trudu odkryje warstwę drugą. Odwieczne pytanie o to, co rządzi życiem: przeznaczenie czy przypadek? Rozważania o wojnie, śmierci, pamięci, życiu, losie. Jest wreszcie warstwa trzecia, historyczna. Narrator, urodzony przed wojną, opowiadając rozmaite zdarzenia ze swojego życia, siłą rzeczy sięga do dzieciństwa i, szczególnie, wczesnej młodości, która przypadła na lata tuż powojenne. Wiele miejsca zajmują opowieści o szkole, w której uczył się na elektryka, o pracy przy elektryfikacji wsi, a wreszcie, to później, o pracy na wielkich budowach.

Narrator opowiada historię swojego życia chaotycznie, nie trzymając się chronologii. Ot tak po prostu, mówi o tym, co mu się przypomni. Jest to raczej ciąg przypadkowych skojarzeń niż zaplanowana metodycznie opowieść. To oczywiście zabieg celowy podporządkowany jednej z ważniejszych refleksji tej powieści. Życie nie stanowi jakiejś całości, wytyczonej jasno drogi, jest poszarpane, rozrzucone, od przypadku do przypadku. Nabieramy takiego przekonania, szczególnie jeśli patrzymy w przeszłość z dystansu minionych lat. Na to nakłada się jeszcze pamięć, która stwarza człowieka, jego świat. Jesteśmy tylko tym, co pamiętamy. Tak jawi się życie narratora, kiedy spogląda na nie wstecz, zwierzając się tajemniczemu przybyszowi. Ta postać, której czytelnik nie słyszy, stanowi pewną zagadkę. Można ją oczywiście odbierać w porządku realistycznym. Ot, zabłąkany mężczyzna, który odwiedza narratora w jego samotni pewnego jesiennego dnia. Może rzeczywiście przyszedł po fasolę? Ale jest jednocześnie w powieści wiele tropów, które nie pozwalają traktować go tylko jak człowieka z krwi i kości. Kim wobec tego jest ów tajemniczy gość? Jednoznacznej odpowiedzi oczywiście nie ma. Nie zamierzam dzielić się moimi przemyśleniami, aby nie zdradzać za wiele potencjalnemu czytelnikowi. Dodam jeszcze, że to nie jedyna taka postać w tej powieści. 

Czas wreszcie wspomnieć o głównym bohaterze "Traktatu o łuskaniu fasoli". Kim jest? Mężczyzną u kresu życia wyrwanym przez wojnę ze swojego środowiska, rodziny, miejsca. Odtąd przez długie lata pozostaje człowiekiem bez tożsamości, nieukształtowanym, bez swojego miejsca na ziemi, targanym przez rozliczne przypadki, niesionym przez życie niczym patyk przez nurt rzeki, raz bystrej, to znowu leniwej. Długo nie stawia sobie żadnego celu, pozwala się unosić prądowi życia. Nie ma w tym żadnej refleksji, żadnego planu, tylko trwanie. Przypadki, o jakich wspomniałam, to spotkania z ludźmi, którzy spełnili w jego życiu rolę milowych kamieni. Kim byłby, gdyby nie spotkał na swojej drodze naznaczonego tragicznym losem nauczyciela muzyki, magazyniera na budowie, eks księdza, tajemniczego pana Roberta, nieznajomego z kawiarni? Czy do końca życia byłby już tylko elektrykiem na budowach? A może jego los potoczyłby się jeszcze inaczej? Co zawdzięcza spotkanym ludziom? Nauczycielowi muzyki i magazynierowi miłość do saksofonu, pasję, która później stała się zawodem. Panu Robertowi powrót do miejsca urodzenia. Innym skłonność do metafizycznego namysłu nad światem, zrozumienie, że na to, co człowieka spotyka, można patrzeć z różnej perspektywy, że wszystko ma drugą stronę medalu, że nasz los zahacza o los innego człowieka. Jest więc narrator mężczyzną zwyczajnym-niezwyczajnym. Nie skończył uniwersytetów, nie zdobył muzycznego wykształcenia, ale zyskał pasję i bogactwo doświadczenia. U kresu swoich dni posiadł ową życiową mądrość, której często zazdrościmy wybrańcom. Jest spokojny, pogodzony z losem, swoje przeżył i swoje wie. Przyjmuje z pokorą to, co życie mu przynosi. Mimo że tęskni za muzyką, potrafi ze stoickim spokojem przyjąć wyrok losu. 

A oprócz tego, jak wspominałam, jest tu szereg barwnych lub smutnych historii, galeria postaci często sponiewieranych i doświadczonych przez los, naszkicowanych delikatną kreską, a przecież pełnokrwistych. Wszyscy ci prości, mądrzy albo dziwni ludzie przewinęli się przez życie narratora. Zagościli w nim na chwilę, czasem na dłużej. Dlatego wiemy o nich tylko coś, nigdy wszystko. Jak w życiu.

"Traktat o łuskaniu fasoli" to powieść łącząca w sobie czytelniczą atrakcyjność z mądrością refleksji o człowieku i świecie. Warta nagród, którymi została obsypana.   

Popularne posty