"Nie ma tego złego". Poruszający film z Danii.

Lubię duńskie kino, staram się nie pomijać, no, chyba że temat jest wyjątkowo nieinteresujący. Tym razem nawet nie sprawdziłam, na co idę. Nadchodzi letni, kinowy sezon ogórkowy, więc trzeba wykorzystać ostatnie sensowne premiery. Dlatego niewiele się zastanawiając, poszłam do kina na "Nie ma tego złego", filmowy debiut Mikkela Munch-Falsa. Po takim wstępie, czytelniku tej notki, być może spodziewasz się, że film był do kitu. A może odwrotnie: Nie zawiodła się, film był znakomity, myślisz sobie. Hmm, a ja, tym razem, jestem nieco rozdarta, uczucia mam mieszane. Akceptuję, ale nie bez zastrzeżeń. Chyba jestem trochę zmęczona tematem. Samotność, duchowe cierpienia i problemy z seksualnością. W dodatku nie jedno popaprane życie, ale aż cztery! Matka i córka, ojciec i syn. Od cierpienia aż gęsto. Ironizuję, a temat jest niezwykle poważny. Każda z opowiedzianych historii osobno robiłaby wielkie wrażenie. Zgromadzone razem tracą nieco na autentyczności. Mimo wszystko film warto zobaczyć. Ale ostrzegam. "Nie ma tego złego" to kino bardzo mocne. Nie, nie chodzi tu wcale o sceny seksu czy przemocy. Tego na ekranie nie zobaczymy. Reżyser za każdym razem zatrzymuje się w ostatniej chwili i nie robi ostatniego kroku, pozostawiając resztę naszej wyobraźni. To opowiadane historie są tak przerażające, że aż kulimy się ze zgrozy, zdumienia czy obrzydzenia. A przecież w swojej istocie są wywiedzione z życia. O podobnych od czasu do czasu rozpisuje się prasa. Tyle tytułem wstępu. Kto już w kinie był i nie wyszedł przed końcem, może przeczytać ciąg dalszy.

We wstępie napisałam, że to film o samotności, cierpieniu i problemach z seksualnością. To oczywiście prawda, ale nie cała. To także opowieść o tym, jakie mroczne, wstydliwe tajemnice skrywają zwyczajni, niczym niewyróżniający się ludzie. Czy ktoś podejrzewałby, że cichy, skromny, przystojny Anders o wyglądzie intelektualisty obnaża się w parkach (i pewnie innych miejscach publicznych) przed kobietami? A Jonas, miły, ładny chłopak jest męską prostytutką? A starsza, nieśmiała, skromna Ingeborg przypominająca szarą myszkę zdecyduje się, zdesperowana, zapłacić Jonasowi za seks? A jej przeżywająca traumę po amputacji piersi córka, Anna, zagra w filmie pornograficznym, którego bohaterem ma być właśnie osoba okaleczona fizycznie? A jednak tak się dzieje i nie są to opowieści wydumane, no może poza rozwinięciem historii Anny. Problem młodej kobiety, która po mastektomii nie może pogodzić się z utratą atrybutu kobiecości jest oczywiście prawdziwy. Mogę również zrozumieć, że zasklepia się w swoim nieszczęściu i odrzuca wszelką pomoc najbliższych jej osób. Nie odbiera telefonów, a jeśli już spotka się z matką, to udaje, że wszystko jest w porządku. Jakoś prawdopodobne, a może raczej nie niemożliwe, wydaje mi się też to, że katuje się filmami pornograficznymi, których bohaterami są ludzie fizycznie okaleczeni. Natomiast jej desperacka decyzja, aby w takim filmie zagrać, już mnie nie przekonuje. Tak bardzo marzy o seksie, że decyduje się na taki krok? Jest tak nieszczęśliwa, że chce straceńczo sięgnąć dna? Boi się i odrzucenia, i bliskości, więc jedyny ratunek widzi w takim przedsięwzięciu? Ten koncept wydał mi się nazbyt wydumany.

Wszystkie pokazane na ekranie historie są przejmujące. Mnie najbardziej poruszyła opowieść o Ingeborg i Andersie. Ich los jest przerażająco smutny. Ona cierpi z powodu samotności. Jednocześnie dotknęły ją trzy nieszczęścia: choroba córki, emerytura i nagła śmierć męża. Ale czy wcześniej na pewno była szczęśliwa? Jej kontakt z mężem wygląda na powierzchowny. Chyba nie mieli sobie wiele do powiedzenia, gdzieś ulotniło się dawne uczucie, nie bardzo potrafią ze sobą  rozmawiać. Może dlatego przejście na emeryturę tak ją przeraża. Jej perspektywa to nuda u boku męża. Ale czy w pracy była doceniana? Pożegnanie połączone z inną firmową uroczystością uświadamia Ingeborg prawdę (a może zawsze o tym wiedziała?). Uśmiech, który nie schodzi z jej twarzy, jest mieszaniną uprzejmości, konwencji i niepewności. Na końcu zostanie sama w pustym, zimnym pokoju. Aby udać, że pożegnanie wypadło wspaniale, do jednego bukietu dokupi sobie kilka kolejnych. Bo czy tak żegna się cenioną pracownicę? A potem jest tylko gorzej. Aż żal patrzeć, jak czeka na telefon, jak czepia się każdej okazji, aby  z kimś  porozmawiać. Desperacko stara się wychodzić z domu: do baru, gdzie pozna Jonasa, do klubu bingo, w którym przesiadują głównie stare kobiety (o tym jak żałosne to miejsce, świadczą idiotyczne nagrody dla zwyciężczyń). Kolejno znosi gorycz porażek. Jonas za seks zażąda pieniędzy, a ona przez moment łudziła się, że chłopak, który mógłby być jej synem, bezinteresownie zwrócił na nią uwagę (aż tak jest zdesperowana i głodna bliskości, że zdecyduje się najpierw na zaproszenie chłopaka do domu, a potem za zapłacenie mu). Mężczyzna, równie samotny jak ona, który się nią zainteresował, nieoczekiwanie umiera. Nieustające pasmo cierpienia i upokorzeń.

Jeszcze tragiczniejsza wydaje mi się historia Andersa. Jest chory: obnaża się przed nieznajomymi kobietami, co rujnuje mu życie. Cierpi, chce to zmienić, leczy się, chodzi do terapeuty, ale efekty są mizerne. Lekarz, też w gruncie rzeczy  bezradny, próbuje różnych metod, ale bez większych rezultatów. Pacjent nadal nie radzi sobie ze swoją seksualnością. Znamienna jest scena, kiedy terapeuta zmęczony własnymi problemami odsłania się przed Andersem. Na pytanie, czy człowiek może się zmienić, odpowiada, że może tylko próbować. Ale samo próbowanie, zmaganie się nie uwalnia od cierpienia. W końcu decyduje się na krok ostateczny: samookaleczenie. Upadły i nieszczęśliwy Anders  doprowadzony do granic wytrzymałości bardzo przypomina mi bohatera "Wstydu" McQueena. Jest równie samotny: w domu i w pracy, zamknięty w ciasnym pokoju wypełnionym po brzegi metalowymi regałami. Co jest przyczyną a co skutkiem? Samotność jest wynikiem choroby czy nieumiejętność nawiązywania kontaktów spowodowała chorobę?

A Jonas? Jego historia jest najbardziej przerażająca i odrażająca, trudna do przyjęcia. To świadomość tego, co robi, sprawia, że film jest tak ciężki w odbiorze, narusza psychiczną wytrzymałość widza. Delikatna uroda tak bardzo kontrastuje z ciemnymi postępkami. Dlaczego sprzedaje się za pieniądze? Czy to bunt spowodowany odkryciem tajemnicy ojca? Jedno mam twórcom filmu za złe: całkowite puszczenie wątku matki chłopaka. Wygląda na to, że kobieta w ogóle nie interesuje się synem. Dlaczego? Przydałoby się jakieś wyjaśnienie. Reżyser, który jest jednocześnie scenarzystą, tak bardzo skupił się na historii czwórki wyrazistych bohaterów, że całkowicie pominął żonę Andersa, która przecież między innymi w trosce o dobro syna wyprowadza się razem z nim z domu. Co zdarzyło się później między tym dwojgiem? Nie wiemy, bo najprawdopodobniej rozbiłoby to misterną koncepcję filmu. Wielokrotnie pisałam, że drażni mnie poświęcanie realizmu w imię artystycznych ambicji. Ale po tej dygresji wracam jeszcze na chwilę do Jonasa. Jego historia ogniskuje w sobie całe zło świata. Chłopak stale spotyka  kogoś, kto bez skrupułów, cynicznie go wykorzysta, folgując swoim chuciom. I za każdym razem są to zwyczajni, niczym niewyróżniający się ludzie. Co z tego, że przygarną, nakarmią, pozwolą zostać, są mili? Robią to w określonym celu. A facet poznany w publicznej toalecie? Najpierw kupi od Jonasa usługę, dopiero potem z troską zapyta, dlaczego to robi. Przecież oni wszyscy mogliby mieć takiego syna. Dlaczego nie pomyślą o tym, zanim go skrzywdzą?

Trudną do zniesienia atmosferę rozbija reżyser ironią. Takie są tytuły kolejnych rozdziałów, na jakie film został podzielony, taki  finał. Nie sposób się nie roześmiać, kiedy zdajemy sobie sprawę, jakie miny zrobią za moment uczestnicy świątecznej kolacji. Tym bardziej, że szykują się do niej jak do towarzyskiego boju. Uroczyste, eleganckie, odświętne stroje mają ich zmienić w kogoś, kim przecież nie są, a kim pewnie chcieliby być. Maskarada tym razem się nie uda, o czym oni jeszcze nie wiedzą, ale widz tak. Czy mimo wszystko może im się udać? Tak bardzo są żałośni, ich cierpienie tak wielkie, że chciałoby się, aby wszystko zakończyło się szczęśliwie. Niech znajdą swoje drugie połowy, dadzą sobie ciepło i bliskość, i cudownie się zmienią pod wpływem siły uczucia. Jednak reżyser decydując się na  ironiczne zakończenie, zdaje się w to wątpić. Daje widzowi pociechę, ale to złudna pociecha. Drugi finał, epilog nawiązujący do prologu, każe zwątpić jeszcze bardziej.

Smutny, przerażający film. Sponiewierał mnie bardzo. Mimo zastrzeżeń, o których wspominałam, wart jest uwagi.

"Minister". Za kulisami polityki.

Wreszcie udało mi się obejrzeć francuskiego "Ministra", film, który przemknął przez ekrany z prędkością błyskawicy i uciekł mi sprzed nosa. Właśnie wrócił na jeden wieczór w ramach przeglądu filmów francuskich. Tym razem dopadłam go mimo licznych przeszkód i osobiście przekonałam się, że bardzo dobre opinie, jakie słyszałam na jego temat, są prawdziwe. Ten film można w pewnym sensie przyrównać do amerykańskiej "Chciwości", która gościła na ekranach chyba zimą (pisałam). Tamten zaglądał do wnętrza finansowej korporacji i odsłaniał kulisy pierwszych godzin finansowego kryzysu dręczącego świat od kilku lat. Ten pokazuje zaplecze współczesnej polityki, jest portretem tytułowego ministra, człowieka bez właściwości. Akcja toczy się we Francji, ale równie dobrze mogłaby zostać umieszczona wszędzie. Niby nic się nie dzieje, polityczna codzienność, ale intrygi sprawiają, że zdarzenia gnają, a film ogląda się z zapartym tchem. Przede wszystkim jednak "Minister" jest portretem tytułowego bohatera, klasy politycznej i tych wszystkich, którzy pozostają w cieniu, a bez których politycy nie istnieją. Demaskuje mechanizmy rządzące współczesną polityką. No, może słowa demaskuje użyłam nieco na wyrost, bo przecież uważny obserwator, czytelnik i słuchacz komentatorów politycznych i socjologów wie, że dzisiaj polityka niestety tak właśnie wygląda. Bardzo gorzki film. Warto obejrzeć. A ciąg dalszy dla tych, którzy już widzieli.

Ten francuski film przede wszystkim pokazuje dwie prawdy o współczesnej polityce. Prawda pierwsza: celem polityka jest władza dla władzy, rządzenie dla rządzenia. Prawda druga: polityk nie istnieje bez sztabu pomagierów, szarych eminencji i bez mediów.

Dla Bertranda, tytułowego ministra, liczy się jedno: utrzymać się na stanowisku, nie dać się wygryźć konkurencji w osobie ministra finansów i zwiększyć swoje wpływy, aby awansować. Wszelkie chwyty dozwolone. Nieważne są idee, nieważne złożone na wizji i na boku obietnice, ważne, żeby nadal być ministrem. Liczą się słupki poparcia wyborców. Czy wiemy, jakie jest naprawdę stanowisko ministra transportu na temat prywatyzacji dworców, wokół której rozgrywa się jedna z politycznych batalii? Czy Bertrand ma w ogóle jakieś zdanie na ten temat? Najpierw jest przeciw, bo to nie spodoba się elektoratowi, potem z kamienną twarzą musi zaprzeczyć wszystkiemu, co deklarował i obiecywał wcześniej, bo zostaje do tego zmuszony. Teraz wraz ze swymi doradcami robi wszystko, aby klęska kosztowała go jak najmniej. Jeszcze lepiej byłoby przekuć ją w zwycięstwo. Jest taka kapitalna scena, kiedy minister udziela wywiadu. Z jego ust płyną same frazesy, ogólniki, nie ma w tym deka treści. Za nic nie może powiedzieć prawdy, musi się wszystkim przypodobać, stąd ta mowa trawa. Aż dziw, że ktokolwiek daje się na to nabrać. Jego zwierzchnicy i konkurenci też nie kierują się dobrem państwa, ideami, brakuje im wielkich wizji, za nic mają dobro wspólne. Są politycznymi graczami, którzy bez przerwy muszą myśleć tylko o jednym: jak utrzymać się przy władzy. Po nas choćby potop. My zrobimy to, co dla nas najwygodniejsze, a z problemem będą się zmagać za kilka lat nasi następcy. Tę cyniczną prawdę wypowiada, pewnie trochę innymi słowami, jeden z członków gabinetu. Polityka to gra, wieczne intrygi, knucie, podchody, zawieranie i zrywanie sojuszy. Tu nie liczą się przyjaźnie. Nawet najbardziej oddanego współpracownika można zwolnić, kiedy nie będzie potrzebny albo kiedy wymagać będzie tego sytuacja. Oni zresztą zdają sobie z tego doskonale sprawę. Póki się da, żyją u boku swego mocodawcy, potem odejdą i znajdą następnego.

Polityk nie istnieje bez sztabu swoich zaufanych doradców i bez mediów. Za Bertrandem stoją przede wszystkim Pauline, odpowiedzialna za jego wizerunek, i Gilles (kierownik gabinetu? doradca?). Bez niego minister transportu nie zrobi żadnego kroku. To on pociąga za wszystkie sznurki, doradza, wytycza plan gry. To przez niego przechodzą wszystkie informacje, także te prywatne. Gilles należy jeszcze do starej klasy polityków i członków administracji państwowej. Wykształcony na najlepszej francuskiej uczelni, sprawny, lojalny, zawsze w cieniu. Nie ma złudzeń, wie, że stara, ideowa polityka należy do przeszłości, jest już chyba zmęczony. Pauline to reprezentantka współczesnego politycznego świata. Odpowiada za wizerunek, doskonale porusza się w świecie mediów, umawia spotkania, wywiady, decyduje, do jakiej stacji warto pójść, co powiedzieć, jaki krawat założyć, jaką minę zrobić. Stale śledzi sondaże. Kiedy minister pojawi się na miejscu katastrofy autobusu, liczy się tylko to, jak wypadnie medialnie. Tragedia jest pretekstem. Pauline o niej nie myśli, ona jest w pracy, a że jej praca to kreowanie szefa, więc tym się zajmuje. Jesteś taki, jakby cię ktoś wymyślił, mniej więcej to powie w pewnym momencie o Bertrandzie jedna z bohaterek, żona jego kierowcy. I właśnie takie jest zadanie Pauline: wymyślanie polityków. Przydać może się wszystko. Nigdy nie wiadomo, co przysłuży się popularności. Czasem decyduje przypadek. Katastrofa samochodu, makabryczna w skutkach, nieoczekiwanie przysparza Bertandowi sympatii wyborców (pewnie litują się nad nim, ofiarą tragedii) i wynosi go w górę. Z ministra transportu awansuje na ministra pracy. Tam miał zwalniać, tu powinien zabiegać o miejsca pracy. Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Jego zawód to po prostu sprawowanie władzy.

Polityka odziera człowieka z wszystkiego. Bertrand jest przeraźliwie samotny. Kiedy przypadkowo trafi mu się wolny wieczór, spędzi go w towarzystwie kierowcy i jego żony, których właściwie nie zna, bo nie ma z kim. Nieważne, czy oni sobie tego życzą, czy nie. Życia rodzinnego właściwie nie ma. Żonę widuje tylko rankiem lub późnym wieczorem, córki wcale. Jego osobiste sprawy załatwia zaufany Gilles, on nie ma na to czasu (zresztą Gilles też jest sam, miałam wrażenie, może mylne, że wręcz mieszka w swoim biurze). Bertrand pociesza żonę, że jeszcze tylko półtora roku, do następnych wyborów, ale zapewne złamie obietnicę, bo awansował. Im bardziej się lęka o własną pozycję polityczną, tym bardziej warczy na swoich współpracowników. Jest wobec nich arogancki, niegrzeczny. Ludzką twarz odsłoni, kiedy w wypadku zginie jego nowy kierowca, bezrobotny stażysta. Jest wstrząśnięty widokiem tego, co się rozegrało (trudno nie być, to makabryczne sceny), ale to tylko chwila. Kiedy dojdzie do siebie i wróci do polityki, wszystkie gesty, jakie wykona w związku z tą śmiercią, będą miały medialny charakter. Nie będzie w tym nic osobistego. Czy stać go na to, aby jakoś pomóc wdowie, czy będzie o niej pamiętać?

Bertrand jest nikim, człowiekiem bez wizji, bez charyzmy, z poglądami do wynajęcia (albo raczej to on wynajmuje poglądy od innych), nawet wygląda nijako. Niełatwo zapamiętać jego twarz. Ma jedną namiętność: władzę.

We wstępie wspominałam o "Chciwości". Może tamten film bardziej trzyma w napięciu, ma większą dramaturgię, może jego bohaterowie są jeszcze bardziej cyniczni. Ale "Ministra" na pewno warto obejrzeć. Smutno się robi, kiedy uświadomimy sobie, że świat polityki pokazywany na ekranie jest prawdziwy. Jeden łączy się z drugim: demoniczny świat finansów podporządkował sobie świat miałkich polityków. Słowo mąż stanu odłożono na razie na półkę.

"Najsamotniejsza z planet". Wyprawa do Gruzji.

To kolejny film, który obejrzałam w czasie przedłużonego weekendu. Słyszałam o nim wiele dobrego i tym razem, na szczęście, nie zawiodłam się. Zdaję sobie sprawę, że film rosyjskiej reżyserki, Julii Loktev, albo się akceptuje, albo zupełnie odrzuca. Ja należę do tych, którzy oglądali go z prawdziwym zainteresowaniem. Można powiedzieć, że to film o niczym. Ot, takie podglądanie życia, niby niezwykłego, ale pokazane jak w dokumencie, wcale takie ekscytujące się nie wydaje. Na ekranie śledzimy parę globtroterów podróżujących po Gruzji. On Hiszpan, ona Amerykanka (?). Podglądamy ich w podróżniczej zwykłości. Zabawy z dziećmi gospodarzy, u których nocują, wizyta w miejscowej knajpie, zwyczajne rozmowy, spacery, śmiech, a wreszcie treking w górach. Niby nic się nie dzieje, a jednak film magnetyzuje. Kiedy już wydaje się, że tak będzie do końca, nagle wydarzy się coś nieprzewidzianego (w końcu w czasie włóczęgi należy brać wszystko pod uwagę), co na jakiś czas wytrąci wszystkich z równowagi. Nieoczekiwanie wśród beztroski podróżowania bohaterowie będą musieli zmierzyć się ze swoją siłą lub słabością. Czy sprostają? Tego zdradzić nie mogę. 

Film opowiada też o relacjach między globtroterami a miejscowymi. Alex i Nica chcą zanurzyć się w tym świecie, poznać ludzi, wejść z nimi w bliższy kontakt. Mimo że próbują i pozornie im się to udaje, okaże się, że pewnej granicy nie da się przekroczyć. Zawsze pozostanie jakaś tajemnica, bariera  i niemożność zrozumienia, za które można drogo zapłacić. Poznanie, zrozumienie innego jest iluzją. Tyle mądrzenia się. Nie muszę dodawać, że dodatkową nagrodą dla wytrwałych są piękne zdjęcia dzikich, górskich, gruzińskich krajobrazów.

"Cygan". Smutny film ze Słowacji.

To kolejny film, który obejrzałam w miniony przedłużony weekend. Trochę się wahałam, czy iść, tymczasem to właśnie "Cygan" słowackiego reżysera Martina Sulika poruszył mnie najbardziej. Z całym przekonaniem namawiam, tym bardziej, że łatwo go przeoczyć. Wiadomo, takie filmy nie mają szerokiej dystrybucji i krzykliwej reklamy. A "Cygan" porusza ważny i stosunkowo mało znany (i, trzeba to uczciwie przyznać, niewiele nas obchodzący) problem mieszkających w gettach przypominających slamsy słowackich Romów, fatalnie traktowanych przez Słowaków. Reżyser pokazuje złożoność problemu. Nie ucieka od winy swoich rodaków, ale zwraca równocześnie uwagę na jej przyczyny. Film oczywiście nie jest dokumentem. Oglądamy historię nastoletniego Roma, Adama, mieszkającego właśnie w takiej skleconej byle jak wiosce. To niewesoła opowieść, nawet pokazywane wesele mimo skocznej, romskiej muzyki tchnie raczej smutkiem niż radością. Melancholijny nastrój kreują też szare jesienno-zimowe krajobrazy. "Cygan" Sulika wprowadza widza w inny świat, odległy, nieznany, spychany na margines, a przecież to wszystko dzieje się dosłownie za miedzą. A i u nas, chociaż problem nie jest aż tak bolesny, to przecież istnieje. Zachęcam, a kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Pierwsze ujęcia: w kadrze las zielony wiosenną zielenią, a w nim chłopak szaleńczo uciekający przed psem. Po chwili już wiadomo, że widz został wprowadzony w błąd: Adam, bo to on, wcale nie ucieka, pies należy do niego i razem biegną nad rzekę. Ale ta pierwsza scena ma w sobie coś symbolicznego. Adam to tytułowy Cygan tak jak inni jego rodacy zaszczuty przez gadziów. Ale jest ta scena jednocześnie przewrotna. Nie tylko dlatego, że to nie ucieczka. Na ekranie nie zobaczymy już więcej zieleni i radosnej zabawy. Krajobraz szybko zmieni się na jesienny i zimowy, co jeszcze bardziej podkreśli brzydotę otoczenia: szpetną, brudną romską wioskę, brzydkie miasteczko, byle jakie autobusy, kolejową bocznicę. A Adam nigdzie nie będzie uciekał, jest raczej obserwatorem miotającym się między skrajnościami. Kilkakrotnie powtarza się ten sam obraz: stoi nieruchomo, wpatrując się przed siebie wielkimi, czarnymi, nieco zdziwionymi, nieco ciekawymi oczyma.

Adam budzi sympatię. To typ bohatera, któremu się kibicuje. Chciałoby się, żeby mu się udało, ale to nie takie proste. Jest wrażliwy, chętny do pracy, uczciwy, przywiązany do matki i młodszego rodzeństwa, chętnie kontynuowałby  naukę. Może miałby jakąś szansę, gdyby nie śmierć ojca. To on zaszczepił w nim uczciwość i pragnął dla niego lepszego życia. Niestety teraz prawie wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu. Julka, dziewczyna, w której się kocha, zostanie sprzedana bogatemu Czechowi, bo w ten sposób będzie mogła pomóc zadłużonej rodzinie. Co może zrobić? Jak ją zatrzymać i uchronić przed ponurym losem, skoro ich rodziny raczej za sobą nie przepadają? Na domiar złego znalazł się w potrzasku, a ściślej we władaniu demonicznego stryja, który ożenił się z jego matką. Żigo, wioskowy mafioso, jest nieczuły, ostry, brutalny, bezwzględny, zieje nienawiścią do gadziów, ale jednocześnie oferuje Adamowi łatwe życie, takie, jakie sam prowadzi. Chłopak ma mu pomagać w złodziejskim procederze. Nie może liczyć na pomoc matki, która jest zależna od męża. Musi opiekować się i nią, i młodszym rodzeństwem. Czuje się odpowiedzialny nawet za niewiele młodszego Mariana, który schodzi na manowce. Jedyną osobą, na którą może liczyć, jest miejscowy ksiądz opiekujący się romską społecznością, szczególnie dziećmi i młodzieżą, bo to ich można jeszcze wyrwać z takiego życia. Ale co on może? Nakłaniać do nauki, pomóc w znalezieniu najpodlejszej pracy, uczyć boksu, namawiać do śpiewania i tańczenia w przykościelnym zespole muzycznym. A co dalej? Przecież cały świat jest przeciwko Romom. Wszędzie spotykają się z wrogością, niechęcią i pogardą. Lekarz lekceważy matkę Adama, która zaczyna rodzić. Pielęgniarki w szpitalu są nieuprzejme i złośliwe. Barman w knajpie swoich romskich klientów też obrzuca pogardliwym spojrzeniem. Autobus nie zatrzyma się na przystanku, bo czekają na nim tylko dwaj romscy chłopcy. Szkolni koledzy Mariana wyśmiewają się z niego i to między innymi dlatego nie chce chodzić do szkoły. Pracodawca oszuka braci Julki. Nawet chłopak z organizacji zajmującej się Romami opowiada rasistowskie dowcipy, nie krępując się obecnością Adama. Uważa, że to tylko żarty, nie liczy się z wrażliwością chłopaka. Ale jest i druga strona medalu. Cyganie kradną, szmuglują, wysyłają swoje dzieci na żebry, sprzedają swoje młode córki dla pieniędzy, nie szanują pracy, przepuszczają to, co zarobią. Co jest przyczyną a co skutkiem? Jak rozplątać ten gordyjski węzeł? Ojciec Adama marzył o innym życiu. Chciał się wyrwać z wioski. Nigdzie nie był u siebie. I tu, i tam czuł się źle. Zawieszony pomiędzy swoją tradycją, kulturą, społecznością, a obcym światem. Aby coś w nim osiągnąć, musiałby się wyrzec swojej romskości.

Samotny, bezbronny Adam miota się pomiędzy demonicznym stryjem, a księdzem. Jedynym wyjściem jest ucieczka. Dokąd? Przecież nie jest rozwiązaniem spanie na zapleczu przykościelnej sali gimnastycznej. A matka i rodzeństwo, do których jest przywiązany? Ratując siebie, zostawia brata, Mariana. Ale czy dla niego jest jakaś szansa? Czy on jej chce? Adam wie, że ma coraz mniej czasu, że będzie mu coraz trudniej. Dlatego najchętniej od razu wyjechałby do szkoły, w której naukę oferuje mu dziewczyna z pozarządowej organizacji. Jest drugą życzliwą mu osobą. Niestety nie zdążył. Demon go pokonał. Śmiertelny cios zadany stryjowi prawdopodobnie, przynajmniej na jakiś czas, odbierze mu szansę na inne życie.

I na koniec muszę wspomnieć o oczywistym. Film jawnie nawiązuje do "Hamleta". Stryj, który zabił ojca i ożenił się z matką. Duch ojca wyjawiający tajemnicę. Syn, który chce go pomścić. Jakoś ta warstwa filmu najmniej do mnie przemawia. Jest, ale równie dobrze mogłoby jej nie być. To, co poruszające i interesujące, to historia Adama i skomplikowane stosunki pomiędzy Romami a Słowakami.

Film smutny, ale czy szczęśliwe zakończenie byłoby tu jakkolwiek prawdopodobne?

"Łowcy głów" w kinie. Rozczarowanie!

Cztery wolne dni właśnie niestety się skończyły, a ja wykorzystałam je między innymi na nadrabianie kinowych zaległości. Wybrałam się na "Łowców głów", szeroko reklamowaną ekranizację skandynawskiego kryminału Jo Nesbo. Nie czytałam żadnej jego książki, dlatego nie wiem, czy można wierzyć zapewnieniom, że to kontynuator Stiega Larssona (a może nawet od niego lepszy). Nawet jednak gdybym znała powieść, nie miałabym do czego porównać, bo jakoś dotąd nie przeczytałam "Millenium". Ale ponieważ widziałam europejską ekranizację pierwszej części, mogę zestawić oba filmy. Być może właśnie dlatego wyszłam z kina rozczarowana. Spodziewałam się czegoś równie mrocznego, mocno trzymającego w napięciu. Tymczasem już pierwsze sceny nie przypominają ponurych, skandynawskich kryminałów. Skojarzyły mi się raczej z lekką i sympatyczną "Aferą Thomasa Crowna". Kto widział, wie, że to zupełnie inna bajka. Ten ironiczny, miły początek mogłabym jeszcze wybaczyć, niestety potem film skręca w stronę groteski. Zamiast zaciskać pięści ze zdenerwowania, oblewać się zimnym potem, drżeć ze strachu, miałam ochotę wybuchnąć śmiechem. Jeśli, czytelniku tej notki, byłeś już w kinie, pewnie wiesz, które sceny mogą powodować wesołość. Obawiam się jednak, że nie takiego efektu oczekiwał reżyser. A może się mylę? Przecież Morten Tyldum jest autorem "Kumpli". Ale na tym nie koniec zarzutów. Intryga wydała mi się niezbyt przekonująca, psychologiczny portret (raczej portrecik) głównego bohatera mocno naciągany i łzawy, a zakończenie rozczarowało mnie zupełnie stopniem nieprawdopodobieństwa.

Nie wiem, czy to wina filmu, czy książki i nie zamierzam tego sprawdzać. Bardziej prawdopodobne, że kiedyś w końcu sięgnę po trylogię Larssona. Gdybym wiedziała, co mnie czeka w kinie, raczej bym sobie darowała.

Ida Fink "Podróż", "Wiosna 1941"

             Po Grossmanie powinnam odetchnąć, ale czasem lubię podtrzymać lekturowy klimat, dlatego od razu sięgnęłam po czekającą na półce "Podróż" Idy Fink (W.A.B. 2012). Książka zaskoczyła mnie tak bardzo (dlaczego, o tym za chwilę), że natychmiast postanowiłam skonfrontować ją ze zbiorkiem opowiadań "Wiosna 1941" (W.A.B. 2011). Jak często w tych notkach zacznę od kilku słów o autorce, która ostatnio przeżywa wydawniczy renesans (jej książki po raz pierwszy wyszły w Polsce  kilkanaście lat temu). Nie ukrywam, że i ja sięgnęłam po nie dzięki temu, że w księgarniach ukazały się właśnie wznowienia. Wcześniej właściwie znałam tylko nazwisko pisarki. Ida Fink urodziła się w w roku 1921 w Zbarażu, w czasie wojny podzieliła los innych Żydów i trafiła do getta, skąd udało jej się uciec i przetrwać na aryjskich papierach. W latach pięćdziesiątych wyemigrowała do Izraela, gdzie zmarła w ubiegłym roku. Pamiętam informację o jej śmierci, bo już wtedy myślałam, aby sięgnąć po wydany właśnie zbiór jej opowiadań. Znana jest przede wszystkim jako autorka przejmujących opowiadań o Holokauście. A w tym roku jedno z nich, "Zabawa w klucz", znajdujące się w przeczytanym przeze mnie zbiorku, trafiło na maturę z polskiego. Sama nie wiem: dobrze to czy źle? Kiedy guglowałam, aby dowiedzieć się trochę więcej o pisarce, przede wszystkim wyskakiwały linki do stron informujących o maturalnej karierze jej opowiadania. Może to przysporzy tej prozie czytelników? A naprawdę warto czytać Idę Fink! Ja na pewno sięgnę jeszcze po inne zbiory jej krótkich form. A teraz do rzeczy.

Wspomniałam, że "Podróż" mnie zaskoczyła. Już wyjaśniam dlaczego. Od znajomego czytelnika usłyszałam o wydanym w ubiegłym roku zbiorze "Wiosna 1941", że jest świetny, ale opowiada historie straszne. Nic dziwnego, skoro Ida Fink, naznaczona swoim doświadczeniem, zajmowała się tylko tematyką Holokaustu. Leżała więc sobie "Podróż" na półce, bo, mimo że bardzo chciałam, bałam się do niej zajrzeć. Tymczasem teraz nie waham się nazwać tej książki optymistyczną. Celowo napisałam kursywą, bo jednak jest to słowo zastępcze, z braku innego, które jakoś nie przychodzi mi do głowy. Bo "Podróż" czyta się jednym tchem. W pewnym sensie jest jak książki sensacyjne: nie sposób się od niej oderwać, tak bardzo chce się wiedzieć, co się stanie dalej. Losy dwóch sióstr: starszej, dwudziestokilkuletniej Katarzyny, i młodszej, Elżbiety, są tyleż frapujące, co nieprawdopodobne, a jednak wywiedzione z doświadczenia. Trudno mi powiedzieć, jak dużo jest tu opowieści o prawdziwej Idzie Fink, która razem z młodszą siostrą uciekła z getta w Zbarażu i ukrywała się do końca wojny. Czasami miałam wrażenie, że ta książka to wspomnienie udrapowane w piękną, literacką formę. Narratorka snuje swoją historię z perspektywy lat, od czasu do czasu zapowiadając przyszłe zdarzenia, zmieniając od czasu do czasu narrację z pierwszo na trzecioosobową. Wiemy na przykład, że nigdy nie uda jej się podziękować komendantowi obozu, w którym mieszkają Polki pracujące w niemieckiej fabryce, za to, że pozwolił uciec. Wiemy, że nigdy nie dowie się, co stało się z przyjaciółką, z którą się rozłączyły. I on, i ona zginą później w bombardowaniu miasta. Wiemy też, jaki będzie finał podróży-ucieczki obu sióstr. Książka ilustrowana jest kilkoma czarno-białymi fotografiami autorki. Na jednym Ida Fink z siostrą i ojcem, na innym z siostrą tuż po wojnie, na kolejnych z małą córeczką, sama, pięćdziesięciokilkuletnia, a na każdym promiennie uśmiechnięta. To wszystko sprawia, że chociaż opowiadana historia jest świadectwem czasów najciemniejszych, bije z niej jakiś optymizm. Jednak żyję i potrafię się śmiać; pamiętam, ale jestem; spotkałam na swojej drodze wielu ludzi podłych, ale może jeszcze więcej zwyczajnie porządnych, dzięki nim przetrwałam i mogę dać świadectwo, zdaje się mówić swoją książką Ida Fink.

Co utkwiło mi w pamięci po lekturze?

Najbardziej chyba siostrzana więź. Katarzyna cały czas opiekuje się młodszą o kilka lat siostrą, drży o nią, w żadnej chwili nie wyobraża sobie, że mogłaby ją porzucić. A co najmniej dwukrotnie staje przed  tragicznym wyborem: zostawić Elżbietę i ratować siebie czy zostać z nią, ryzykując życie obu. Nie waha się ani przez moment. Prawdopodobnie byłoby jej łatwiej uciekać samodzielnie (Katarzyna ma dobry wygląd, Elżbieta zły, jest brunetką), poza tym to na niej, starszej, spoczywa ciężar podejmowania decyzji, z których większość jest dosłownie na wagę życia. Z drugiej jednak strony siostra jest oparciem. Iść razem jest trudniej, ale i łatwiej, bo samotność podwójną znieść mimo wszystko łatwiej niż pojedynczą. Katarzyna i jej siostra są jak dwie drobinki piasku rzucone gdzieś w brutalny świat, zdane na łaskę i niełaskę ludzi albo na szczęśliwy traf. Tylko w drobnej części są paniami swojego losu, reszta nie zależy od nich.

Kolejna drzazga (to subtelna aluzja do jednego z opowiadań autorki) w mej czytelniczej pamięci to mozół i trud ucieczki. Zmęczenie do granic wytrzymałości, głód i pragnienie, błądzenie, strach, samotność we dwoje, czasem we troje, brud, zimno, spanie gdzieś pod drzewem, w deszczu, potargane ubrania. I pytania: co robić? dokąd dalej? czy znowu się uda? A wokół toczy się wojenne, ale w miarę normalne życie (bohaterki, aby się ratować, zaopatrzone w fałszywe papiery, dobrowolnie zgłaszają się na roboty do Rzeszy, więc przede wszystkim podróżują właśnie po  tamtych terenach): ludzie siedzą w kawiarniach, spacerują nad rzeką, bawią się, na wsi jest pięknie, rolnicy pracują na polu i w gospodarstwie, prawie jak zwykle, przecież krowy trzeba wydoić, zboże skosić. Siostrom też czasami udaje się w miarę normalnie żyć. Harują ciężko, ale w niedzielę jest wolne. Można spotkać się z innymi towarzyszami niedoli, miło spędzić popołudnie i wieczór, dostać przepustkę na wyjazd do sąsiedniej wsi czy miasteczka, kupić sobie elegancki kapelusz. Na tym polega paradoks tych czasów.

I jeszcze jedno. Ludzie. Szlachetni i odważni, którzy są gotowi pomóc bezinteresownie, narażając swoje życie. Zwyczajni, którzy nie pomagają, ale też nie zaszkodzą, nie doniosą, przymkną oko, udadzą, że nie widzą i nie wiedzą. Źli, którzy wykorzystają nieszczęście, chcąc się przy okazji dorobić. Albo jeszcze gorsi, gotowi natychmiast wydać, uwięzić i zabić. Gospodarze, u których pracują, surowi, wymagający, ale i życzliwi, chociaż to życzliwość nienarzucająca się, trudno może byłoby ją nazwać serdecznością. I wreszcie Polki pracujące w tej samej fabryce i skoszarowane w tym samym obozie. Są pomiędzy nimi antysemitki, które, kiedy tylko odkryją, że wśród nich jest kilka Żydówek ukrywających swoją tożsamość dzięki fałszywym papierom, zaczynają dokuczać, wyśmiewać, stosować ostracyzm, a wreszcie któraś doniesie. Ale potem przestraszą się konsekwencji tego, co zrobiły. Oczywiście nie wszystkie są takie.

No i wreszcie sprawa tożsamości. Obie siostry kilkakrotnie muszą stać się kimś innym. Zaczyna się, kiedy postanawiają uciec z getta i dostają fałszywe papiery. To wtedy stają się Katarzyną i Elżbietą. Potem jeszcze dwukrotnie wymyślą siebie na nowo. Zmieniane za każdym razem imiona, nazwiska i życiorysy są symbolem tych przemian. Za każdą taką zmianą musi iść jednak coś więcej. Trzeba udawać, wejść w rolę. Jeśli jest się akurat chłopką, nie można przyznać się do świetnej znajomości niemieckiego, do tego, że się zna i kocha muzykę, trzeba  mówić inaczej i zachowywać się inaczej. Swoją rolę należy odegrać perfekcyjnie, od tego zależy życie.

Połączenie sensacyjnej fabuły i owego optymizmu tak bardzo mnie zaskoczyło, że natychmiast postanowiłam skonfrontować "Podróż" ze zbiorkiem opowiadań "Wiosna 1941", mimo że ja, miłośniczka cegieł, rzadko sięgam po krótkie formy. To zupełnie inna lektura! Tu zaskoczenia nie było. Autorka roztacza przed czytelnikiem całe spektrum żydowskich losów czasu Holokaustu. Niektóre z opowiadań pisane są w pierwszej osobie, w innych narrator jest trzecioosobowy. W kilku znowu można dopatrzeć się echa przeżyć samej autorki, autobiograficznych wątków. Czasem pojawiają się nawet te same osoby co w "Podróży". Na przykład pani Kasińska, która załatwia obu siostrom fałszywe papiery, albo ojciec, lekarz. Inne opowiadają historie ludzi, których być może autorka znała. Ale równie dobrze mogła skonstruować ich losy, czerpiąc tylko ze swoich i cudzych doświadczeń, tworząc na podstawie różnych biografii uniwersalny los żydowski. Nie wszystkie historie kończą się tragicznie, ale we wszystkich jest strach, cierpienie, pytanie, jak przetrwać albo jak zachować godność. Czasem narrator zwięźle i z porażającym chłodem informuje, że bohaterowi opowiadania wprawdzie teraz się udało, ale później zginął. Nie zawsze jesteśmy świadkami tej śmierci. Są tu wszystkie okropności, które znamy z literatury, filmu, historii. Cały wachlarz żydowskiego nieszczęścia, skondensowany i opisany w słowach prostych, celnych, pięknych, bez epatowania emocjami. Można by powiedzieć w krótkich żołnierskich słowach, gdyby ta fraza nie kojarzyła się także z prymitywną przaśnością. Bo język i styl Idy Fink są niezwykłe, odróżniają jej prozę, czynią ją niepowtarzalną. Proste, poetyckie, ironiczne, czasem konkretne a czasem zadumane i niedopowiedziane. Trzeba przeczytać, aby wiedzieć, w czym rzecz. I właśnie ten charakterystyczny dla autorki język łączy "Podróż" i opowiadania.

Naprawdę koniecznie trzeba poznać książki Idy Fink. To proza, która pozostaje w pamięci. A tym, którzy się boją tej tematyki, chcę podpowiedzieć, że opowiadania, chociaż tragiczne, są króciutkie, więc można je sobie dozować w pojedynczych dawkach. "Podróż" natomiast, jak wspominałam, czyta się jak powieść sensacyjną, co jej niczego nie ujmuje. Może to zachęci do sięgnięcia po obie pozycje. Lektura, nie bójmy się tego słowa, obowiązkowa. Warto wyłowić ją z morza innych też obowiązkowych.

P.S. Już po napisaniu tej notki wyguglowałam wywiad, jaki przeprowadziła z Idą Fink Justyna Sobolewska w roku 2003. Moje podejrzenia się sprawdziły. To proza, której źródłem były wojenne doświadczenia pisarki. Autorka stwierdziła, że "Podróż" nie jest powieścią. Nazwała ją fikcją autobiograficzną.


Popularne posty