"Chciwość". Kino o początkach kryzysu.

Aby obejrzeć ten amerykański film, złamałam swoją niezłomną zasadę i udałam się do multipleksu, czego bardzo nie lubię. Ale "Chciwość" była tak bardzo chwalona przez wszystkich dyskutantów w ostatnim, przedświątecznym Tygodniku Kulturalnym, że nie mogłam nie pójść, a niestety w małych kinach nie grają. Na szczęście rzeczywiście było warto. Film jest świetnie zrobiony, znakomicie zagrany, od pierwszej minuty trzyma w napięciu. Można powiedzieć, że zgodnie z hitchcockowską regułą zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem jest jeszcze mocniej. Czy to horror? Film katastroficzny? W pewnym sensie tak. Bo jest to opowieść o tym, jak zaczął się światowy kryzys. Historia pewnej finansowej operacji, została pokazana tak, że oczu od ekranu nie można oderwać. Ale to coś więcej niż tylko komercyjne, amerykańskie kino. To oskarżenie świata finansowych korporacji o tytułową chciwość, która, między innymi, doprowadziła świat do finansowej katastrofy. Obraz bardzo gorzki. Po tych zachwytach winna jestem jedno wyjaśnienie. To kino kameralne, gadane, dziejące się przede wszystkim we wnętrzach, ograniczone do kilkunastu bohaterów. Warto o tym wiedzieć, wybierając się na film. A ciąg dalszy, jak zwykle, dla tych, którzy już widzieli. Zapraszam.

Po wyjściu z kina jeszcze przez jakiś czas nie mogłam strząsnąć z siebie przygniatającej, dusznej atmosfery wykreowanej na ekranie. Zamknięte wnętrza naszpikowane biurkami, na których stoją ekrany komputerów migoczące rzędami cyfr i tajemniczymi wykresami, które rozumieją tylko nieliczni. Sterylne toalety, takie same gabinety, w których decyduje się o finansowych losach świata. A wszystko oddzielone od tego, co na zewnątrz, ogromnymi połaciami okien. Przez te okna na Nowy Jork od czasu do czasu spogląda któryś z protagonistów, niczym Bóg. Bóg? A może Szatan? Bo jeśli starotestamentowy Bóg sprowadzał na świat jakiś kataklizm, to zawsze po to, aby ukarać grzeszną ludzkość a na gruzach stworzyć coś nowego. Tu jest inaczej. Bossowie wielkiej finansowej korporacji podejmują brzemienne w skutkach decyzje tylko dla własnego zysku, dla ratowania swoich finansowych tyłków i nic więcej się nie liczy. Działaniami wszystkich rządzi tytułowa chciwość, etyka w tym świecie nie istnieje. I nawet jeśli przyjąć, że ludzkość też chciała mieć wszystko od razu, nieważne, że na kredyt, też była chciwa na swoją, znacznie mniejszą, skalę, to jednak stało się to przy wydatnym udziale finansowego świata, który mamił szaraczków perspektywą łatwego, luksusowego życia.

Pierwszy kadr tego filmu to obraz fragmentu Manhattanu, jak się domyślam, Wall Street. Oświetlone blaskiem słońca wieżowce wyglądają wyjątkowo pięknie, kuszą swoja smukłością, przyjemnymi dla oka, ciepłymi barwami. Ale jednocześnie pokazane są w krzywej perspektywie, jakbyśmy spoglądali na nie przez soczewkę. I taki jest ten świat: z jednej strony przyciąga, mami i kusi ogromnymi pieniędzmi, z drugiej obejdzie się z tobą bezwzględnie. Wykorzysta, wydusi i wypluje, kiedy będziesz zbędny. To świat w pewnym sensie nieprawdziwy, wirtualny,  pieniądze istnieją tu tylko na papierze, a właściwie na ekranach komputerów i na ich twardych dyskach. Następna scena filmu to czystka: masowe zwolnienia. Scena niczym z horroru. Żadnych dyskusji, krótkie, rzeczowe informacje: spakować swoje osobiste dobra, żadnych kontaktów z nikim i na bruk pod eskortą cerbera o kamiennej, uprzejmej twarzy, w eleganckiej, czerwonej marynarce. Żadnych uczuć, czysta zawodowa uprzejmość. Procedury. Kto przeżyje, odetchnie z ulgą, poczuje się zwycięzcą, zostanie zagrzany do boju przez szefa działu maklerów, Sama, który już nie wierzy w to, co mówi, ale spełnia swą zawodową powinność, zapewne też w oparciu o korporacyjne procedury. Dlaczego nikt się nie buntuje? Dlaczego ludzie godzą się na takie traktowanie? Odpowiedź jest oczywista: dla finansowej kariery. Każdy, czy jest trybikiem na dole tej drabiny, czy kimś postawionym wyżej, zarabia odpowiednio dużo. Nieprzyzwoicie dużo, można powiedzieć. A nawet jeśli trybikowi wydaje się, że jego zarobki są niewspółmiernie niskie do zarobków jego szefa, to marzy o tym, że kiedyś i on awansuje, a wtedy zgarniał będzie miliony. Willi, który te miliony zarabia, nawet nie bardzo umie powiedzieć na co poszła ich lwia część. Knajpy i dziwki, skonstatuje. Szybko okaże się, że jego dochody są niczym w porównaniu z pieniędzmi ludzi z zarządu. Jest się o co bić. Te wielkie kwoty deprawują. Chce się więcej i więcej, i nic się nie liczy. Jak zauważyła kiedyś Joanna Szczepkowska, mówiąc o polskich aktorach-celebrytach, nigdy nie będzie dość. Jak się ma już willę z ogrodem, to trzeba zarobić na ogrodnika. Nawet ci, którzy początkowo mieli jakieś skrupuły, w końcu się złamią. Poniżony Eric Dale tylko przez chwilę się buntuje i stawia, w końcu ulegnie i przyjedzie do firmy, aby na czas finansowego przekrętu dać się zamknąć w gabinecie z widokiem na Manhattan. Ma przecież elegancki dom kupiony na kredyt, troje dzieci, jakieś opcje i ubezpieczenie do zrealizowania. Peter Sullivan, który odkrył problemy firmy, szybko dostrzeże swoją szansę i sprzeda się za większe pieniądze. Był nikim, pionkiem, trybikiem, po dwudziestu czterech godzinach jest już traktowany z atencją przez członków zarządu. Słuchał o milionach zarabianych przez Williego, teraz być może zarobi więcej. Z sali pełnej komputerów, przechodzi do miejsc tylko dla wtajemniczonych. Sam, szef maklerów, zgodzi się namówić swoja drużynę do bandyckiej, finansowej operacji, która ratuje firmę, ale pogrąża świat, bo, jak mówi, chociaż to niewiarygodne po trzydziestu latach w firmie nadal potrzebuje pieniędzy. A dlaczego godzą się maklerzy? Przecież Sam nie kryje przed nimi, że większość straci pracę. Też dla zysku. Odprawa przed najważniejszą operacją przypomina zagrzewanie do boju. Jak przed bitwą. Będą straty, ale dajcie z siebie wszystko. Wielu z was zginie, trudno. Za firmę, w imię firmy! To bezwzględny świat, w którym liczy się tylko zysk, nieważne jakim kosztem. Tu nie ma przyjaźni, nikt nikomu nie pomoże, przyjaciel pójdzie na odstrzał, ktoś przecież musi być kozłem ofiarnym rzuconym na pożarcie. I Sarah Robertson, grana przez Demi Moore,  nawet się nie buntuje, rozumie sytuację, przecież wcześniej potraktowała tak innych, a poza tym  wynagrodzą ją sowicie na otarcie łez. A kto szlachetny, szybko zostanie zdeprawowany jak wspomniany już Peter Sullivan, niedoszły konstruktor rakiet czy samolotów. To świat wirtualnych, wymyślonych operacji finansowych, które rozumieją tylko nieliczni i to raczej ci z dołu drabiny. Góra kieruje się tylko prostą zasadą zysku. Mów do mnie jak do głupka albo labradora, powie cyniczny, makiaweliczny Tuld, grany przez Jeremiego Ironsa. Świat w wyniku jego decyzji się wali, a on spokojnie je wykwintne śniadanie. Gdyby ktoś sprzedał komuś za wielkie pieniądze dom, który byłby ruiną, albo samochód, który okazałby się kupą złomu, nazwano by go oszustem, a nabity w butelkę nabywca pewnie usiłowałby dojść swych praw przed sądem. Tutaj oszustwo popełniono na masową skalę, sprzedając z premedytacją nic niewarte papiery, a co było dalej, wiemy.

"Listy do M". Miły wieczór w kinie.

Nie zamierzałam iść na ten film przynajmniej z dwóch powodów. Pierwszy to nachalna kampania reklamowa prowadzona przez jedną ze stacji telewizyjnych. Drugi: wyrosłam z komedii romantycznych i wyjątki robię tylko dla tych bardzo, bardzo chwalonych. Przyznaję, jest kilka, które widziałam parę razy: "Cztery wesela i pogrzeb", "Notting Hill", "Zielona karta" Petera Weira z Andie MacDowell i Gerardem Depardieu czy "Wpływ księżyca" z Cher i Nicolasem Cagem. Szczególny sentyment mam do tych dwóch ostatnich. I pewnie bym na "Listy do M" nie poszła mimo dobrych recenzji (pomyślałam, za rok pokaże je w czasie świąt wspomniana stacja telewizyjna i odtąd będzie je można oglądać co roku o tej porze), gdyby nie rekomendacja mojego ojca. A trzeba ci wiedzieć, czytelniku tej notki, że mój ojciec, miłośnik sztuk wszelkich, nie popada w zachwyt nad byle czym i zawsze ma własne zdanie na temat tego, co zobaczył. Kiedy więc w czasie rodzinnego obiadu, gdy  wymienialiśmy uwagi na temat co warto, a czego nie warto, obwieścił: Idźcie na "Listy do M", zrozumiałam, że sprawa jest poważna i w przedświąteczny czwartek wybrałam się do kina. No i rzeczywiście nie żałuję. Film jest naprawdę sympatyczny, trochę śmieszny, trochę smutny, trochę wzruszający, wszystko jest  w tym świecie piękne, nawet pokoik biednej, nieszczęśliwej Doris granej przez Romę Gąsiorowską. Tym razem jednak nie wyzłośliwiam się wcale, kupuję konwencję z dobrodziejstwem inwentarza. Ale najlepsze są w tym filmie zaskoczenia. Otóż nie wszystko przebiega tam zgodnie ze spodziewanymi schematami, jest sporo niespodzianek, na które dałam się pięknie nabrać. Wiadomo, że wszystkie wątki muszą znaleźć swoje happy endy,i tak się dzieje, ale niektóre kończą się zaskakująco. I tylko jedno drażniło mnie w tym uroczym, sympatycznym, świątecznym filmie: Tomasz Karolak, który od jakiegoś czasu popadł w idiotyczną, aktorską manierę i zawsze gra tak samo. Co raz mogło być śmieszne, powielane irytuje, a szkoda, bo to dobry aktor. Tak czy inaczej  z czystym sumieniem "Listy do M" polecam. Miłej zabawy.

"Lalki w ogniu" Pauliny Wilk. Opowieść o Indiach.

Kiedyś marzyłam o podróży do Indii. Te pragnienia brały się z literatury i trochę z filmu. Przeczytałam "Podróż do Indii" Forstera a później obejrzałam ekranizację tej powieści. Potem, a może przedtem, połknęłam indyjską tetralogię Paula Scotta ("Klejnot korony", "Dzień skorpiona", "Wieże milczenia" i "Podział łupów") i "Dzieci północy" Salmana Rushdiego. To wystarczyło, aby ulec fascynacji. Wtedy nie zastanawiałam się nad tym, że to obraz Indii epoki kolonialnej. Z czasem te marzenia gdzieś się rozwiały i dziś, kiedy mogłabym je zrealizować, gdybym tylko bardzo pragnęła, już nie chcę. Nadal jednak powodowana dawnym sentymentem od czasu do czasu, gdy tylko coś wpadnie mi w ręce, sięgam po indyjską literaturę. (Polecam "Przedział dla pań" Anity Nair, a szczególnie "Brzemię rzeczy utraconych" Kiran Desai.) A piszę o tym, bo właśnie skończyłam opowieść o Indiach i hinduskim społeczeństwie: "Lalki w ogniu. Opowieści z Indii" Pauliny Wilk (Carta Blanca 2011). Niezorientowanych informuję, że to nie beletrystyka a literatura non-fiction. Reportaż chciałoby się napisać, ale może raczej jest to socjologiczny portret indyjskiego społeczeństwa napisany pięknym, literackim językiem.

Ci wszyscy, którzy oczekiwaliby czegoś w rodzaju dziennika podróży, mogą poczuć się zawiedzeni. Owszem, Paulina Wilk odwiedzała Indie kilkakrotnie, ale nie znajdziemy w jej książce informacji o atrakcyjnych turystycznie miejscach, podróżnych przygód czy czegoś w tym guście. Jeśli przejedziemy się indyjskim pociągiem, to nie dlatego, aby popatrzeć przez okna na mijany krajobraz, ale aby przyjrzeć się krążącym po wagonach żebrakom różnej maści. Jeśli znajdziemy się na ulicach Delhi, Kalkuty czy Bombaju, to nie po to, aby zwiedzać te miasta, ale na przykład dlatego, żeby pochylić się nad tymi, którzy swoje życie wiodą gdzieś na ulicy, a w Kalkucie odwiedzić dzielnicę książek, co stanowi pretekst do rozmowy o tym, jak i co czytają Hindusi albo czego i dlaczego nie czytają (Odpowiedź jest prosta: ponad jedna trzecia społeczeństwa to nadal analfabeci. Mimo że  czytać nie potrafią, otaczają słowo pisane kultem i czcią a czytających podziwem i szacunkiem.) Jeśli znajdziemy się w autobusie telepiącym się gdzieś po wąskich, krętych górskich drogach to nie po to, aby uczestniczyć w niebezpiecznej, aczkolwiek fascynującej górskiej podróży, ale dlatego, aby zastanowić się nad tym, jak Hindusi postrzegają czas. I tak dalej, i tak dalej. Reporterka nie pisze o sobie, o swoich przygodach, jej w tej książce po prostu nie ma. Nie ma też prawie ludzi, a właściwie są, jest ich nawet mnóstwo, nieznośne i fascynujące ludzkie mrowie, które na moment nie pozwala na samotność. Jeśli w pierwszym odruchu napisałam, że ich na stronach tej opowieści brakuje, to dlatego, że nie znajdziemy w niej ludzkich portretów czy barwnych historii. Jeśli już pojawiają się z imienia i nazwiska, częściej tylko z imienia, to na moment i po to, aby posłużyć jako przykład. Bo książka Pauliny Wilk to przede wszystkim portret hinduskiego społeczeństwa.

Każdy rozdział poświęcony jest innemu problemowi. Pisze autorka na przykład o przeludnieniu i jego społecznych konsekwencjach, o wodzie, brudzie, żebrakach, stroju, jedzeniu, przemieszczaniu się, handlu, astrologii i zabobonach, religii i wielu jeszcze innych sferach ludzkiego życia. A wszystko to ujmuje głęboko, bardzo ciekawie, od czasu do czasu podbudowując historyczną czy kulturową wiedzą. Na styku tych problemów pojawiają się inne, równie ważne, na przykład życie hinduskich kobiet. Żaden z rozdziałów nie jest poświęcony wyłącznie im, ale kwestia kobieca wypływa kilkakrotnie. Podobnie spostrzeżenia o powolnych zmianach, jakie zachodzą w hinduskim społeczeństwie pod wpływem globalizacji, co szczególnie dotyczy pokolenia młodszego i mieszkańców dużych miast. To nie jest wiedza, jaką można zdobyć, spędziwszy w Indiach powiedzmy dwa tygodnie. Aby tyle zauważyć, poznać i zgłębić, trzeba na pewno było podróży wielokrotnych, spotkań i rozmów z wieloma ludźmi, odwiedzin w ich domach, być może przyjaźni. To wiedza o kraju, jakiej szczerze zazdroszczę. Dzięki niej i czytelnik może zanurzyć się w indyjskiej odmienności, wyruszyć na spotkanie z innym, poczuć zapachy, smaki i kolory. Zagubić się w ludzkim mrowiu, zachłysnąć się fascynującą i odrażającą mieszanką brudu, biedy, bogactwa. Poczuć wilgoć monsunowego powietrza, która pożera domy i książki, albo spływać potem w upale. Bo autorce udało się połączyć socjologiczny wykład z bardzo sensualnymi, literackimi opisami. Oto próbka wybrana na chybił trafił:

"Bieda pierwsza rzuca się w oczy. Nie ukrywa się, leży na ulicy. Dla przyjezdnego jest jak niespodziewany policzek, dawka goryczy na powitanie. Rozkłada się, bo jest u siebie. Ci, którzy nie mają dokąd pójść, wegetują na widoku, nie pozwalają o sobie zapomnieć. Ubóstwo odebrało im nawet możliwość cierpienia w spokoju, na osobności." ( Z rozdziału "Korowód żebraków")

I tak przez ponad dwieście stron. Naprawdę pięknie. Tego też autorce zazdroszczę!

Ale ta arcyciekawa książka sprawiła, że zupełnie wyleczyłam się z marzeń o podróży do Indii. Dlaczego? Przecież Paulina Wilk rozpostarła przede mną kolorowy, pawi hinduski ogon, naprawdę fascynujący. Chyba byłoby mi trudno obcować z wszechobecną ludzką biedą i marnością. To, do czego Hindusi podchodzą ze spokojem (wiara w system kastowy), dla mnie, przesiąkniętej europejską mentalnością, byłoby trudne do zniesienia. Ilu ludziom można dać jałmużnę? I przez ile dni? Jak sobie poradzić fizycznie i duchowo ze sprytnie żerującymi na turystach żebrakami? Jak znieść brud wylewający się na ulice? Jak nie zatracić się w tłoku? Jakiś czas temu słyszałam kogoś, kto wrócił z Indii rozczarowany. Między innymi dlatego, że nie potrafił odnaleźć się w ludzkim tłumie. Ale znam też takich, którzy byli tam kilkakrotnie i wciąż im mało. Co ich tam ciągnie? Zastanawiam, czy obraz indyjskiego świata wykreowany przez autorkę nie jest czymś w rodzaju skondensowanego destylatu. Na ile Paulina Wilk wyostrza problemy i wywleka na wierzch ciemne strony Indii? Ale może pisze o tym, co widoczne od razu, na pierwszy rzut oka, od czego nie sposób uciec, będąc tam? Jakby nie było, książkę przeczytać należy koniecznie. A ci, którzy odwiedzili Indie, będą mogli skonfrontować swoje obserwacje z doświadczeniami autorki.

Peter Goddwin "Gdzie krokodyl zjada słońce". Piękno i koszmar Afryki.

Jak zacząć? Może od tego, że pewnie nigdy nie wzięłabym do ręki książki pod takim tytułem, bo niesie skojarzenia z literaturą przygodową i to raczej, powiedzmy, młodzieżową. Ale to przecież książka nominowana do pierwszej edycji Nagrody im. Kapuścińskiego. Jakiś czas temu wymienił ją Wojciech Tochman, pisząc o dziesięciu pozycjach z literatury non-fiction, które koniecznie należy przeczytać. Właśnie dlatego sobie o niej przypomniałam i natychmiast kupiłam. Mogłabym też zacząć tak: Ta książka miała być wytchnieniem po moich ostatnich lekturach. Albo jeszcze inaczej: Początkowo byłam rozczarowana. Skąd ten zachwyt Tochmana? Skąd ta nominacja? Bo rzeczywiście, "Gdzie krokodyl zjada ludzi" Petera Godwina (W.A.B. 2008; przełożył Lech Z. Żołędziowski) zaczyna się nijako, zwyczajnie. Jakieś odwiedziny u rodziców w Zimbabwe połączone z pisaniem reportażu dla National Geographic, ślub siostry, trochę rodzinnych historii, nic specjalnego. Ale stopniowo, niespodziewanie ta sielanka zamienia się w prawdziwy dramat, robi się bardzo poważnie.

Ale od początku. Książka Godwina, amerykańskiego (?) reportera urodzonego i wychowanego w Zimbabwe, opatrzona  podtytułem Wspomnienia to historia jego rodziny, szczególnie ojca, i historia  Zimbabwe. To opowieść o miłości rodzinnej, o miłości do kraju i do Afryki, która dla rodziców pisarza stała się przybraną ojczyzną, a dla ich dzieci ukochanym miejscem urodzenia, krajem lat dziecinnych. Kiedy o tym piszę, nadal wygląda to niewinnie, ale to tylko pozory. Żebyś, czytelniku tej notki, lepiej zrozumiał, cofnę się w czasie. Kiedy rodzice Godwina przybyli tu w latach pięćdziesiątych, dzisiejsze Zimbabwe było jeszcze Rodezją, brytyjską kolonią. Jeden procent ludności, czytaj biali, władał ponad połową ziemi, która wcześniej nie należała do nikogo, bo rdzenni mieszkańcy nie znali prawa własności, które przynieśli ze sobą z Europy dopiero biali kolonizatorzy. Po ośmioletniej wojnie domowej w roku 1980 Rodezja uzyskała niepodległość i zmieniła nazwę. Władzę objął Robert Mugabe, którego nazwisko pewnie przynajmniej niektórym coś mówi. Nowa władza namawiała białych farmerów, aby zostali. Większość chętnie skorzystała z zaproszenia. Kochali to miejsce, tu były ich domy, ich praca, wielkie farmy budujące zasobność kraju, dorobek ich życia. Niełatwo nagle porzucić wszystko i gdzieś daleko zaczynać od nowa. Chociaż nie jest to niemożliwe i wielu tak robi. Tu nieoczekiwanie przypomniała mi się Karen Blixen, która po opuszczeniu swojej afrykańskiej farmy wróciła do dalekiej Danii i została pisarką. Kiedy Godwin w 1996 roku zaczyna snuć swoją opowieść, sytuacja w Zimbabwe jest dość stabilna. Chociaż kraj od czasu odzyskania niepodległości stopniowo pogrąża się w kryzysie, wszystkie wskaźniki ekonomiczne lecą w dół, gospodarka się zwija zamiast rozwijać ( jak pisze Godwin: "Zimbabwe jest niekwestionowanym liderem pod względem tempa ekonomicznego upadku, a jego gospodarka zwija się najszybciej na świecie."), a rdzenna ludność dziesiątkowana jest przez AIDS (długość życia spadła do trzydziestu kilku lat), to jednak tamten okres, szczególnie po koszmarze wojny domowej, był czasem wytchnienia. I nagle, niepostrzeżenie wszystko zaczyna się zmieniać. Na skutek intryg politycznych weterani wojenni, zwani wetwojami, roszczą sobie prawo do ziemi. Stopniowo kraj pogrąża się w chaosie. Anarchia, bezprawie, morderstwa białych farmerów, wyrzucanie ich z farm, grabieże, znęcanie się nad ludźmi i nad ich zwierzętami. Wetwojów szybko zastępują wysocy urzędnicy, znajomi polityków i inni znajdujący się w kręgu władzy. Weterani wojenni stali się narzędziem w ich rękach. Farmy dzieli się pomiędzy samozwańczych właścicieli w sposób chaotyczny, niekontrolowany i bezsensowny, a najgorsze jest to, że ziemi już nikt nie uprawia, bo nowi farmerzy ani nie potrafią, ani nie chcą. Traktują ją jako miejsce weekendowego odpoczynku. Pozbywają się czarnych robotników rolnych, którzy dotąd na farmach białych pracowali, a teraz nagle zostają pozbawieni źródła utrzymania. Podział nie przebiega na linii czarni - biali, ale ludzie Mugabego - reszta społeczeństwa. Skutki są opłakane. Nie tylko brak żywności w kraju, który dotąd był rolniczym rajem, ale upadek gospodarczy w tempie nieprawdopodobnym. Nie ma benzyny, wyłącza się prąd, inflacja szaleje. Ruina i degrengolada. Mnożą się napady, grabieże, już nie tylko na farmach, ale i w miastach. Policja i prawo są bezradne. Państwo właściwie nie funkcjonuje. Kraj opuszczają nie tylko biali, ale i czarna, wykształcona, opozycyjna elita. Godwin kończy swoje wspomnienia w roku 2004. W ciągu tych ośmiu opisywanych przez niego lat stabilny świat rodziców autora i im podobnych rozpadł się kompletnie. Życie stało się beznadziejnym koszmarem podszytym strachem. Każdy dzień to walka o przetrwanie. Nocą dom trzeba zamieniać w twierdzę, za dnia też nie jest bezpiecznie. George Godwin został napadnięty przed własnym domem, dwukrotnie ukradziono mu samochód, dawna pomoc domowa, traktowana jak członek rodziny, uczciwie przez lata wynagradzana, nagle, podburzona, domaga się pieniędzy. Inflacja i gospodarczy kryzys sprawiają, że państwo Godwinowie, i nie tylko oni, tracą dorobek całego życia. Oszczędności stopniały, papiery wartościowe i polisy ubezpieczeniowe stały się nic niewarte. Mimo wieloletniej pracy na starość zostali nędzarzami. Opisy panującego w kraju chaosu, beznadziei, morderstw, napadów i grabieży są naprawdę przerażające. "Te opustoszałe farmy i całe życie ludzi wywalone na podłogę, rozbite i podeptane." To lapidarne zdanie wypowiedziane przez jedną z bohaterek, zajmującą się ratowaniem bestialsko traktowanych przez wetwojów zwierząt, celnie oddaje sytuację. Mimo wszystko rodzice autora nie chcą z kraju wyjechać, bo starych drzew się nie przesadza.

Ale to książka nie tylko o rozpadzie świata. Nie tylko dlatego jest tak przejmująca. To również rzecz o starości, o przemijaniu. Peter Godwin dawno wyjechał z Zimbabwe, mieszkał w Wielkiej Brytanii, potem osiadł w Nowym Jorku, jego siostra wyemigrowała z powodu politycznych prześladowań, a w kraju zostali starzy, schorowani rodzice, coraz gorzej radzący sobie z codziennością. Starość, choroby, samotność nigdzie nie są łatwe, ale w okolicznościach, o jakich pisałam, są trudne po wielokroć. Godwin pisze o swoim strachu o starzejących się rodziców, o trosce o nich, o próbach zabezpieczenia ich przed najgorszym, o zmaganiach, aby jakoś ułożyć im życie w tych skrajnie trudnych warunkach. Miota się między Ameryką a Afryką, korzysta z każdego zlecenia, aby tylko być bliżej nich. Nie może zostać, bo w Nowym Jorku ma już swoją rodzinę. Poza tym jak żyć w tym morzu bezprawia i nędzy? Najchętniej zabrałby ich do siebie albo do siostry do Londynu, ale oni nie chcą, bo kochają to miejsce. Podobnie Godwin i jego siostra Georginia, która cierpi podwójnie. Nie może przyjechać choćby na chwilę, bo groziłoby jej aresztowanie. Bardzo smutny obraz.

Ale to jeszcze nie wszystko. Bo jest to również książka o zmianie tożsamości, o całkowitym odcięciu się od przeszłości. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie Godwin poznaje historię ojca. Nagle dowiaduje się, że George Godwin to urodzony w Warszawie Kazimierz Goldfarb, syn Maurycego, polskiego zasymilowanego, zamożnego Żyda. Nagle za sprawą przeszłości ojca w życie jego syna wkracza Holocaust, Polska, polscy Żydzi, świat dotąd nieznany, obce problemy. Urodzony i wychowany w Afryce niewiele na ten temat wiedział, o Polsce być może nic. Chcąc nie chcąc, musi zmierzyć się z tymi problemami. Zrozumieć ojca, który zrobił wszystko, aby wymazać ze swojego życia przeszłość i stworzyć sobie nową tożsamość, nowego siebie. A najsmutniejsze może jest to, że koszmar przeszłości, chociaż w innej formie , powraca. Jeszcze raz wali się jego zamożny, poukładany świat. Kiedyś w Europie, teraz w Afryce. Historia się powtarza. Niegdyś w Europie był prześladowany z powodu swojego żydostwa, teraz w Afryce prześladują go z powodu  koloru skóry.  Godwin nieoczekiwanie uświadamia sobie, że i on w pewnym stopniu powtarza los ojca. I on stał się kimś innym. Porzucił afrykańskie życie, odciął się od afrykańskich problemów i jest już nowojorczykiem, który przeżywa traumę 11 września bardziej niż, w gruncie rzeczy tragiczniejszy, chaos w swojej dawnej ojczyźnie. Ale tęskni. Jego więź z Zimbabwe jest jednak silniejsza niż więź jego ojca z Polską i Europą, które wymazał z pamięci. Mimo że problematyka Holokaustu zajmuje w książce niewiele miejsca, to jednak właśnie tu znalazłam najokrutniejszy, chociaż bardzo rzeczowy i suchy, opis zagłady Żydów w obozie w Treblince. Niby tyle na ten temat wiem, ale to, co przeczytałam u Godwina, naprawdę mną wstrząsnęło. Nieoczekiwanie dopełniło lekturę "Biednych ludzi z miasta Łodzi", od której chciałam uciec.

Okazało się, że Tochman miał rację. To niezwykła, przejmująca książka, która krok po kroku odsłania przed czytelnikiem kolejne tajemnice. Zwyczajny, nieco sielankowy świat stopniowo na naszych oczach zamienia się w koszmar. To czytelnicza wyprawa w nieznane, odkrycie nowych lądów: kraju, problemów, nietuzinkowej historii człowieka. Ale refleksja niewesoła: w tylu miejscach na ziemi dzieją się rzeczy straszne, świat jest chaosem, wszystko może nagle runąć, a szczęście dane jest  tylko na chwilę.


Andrzej Bart "Fabryka mucholapek"

W poprzednim literackim wpisie uczyniłam dygresję do "Fabryki muchołapek" Andrzeja Barta (W.A.B. 2008), którą wtedy, bezpośrednio po lekturze "Biednych ludzi z miasta Łodzi", czytałam. Właśnie skończyłam, więc spieszę zanotować swoje refleksje. Powieść Barta bardzo chwalono, dostała nagrodę Gwarancje Kultury przyznawaną przez TVP Kultura, była finalistką Nike w roku 2009. Nie wiem, jaki byłby mój odbiór, gdybym przeczytała ją wcześniej. Teraz, po lekturze Sandberga, wydała mi się zgrabną błyskotką, literacką zabawą, przyznaję bardzo erudycyjną, dotykającą poważnego problemu, ale niczym więcej.

Głównym bohaterem jest Chaim Rumkowski, przewodniczący starszeństwa Żydów w łódzkim getcie. Kim był, pisałam przy okazji książki szwedzkiego pisarza, nie będę się więc powtarzać, zainteresowanych odsyłam do tamtej notki lub do innych źródeł. Przypominam tylko, że to postać kontrowersyjna, obiekt sporów historyków. Z woli autora Rumkowski staje przed sądem. Wyimaginowana rozprawa ma miejsce we współczesnej Łodzi, a narrator, pisarz Andrzej Bart, dostaje dziwne zlecenie: ma napisać coś w rodzaju korespondencji z tego procesu. Jest jednak raczej przekonany, że w wyniku choroby ulega halucynacjom. Ze swojego zadania nie wywiązuje się zbyt pilnie, bo ulega urokowi czeskiej Żydówki, Dory, która wraz z matką i innymi mieszkańcami getta, obserwuje to, co dzieje się na sali sądowej. Śledzimy więc na przemian proces (a to relacjonowany przez narratora, a to z punktu widzenia Reginy, drugiej żony Rumkowskiego, czy ich przybranego syna, tu nazywanego Markiem) lub łódzkie peregrynacje narratora i Dory, która z zapałem odwiedza miejsca znane jej z czasów pobytu w getcie.

Dlaczego Dora spacerując po Łodzi, zachowuje się tak, jakby odbywała podróż sentymentalną, a nie odwiedzała miejsca, w których spędziła prawdopodobnie najgorsze i zarazem ostatnie lata swojego życia? Czy czas, który minął i nie minął jednocześnie, złagodził tamte przeżycia? Z nostalgią spogląda z okien kamienicy, w której mieszkała, na dobrze znane jej budynki, ulice i place. Z radością dzieli się tymi miejscami ze swoim nowym znajomym, mówiąc: Tu pracowałam, to mieszkanie należało do tego a tamto do owego, tu stało się to. Mimo upływu lat tereny getta nadal pozostają zaniedbaną dzielnicą Łodzi. Niewiele się zmieniło, zauważa narrator. Tylko mury kamienic upstrzone są całkiem świeżymi antysemickimi napisami. Przeszłość miesza się z tym, co teraz. Mieszkańcy kamienicy, w której mieszkała rodzina Dory, nie myślą, a może nawet nie wiedzą, o tym, co tu się rozegrało, ale w mieszkaniu starszej pani, które zajmowali czescy Żydzi, kobieta znajduje książkę podarowaną jej niegdyś przez ojca. A niedaleko stamtąd w dawnej fabryce Poznańskiego dziś jest nowoczesne centrum handlowe. Chodzimy po miejscach, gdzie rozgrywały się ludzkie tragedie, niewiele się nad tym zastanawiając. Dobrze to czy źle? Jak żyć w Oświęcimiu (myślę o mieście)? Jak w innych miastach naznaczonych przez historię? Czy na pięknej, normandzkiej plaży, na której w 1944 roku wylądowali alianci, wypada się kąpać? Takie pytanie zadałam sobie kilka lat temu, kiedy zeszłam tam wprost z cmentarza poległych żołnierzy. Czy ta plaża na zawsze już ma zostać tylko miejscem pamięci? W każdym razie ja na kąpiel się nie zdecydowałam, nie tylko dlatego, że woda w oceanie zimna.

Takie spokojne, nieco sentymentalne spojrzenie na to, co wydarzyło się w łódzkim getcie cechuje też innych bohaterów. Tak zachowuje się Regina, która bardziej przeżywa to, jak jej mąż zniesie proces, niż to, czy zostanie skazany. Tak zachowuje się Marek, który z ciekawością charakterystyczną dla dziecka, zwiedza zakamarki ponurego, zaniedbanego gmaszyska, gdzie toczy się rozprawa. Tak zachowują się świadkowie, sędzia, prokurator i obrońca. Być może bezczas, w którym znaleźli się dzięki twórczemu kaprysowi autora, sprawia, że patrzą na zdarzenia ze spokojnym dystansem tak, jakby nie ich dotyczyły. Chwila w bezczasie darowana im pomiędzy opuszczeniem getta a załadowaniem do towarowych wagonów.

Ciekawe są rozważania narratora o losach Franza Kafki, który, gdyby nie umarł jeszcze przed wojną, trafiłby do łódzkiego getta jak jego siostry i ich mężowie. O ich pobycie tam mało kto pamięta, ślady po nim pewnie czciłoby wielu. Wzruszająca jest opowieść powołanej na świadka Polki, która do getta trafiła dobrowolnie, przenosząc się tam wraz ze swoimi przybranymi żydowskimi opiekunami, którzy przed laty pomogli jej w biedzie i przygarnęli do siebie. Tylko wielka miłość i wdzięczność czy także nieświadomość tego, co znaczy mieszkać w getcie, stały za jej decyzją? Co bym zrobiła na jej miejscu? Nie stronię od podobnych pytań.

Wiele w książce Andrzeja Barta podobnych smaczków.

Ale najważniejszy jest sam proces. Mieszają się tu postacie z różnych porządków czasowych, przewijają świadkowie słynni (Korczak, Hannah Arendt), znani raczej tylko historykom (niemiecki komendant getta Biebow) i zwyczajni mieszkańcy getta, o których istnieniu nie wiedzieliśmy. A wszystko po to, by rozstrzygnąć, czy Chaim Rumkowski zasługuje na pamięć, bo robił, co mógł, aby ocalić Żydów, czy też na potępienie, bo był narzędziem w ręku Niemców, którym ułatwiał likwidację  mieszkańców getta. Powieść Barta ma tę zaletę, że wyostrza problem, pokazuje jego sedno, sprowadza go do istoty. Stawia wiele etycznych pytań, na które wcale niełatwo znaleźć odpowiedź. Co lepsze: dłuższe życie w getcie łódzkim czy szybsza śmierć w warszawskim? Czy życie w takich warunkach (między innymi potworny głód!) jest jakąś wartością? Po co żyć dłużej, skoro tak bardzo się cierpi? Lepiej honorowo umrzeć (Adam Czerniaków w Warszawie) czy wierząc w ocalenie, współpracować z Niemcami (Rumkowski w Łodzi)? Czy coś dobrego przyniósł Żydom szlachetny sprzeciw przewodniczącego starszeństwa Żydów w getcie w Zduńskiej Woli, który nie zgodził się, jak Rumkowski, pomagać Niemcom przy transportach? Nie, też zginęli, podobnie jak ci z Łodzi, Warszawy i innych miast. Ale co przyniósł kompromis i współpraca Rumkowskiego z hitlerowcami? Co dała ofiara złożona przez niego ze starców, chorych i dzieci? A może gdyby nie niekorzystny przebieg wypadków na froncie udałoby mu się ocalić przynajmniej część mieszkańców getta? Czy wysiedlani Żydzi wiedzieli, że jadą na śmierć a nie do pracy, jak ich łudzono? I czy mamy być wdzięczni Niemcom za to humanitarne oszustwo, które, ich zdaniem, czyniło życie w getcie znośniejszym? Czy, gdyby ocaleli, zastanawialiby się nad tym, że Rumkowski, aby ich ratować, zaprzedał swoją duszę? Czy miałoby to dla nich jakiekolwiek znaczenie? Był Rumkowski tragicznym bohaterem, który w czasach okrutnych musiał dokonać zimnej, realistycznej kalkulacji: chorzy, starcy i dzieci na śmierć (ich dni i tak są wszak policzone), bo dzięki temu można przynajmniej ocalić niektórych? Takie pytania, i wiele innych, stawia przed czytelnikiem książka Barta. Muszę przyznać, że gdybym miała za sobą tylko tę lekturę, pewnie inaczej patrzyłabym na Rumkowskiego, nie skreśliłabym go tak jednoznacznie jak po przeczytaniu "Biednych ludzi z miasta Łodzi", mimo że i Bart nie ucieka od pokazywania ciemnych stron przewodniczącego (pedofilia).

Kto znajdzie w sobie siłę powinien przeczytać obie książki, kto tej siły  nie ma, niech przynajmniej przeczyta "Fabrykę muchołapek". Stanie w obliczu pytań ostatecznych, ale nie zetknie się z koszmarem życia w łódzkim getcie.


"80 milionów" Waldemara Krzystka. Warto wybrać się do kina!

Po filmach ciężkich i poważnych obrodziło lżejszymi. Przynajmniej ja tak sądzę, bo koleżanka, której poleciłam "Szpiega" jako film rozrywkowy, zgłosiła reklamację nie do samego filmu, ale do klasyfikacji. Będę jednak trwać przy swoim i "80 milionów" Krzystka, które właśnie obejrzałam, też zaliczę do kategorii filmów lżejszych, ale zastrzegam, że to nie zarzut. Reżyserowi udała się niełatwa w polskim kinie sztuka ujęcia poważnego tematu w sposób atrakcyjny, bez zadęcia. Autentyczną historię wypłacenia z bankowych kont i ukrycia owych tytułowych osiemdziesięciu milionów, czego dokonali trzej działacze dolnośląskiej Solidarności w przededniu stanu wojennego, opowiada w sposób żywy, zajmujący i trzymający w napięciu. Umiejętnie oddaje entuzjazm tamtych dni, energię i witalność, jednocześnie pokazując beznadziejność sytuacji. Szare, brzydkie miasto, takie same wnętrza i ciuchy na grzbietach ludzi (celowo piszę o ciuchach, bo w środku szarzy nie byli, przynajmniej nie wszyscy) . Ale najgorsza jest wszechobecność milicji i ubecji. Na losy bohaterów spoglądamy jednocześnie z dwóch perspektyw: od wewnątrz i od zewnątrz. Każdy ich krok  jest śledzony, wszyscy są obserwowani, inwigilowani, podsłuchiwani i fotografowani. Podobnie jak w "Szpiegu" widzimy znudzonych funkcjonariuszy siedzących gdzieś w jakimś zamkniętym pomieszczeniu przy urządzeniach podsłuchowych. Tyle tylko, że tu wszystko jest na mniejszą skalę i bardziej przaśne, co nie znaczy, że mniej groźne. Podobnie jak w tamtym filmie szeregowi funkcjonariusze tajnych służb traktują swoje zajęcie jak zwykłą pracę: narady, szef arogant i despota, nudna obserwacja namierzonych działaczy. Mimo tego działalność związkowa, a właściwie polityczna, to nie żarty i zabawa, jej konsekwencje są bardzo poważne. Ale Krzystek, chociaż nie stroni od pokazywania zdarzeń dramatycznych, ucieka od tonu martyrologicznego i opowiada historię trochę w konwencji baśni, trochę w konwencji westernu. Doskonale wiemy, że główni bohaterowie w końcu zostaną aresztowani, ale tego dowiadujemy się z końcowych napisów. Ostatnia scena filmu jest zupełnie inna: radosna, dynamiczna, pełna energii i entuzjazmu. A czarny charakter, rzeczywiście rewelacyjnie grany przez Piotra Głowackiego, dostanie za swoje, na co patrzyłam z dziecięcą niemal, nieskrywaną satysfakcją. Jak to w baśni: dobro wygra, zło zostanie pokonane. Warto wybrać się na ten film!

"Biedni ludzie z miasta Łodzi" Steva Sem-Sandberga

W ostatnim wpisie wspomniałam o książce, która wprowadziła mnie w przygnębiający nastrój. Przygnębiający to mało powiedziane, powieść "Biedni ludzie z miasta Łodzi" (Wydawnictwo Literackie 2011; przełożył Mariusz Kalinowski) po prostu mnie sponiewierała. Ale najpierw dygresja. Od dość dawna na mojej półce leżała książka innego autora o podobnej tematyce: opowieść o fikcyjnym procesie Chaima Rumkowskiego z łódzkiego getta. To bardzo chwalona "Fabryka muchołapek" Andrzeja Barta. Jakoś nie mogłam się za nią zabrać. Wiedziałam, że chcę przeczytać, ale z lękiem spoglądałam w jej kierunku. Czekałaby tak nie wiem jeszcze jak długo, gdybym nagle, pod wpływem bardzo ciekawego spotkania z autorem, nie przeczytała "Biednych ludzi ...". Teraz, idąc za ciosem, sięgnęłam po "Fabrykę muchołapek". O ja głupia, czego się obawiałam?! Powieść Barta w konfrontacji z pozycją szwedzkiego pisarza jest niemal rozrywką! Ale o niej następnym razem (jeszcze nie dokończyłam lektury), dziś o "Biednych ludziach z miasta Łodzi".

To opowieść o życiu w łódzkim getcie. Jej bohaterowie są postaciami autentycznymi (na końcu znajdziemy zwięzłe who is who). Autor oparł się na licznych dokumentach, kronice getta, dziennikach, wiele z nich cytuje. Ale postacią, na której przede wszystkim skupia uwagę Sandberg, jest wspomniany Chaim Rumkowski, przełożony starszeństwa Żydów, zwany królem getta. To postać niezwykle kontrowersyjna. Dlaczego? Dla jednych zbawca, dla innych spryciarz próbujący w tragicznej sytuacji jakoś ustawić siebie i swoich najbliższych. Spierają się o niego nie tylko literaci, ale przede wszystkim historycy. Wielu twierdzi, że zawdzięcza mu ocalenie, ale do zagłady znacznej większości sam przyłożył rękę. Kim był? Co takiego zrobił?

Przed wojną nieudany biznesmen, agent ubezpieczeniowy, założyciel sierocińca. W czasie okupacji w łódzkim getcie dojrzał szansę dla siebie i stworzył z niego sprawnie funkcjonujące miasto z fabrykami i zakładami pracującymi na rzecz Niemców, także, o paradoksie, na rzecz przemysłu zbrojeniowego. Dlaczego? Wierzył, że w ten sposób może ocalić mieszkających tam Żydów. Albo, niczym Mojżesz, wyprowadzi ich stamtąd do Palestyny, albo stworzy coś na kształt żydowskiego państwa, o ironio, pod niemieckim protektoratem. I rzeczywiście: łódzkie getto przetrwało najdłużej. Ostatecznie zostało zlikwidowane w sierpniu 1944 roku. Na czym więc polega problem? Otóż problemów, także natury moralnej, jest wiele.

Stworzył Rumkowski kastę uprzywilejowanych, którą stanowili ludzie władzy, administracji, sądownictwa, aparatu ucisku i ich rodziny. Podczas gdy cała żydowska masa, cały żydowski plebs (a plebs należy traktować tu umownie, bo często byli to ludzie wykształceni) harowała w stworzonych przez Rumkowskiego zakładach ponad siły za marne wynagrodzenie, cierpiała głód, żyła w  nieprawdopodobnym ścisku i brudzie, uprzywilejowani mieli się nieźle, a jak na warunki gettowe, znakomicie. Żydowska policja była dla swoich równie okrutna jak gestapo. Przerażające są sceny rozgrywające się w więzieniu zwanym, nie bez przyczyny, kopalnią. Także obrazy tortur. Sam Rumkowski jawi mi się na łamach powieści jako postać wyjątkowo nieciekawa, antypatyczna, okrutna, wręcz obrzydliwa. Ale najgorszy wydał mi się jego stosunek do dzieci. Z jednej strony stworzył, także w getcie, sierocińce, między innymi najbliższy mu Zielony Dom, które były jego oczkiem w głowie, z drugiej strony niektóre dzieci wykorzystywał seksualnie. Wychowawcy woleli udawać, że niczego nie widzą. Marzył o dziecku, którego nie miał ani z jedną, ani z drugą żoną, więc usynowił jednego z chłopców. Ocalił go, ratując przed transportem. Co z tego, kiedy wykorzystując, uczynił z jego życia koszmar. Dziecko, które zanim trafiło do łódzkiego getta, było świadkiem zdarzeń strasznych, teraz żyje pomiędzy nienawiścią Reginy, drugiej żony Chaima, która widziała w nim zagrożenie dla własnej pozycji, a jego zakusami pedofilskimi. Te sceny, chociaż nie do końca dosłowne, trochę oniryczne, trudno znieść. Nic dziwnego, że tak traktowany chłopiec staje się zimny, wyrafinowany i okrutny. Wojna zaraziła go złem, ale pobyt w domu przybranych rodziców jego psychikę jeszcze bardziej skrzywił. Rumkowski ocalił go, aby kochać, rozpieszczać i dręczyć jednocześnie. Tak, to prawda, że chłopiec żył teraz w komfortowych, jak na getto, warunkach, ale co z tego. Pytanie, jakie ciśnie się na usta, jest straszne, może nie powinnam go zadawać. Co lepsze: śmierć w komorze gazowej czy poniżenie i gwałt zadawany przez przybranego ojca?

Ale największą kontrowersję budzi współpraca Rumkowskiego z Niemcami przy organizowaniu transportów. Niektórzy twierdzą, że to jego dramat. Niemieckie władze systematycznie opróżniały getto, czyniąc to żydowskimi rękoma. Za zgodą i na polecenie Rumkowskiego przygotowywano listy ludzi przeznaczonych do transportów. To prawda, że próbował się targować i za każdym razem zmniejszyć liczbę nieszczęśliwców. To prawda, że wierzono, albo tylko udawano, iż ludzie ci jadą do innej pracy albo w inne, lepsze miejsce. Być może też prawdą jest, że Rumkowski łudził się, iż skazując na zagładę jednych, niesie ocalenie dla innych, bo wszystkich uratować nie może. Ale gdzieś jest granica kompromisu. Może błąd popełnił już na początku, przedstawiając Niemcom swój wspaniały plan stworzenia z getta sprawnie funkcjonującej maszynki do zarabiania pieniędzy. Nie da się pozostać nieskalanym, jeśli zawiera się pakt z diabłem. Ale najtragiczniejszy z tragicznych jest moment, kiedy Rumkowski decyduje się wydać zgodę na opróżnienie getta z najsłabszych, niezdolnych do katorżniczej pracy: chorych, starców i dzieci. Staje przed ludźmi i tłumaczy się z podjętej decyzji (cytowane przemówienie jest autentyczne). Po raz kolejny uwierzył, że musi to wziąć na siebie. Wszyscy i tak nie przeżyją, więc trzeba dokonać wyboru i lepiej, jeśli zrobi to on niż Niemcy. I jeszcze raz mogę powtórzyć: jednocześnie zrobił, co mógł, zatrudniając w fabrykach i warsztatach jak najmłodsze dzieci, bo tylko w ten sposób miały szansę, jako zdolne do pracy, uciec przed machiną zagłady.

Mimo wszystkich argumentów tłumaczących i usprawiedliwiających jego działania w moich oczach pozostaje tym, który na rękach ma krew swoich współbraci.

Ale powieść szwedzkiego autora to także, a może przede wszystkim, opis życia w łódzkim getcie. Codzienność jego mieszkańców poznajemy, śledząc losy kilkorga bohaterów, kilku rodzin z różnych warstw społecznych, różnie umocowanych w społecznej hierarchii. I jest to opowieść straszna, momentami na granicy czytelniczej wytrzymałości, a przecież prawdziwa, niezmyślona. Jak można było wytrzymać w tym piekle? Jak żyć potem, jeśli się ocalało? Sandberg opisuje życie w getcie niezwykle naturalistycznie, wręcz sensualnie, czasem łagodzi naturalizm scenami onirycznymi, ale to niewielkie wytchnienie. Kiedy pisze o głodzie, o brudzie, o zimnie (wojenne zimy były wyjątkowo niełaskawe), o nieludzkim zmęczeniu, czujemy to wszystko nieomal fizycznie. Kiedy jedna z bohaterek, Vera, Żydówka z Pragi (do łódzkiego getta trafiły transporty Żydów z całej Europy; między innymi dlatego, trzeba było systematycznie getto opróżniać) szoruje podłogę, wykręca zziębniętymi rękoma praną bieliznę, czujemy, jak jej ręce grabieją z zimna do kości. Kiedy jeden z bohaterów, Adam, ukrywa się w już opustoszałym getcie i beznadziejnie szuka czegokolwiek do zjedzenia, czujemy jego strach i zwierzęcy głód. Kiedy do getta przybywają Żydzi z Zachodu i idą w karnej kolumnie po śniegu, obciążeni bagażem, w cienkich, eleganckich butach, czujemy, jak marzną, ślizgają się na rozmiękłej, śnieżnej mazi, uginają pod ciężarem waliz. Potworne są opisy transportów, opróżniania szpitala czy sierocińca, walki o uratowanie najbliższych skazanych na wywózkę, ale najtragiczniejsze, rozdzierające sceny rozgrywają się w czasie tak zwanej wielkiej szpery, akcji usuwania z getta  starców i dzieci. Rozpacz rodziców i strach dzieci udziela się czytelnikowi. Straszna jest myśl, że ludzie, którzy przed wojną prowadzili normalne, zwyczajne, bardziej lub mniej wygodne życie, nagle zostali wyrwani ze swego świata i strąceni do piekła.

Książka na pewno nie dla wszystkich. Ale uważam (teraz napiszę coś, co brzmi nieco patetycznie, ale inaczej wyrazić swojej myśli nie umiem), że mimo całej czytelniczej udręki, od czasu do czasu trzeba przeczytać takie świadectwo, aby wiedzieć i nie zapomnieć.


"Szpieg". Świetna filmowa ekranizacja powieści Johna le Carre.

Tego potrzebowałam! Przybita ostatnio obejrzanymi filmami a jeszcze bardziej lekturą, o której już w piątek, z radością powitałam zapowiedź "Szpiega". A ponieważ recenzje były entuzjastyczne, więc czym prędzej pobiegłam do kina i nie zawiodłam się! Książek szpiegowskich wprawdzie nie czytam, nie znam powieści Johna le Carre, na której oparto scenariusz, ale w niczym mi to nie przeszkadzało. Zajmująca akcja, umiejętnie dawkowane napięcie, świetne aktorstwo, ciekawie nakreślone postacie, stylowe, monochromatyczne zdjęcia, smutek, nostalgia, melancholia, no po prostu znakomita filmowa, rozrywkowa robota. Ale uwaga: miłośnicy pościgów, strzelaniny, galopującej akcji, pięknych wnętrz, krajobrazów i takiż kobiet, miłośnicy filmów szpiegowskich spod znaku agenta 007 (nie cierpię, w całości nie obejrzałam ani jednego) mogą poczuć się zawiedzeni. Akcja snuje się leniwie, brak atrakcji, o jakich wspomniałam przed chwilą, bohaterowie nie uganiają się za dziewczynami, nie rozbijają super szybkimi wozami, nie sączą drinków wpatrzeni w zachód słońca na pięknej plaży i tak dalej, i tak dalej. Przeciwnie, wiele czasu spędzają w obrzydliwych, zagraconych norach nad stertami papierów, podsłuchując telefoniczne rozmowy, rozmyślając, a jeśli przenoszą się gdzieś za granicę, to jest to szary, komunistyczny Budapeszt albo bałaganiarski Istambuł. A jeżeli kobieta, to żona, której zresztą nie poznamy, albo niezbyt atrakcyjne urzędniczki (no jest jeden wyjątek). Ale uważny widz dostrzeże  wiele, subtelnie pokazanych (raczej zasugerowanych), osobistych dramatów. Praca w wywiadzie to tutaj albo dość zwyczajna, nudna harówka wykonywana przy biurku w Londynie albo niebezpieczne, wyniszczające psychicznie zadania specjalne dla ludzi od czarnej roboty. No i władza, która upaja. Taki właśnie jest "Szpieg". A na deser bardzo dobre zakończenie. Polecam z czystym sumieniem!

"Wymyk" Grega Zglińskiego. Tego filmu nie wolno przegapić!

Zdarza mi się czekać na jakiś film jak na święto. Tak było z "Wymykiem" Grega Zglińskiego i wcale nie dlatego, że został tak wysoko oceniony na festiwalu w Gdyni i teraz też zbiera bardzo dobre recenzje. Oczywiście to nie jest bez znaczenia, ale moje oczekiwania wobec tego filmu były tak ogromne, ponieważ kilka lat temu zachwyciłam się niezwykle dojrzałym debiutem tego reżysera, co dziwne, produkcji szwajcarskiej. Tamten film to "Cała zima bez ognia", niedawno zresztą pokazała go TVP Kultura. Czasem mam wrażenie, że widzieli go tylko recenzenci i ja, cóż nie cieszył się wielkim powodzeniem, a szkoda. Może dlatego, że podobnie jak "Wymyk" podejmował tematy ostateczne (śmierć dziecka, wojna na Bałkanach), a pokazana tam Szwajcaria nie miała w sobie żadnego folderowego uroku. Ponury, zasnuty mgłą i fabrycznym dymem krajobraz, ponure wnętrza bohaterów. Mimo tego zobaczyć trzeba koniecznie! Od tamtej pory zastanawiałam się, co dzieje się z tak świetnie zapowiadającym się reżyserem a tu nagle "Wymyk". Ku mojej radości film równie dobry jak tamten. W obu stworzył Zgliński charakterystyczny dla siebie charakter pisma: człowiek w obliczu życiowej tragedii, psychologiczne, wyraziste, ale delikatnie nakreślone portrety bohaterów, kryzys rodziny spowodowany nieszczęściem, jakie dotknęło jej członków, no i otoczenie: zwyczajne, siermiężne, surowe, jednym słowem bez upiększeń. No i pytania wagi ciężkiej: o winę, odpowiedzialność i jak możliwe jest dalsze życie, kiedy przychodzi dźwigać duchowe brzemię. "Wymyk" reklamowany jest jako najmocniejszy polski film tego roku. Ten slogan może mocno zmylić. Tak, najmocniejszy, ale psychologicznie, egzystencjalnie. Nie wiem, czy o taki efekt specom od marketingu chodziło. Ale zostawmy ich w spokoju. Film trzeba zobaczyć koniecznie, także dla świetnych ról: Więckiewicza, Dziędziela i Gabrieli Muskały, która grała też w "Całej zimie bez ognia". A kto widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Wszystko zaczyna się od mocnej sceny samochodowego wyścigu. Fred wypróbowując nowy samochód, zachowuje się szaleńczo. To on jest wariatem, ryzykantem. Jego brat, Jurek, wybucha gniewem, tak zirytował go i przestraszył ten szczeniacki wybryk. Mam dzieci, mówi, a właściwie krzyczy. Ale ta pierwsza scena wprowadza widza w filmowe maliny. Wkrótce okaże się, że Fred ceni sobie spokojne, ustabilizowane życie u boku żony i nie lubi ani zmian, ani ryzyka. Nie chce zgodzić się na dalszy rozwój nieźle prosperującej firmy, woli to, co już ma, sabotuje pomysły brata. Równie szybko pryśnie też czar rodzinnej sielanki, której jesteśmy świadkami w czasie urodzin Violi. To tylko pozory. Fred czuje się tym gorszym bratem i synem. Zazdrości Jurkowi wykształcenia, uważa, że rodzice, szczególnie ojciec, zawsze faworyzowali właśnie jego. Najlepiej czuł się wtedy, kiedy brat mieszkał w Stanach i nie wtrącał się w sprawy firmy. Ma żal, że to on musiał opiekować się sparaliżowanym ojcem. Można powiedzieć, że Jurek wrócił na gotowe: ojciec, mimo że na wózku, jakoś doszedł do siebie, firma radzi sobie bardzo dobrze. Znowu stał się oczkiem w głowie rodziców, chce wprowadzać, za cichą akceptacją ojca, zmiany do rodzinnego biznesu. No i ma jeszcze jedną przewagę: dzieci, których najprawdopodobniej Fred mieć nie może. Chociaż wypowie się na ten temat tylko raz, możemy się domyślać, że to problem. Viola uwielbia dzieci Jurka, pewnie dlatego, że nie ma własnych. Trudno wyobrazić sobie, że niepracująca kobieta, łagodna, skromna i cicha nie marzy o macierzyństwie. Wystarczy popatrzeć, jak chętnie zajmuje się dziećmi szwagra. Jej teściowa też z radością powitałaby kolejne wnuki.

Czy to wszystko ma znaczenie, kiedy Fred biernie przygląda się, jak jego brat staje w obronie napastowanej dziewczyny? To Jurek zaryzykuje, a on będzie udawał, jak pozostali współpasażerowie, że nie widzi. Nie wtrącaj się, rzuci. Znowu Jurek jest tym lepszym, szlachetniejszym, odważniejszym. Nie pomógł ze strachu? Nie zdążył zareagować, bo wszystko działo się tak szybko? A może gdzieś podświadomie tłukła się myśl, że ten przemądrzały brat dostanie nauczkę? Pewnie wszystko po trochu. Duchowa męka, jaka stanie się jego udziałem, będzie podwójna. Z jednej strony szok i rozpacz, z drugiej dręczące wyrzuty sumienia. Przyjmuje wyrazy współczucia i pocieszenia, ale czy go nie parzą? Wszyscy myślą, że zrobił, co mógł, on jeden zna prawdę i ta prawda go uwiera. Zamyka się w sobie, wybucha gniewem z byle powodu, wszystko wyprowadza go z równowagi, a to, co przypomina brata, tylko irytuje. Czy dlatego nie odwiedza w szpitalu nieprzytomnego Jurka? Czy dlatego niechętnie odnosi się do jego dzieci, które tak ochoczo przygarnia Viola? Czy dlatego reaguje zazdrością na jej wizyty w szpitalu? Ale najgorsze ma dopiero nadejść za sprawą filmiku zamieszczonego w internecie. Teraz wszyscy znają już prawdę. Odwracają wzrok, milkną lub spoglądają ukradkiem. Czy ci, którzy tak się w niego wpatrują w czasie niedzielnej mszy, już wiedzą, że nie pomógł bratu? A ksiądz, który gestem zaprasza go do spowiedzi, też widział film wrzucony do sieci? Ale Fred nie jest gotowy na przyznanie się do winy i pokutę. Niedzielna msza okazuje się tylko pustym rytuałem odprawianym przykładnie co tydzień. Odświętne stroje, manifestowanie rodzinnej jedności, nabożne śpiewy. To wszystko pozory. Rodzina się rozsypuje, wychodzą na wierzch skrywane urazy. Rodzice nie mogą pogodzić się z tym, co spotkało lepszego syna, mają Fredowi za złe jego bierność. Matka nie przepada za synową, zawsze uważała, że ożenił się z nikim. Ale największym zmartwieniem Freda jest to, aby Viola nie dowiedziała się prawdy. Rodzinna i osobista tragedia burzy jego uporządkowany świat. Do dawnego życia nie ma już powrotu. Rodzina nie jest już żadnym oparciem. Wszystko go uwiera: wyrzuty sumienia, dzieci brata plączące się po domu, żona, która poświęca czas im i nieprzytomnemu bratu, a nie jemu, rodzice, którzy mają pretensje, ludzkie szepty i spojrzenia, bałagan w domu. Tak modne tego lata pytanie: jak żyć?, w tym filmie nabiera niezwykłej mocy. Jak udźwignąć ciężar odpowiedzialności? Jak udźwignąć infamię? Jak udźwignąć utratę dotychczasowej stabilizacji? Jak udźwignąć samotność? Oglądając "Wymyk", chyba pierwszy raz zdałam sobie sprawę, że są sytuacje, kiedy lepiej zginąć niż żyć. Fred nie stając w obronie brata, ocalił swoje życie, ale jakie to ma znaczenie? Co mu z takiego życia?

Być może, aby próbować odbudować je na nowo, powinien stanąć w prawdzie i powiedzieć: tak, zawiniłem grzechem zaniechania, zazdrości i niechęci, wybaczcie. Ale Fred długo nie potrafi tego zrobić. Może dlatego tak opornie idzie mu zdemaskowanie przestępcy? Niby dzwoni na policję, ale nie dość wytrwale. Kiedy ściga chłopaka na własną rękę, może liczy na to, że sam wyrówna rachunki. Właściwie, co chce zrobić, kiedy idzie do niego do szkoły? Nastraszyć? Wymierzyć sprawiedliwość? Ale sytuacja wymyka się spod kontroli i jeśli nie chce, aby przestępca stał się ofiarą, musi nie tylko zdemaskować jego, ale i siebie. Czy zgromadzeni w sali uczniowie i nauczyciele są zszokowani tylko tym, że zwyczajny uczeń okazał się pozbawionym uczuć, cynicznym mordercą? Czy również tym, że ścigający go Fred stchórzył? A może tym, że teraz stoi przed nimi i patrzy im w oczy. Tak, to ja, tchórz, mam na rękach krew mojego brata, nic nie zrobiłem, aby go uratować. Dopiero teraz może iść do szpitala. Nieporadnie uczy się pielęgnować nieprzytomnego brata. Ale jest już za późno. Kiedy spojrzy w szeroko otwarte oczy Jurka, będą to oczy trupa. Czy brat wybaczył mu przed śmiercią? Czy miał na tyle świadomości? Fred na zawsze już zostanie z tą tajemnicą i z obrazem oczu nieboszczyka.

W tym filmie pełno jest takich scen, które mylą. Nie spełniają tego, co zapowiadają, celowo wprowadzają widza w błąd. O pierwszej właśnie wspomniałam. Ale jest też pistolet, który, inaczej niż czechowowska strzelba, o której wiadomo, że kiedy pojawi się na scenie w pierwszym akcie, to w trzecim wystrzeli, nie zostanie użyty. Wiem, że był nienabity, ale mógł pan nim przecież postraszyć, zdziwi się policjant. W innej scenie Fred szarpie lekarza i krzyczy: niech pan coś zrobi. To samo mieliśmy ochotę krzyczeć do niego, kiedy przypatrywał się napastnikom atakującym brata: zrób coś! Ale on nic nie zrobił. Kiedy aparatura, do której podłączony jest brat, wydaje dziwne, niepokojące laika dźwięki, okaże się, że to wcale nie koniec, wtedy nic się nie zdarzy. Ale kiedy, tak jak Fred, z ulgą zobaczymy szeroko otwarte oczy Jurka, natychmiast pojawią się ręce lekarza fachowo zamykające jego martwe powieki i padnie suchy komunikat: zgon ósma piętnaście. To wszystko też stanowi o wartości tego filmu. Także nastrój, tempo, umiejętnie podkręcane przez muzykę, no i subtelne portrety bohaterów, rysowanie konfliktów między nimi. Gdzieś rzucone jakieś zdanie, spojrzenie, gest, mina, jakaś obserwacja. Kilkoma filmowymi pociągnięciami reżyser kreuje rodzinne piekiełko będące tłem dramatu. Do tego aktorstwo, o którym wspominałam we wstępie.  No i myśl, że gdyby wtedy nie popsuł się samochód, wszystko potoczyłoby się inaczej.

Świetny film, nie podda się próbie pamięci. Podobnie jak "Cała zima bez ognia", którą noszę w sobie do dziś.

Awraham B. Jehoszua "Kochanek"

"Kochanek" (Cyklady 2005) to druga powieść izraelskiego pisarza Awrahama B. Jehoszui,

jaką przeczytałam. O pierwszej, "Panu Manim", pisałam jakiś czas temu, trzecia, "Powrót z Indii", czeka na półce na swoją kolej. W odróżnieniu od poprzedniej jej akcja toczy się we współczesnym Izraelu. Właściwie wyraziłam się nieco nieprecyzyjnie: czy 1973 rok można nazwać czasem współczesnym? To okres niezwykle ważny w historii kraju, bo właśnie wtedy miała miejsce trwająca dwadzieścia dni wojna Jom Kipur, która mimo zwycięstwa była dla społeczeństwa szokiem. Niech cię jednak, czytelniku tej notki, nie zwiedzie to, co przed chwilą napisałam. Nie jest to powieść polityczna, mimo że wojna jest w niej obecna. Nie została nawet nazwana. Żeby dowiedzieć się, który z konfliktów autor ma na myśli, musiałam nieco poszperać. W żadnym wypadku nie jest to powieść rozliczeniowa. Wojna jest ważna, bo ma wpływ na losy niektórych bohaterów. To historia Adama, jego żony Asji, ich córki Dafi i trzech innych osób, które wkroczyły w życie rodziny. Te same zdarzenia śledzimy naprzemiennie z perspektywy różnych bohaterów. Tylko Asja nigdy nie dochodzi do głosu. W jej imieniu mówią sny.

Co zatem dostajemy? Historię rozpadu rodziny? Na pewno tak. Ale nie tylko. To raczej powieść o samotności. O sześciu osobach, które niczym wolne elektrony wiodą swoje dziwne życie zamknięte w skorupach samotności. Niby są razem, niby łączą je różne więzi, ale stopniowo coraz bardziej się od siebie oddalają.

Adam i Asja, małżeństwo, właściwie od początku dziwne i niedobrane. On, znudzony dobrobytem, pracą i życiem, ona, przeciwnie, stale się kształci i pracuje. Z czasem w ich związek wkrada się rutyna i nuda. Może wyrwie ich z tego odrętwienia  kochanek, Gabriel Arditi, który nieoczekiwanie staje na drodze Adama, a on wpada na szatański pomysł, aby podsunąć go żonie. Jednak jak nagle się pojawił, tak szybko, za sprawą wojny, zniknął. Jego dziwne poszukiwania stanowią kanwę opowieści. 

Dafi, ich córka, zbuntowana nastolatka cierpiąca na bezsenność. Wiedzie swoje własne życie, o którym rodzice pogrążeni w swoich sprawach, swoich obsesjach nie bardzo mają pojęcie. Wędruje bez celu po mieście, nocą wychodzi z domu na ulicę, jakby poszerzała pole doświadczeń. Stanowcza, spostrzegawcza i bardzo wrażliwa.

Na'im, arabski chłopiec, znający na pamięć wiersze jednego z najważniejszych żydowskich poetów, Bialika. Marzył o tym, aby dalej się uczyć, a wylądował w warsztacie samochodowym Adama. Zafascynowany izraelskim światem dobrobytu. Z jednej strony gardzi Żydami, z drugiej chciałby żyć jak oni. Czuje się wyróżniony przez Adama, a potem przez niego zapomniany. I on włóczy się całymi dniami bez celu po mieście. Dobry, nieśmiały i wrażliwy, potrafi nagle być nieczuły, oschły i nieprzyjemny.

Dafi i Na'im to najsmutniejsze postaci powieści. Może dlatego że są dziećmi? Wykorzystywani przez dorosłych, bardzo samotni, szczególnie on. Z dala od rodziny, kolegów z warsztatu, wyjęty z każdego środowiska, nigdzie nie przynależy. Ani Żyd, ani Arab. Zmuszony do opieki nad dziewięćdziesięcioletnią staruszką, Weducze. Początkowo jest z tego nawet zadowolony, ale stopniowo sytuacja zaczyna mu doskwierać, szczególnie kiedy ona zaczyna podupadać na zdrowiu, a Adam, zajęty obsesyjnym poszukiwaniem Gabriela i obojętny na resztę świata, pozostawia ich samym sobie, składając na chłopca obowiązki ponad jego siły. W uczuciu, które, nieoczekiwanie dla nich samych, połączy Dafi i Na'ima, jest coś czystego i wzruszającego. Ale i oni zbliżają się do siebie tylko na chwilę. Czy ich przyjaźń, miłość w świecie, w którym Żydów i Arabów dzieli wszystko, będzie w ogóle możliwa?

Weducze, babcia Gabriela, dla której wrócił do Izraela z Paryża. Samotna staruszka, która pamięta jeszcze czasy osmańskie. Mglista przeszłość czasem powraca w jej wspomnieniach. Jej umysł jest niezwykle sprawny, zainteresowanie światem, a szczególnie polityką nadal żywe, ale starcze ciało stopniowo odmawia posłuszeństwa. Przygnębiający obraz starości i samotności. Gardzi Arabami, a skazana zostaje na opiekę arabskiego chłopca, któremu początkowo raczej nie ufa. Stopniowo lubi go coraz bardziej, ale nigdy nie wyzbędzie się pewnej dozy pogardy. Jak wszyscy bohaterowie tej powieści i ona pełna jest sprzecznych uczuć. Czeka na wnuka, który się gdzieś zapodział na wojnie.

I wreszcie Gabriel, tytułowy kochanek. Kolejny wyobcowany samotnik, życiowy nieudacznik. Od lat nie był w Izraelu, z ojczyzną niewiele go już łączy, dlatego jego dość przypadkowy udział w wojnie wydaje się taki groteskowy. Nigdzie nie przynależy, nigdzie nie umie znaleźć swojego miejsca. Nawet pobyt wśród chasydów jest tylko schronieniem i ucieczką przed armią. Jedyną bliską mu żyjącą osobą jest Weducze, ale wydaje się, że tak naprawdę zależy mu właściwie na jej spadku. Czy kocha Asję? Czy tylko dość bezwolnie wpadł w sidła zastawione na niego przez Adama? Trudno powiedzieć. Chyba nie, wszak niewiele o niej mówi. Jego największym zmartwieniem jest ukrycie się przed zemstą armii. Ale i ona, armia, niespecjalnie interesuje się jego dalszym losem. Zagarnęła go tylko na chwilę, a kiedy ją porzucił, niewiele ją to obeszło.

Tę szóstkę niby tyle łączy, ale naprawdę żyją zamknięci w swojej samotności. Jakby każde z nich otaczała szklana kula, przez którą tylko na chwilę ktoś może się do nich wedrzeć. Tęsknią za drugim człowiekiem, ale nie potrafią nawiązać trwałych więzi. Te, które były, rozpadają się, inne okazują się tylko chwilowe. Czy to samotność prowokuje niektórych z nich do popełniania czynów mniej lub bardziej strasznych? Ale w tym świecie wszystko, nawet czyn podły i haniebny, pozostaje bez echa, niezauważony, bez konsekwencji, bez kary.

Co jeszcze pozostało w mej pamięci po lekturze powieści izraelskiego pisarza?

Obraz wojny, która jawi się na kartach książki jako chaos, bałagan i bezsens. Kolumny wojsk przetaczają się z miejsca na miejsce, żołnierze tkwią bezczynnie w oczekiwaniu, dzień walki przypomina dzień pracy, nie wiadomo kto, i czy w ogóle, nad tym wojennym bałaganem panuje. 

Chaosem jest też ludzkie życie. Wieczna wędrówka nie wiadomo gdzie i po co, wieczny ruch. Tylko stara Weducze zdaje się tkwić w miejscu, chociaż i ona symbolicznie wędruje z niebytu w byt i z powrotem.

Arabowie i Żydzi. Pogarda i nienawiść. Niby w jednym państwie, ale nic poza przypadkowymi relacjami (czytaj: zawodowymi) ich nie łączy.

Świat chasydów. Też osobny, zamknięty, nieufny czy nawet wrogi wobec współziomków, ale obcych.

Wszystko tu jest rozbite, podzielone, odizolowane, samotne. I ludzie, i narody mieszkające na jednej ziemi, i różne środowiska teoretycznie stanowiące jedno społeczeństwo.

Ale na przekór smutkowi bijącemu z tej nieco onirycznej powieści czyta się ją niezwykle łatwo i szybko. Akcja wciąga, nie pozwala oderwać się od lektury. Czy sprawia to kompozycja: krótkie rozdzialiki, zmieniająca się narracyjna perspektywa? Czy wątek poszukiwań Gabriela? Pewnie jedno i drugie. Na pewno warto zwrócić uwagę na tego mało znanego w Polsce pisarza i jego dziwne powieści.

"Klucz do ogrodu" Jenny Erpenbeck

Od dwóch lat z uwagą śledzę książki nominowane do przyznawanej we Wrocławiu nagrody Angelusa dla pisarzy z Europy Środkowo-Wschodniej. Zawsze znajdę coś, co mnie zainteresuje. Z tegorocznych finalistek sięgnęłam po powieść niemieckiej pisarki Jenny Erpenbeck "Klucz do ogrodu" (WAB 2010). Mimo że nie jest to typ literatury, którą lubię najbardziej, książka, po początkowym rozczarowaniu, wciągnęła mnie, zainteresowała i poruszyła.

Można się zastanawiać, czy to powieść, czy raczej zbiór opowiadań, literackich miniatur połączonych wspólnym miejscem. Chyba jednak powieść, bo losy bohaterów poszczególnych rozdziałów splatają się ze sobą: to sąsiedzi albo członkowie trzech rodzin, właścicieli letniskowych domów nad jeziorem zwanym Morzem Brandenburskim. Poznajemy kilka niezwykłych, dramatycznych historii osadzonych na przestrzeni mniej więcej wieku. Ziemia i domy przechodzą z rąk do rąk. Domy powstają, pysznią się swoją wspaniałością, ale w końcu popadają w zapomnienie i w ruinę. Podobnie ludzie, ich właściciele: pojawiają się i znikają, starzeją i umierają. Czas dojmująco upływa. Nazizm, wojna, komunizm, aż wreszcie upadek muru. Nawet ogrodnik, który, niegdyś młody, zdrowy i silny, mieszkał tu od zawsze, w końcu starzeje się i gdzieś znika. Tylko miejsce było i będzie. Melancholia, nostalgia i smutek biją z kart książki niemieckiej pisarki.

Smutne, a często wręcz tragiczne, są losy bohaterów. Większość jest tu tylko na krótszą lub dłuższą chwilę. Kochają to miejsce, ale w końcu muszą je porzucić lub po prostu tracą, bo przegania ich stąd tragiczny los. Wszyscy są współczesnymi nomadami, uciekinierami, wygnańcami. Żydowska rodzina, która w porę wyjeżdża do RPA, ratując życie. Ale ta sztuka nie uda się ich najbliższym krewnym. Chyba najbardziej poruszający jest rozdział o małej żydowskiej dziewczynce ukrywającej się samotnie w komórce mieszkania w warszawskim getcie. Kiedy tak siedzi cichutko, czekając na swój los, jedynym ratunkiem są wspomnienia z wakacji spędzanych nad jeziorem u wujka i ciotki.  Niemiecki architekt sympatyzujący z faszyzmem i jego żona, po wojnie zmuszeni do wyjazdu do Berlina Zachodniego. Małżeństwo wschodnioniemieckich pisarzy rozczarowanych ideami socjalistycznymi. Para miłośników żeglarstwa, która tak bardzo kocha to miejsce, że nie wyobraża sobie jego utraty. Babcia jednej z bohaterek tęskniąca za rodzinnymi Mazurami, które musiała opuścić po wojnie. Młody rosyjski żołnierz, którego oddział rozkrada i z premedytacją niszczy piękny dom. Każda z tych historii mogłaby stać się kanwą osobnej powieści. Tu, może dlatego, że tak skondensowane, robią duże wrażenie. Ulotność i kruchość ludzkich losów, ludzie smagani przez zawieruchy historii, przeganiani z miejsca na miejsce, naznaczeni utratą: domu, ojczyzny, miejsca, najbliższych. Wszystko bardzo smutne.

To, co początkowo mnie zraziło i rozczarowało, to język i styl. Zwięzły, lakoniczny, rzeczowy, chłodny. Miejscami przez melodię, refreny, powracające frazy przypominający poezję, miejscami zaś urzędowy, prawniczy, ogrodniczy, zawsze aptekarsko dokładny. Mimo oszczędności wiele tu niezwykle drobiazgowych, szczegółowych opisów. Kiedy jednak minął pierwszy szok, bo ja, miłośniczka epickich cegieł, nie tego się spodziewałam, rozsmakowałam się w tej melancholijnej, leniwej opowieści. To książka, którą można kontemplować, czytać spokojnie kawałek po kawałku, iść do przodu i wracać do tego, co już się raz przeczytało, jak poezję. Warto poświęcić jej trochę czasu, a ponieważ jest niewielkich rozmiarów, nie potrzeba go dużo.


Jonathan Franzen "Wolność"

Pewnie nigdy nie kupiłabym tej książki. Dlaczego? Wewnętrzne strony okładki gęsto wytapetowane cytatami sławiącymi jej wielkość. W środku zakładka, na której znajduję informację, że powieść Franzena rekomenduje Oprah Winfrey (ściślej jej telewizyjny Klub Książki). Z tej samej zakładki krzyczą do mnie słowa: "Prawa do ekranizacji kupione przez Scotta Rudina!" (A któż to jest? Powinnam wiedzieć?) No i okładkę niczym zatwierdzający stempel zdobi jednowyrazowy cytat z samego Baracka Obamy: "Kapitalna". Wystarczy, aby obejść ją szerokim łukiem. A to nie koniec tej reklamowej hucpy. Więc dlaczego nie obeszłam? Dlaczego kupiłam i przeczytałam ponad sześćset stron drobnego druku? Przede wszystkim dlatego, że kilka lat temu zachwyciłam się pierwszą wydaną w Polsce powieścią Franzena "Korekty", która do dziś tkwi w mojej pamięci i stoi na półce. Wtedy wydał ją Świat Książki, ale wkrótce jej wznowienie ukaże się nakładem tego samego wydawnictwa, które wydało "Wolność" (Sonia Draga 2011). To też wiadomość z okładki.

Zanim przejdę do najnowszej pozycji amerykańskiego pisarza, którego Juliusz Kurkiewicz recenzujący książki na łamach Dużego Formatu przyrównał nieco na wyrost do Tołstoja, chciałabym na moment zatrzymać się przy "Korektach", bo na mnie niegdyś zrobiły znacznie większe wrażenie. Obie powieści obracają się wokół jednego tematu: rodziny. Trudno je nazwać sagami, to raczej analizy stosunków rodzinnych, wzajemnych zależności, urazów, pretensji i miłości. Opis problemów i kłopotów, losów rodziców i dzieci, zachodzących obyczajowych przemian, skonfrontowanie postaw dwóch a nawet trzech pokoleń. Wszystko w tradycyjnej, epickiej formie. Porządne dziewiętnastowieczne powieści, chociaż napisane w dwudziestym pierwszym wieku. Na pewno warto sięgnąć po obie, ale jeszcze raz podkreślam: ja wolę pierwszą z nich. Wydała mi się  dramatyczniejsza, a losy bohaterów bardziej przejmujące. Szczególnie zakończenie, którego ze zrozumiałych względów zdradzić nie mogę, po prostu mną wstrząsnęło. Tyle tytułem przydługiego wprowadzenia, a teraz jeszcze trochę o "Wolności".

To opowieść o rodzinie Patty i Waltera Belgrundów, ich dzieciach, rodzicach i przyjacielu, punckrockowym muzyku, Richardzie Katzu. Zaczyna się w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku, kiedy to losy Patty i Waltera splatają się na jednym z collegów, kończy w roku 2010, a retrospekcje dotyczące rodzinnych historii sięgają oczywiście wcześniej. Patty i Waltera dzieli wszystko. On pochodzi z przeciętnej rodziny szwedzkich emigrantów zdeklasowanej przez alkoholizm ojca i braci. Nie tylko studiuje, ale pomaga udręczonej matce prowadzić nędzny, rodzinny motel. Aby się utrzymać, musi jeszcze pracować. To nieśmiały zielony idealista, kochający ptaki, przekonany, że remedium na ekologiczne problemy świata jest walka z przeludnieniem. Ona pochodzi z bogatej rodziny, jej matka zajmuje się polityką, ojciec jest adwokatem. Ma żal do rodziców, że faworyzują  rodzeństwo, jej nie poświęcając wiele uwagi. Może dlatego, że pasjonuje się sportem, uprawia koszykówkę, a matka woli chwalić się córkami przejawiającymi ambicje artystyczne. On zakochany w niej od początku, ona zainteresowana jego serdecznym przyjacielem, Richardem. Zostaną jednak małżeństwem, stworzą szczęśliwą, idealną rodzinę. On pracuje, ona jest doskonałą panią domu i matką. Oczywiście ta sielanka to tylko pozór, w przeciwnym razie nie byłoby tej powieści. Przez sześćset stron śledzimy ich historię. Początkowe sukcesy, nieuchronne rozczarowania, konflikty, porażki, kompromisy, porzucenie młodzieńczych ideałów i samooszukiwanie się, że wszystko jest okej. Poznajemy też ich dzieci Jessicę i Joeya, którego Patty wielbi bezkrytycznie.

Zaletą tej książki, podobnie jak poprzedniej, są znakomite portrety bohaterów i wiwisekcja ich wzajemnych relacji. Szczególnie rodzinnych. Jest tu i konflikt ojca z synem, i bezgraniczna, toksyczna miłość matki do syna. Jest rozczarowanie życiem, depresja, pokusy, na jakie bywamy wystawieni, i wielkie nieszczęście. Mimo wszystko jednak powieść Franzena to apoteoza rodziny i dojrzałości. Nie wszystko złoto, co się świeci, każdą ścieżkę da się wyprostować, jeśli tylko znajdziemy w sobie odwagę i dość siły, jeśli tylko będziemy chcieli ze sobą rozmawiać. Życie to nieuchronne niepowodzenia, rozczarowania, ale ostatecznie można przekuć je w sukces. Wszystko chyli się ku upadkowi, bohaterów, szczególnie mężczyzn, dręczy świadomość "ogólnie dupiastej kondycji świata". Co można na to poradzić? Robić swoje. Całego świata zbawić się nie uda, wielkich idei też raczej w czyn się nie przekuje, produkcji dwutlenku węgla nie ograniczy, efektu cieplarnianego nie zatrzyma, ochronić wszystkich gatunków ptaków nie sposób. Co więc można? Zacząć od siebie i na przykład urządzić na terenie dawnej rodzinnej posiadłości rezerwat ptaków. Brzmi to może naiwnie i banalnie i takie w gruncie rzeczy jest, ale kiedy tę nieodkrywczą filozofię czyta się rozpisaną na konkretne ludzkie losy, można się przejąć i zadumać. Tak jak w życiu. Pozamałżeński romans jest czymś banalnym, ale kiedy dotyczy ciebie, możesz czuć się jak bohater greckiej tragedii. To co powszechne, bywa trywialne, to co jednostkowe, już takie nie jest.

A tłem dla tego rodzinnego galimatiasu jest amerykańska polityka. Bohaterowie są zdeklarowanymi demokratami i szczerze nienawidzą  republikanów. Rządy Busha to nieszczęście. Wojna w Iraku jest brudna i prowadzona w imię nieczystych, gospodarczych interesów. Politycy tańczą, jak im zagrają wielkie koncerny, które dla zysków gotowe są na każde łajdactwo i każdy przekręt. Życie ludzkie nie jest w cenie, liczy się tylko kasa. Przewija się oczywiście jedenasty września, a Nowy Jork dla wielu bohaterów to dżungla, w której czyhają na człowieka same niebezpieczeństwa. Powieść kończy się kryzysem, który rozpełzł  po świecie z Ameryki.

Rzecz w tym, że temperatura tych oskarżeń jest dość letnia. Nie ma tu niczego odkrywczego, niczego, z czego nie zdawalibyśmy sobie sprawy. Chociaż uwielbiam wielkie, epickie powieści, wolę skondensowaną powieść Rotha "Wzburzenie", o której tu jakiś czas temu pisałam. Dotyczy co prawda innych amerykańskich problemów (wojna w Korei), ale jej oskarżycielska siła jest nieporównywalna, a los głównego bohatera o wiele bardziej porusza niż historia rodziny Belgrundów. To wszystko jednak nie oznacza, że nie warto sięgnąć po książkę Franzena. Czyta się ją znakomicie, a rodzinne relacje i portrety bohaterów są zajmujące. Zawsze warto z empatią pochylić się nad losami innych i przejrzeć się w nich niczym w zwierciadle.



"Szczęście ty moje" Siergieja Łoźnicy. Niezwykle mocne kino z Rosji.

Obejrzałam zbierający pochwały krytyków fabularny debiut rosyjskiego dokumentalisty Siergieja Łoźnicy. Dawno już nie widziałam filmu tak przerażającego i pesymistycznego. Mimo że doskonale wiedziałam, na co się wybieram, muszę przyznać, że ładunek zła bijący z ekranu potwornie mnie zmęczył. Nie jest to zło wyrafinowane, ale zwyczajne, codzienne, popełniane ot tak, od niechcenia przez przeciętnych ludzi. Świat rosyjskiej prowincji widziany oczami Łoźnicy jest potworny. Przypomina piekielną matnię. Kto raz się w niej zaplątał, nie znajdzie wyjścia. Policjanci, którzy niekontrolowani przez nikogo mogą wszystko, zapijaczeni mieszkańcy wiosek i małych miasteczek o bezmyślnych, nieruchomych twarzach. Kradzieże, napady i wreszcie zbrodnie popełniane nie przez mafiosów, ale przez prostych wieśniaków, sąsiadów. Ruina, brzydota i upadek. Podążając za bohaterami, przekraczamy kolejne kręgi piekła. Mimo że już pierwsze sceny filmu pokazują świat brzydki, smutny i szary, potem z każdym krokiem jest coraz straszniej, coraz brzydziej, coraz duszniej. To, co na ekranie, potwornie przytłacza. To świat osobny, nad którym nikt nie panuje, tu nie sięga władza z Moskwy, tu wszystko rządzi się własnymi prawami. Prawa brzmią w tym kontekście ironicznie, bo to świat bezprawia i braku zasad moralnych. A wszystko pokazane bez hollywoodzkiego lukru, który każdą ohydę potrafi uczynić estetyczną. Ten rosyjski Dziki Zachód filmowany jest do bólu naturalistycznie. Ale najgorszy jest brak nadziei bijący z ekranu. Temu złu nie da się zaradzić, co wymownie pokazuje jedna ze scen. Reżyser obala  kilka mitów: mit wielkiej wojny ojczyźnianej (zdeprawowani żołnierze grabią i mordują), mit rosyjskiej gościnności (tu nie można ufać nikomu) czy mit sielskiej prowincji.

Jak czytam w materiałach promujących film, pokazane historie oparte są na faktach. Aż się wierzyć nie chce! Początkowo myślałam, że twórca skorzystał z artystycznego prawa do  przesady, przerysowania i wyolbrzymienia. A jednak nie! Rosja pokazana jest tu od najgorszej, diabelskiej strony.

Doceniam wartość i artystyczną perfekcję obrazu Łoźnicy, ale muszę przyznać, że mocne wrażenia nie pozostały na długo. Owszem, wyszłam z kina przytłoczona i porażona ogromem brzydoty i zła, ale po kilku dniach emocje gdzieś się ulotniły. Może to dlatego, że nie ma w tym filmie jednego głównego bohatera, którego losem można by się przejąć? Cóż, "Szczęście ty moje" na pewno nie jest dla każdego.

"Habemus Papam - mamy papieża" Naniego Morettiego. Więcej niż komedia.

Długo wahałam się, czy iść na najnowszy obraz Naniego Morettiego. Raz że temat niespecjalnie mnie interesował, dwa rozmaite recenzje: od bardzo dobrych po słabe. Rzadko też zdarza mi się, tyle wiedzieć o filmie przed wizytą w kinie. A to wysłuchałam jakiejś radiowej audycji, a to obejrzałam dyskusję w telewizji, wydawało mi się, że już nic mnie nie zaskoczy. W końcu jednak postanowiłam wyrobić sobie własne zdanie i ostatecznie pomaszerowałam do mojego ulubionego kina. Jaki werdykt? Czasu spędzonego na seansie na pewno nie żałuję. Film oglądałam z dużą przyjemnością między innymi dzięki świetnemu, przykuwającemu uwagę Michelowi Piccoli w głównej roli. Sporo tu scen zabawnych, dobrodusznej kpiny, ale na pewno nic nie bulwersuje. O żadnym skandalu nie ma mowy, a takie głosy też się odzywały. To raczej medialny szum. Oczywiście obraz lewicowego reżysera o kościele to nie tylko pogodna komedyjka. Jest się nad czym zastanawiać, ale o tym jak zwykle w drugiej części. I nie chodzi tylko o problem człowieka, który nagle zostaje postawiony przed całkiem nowym, przerastającym go zadaniem. Ja zwróciłam uwagę na coś jeszcze innego. Wbrew moim obawom znalazłam w tym filmie więcej. Tyle zalet. Są i wady, ale o nich w ciągu dalszym. Jednak mimo zastrzeżeń "Habemus Papam" na pewno warto zobaczyć. A kto widział, może czytać dalej. Zapraszam.

W dyskusjach, jakie słyszałam, przewija się przede wszystkim problem nieudźwignięcia zadania przed jakim nieoczekiwanie stawia głównego bohatera los. Zwraca się uwagę, że ten aspekt filmu jest bardzo uniwersalny, bo w końcu bohaterem mógłby równie dobrze być ktokolwiek, kto staje przed nieoczekiwanym wyzwaniem. To prawda, ale jednak Moretti zrobił film o kościele, więc przyjrzyjmy się filmowemu papieżowi. Starszy, sympatyczny, nieśmiały kardynał przypominający ukochanego dziadka zostaje  papieżem trochę przez przypadek. Nie był wymieniany wśród faworytów. Modlitwy, jakie zanosi do Boga, aby to nie on został wybrany, w jego przypadku są naprawdę szczere. Kiedy wybór się dokona, będzie nie tylko zaskoczony, ale i przerażony. Nie chodzi o kryzys wiary, ale zagubienie i brak sił do podjęcia tak wielkiego wyzwania. Nic nie pomogą zapewnienia o pomocy ze strony innych kardynałów i watykańskich urzędników. Nowy papież doskonale zdaje sobie sprawę z brzemienia odpowiedzialności, jaka na niego spadła. Czuje, że kościół i świat pogrążone w kryzysie czekają na prawdziwe, a nie tylko pozorowane działanie. On zdaje się nie wiedzieć, co i jak ma robić, a widocznie malowanym papieżem, który tylko będzie trwać, być nie chce. Zdezerteruje, czym wprawi w niemałą konfuzję kardynałów, watykańskich urzędników, wiernych a wreszcie próbującego mu pomóc psychoterapeutę. Kiedy ucieknie i będzie snuć się ulicami Rzymu, zacznie wspominać swoje życie, myśleć o tym, jak inaczej mogłoby się potoczyć, gdyby swego czasu przyjęto go na studia aktorskie, o czym marzył. Moim zdaniem to najsłabsza część filmu. Szczególnie wątek teatralny. A już scena w czasie przedstawienia, kiedy to nieoczekiwanie zjawiają się kardynałowie i papież zostaje rozpoznany, jest mocno wydumana i przeszarżowana. Oczywiście cały koncept tej opowieści zasadza się na sytuacji nieprawdopodobnej czy wręcz niemożliwej, ale ta scena mnie wydała się już nadmierną komplikacją. Trąciła sztucznością i teatralnością rodem z farsy. Natomiast samo zakończenie zaskoczyło mnie pozytywnie. Muszę przyznać, że zupełnie nie spodziewałam się takiego rozwiązania. Do końca byłam przekonana, że okaże się ono imaginacją papieża, który jednak zdecyduje się dźwigać swój ciężar. Wszak rzecznik prasowy, Rajski, daje mu za przykład poprzedniego papieża, który mimo choroby sprawował swoją posługę. Myślałam, że podobnie jak Chrystus w "Ostatnim kuszeniu Chrystusa" Martina Scorsese papież zrozumie, że jego życie bez podjęcia nałożonego przez Boga zadania nie będzie miało sensu. Film amerykańskiego reżysera widziałam tylko raz i dawno, a jednak do dziś tkwi we mnie scena, kiedy Jezus zrozumiał, że kuszące swym powabem zwyczajne, ludzkie życie u boku Marii Magdaleny byłoby tylko ziemskim szczęściem, a on nie do tego został wybrany i powołany przez Boga. W cierpieniu, w wykonaniu swojej misji odnajduje prawdziwy sens i istotę. Nie wiem, czy Moretti w jakikolwiek sposób nawiązuje do tamtego filmu, ale ja odnalazłam tu sytuację odwrotną. Papież okazuje się po ludzku słaby, a mnie to przyznanie się do niemocy po ludzku przejmuje, wzrusza, ale i czyni bezradną. A może to nie słabość, a odwaga powiedzieć, że się nie podoła i nie potrafi? Czy końcowa scena ma w symboliczny sposób mówić o słabości kościoła, który nie potrafi odnaleźć się we współczesnym świecie? Kiedy papież podróżując tramwajem, na głos układa sobie mowę, mówi o winach kościoła, za które trzeba przepraszać, ale nie potrafi wskazać dróg i sposobów działania. Kiedy czuje się bezsilny, doradcy podpowiadają mu, że wystarczy samo błogosławieństwo. Nie musi przecież nic mówić. Ale on najwyraźniej nie chce ograniczać się tylko do tego, nie wie jednak, co miałby powiedzieć wiernym, jaką nowinę im przekazać, jaką wiadomość wysłać. 

Oglądając film, zwróciłam uwagę na coś jeszcze. Na co? Na teatralność, na odgrywanie ról, na udawanie. Papież w rozmowie z terapeutką na pytanie o zawód mówi, że jest aktorem. Opisując swoje obowiązki, używa języka teatru i ten język znakomicie pasuje do tego, co robił w swoim kardynalskim życiu. On odgrywa rolę kardynała, papieżem chciałby być naprawdę, ale nie wie jak i na tym polega jego dramat. Terapeutka udaje przed dziećmi, że mężczyzna, z którym ma romans, to tylko znajomy. Gra rolę samotnej matki wiernie oddanej swoim dzieciom. W przedstawieniu bierze udział rzecznik prasowy Rajski. Jakim znakomitym aktorem się okaże!. Gra jak z nut, umie odnaleźć się w najtrudniejszym aktorskim zadaniu. Gra także gwardzista obsadzony tymczasowo w roli papieża. Można powiedzieć, że ma dwie role do zagrania. Codzienną: gwardzisty i nagłe zastępstwo: papieża. Ale największymi aktorami są kardynałowie w rolach kardynałów. Kiedy na sali nieoczekiwanie zapadnie ciemność, na moment przestaną grać. Robią to też, kiedy nikt nie widzi. Próbują ściągać od sąsiada nazwisko kandydata, bo nie mają swojego zdania, a w scenariuszu stoi, że powinni wiedzieć, na kogo oddadzą swój głos. Grać przestają, kiedy znajdą się w swoich pokojach. Jeden pali, drugi układa puzzle, trzeci łyka lekarstwa na bezsenność. Im dłużej pozostają w zamknięciu, im dłuższy stan zawieszenia, tym częściej ściągają maski i stają się ludźmi a nie aktorami. Moretti desakralizuje kościół, pokazuje to, co kryje się za kulisami, ale czyni to w sposób dobrodusznie zabawny. To nie obraza, nie kpina, ale ciepły śmiech. Pozostaje jednak pytanie: kogo potrzebują wierni. Ludzi z ich słabościami (tu raczej słabostkami), aktorów czy prawdziwych duchowych autorytetów? Profanum czy jednak sacrum?

Wobec nieoczekiwanego kryzysu kompletnie bezradni są wszyscy. I komentatorzy, szczwane dziennikarskie lisy. I Rajski, którego pomysły okazują się kompletnie chybione. I psychoterapeuta. Wytrącony ze swojej zwykłej roli próbuje się jakoś dostosować, ale i on pomóc nie potrafi. Podobnie jego była żona zazdrosna o  zawodową pozycję eks męża, zafiksowana na niedostatku rodzicielskiej uwagi (albo czymś podobnym). Ich pomoc może dotyczyć tylko drobnych, ludzkich spraw, na przykład prawidłowego ustawienia leków. Ale przecież nie o to chodzi.

Nie dajmy się zwieść żarcikom i pogodnemu nastrojowi. Kiedy zeskrobać tę wierzchnią warstwę, okaże się, że to bardzo smutny, przygnębiający film.


Antoni Libera "Madame"

Wspominałam już kiedyś w tych zapiskach, że w zasadzie nie czytam polskiej beletrystyki współczesnej. Pewnie to błąd, pewnie powinnam, wiem, co się wydaje, jestem na bieżąco, ale zawsze zwycięża inna literatura. Zatem "Madame" Antoniego Libery (Znak 1999) to wyjątek. Czemu zawdzięcza takie wyróżnienie? Trochę przypadkowi (że akurat teraz), trochę pochlebnym głosom znajomych, które docierały do mnie co jakiś czas. Czy warto było? Na pewno tak.

Akcja "Madame" osadzona została w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku i już tylko to może być ciekawe dla czytelnika. Życie codzienne w komunistycznej, gomułkowskiej Polsce. Napisałam codzienne trochę na wyrost. Nie znajdziemy tu narzekań na braki w sklepach, kolejek, opisów ciasnych mieszkań, jednym słowem całej tej komunistycznej udręki codzienności. Jest za to obraz zniewolenia, zamknięcia, utraty wolności, zmagań z cenzurą, dwójmyślenia, koniecznych, obrzydliwych kompromisów, układów w pracy, gdzie awansują partyjne miernoty. Bohaterowie tej powieści to przedwojenna inteligencja i jej dzieci. Mają mieszkania pełne książek, dbają o wykształcenie swoich synów i córek, znają języki obce, chodzą do teatru, kina, na wystawy. Słuchają Wolnej Europy i doskonale wiedzą, w jakim kraju przyszło im żyć. Są przyzwoitymi moralnie pięknoduchami, którzy za nic nie zniżą się do niskich zachowań, a jeśli ulegną chwilowej słabości, natychmiast poczują się zbrukani i niegodni. Dotkliwie odczuwają brak swobody, zamknięcie w granicach swojego kraju, ograniczenie kontaktów ze światem. To, co dzisiaj dla nas jest normą, nad którą się nawet nie zastanawiamy, dla nich było obiektem zazdrości, czymś niewyobrażalnym. Problem w powieści został tym bardziej wyostrzony, że troje spośród bohaterów to romaniści, miłośnicy języka i kultury francuskiej. W ich przypadku brak wolności jest szczególnie dotkliwy, właściwie uniemożliwia im zawodowy rozwój. Aby Jerzyk, pracownik uniwersyteckiej romanistyki, mógł wyjechać na konferencję naukową, musi przebyć upokarzającą drogę przez mękę i liczyć na wyrozumiałość francuskich kolegów, którzy pobłażliwie zaakceptują idiotyczne wymagania komunistycznej władzy. Poczucie wolności, swobody i lekkości, jakie odczuwa za każdym razem, kiedy z trudem, kosztem wyrzeczeń, uda mu się wyjechać do Francji, jest nieporównywalne z niczym. I nieważne, że musi tam oszczędzać na wszystkim, że dla Francuzów jest pariasem zza żelaznej kurtyny. Za to powrót do kraju jest tym bardziej bolesny. Nic dziwnego, że z całych sił zgorzkniały Jerzyk odradza narratorowi studiowanie romanistyki. W zniewolonym kraju jest to zajęcie bezsensowne.

Najbardziej jednak swoją niewolę odczuwa tytułowa madame, trzydziestokilkuletnia piękna i niedostępna Wiktoria, nauczycielka francuskiego i dyrektorka liceum, w którym uczy się narrator. Dlaczego? Bo ona wolność utraciła! Wyobraźmy sobie młodą kobietę urodzoną i wychowaną we Francji, która nagle za sprawą decyzji ogarniętego obsesją strachu ojca musi zostawić swoje dotychczasowe życie i zamieszkać w kraju, którego nie zna i nie rozumie. Francja i Polska wtedy, w tamtym czasie podziału Europy to kompletnie różne planety! Wprawdzie po ulicach Warszawy nie chodzą białe niedźwiedzie, jak sądzili niektórzy, ale jest zgrzebnie, szaro i przede wszystkim potwornie ciasno. Nic dziwnego, że czuje się jak zamknięta w klatce, schwytana w pułapkę. Jest nieszczęśliwa i samotna, zrobi wszystko, żeby wyjechać, co w jej przypadku oznacza odzyskanie utraconej wolności. Madame żyje tu, ale nie jest stąd. Obca, wyniosła, tajemnicza, niedostępna, prawie nierzeczywista, jest jak barwny ptak na tle komunistycznej szarzyzny. Inaczej się ubiera, pachnie francuskimi perfumami, nawet jej dyrektorski gabinet pełen jest francuskiej literatury. Kiedy narrator domyśla się, co dzieje się, kiedy gasną światła w jej mieszkaniu, nie może pogodzić się z myślą, że ktoś zaklęty w tak pięknej, doskonałej formie pozwala się zbrukać żywiołowi natury, fizyczności, po prostu seksu (to słowo nie pada w powieści). Pewnie z tych wszystkich powodów madame rozbudza wyobraźnię swoich uczniów, staje się obiektem ich szczeniackich westchnień. Najlepiej opowie o pięknej Wiktorii zakochany w niej narrator. Oddaję mu głos:

"Całym swoim jestestwem mówiła "nie" temu światu. Wyglądem, manierami, językiem, inteligencją. Była niemym wyrazem, że tkwimy w bagnie i w bzdurze, a można żyć inaczej."

Ona marzy o ucieczce, bo tylko tak może odzyskać utraconą wolność, a on (narrator), uczeń liceum, później student romanistyki (mimo wszystko), dzięki sztuce chce ujarzmić życie, uczynić je barwnym, ciekawym, niezwykłym, a przez to możliwym do udźwignięcia. Początkowo robi to może nie całkiem świadomie, potem, kiedy coraz lepiej zdaje sobie sprawę z osaczającej go beznadziei, sztuka (pisanie) staje się ratunkiem. Od dawna ten skażony literaturą, skłonny do mitomanii młodzieniec teatralizował  i upiększał swoje życie. Wyrósł w przekonaniu, że dawniej było ciekawiej, a on za wszelką cenę nie chciał dopuścić, aby było nudno. Dlatego do końca nie możemy mu zaufać. Ile jest prawdy, a ile legendy w opowieści, którą przed nami rozpostarł? Jaka jest prawda o madame i jego afekcie do niej? Nieważne przecież, jak było, ważne, co nam o tym opowiada, tworząc legendę.

Czytelniku tej notki, być może domyślasz się już, że powieść Libery to, także, kolejny wariant opowieści o dojrzewaniu artysty. Taki portret artysty z czasów młodości. Dlatego być może narrator, podobnie jak madame, jest trochę postacią nierzeczywistą. Zbyt dojrzały, zbyt mądry, zbyt elokwentny, zbyt świadomy siebie. Erudyta, świetnie poruszający się w morzu literatury i sztuki, znakomicie władający francuskim. Stąd tak dużo w tej powieści żonglerki literackiej: cytatów, aluzji, nawiązań i odwołań do Conrada, Manna, Becketta, Dantego, Racine'a, Żeromskiego i wielu innych. Nawet śledztwo w sprawie madame, jakie prowadzi narrator, jest oparte na literackiej zabawie, której trzeba uważnie się przyglądać.

Ciekawa, erudycyjna powieść, na którą na pewno warto zwrócić uwagę.

Siegfried Lenz "Muzeum ziemi ojczystej". Literacka podróż na przedwojenne Mazury.

Po paru miesiącach wróciłam do odkrytego dzięki znajomym Lenza i przeczytałam kolejną jego grubą powieść "Muzeum ziemi ojczystej" (Czytelnik 1991). Jak poprzednio, tak i teraz nie zawiodłam się. Czytajcie Lenza! Mam ochotę zakrzyknąć. Nie będę powtarzała informacji o pisarzu, zainteresowanych odsyłam do mojej notki o "Lekcji niemieckiego", przejdę od razu do rzeczy.
O czym jest powieść niemieckiego autora? O miłości do Mazur, naszych Mazur, co to może wkrótce zostaną uznane za cud natury. Czy na pewno naszych? Nie lubimy pamiętać, że tereny te w przeszłości miały skomplikowaną historię: były częścią państwa krzyżackiego, lennem polskim, Księstwem Pruskim, po pierwszej wojnie w wyniku plebiscytu stały się najbardziej wysuniętą na wschód rubieżą Niemiec (Prusy Wschodnie) i dopiero po drugiej wojnie w wyniku nowego podziału Europy stały się nasze. Zamieszkiwali te tereny przede wszystkim Polacy, Niemcy i Litwini, ale miejscowa ludność utożsamiała się ze swoją małą ojczyzną, Mazurami: krainą lasów, jezior, pagórków. Kto zna te tereny, jeszcze i dziś dostrzeże różnice: odmienną architekturę, rozsiane tu i ówdzie resztki krzyżackich zamków, może drobne odmienności języka. Głośna przed kilku laty, a wracająca dziś,  sprawa Agnes Trawny czy emigracja tutejszej ludności do Niemiec w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku to echa przedwojennej historii. Tu dygresja osobista. Jeden z moich wujków wżenił się w mazurską rodzinę. Najbliżsi krewni jego żony, mojej ciotki, jeden po drugim wyjeżdżali do Niemiec. Nie bardzo to rozumiałam. Kim są? Dlaczego tam jadą? Są Mazurami, nie czują się ani Polakami, ani Niemcami, tłumaczyła mi mama. Nie wiem, ile wtedy z tego pojęłam. Od dawna nie jestem już dzieckiem, znam zawiłą przeszłość, ale dziś dzięki Lenzowi na nowo odkrywam skomplikowaną, fascynującą i tragiczną historię tych terenów. To trochę jak wyprawa w inny świat. Jeśli, czytelniku tej notki, wykażesz jeszcze trochę cierpliwości, uchylę  zasłonę i zabiorę cię w podróż na przedwojenne Mazury.
Akcja powieści rozpoczyna się jeszcze przed pierwszą wojną światową w pięknie położonym nad jeziorami miasteczku Łukowiec (nazwa najprawdopodobniej zmyślona, miejsce pewnie nie, ale na kartach książki pojawia się wiele doskonale nam znanych miejscowości np. Giżycko), kończy w nadmorskiej wiosce w Szlezwiku najprawdopodobniej w latach siedemdziesiątych. W tym czasie przetacza się przez Europę historia, która burzy chwilowo a w końcu na stałe mazurski świat narratora, Zygmunta Rogalli. Więc najpierw jest pierwsza wojna: miasteczko kilkakrotnie przechodzi z rąk niemieckich  do rosyjskich i odwrotnie. Toczy się nawet jakaś bitwa. Potem przychodzi czas plebiscytowej kampanii i wreszcie radosny dzień dokonania wyboru, dla zdecydowanej większości święto niezmącone niepewnością wyniku, święto triumfu nad polską mniejszością. Potem lata spokoju, stabilizacji, aż wreszcie jakoś tak niepostrzeżenie rodzi się faszyzm. I znowu  nieoczekiwany wybuch kolejnej wojny, która, poza dramatycznym początkiem, pozostawia ten zakątek we względnym spokoju. Aż przychodzą Rosjanie i trzeba uciekać. To najtragiczniejszy i najdramatyczniejszy epizod powieści. Odwrót zimą, w śniegu i mrozie, przez opuszczone tereny bombardowane przez Rosjan. Noclegi gdzieś w przydrożnych rowach przy ognisku, głód, brud, śmierć chorych i słabszych, niekończące się oczekiwanie na miejsce na statku, jedynej drodze ucieczki. Ale pierwszeństwo mają ranni żołnierze, więc cierpliwie trzeba czekać. A to nie koniec gehenny: jeden ze okrętów zostaje trafiony. Krzyk, płacz, wołanie o ratunek. Ale czy da się dla nich coś zrobić? Nic! Można tylko bezradnie patrzeć, jak pod wodą toną twoi sąsiedzi, i dziękować Bogu, że to nie twój statek został trafiony przez samolot wroga. Co ma myśleć polski czytelnik, który śledzi te dramatyczne wydarzenia? Trudno, czytając te przygnębiające strony, nie współczuć uciekinierom, trudno nie litować się nad ich tragicznym losem. Z drugiej jednak strony trzeba zauważyć, że niewielu było wśród nich jawnych antyfaszystów, większość popierała Hitlera, dla większości niemiecka armia to nasze wojsko, nasi dzielni żołnierze walczący za ojczyznę, Trzecią Rzeszę. Jeśli komuś nawet, tak jak Zygmuntowi Rogalli, nie podobały się faszystowskie porządki zaprowadzone w Łukowcu i na Mazurach, to i tak czuł się niemieckim patriotą. Jak sobie z tym poradzić? Myślałam. I wtedy w sukurs przyszedł mi sam narrator. To on wypowiada proste, samokrytyczne, pełne goryczy słowa o zawinionej klęsce i przemocy, którą sami zasiali.
Wbrew temu, co może się wydawać, to nie powieść wojenna czy polityczna (a przynajmniej nie tylko). Historia zagląda tu  znienacka, czasami, w dodatku najczęściej groza łagodzona jest przez filtr pamięci. Narrator posługuje się eufemizmami: jeźdźcy Wschodu, mężczyźni w płaszczach, zaplombowane pociągi towarowe. "Muzeum ziemi ojczystej" to przede wszystkim kreowanie w pamięci utraconego świata (trochę jak w "Panu Tadeuszu"), do którego, jak twierdzi narrator, nie ma powrotu. Bo miejsce bez ludzi, którzy je zamieszkiwali, już nie jest tym samym miejscem. Traci swą magię, wartość i powab. A tych ludzi już tam nie ma. Jedni zginęli na froncie, na statku, w syberyjskiej czy hitlerowskiej niewoli, drudzy umarli, bo przyszedł ich czas, pozostali stworzyli sobie nowy świat, chociaż stale pielęgnują pamięć dawnego. Ale nie wszyscy myślą tak jak Zygmunt. Wielu wierzy, że polskie Mazury to tylko stan przejściowy. Dlatego narrator podejmuje dramatyczną decyzję o spaleniu tytułowego, tak bardzo mu drogiego, muzeum, które udało mu się odtworzyć w nadmorskiej, niemieckiej wiosce (takie samo, odziedziczone po wuju, prowadził w rodzinnym Łukowcu). Muzeum, o które tak dbał i walczył, które tak bardzo bronił przed próbami ocenzurowania i zafałszowania przeszłości.
Znowu się zapędziłam w polityczne rejony. Tymczasem materia tej powieści utkana jest z przedziwnych historii i zdarzeń, wspomnień z dzieciństwa i młodości opromienionych magią, z mazurskich zabobonów, wierzeń i obyczajów, opisów niezwykłego, pięknego świata. Iluż tu dziwaków, szaleńców, niezwykłych, barwnych postaci. Na przykład ojciec narratora, cieszący się sławą domorosły wynalazca leków dosłownie na wszystko (dla przemytników, aby stali się niewidzialni; dla żołnierzy, aby na froncie nie opuściła ich odwaga; na jad żmii). Więźniowie miejscowego zakładu karnego, którzy znają setki fascynujących opowieści. Bezwzględny, okrutny i nieczuły dziadek narratora. Sonja Turk, mistrzyni mazurskiej sztuki tkania gobelinów, a jednocześnie wiedźma. I wielu, wielu innych, których nie sposób tu wymienić. To właśnie sprawia, że ta, w gruncie rzeczy, gorzka powieść ma tak niezwykły urok.
A poza tym stawia Lenz ważne pytania: o patriotyzm i nacjonalizm, o relację między jednostką a zbiorowością, o kompromisy, o odwagę i tchórzostwo, o grzech zaniechania.  Konfrontuje postawy dwóch przyjaciół: stojącego z boku Zygmunta i wiecznego buntownika, odważnego Konniego, który lubi podważać powszechnie wyznawane poglądy i nie boi się postępować w kontrze do obowiązujących trendów, za co nieraz przychodzi mu zapłacić odtrąceniem, zniewagami czy więzieniem. Pokazuje, jak życie plącze ich losy i weryfikuje wyznawane ideały. 
Naprawdę świetna powieść. Tym bardziej warto właśnie teraz zwrócić na nią uwagę, bo wkrótce do kin trafi "Róża" Smażowskiego, film który dotyka podobnej tematyki. Zachęcam do odbycia literackiej podróży do świata, który niby dobrze znamy, ale o jego prawdziwej historii wolimy nie pamiętać. Fascynująca książka!

Popularne posty