"W imię" Małgośki Szumowskiej

"W imię" Małgośki Szumowskiej to kolejny film, na który czekałam. Aby wybrać się do kina, niepotrzebne mi było potwierdzenie jego wartości nagrodami na gdyńskim festiwalu. Są reżyserzy, których filmy ogląda się w ciemno, co nie oznacza, że zawsze wzbudzają zachwyt. Od "33 scen z życia" Szumowska należy do ich grona. Wprawdzie "Sponsoring" już mnie tak nie zachwycił, pozostawił obojętną, ale zaufania do reżyserki nie nadwyrężył. "W imię" wchodziło na ekrany poprzedzone udziałem w licznych festiwalach, nagrodami w Gdyni i dobrą prasą. Byłam, widziałam i dołączam do grona admiratorów. Opowieść o księdzu, który zakochuje się w młodym chłopaku ze swojej parafii, to film z jednej strony bardzo chłodny, zdystansowany, niemal dokumentalny, z drugiej przesycony emocjami, pełen symbolicznych scen, aluzji do innych dzieł kultury (przede wszystkim o tematyce religijnej). Dramat głównego bohatera naprawdę przejmuje i porusza. Na pewno przyczynia się do tego kreacja Andrzej Chyry. Aktor jest powściągliwy, wyciszony, gra gestem, spojrzeniem. Jest w nim coś takiego, że współczujemy jego postaci, po prostu ją lubimy. Nie da się o niej zapomnieć. Ale nie tylko nagrodzony w Gdyni Chyra zasługuje na uznanie. Także Łukasz Simlat, ale może przede wszystkim ci wszyscy naturszczycy, chłopcy z mazurskiej wsi, którzy grali swoich rówieśników, a pośród nich zawodowiec, Tomasz Schuchardt, tak zakamuflowany, że dopiero napisy końcowe uświadomiły mi, że grał jednego z bohaterów. Mnie podobały się także piękne zdjęcia Michała Englerta. Oczywiście, jak to zwykle bywa, nie przyjmuję filmu bezkrytycznie, mam kilka zastrzeżeń do scenariusza. Nie zmienia to jednak faktu, że długo nie mogłam o nim zapomnieć. Ale kto spodziewał się obrazu interwencyjnego, publicystycznego, a temat do tego prowokował, może czuć się zawiedziony, bo to kino psychologiczne o dramacie człowieka. Tyle tytułem wstępu i zachęty skierowanej do tych, którzy zastanawiają się, czy warto wybrać się do kina. A w drugiej części szczegóły dla kinomanów, którzy "W imię" już widzieli. PS. Chcąc zachować obiektywizm, informuję, że w internetowym wydaniu Wyborczej mignęła mi zapowiedź listu czytelnika, zwykłego widza, jak się przedstawił, który na najnowszym filmie Szumowskiej nie zostawił suchej nitki, nazywając go "niedorobionym snujem". Ale jemu nie podobał się też "Wymyk", "Erratum", "Nieulotne" a nawet "Sztuczki". Cóż, najwyraźniej inne kino lubimy.

Film zaczyna się od sceny beztroskiej zabawy w lesie nad jeziorem. Ale radosny śmiech nagle przeradza się w agresję skierowaną przeciwko niepełnosprawnemu umysłowo chłopakowi. Padają rozmaite wyzwiska, także ty Żydzie. Ten wybuch przeraża. W takim środowisku pracuje ksiądz Adam. Młody, wysportowany, ugania się za piłką razem ze swoimi podopiecznymi albo uprawia jogging w lesie. Najczęściej w cywilnych ciuchach, dżinsach, podkoszulku albo w markowym dresie, takich butach do biegania, w wełnianej czapeczce na głowie i z nieodłącznymi słuchawkami w uszach. Gdyby znalazł się jakiś widz, który nic nie wiedziałby o filmie Szumowskiej, co oczywiście jest raczej niemożliwe, początkowo na pewno nie zorientowałby się, że główny bohater jest księdzem. Dopiero w którejś z kolejnych scen widzimy go, jak wygłasza w kościele kazanie. Ksiądz Adam łączy w sobie sacrum z profanum. Prowadzi ośrodek resocjalizacyjny dla trudnych chłopaków, jest ich wychowawcą, pilnuje budowy, gra w piłkę i biega, aby zaraz potem spełniać swoje kapłańskie obowiązki. Odprawia mszę, wygłasza emocjonalne kazania, prowadzi procesję. Stara się być dla swoich podopiecznych autorytetem na boisku i w kościele. Ciepły, spokojny, rozważny, cierpliwy, stanowczy, ale jednocześnie zdystansowany. Jest między nim a innymi jakaś bariera. Głęboko ukrywa to, co go dręczy, co naprawdę przeżywa, z czym się zmaga, przed czym się broni. Waży gesty i słowa. Na szczerość pozwala sobie, udręczony do granic, tylko w rozmowie z siostrą. Ale i ona nie chce go wysłuchać, jak twierdzi, dlatego, że jest pijany. Ksiądz Adam doskonale wie, że gdyby jego tajemnica wyszła na światło dzienne, to w środowisku, w którym żyje, byłby skończony.Słowa pedał, ciota, Żyd to w tym wiejskim i męskim towarzystwie prawdziwe kamienie obrazy. Ale przecież nie tylko o to chodzi. Gdyby na tym polegał kłopot, pewnie próbowałby zmienić otoczenie. Istota problemu tkwi w nim samym. Jest księdzem zobowiązanym do celibatu, a jednocześnie homoseksualistą. Głęboka wiara zderzona z pożądaniem i uczuciem są przyczyną duchowego rozdarcia. Próbuje się przed tym bronić, ale cierpienia nic nie jest w stanie zniwelować. Nie pomoże bieganie, które ma być lekarstwem. Modlitwą i zmęczeniem fizycznym. Film Szumowskiej pokazuje człowieka w egzystencjalnej pułapce, w sytuacji, z której żadnego wyjścia nie ma. Jest zmaganie się z samym sobą, bezradność, cierpienie. Ale najbardziej przeraża całkowita samotność. Ksiądz Adam, mimo że otoczony ludźmi, jest przeraźliwie samotny, pragnie bliskości. Nic dziwnego, że od czasu do czasu pociechę znajduje w alkoholu. Kiedy przychodzi wieczór, zostaje sam w pokojach pustej plebanii. Udręką są bezsenne noce. Nikomu nie może powiedzieć o swoim cierpieniu. Nikt nie może mu pomóc. Nikt by go nie zrozumiał. Zostałby wyszydzony, zgnojony albo wprawiłby swoim wyznaniem w zakłopotanie. Co by było, gdyby próbował zwierzyć się Michałowi, z którym współpracuje? Najprawdopodobniej jego przyjaciel, czy na pewno?, nie wiedziałby, co z tym wyznaniem zrobić. Nawet wyspowiadać się ksiądz Adam nie ma komu. Tak naprawdę tu nikt z nikim szczerze nie rozmawia, nie ma prawdziwej bliskości, serdeczności, przyjaźni. Wymiana zdań, komunikatów, chciałoby się powiedzieć, ogranicza się do problemów życia codziennego, żartów, śmiechów, plotek, obmawiania. W tym męskim świecie nie okazuje się uczuć, nie rozmawia o tym, co dręczy. Dla Michała nawet sformułowanie grzechów w czasie spowiedzi to problem. Jest tak skryty, że nie przyznał się do tego, że był kiedyś w seminarium. Tylko Ewa, jego żona, próbuje mówić o swojej samotności. Co udręczony ksiądz Adam może jej poradzić? Co może poradzić chłopakowi, który w czasie spowiedzi mówi mu o swoim homoseksualizmie? Bieganie, które jest, jak mówi, modlitwą, problemu przecież nie rozwiąże. Z zazdrością i lękiem patrzy na chłopaków splecionych w miłosnym uścisku. Znowu jest bezradny. Aby rozwiązać problem, pozbywa się kanapy, jakby to ona była winna wszystkiemu. Jest w tym filmie kilka poruszających momentów. To sceny samotnego zmagania się z cierpieniem, sceny alkoholowego szału, ale mnie najbardziej przejmuje rozmowa z siostrą. Ciche, zrezygnowane wyznanie. Co mam z tym zrobić?, zdaje się pytać. I jeszcze wyrzuty sumienia z powodu samobójstwa podopiecznego. Jest też jedna scena piękna, scena miłosnego spełnienia. Czuły uśmiech, bliskość drugiego człowieka, ulga, chwila szczęścia. Tylko co dalej?

A na koniec chciałabym wspomnieć o kilku wątpliwościach. Może najmniej czepiałabym się tego, że obiektem fascynacji księdza Adama jest Dynia, dobry, chociaż prosty, wiejski chłopak, być może trochę ociężały umysłowo. Uczucie wszak nie wybiera. A może w grę wchodzi tylko fizyczność? A może jakiś rodzaj duchowego porozumienia? Pewnie nieprzypadkowo Mateusz Kościukiewicz swoim wyglądem przypomina Chrystusa. Większe pretensje mam o to, że nie do końca zrozumiałe jest, dlaczego ksiądz Adam obwinia się o śmierć swojego podopiecznego. Niedopowiedzenia, skrótowość, dokumentalny charakter filmu sprawiają, że nie od razu jasne było, przynajmniej dla mnie, który chłopak popełnił samobójstwo, a już naprawdę domyślać się musiałam, dlaczego to zrobił. To osłabia siłę tej sceny. Ale najbardziej zirytowało mnie zakończenie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z jego symbolicznej wymowy (młody chłopak ucieka ze swoją homoseksualnością do seminarium, powiela błąd swojego ukochanego albo po prostu uważa, że to jedyny sposób, aby z nim być), ale nawet symbolika musi być jakoś osadzona. Tymczasem jest zupełnie nieprawdopodobne, aby ten prosty, może nawet upośledzony chłopak mógł studiować w seminarium. Moje głębokie poczucie realizmu buntuje się przed takim zakończeniem. To wszystko jednak nieważne w obliczu emocji, jakie film Szumowskiej we mnie wywołał.

Jerzy Pilch "Wiele demonów"

To dla "Wielu demonów" (Wielka Litera 2013) rozpoczęłam swoją przygodę z beletrystyką Pilcha. Temat plus znakomite recenzje sprawiły, że postanowiłam książkę przeczytać, ale wcześniej sięgnęłam po zbiór opowiadań "Moje pierwsze samobójstwo" i "Miasto utrapienia" (powieść), o czym jakiś czas temu pisałam. Opowiadania tak, powieść już nie aż tak, a "Wiele demonów"? Niestety i tym razem rozczarowanie! Tak to bywa, kiedy spodziewamy się arcydzieła. Coraz bliższa jestem przypuszczenia, że Pilchowi znacznie lepiej wychodzą krótsze formy (felietony i opowiadania), bo gatunek obliguje go do dyscypliny. Oczywiście bezczelnością jest formułowanie takiej tezy, jeśli przeczytało się tylko trzy książki autora, który napisał ich kilkanaście. Dlatego proszę nie traktować jej serio.
Pilch akcję swej najnowszej powieści umieszcza w czasach stalinizmu i ponownie zaprasza czytelnika do swojego ulubionego świata i garściami z niego czerpie. Tym razem Wisła zamienia się w Sigłę, ale topografia pozostaje niezmieniona. Jest też dom,  którego podwórko wyłożone zostało rzecznymi kamieniami. Niezorientowanym wyjaśniam, że dobrze znam ten dom i to podwórko z dwóch wyżej wspomnianych książek, chociaż oczywiście za każdym razem są one niby te same, ale jednak inne, bo literacko przetworzone. Podobnie ma się sprawa z zamieszkującymi dom bohaterami. Siglański świat poznajemy oczami jednego z jego mieszkańców, kilkunastoletniego chłopaka przygarniętego po śmierci rodziców przez gospodarzy, pana Naczelnika (poczty) i jego żonę Zuzannę. Ale ciężar opowieści tym razem rozkłada się i na inne domostwa, a szczególną rolę odegra fara, dom rodziny pastora Mraka. W tym miejscu czas najwyższy zdradzić, że jest to historia niby kryminalna. W tajemniczych i niewyjaśnionych okolicznościach znika nagle w środku nocy młodsza córka pastorostwa, Ola. Wieczorem była w swojej sypialni, a rano już nie i nawet dzieląca z nią pokój jej starsza siostra Jula nie zauważyła, kiedy zniknęła. Żadnych śladów. Diabelska sprawka? Ta tajemnica przez lata nie daje spokoju mieszkańcom Sigły. Oczywiście gatunkowa forma jest  tylko pretekstem i tak naprawdę nie o rozwiązanie zagadki tu idzie. Istotą jest, jak zwykle u Pilcha, opowieść. Przez karty książki przewija się mnóstwo dziwacznych postaci a narrator snuje ich historie. Nawet postacie epizodyczne zasługują na specjalne potraktowanie, za każdym ciągnie się jakaś opowieść równie jak on dziwaczna. Narrator sięga w przeszłość, nie prowadzi swojej opowieści linearnie, świat jego wspomnień jest chaotyczny i często przypadkowy. I chociaż gdzieś po drodze chwilami gubimy główny trzon tej historii, to przecież, jak wspomniałam, nie on jest tu najistotniejszy. Pytanie, co się stało z córką pastora, mało jest w gruncie rzeczy ważne. O co innego w powieści Pilcha tak naprawdę idzie. Inaczej niż w "Mieście utrapienia" przekaz  "Wielu demonów" jest od początku jasny. To pytania o sens wszystkiego, o sekret ludzkiego życia, który podobno poznał listonosz Fryderyk Moitschek. Ale tylko podobno, bo gdy jedni mieli go za proroka, znachora i uzdrawiacza, inni powątpiewali w jego nadzwyczajne moce. Po co się rodzimy? Po co żyjemy? Ku czemu zmierzamy i co będzie po śmierci? Te pytania cały czas krążą w powieściowym świecie. Tu wszyscy zadają je sobie serio, za pan brat są z duchami, demonami i cudami, chociaż każdy robi to na swój sposób. Stąd w tym niewielkim zakątku tyle różnych wyznań i dziwacznych towarzystw dbających o duchowy rozwój swoich członków. I nawet kiedy narrator snuje najbujniejsze opowieści, kiedy opowiada o różnej maści dziwakach zamieszkujących siglańską ziemię, to i tak za gardło chwyta go groza. Umrą, umrą, umrą, wtrąca nagle od czasu do czasu. Świadomość śmierci i nieuchronnego końca towarzyszy mu stale mimo młodego wieku. Przyznam, że właśnie owo mierzenie się ze sprawami ostatecznymi, tak mnie skusiło. I właśnie dlatego poczułam się rozczarowana. Bo  sama powtarzana kilkakrotnie fraza umrą, umrą, umrą, nie sprawiła, że przejęłam się zagadką bytu. A przecież nie tak wcale dawno temu przez moją głowę nagle niczym błyskawica przeleciała podobna myśl i było to doznanie z gatunku metafizycznych (a przecież dzieckiem nie jestem i o istnieniu końca dobrze wiem). Zdarzyło się to w okolicznościach całkiem zwyczajnych zupełnie niepasujących do tego typu refleksji. Wspomnienie tej chwili do dziś przejmuje mnie dreszczem. Chociaż świat wydaje mi się raczej pozbawiony sensu, straszny i absurdalny, a za jego króla mam raczej przypadek niż cokolwiek innego, to powieść Pilcha bardziej mnie bawiła niż przerażała. Wiem nawet dlaczego. Otóż moim zdaniem winne jest gadulstwo autora. Powieść wydaje mi się mocno przegadana. Za dużo tych dygresyjnych historii o każdej, nawet epizodycznej, postaci, za długie te niekończące się rozmowy, dyskusje i sprzeczki, za dużo tych narracyjnych popisów. Pilch jest wspaniałym opowiadaczem, ale mam wrażenie, że czasem nie zna miary, nie potrafi albo nie chce powściągnąć swoich oratorskich zapędów. To dlatego wolę jego opowiadania. Kiedy czytam "Trupa ze złożonymi skrzydłami" albo "Śnieg przez dwie trzecie doby",  jestem poruszona. Wtedy naprawdę czuję grozę przemijania, odchodzenia i nieuchronności śmierci. Wtedy razem z narratorem tęsknię za światem dzieciństwa, który przeminął na zawsze i już nigdy nie wróci, żałuję niewykorzystanych okazji. Przecież wszystko mogło być inaczej. Czy lepiej? Kto to wie, tego sprawdzić się nie da. Takich doznań spodziewałam się po "Wielu demonach". Nic z tego. Zamiast nich przesyt, a nawet, o zgrozo, nuda. Momentami, szczególnie w drugiej części, traciłam cały zapał i całe zainteresowanie siglańskim światem.
Ale może to wszystko celowe? Może absurd istnienia, śmierć i inne demony drążące człowieka da się znieść tylko wtedy, jeśli się je zagada i utopi w morzu opowieści? Nawet jeśli tak jest, na mnie to nie działa. Na koniec spieszę wyjaśnić, iż mimo rozczarowania nie żałuję czasu poświęconego lekturze "Wielu demonów". Gdyby jednak ktoś pytał mnie o radę, to z trzech książek Pilcha, które dotąd przeczytałam, poleciłabym mu "Moje pierwsze samobójstwo", o ironio, zbiór opowiadań.
PS. Niezorientowanym wyjaśniam, skąd to o ironio. Nie lubię opowiadań za ich krótką formę. Jestem miłośniczką powieści, im grubsze, tym lepiej.

"Przeszłość" Asghara Farhadiego

Trwa dobra kinowa passa. "Blue Jasmine", "W kręgu miłości" a teraz najnowszy film Asghara Farhadiego. Kto nie ma głowy do nazwisk, temu spieszę przypomnieć, że Farhadi to irański reżyser, autor między innymi "Co wiesz o Elly?" i znakomitego "Rozstania", które zdobyło Oskara dla filmu nieanglojęzycznego, pokonując "W ciemności" Agnieszki Holland. Właśnie na ekrany wszedł jego najnowszy film o równie krótkim tytule jak poprzedni, "Przeszłość". Tym razem reżyser pracował we Francji, ale jego bohaterami są mieszkający w Paryżu Irańczycy. "Przeszłość", podobnie jak "Rozstanie", to przejmująca rodzinna psychodrama. Kobieta, dwóch mężczyzn, a w tym wszystkim dzieci. Rozpisany na kilka postaci film wciąga, intryguje i stawia pytania. O winę, odpowiedzialność i o to, czy od przeszłości można się oderwać. Wolne początkowo tempo zaczyna gwałtownie przyspieszać, mnożą się rodzinne zagadki, wychodzą na jaw tajemnice. Nic tu nie jest jednoznaczne, czarno-białe, jak w życiu. Meandry ludzkich uczuć, w których bohaterom trudno się połapać. Ten psychologiczny film trzyma w napięciu do samego końca, do ostatnich minut. Mocną stroną "Przeszłości" jest też aktorstwo. Grająca główną rolę Berenice Bejo została nagrodzona w Cannes, a to nie jedyna ciekawa rola. Oczywiście było jasne, że muszę ten film zobaczyć, i raczej pewne, że się na nim nie zawiodę. Tak się stało, dlatego teraz zapewniam, że żaden miłośnik kina nie powinien najnowszego "Przeszłości" przeoczyć, a wszystkich, którzy już go widzieli, jak zwykle zapraszam dalej.

Kto widział poprzedni film Farhadiego, dostrzeże w nim sporo podobieństw do jego najnowszego obrazu. Rozwód, rozbita rodzina, dramat i pytanie, kto zawinił. O ile jednak "Rozstanie" było z jednej strony filmem uniwersalnym, a z drugiej jednak bardzo irańskim (pamiętam, że pisałam wtedy, iż taka sytuacja w taki sposób w Europie nie mogłaby się zdarzyć), o tyle z bohaterami "Przeszłości" sprawa ma się całkiem inaczej. To Irańczycy we Francji zadomowieni na dobre i ich problemy są problemami współczesnej Europy. Marie ma za sobą wiele związków. Małżeństwo, z którego urodziły się dwie córki, starsza Lucie, i młodsza Lea. Potem kolejne z Ahmadem, też zakończone rozstaniem. Teraz próbuje ułożyć sobie życie z Samirem. Rozumiemy ją, ale rozumiemy też dzieci, które nie potrafią zaakceptować kolejnego związku swojej matki. Obie dziewczynki, Lucie i Lea, przywiązane były do Ahmada i nadal mają z nim dobry kontakt. Biologicznego ojca prawie nie widują, mieszka w Belgii, nie lubią jego żony. Gdzie jest ich miejsce? U boku matki i jej nowego partnera czy u ojca i jego dziwnej, jak mówi Lea, żony? Więzi z dorosłymi są  nietrwałe, dlatego tak silna jest  ich siostrzana więź. Jeśli zbuntowana Lucie zdecyduje się odejść do ojca, Lea wyjedzie do Belgii razem z nią. Jeszcze bardziej skomplikowana jest sytuacja Fouada, dziewięcioletniego syna Samira. Jemu w nowej sytuacji jest się odnaleźć jeszcze trudniej. Jego matka od kilku miesięcy jest pogrążona w śpiączce. Chłopiec nie potrafi zaakceptować ani nowej kobiety w życiu swojego ojca, ani nowego miejsca. Tęskni za matką, tęskni za Paryżem, buntuje się, próbuje uciekać. Tylko towarzystwo Lei, jego rówieśniczki, osładza mu chaos zafundowany przez dorosłych. Chłopiec, dosłownie, jest przestawiany z kąta w kąt. Z jednego domu do drugiego, z parteru na piętro, z łóżka na łóżko, a wszystko dlatego, że dorośli próbując ułożyć sobie na nowo swoje zagmatwane życie, nie zastanawiają się, co czuje dziecko postawione w takiej sytuacji. Dzieci zdają się być tu tylko przeszkodą. I Samir, i Marie mają do nich pretensje o to, że nie potrafią zaakceptować nowej sytuacji. Stale burczą, krzyczą, pouczają, strofują, karzą. Dużo tu wrzasku, gwałtowności, nieposkromionych emocji. Lucie, Fouad i Lea (ona wydaje się być najodporniejsza z całej trójki) są ofiarami bałaganu, jaki panuje w życiu dorosłych. Ten chaos symbolicznie podkreśla rozgardiasz panujący w domu Marie. Remont, ciasnota potęgują poczucie tymczasowości, braku zakorzenienia. Matka Lucie i Lei, otwierając nowy rozdział w swoim życiu, postanawia wprowadzić zmiany w domu, ale remont wlecze się tak, jakby nie potrafiła rozstać się z przeszłością. I ona, i Samir są ludźmi zatrzymanymi w pół drogi. Niby chcą sobie ułożyć życie na nowo, ale z przeszłością jeszcze się nie pożegnali. Czy gdyby Marie nie zaszła w ciążę, ona i Samir byliby nadal ze sobą? W pierwszej scenie filmu widzimy ją  na lotnisku, czeka na Ahmada. Jej reakcja, kiedy go wreszcie dostrzega, może widza zmylić. Uśmiecha się, jakby witała ukochanego. Przez dobrą chwilę trudno rozgryźć, co ich łączy. Trudno też definitywnie rozstrzygnąć, jaką grę z Ahmadem prowadzi Marie. Czy naprawdę chce rozwodu, czy skrycie liczy na jego powrót? Jakaś więź nadal ich łączy. To do niego, mimo pretensji, zwraca się z prośbą o pomoc w rozwiązaniu konfliktu ze zbuntowaną Lucie. Ahmad nie umywa rąk. Starając się rozwiązać problem, mimowolnie znowu wkracza w życie Marie i jej córek. Ale przecież jest już ten trzeci, Samir, jego następca. Czy Ahmad tego chce, czy nie, zostaje wplątany i w jego sprawy. Przeszłość miesza się z teraźniejszością. Z tej trójki to on budzi  moją największą sympatię. Jest odpowiedzialny, uczynny, spokojny, rozsądny i ciepły. Jako jedyny z dorosłych nie krzyczy na dzieci, stara się je zrozumieć i rozwikłać ich problemy. Wie, że czasu zawrócić się nie da, dlatego próbuje spojrzeć na konflikt z punktu widzenia obu skłóconych stron, córki i matki. Ale i on nie jest ideałem. Cztery lata wcześniej odszedł od Marie. Dlaczego? Możemy się tylko domyślać. Wrócił do Iranu? Jak wszyscy w tym filmie i on nie mógł się oderwać od przeszłości? Czy we Francji nie czuł się u siebie? Jedyny spośród bohaterów? Bo przecież pozostali, Marie, Samir i Sahriar (ich znajomy, właściciel restauracji), we Francji są zadomowieni. Ten rozważania rozpoczęłam od stwierdzenia, że Marie zatrzymała się w pół drogi. Podobnie rzecz się ma z jej ponurym, chmurnym kochankiem. Z przeszłością łączy go pogrążona w śpiączce żona, ani żywa, ani martwa. Póki jest, jego nowy związek zawsze będzie tymczasowy. Czego chce? Ostatecznie przekonać się, że żona już nigdy się nie obudzi? A może jednak liczy na cud? Którą z kobiet wówczas by wybrał? Czy zanim jego żona pogrążyła się w depresji, byli szczęśliwi? Czy gdyby nie jej choroba związałby się z Marie? Czy wie, co czuje do obu kobiet?

Tyle o poplątanych uczuciach, relacjach dzieci - dorośli i przeszłości, od której niełatwo się odciąć. Chociaż można by jeszcze długo. Na przykład o tym, że i uczucia dzieci, też są splątane. Na przykład Fouad ucieka od Marie, ale jednocześnie potrzebuje jej ciepła. Kiedy wraca do paryskiego mieszkania, tęskni za Leą.

Chciałabym się jeszcze zatrzymać nad pytaniem o winę, które wyraźnie wybrzmiewa w drugiej części filmu. Problem winy stawiał Farhadi już w "Rozstaniu". Podobnie jest i tu. Na kim spoczywa odpowiedzialność za to, że żona Samira próbowała popełnić samobójstwo i znalazła się w śpiączce? Na Marie i Samirze, bo mieli romans? Na Lucie, bo nie mogąc się z tym pogodzić, chciała jej przesłać listy miłosne kochanków? Czy to, że w wyniku pomyłki jednak tego nie zrobiła, jakoś mimo wszystko ją obciąża? Czy liczy się intencja? A może za wszystko odpowiada Naima, która ostatecznie żonie Samira  te listy przekazała? Ale przecież ona chciała się tylko bronić, poniżana, oskarżana o romans z pracodawcą. Ile jej winy? Wreszcie czy żona Samira w ogóle te listy przeczytała? To pytanie też pozostaje bez odpowiedzi. A może jednak, jak cały czas utrzymywali Marie i Samir, do nieszczęścia doprowadziła jej choroba? Seria przypadków, splot nieszczęśliwych okoliczności. Nawet jeśli nikt nie zawinił, a ostatecznie skłaniam się ku takiemu przekonaniu, to rozumiem ich poczucie winy. I Lucie, i Marie, i Samira, i Naimy.

Znakomity film, o którym można by pisać jeszcze długo. No ale kto by to wtedy przeczytał? Kończę więc, a ty, czytelniku tej notki, możesz dalej snuć swoje rozważania nad "Przeszłością" Farhadiego.

Francesco M. Cataluccio "Czarnobyl"

Dość nieoczekiwanie sięgnęłam po książkę włoskiego eseisty Francesca M. Cataluccia "Czarnobyl" (Czarne 2013; przełożył Paweł Bravo). A wszystko z powodu audycji radiowej, w której usłyszałam bardzo ciekawą rozmowę z autorem na temat jego esejów. Może dlatego jestem rozczarowana? Cóż, spodziewałam się czegoś grubszego, a dzięki objętości głębszego. Niby nic nie można tej książce zarzucić: jest ciekawa, sporo się można dowiedzieć, czyta się ją z zainteresowaniem. Cały czas jednak podczas lektury towarzyszyło mi uczucie niedosytu. Miałam wrażenie, że autor zaledwie prześlizguje się po poruszanych przez siebie tematach, chciałam wejść w nie głębiej. Żebyś, czytelniku tej notki, wiedział, w czym rzecz, muszę wreszcie napisać, o czym jest "Czarnobyl". Niby tytuł mówi swoje, a jednak ... Bo nie jest to, jak mogłoby się wydawać, tylko historia katastrofy w czarnobylskiej elektrowni atomowej, nie jest to także tylko historia miasta, ale przede wszystkim dostajemy opowieść o tragicznych dziejach Ukrainy. Owszem autor pisze o swojej wyprawie do Czarnobyla z wycieczką, jaką można wykupić w jednej z kijowskich agencji turystycznych, i opowiada o tym, co tam zobaczył. Z jednej strony wymarły, opuszczony świat, do którego niektórzy zdecydowali się wrócić, z drugiej turystyczna atrakcja, żerowanie na ludzkim nieszczęściu. Przywołuje z  pamięci samą katastrofę. Pisze o tym, co działo się na miejscu,  i o tym, co sam wtedy przeżywał (mieszkał w tamtym czasie w Warszawie, gdzie studiował). Tłumaczy, dlaczego ten temat tak za nim od lat chodził. Ale to nie wszystko. Bardzo mocno zwraca uwagę na tragizm tych ziem, nie tylko Czarnobyla, ale i Ukrainy, wyliczając  liczne nieszczęścia. Pogromy żydowskie, rewolucja, wojna domowa, czasy stalinowskie, wielki głód, druga wojna i to, co po niej. I właśnie te tematy wydają mi się potraktowane naskórkowo, są zaledwie wspomniane, muśnięte. Zamiast tego wiele miejsca poświęca Catalluccio sobie i rozważaniom metafizycznym. Wychodzi od analizy samej nazwy Czarnobyl (czarna bylina, piołun), kończy na fragmencie Apokalipsy świętego Jana. Po drodze miesza we wszystko szatana. Teza jest jasna: nad tą ziemia wisi jakieś diabelskie fatum. Czytaniu towarzyszy metafizyczny dreszcz, który kłóci się z moją racjonalnością. Nie przeszkadza mi szatan u Dostojewskiego czy Bułhakowa (autor przywołuje obu pisarzy), przeszkadza w rozważaniach Catallucia. 

"W kręgu miłości"

Kilka razy przed różnymi seansami widziałam zwiastun tego filmu. Od początku zwrócił moja uwagę. Pomyślałam, że muszę "W kręgu miłości" obejrzeć, jeśli tylko będzie miał dobre recenzje. Przecież sam trailer, nawet najciekawszy, niekoniecznie zapowiada dobry film. Bywa też odwrotnie. Nie wiem, dlaczego byłam pewna, że to produkcja amerykańska, pewnie z powodu żywiołowej, bluegrassowej muzyki. Tymczasem to film europejski, belgijsko-holenderski. Reżyser, Felix Van Groeningen, jest autorem niezwykle drażniącego, chociaż ciekawego filmu "Boso, ale na rowerze", o którym kiedyś pisałam. Ale o tym wszystkim dowiedziałam się, oglądając pierwsze sceny i już po seansie. A do kina oczywiście poszłam, bo oceny były obiecujące, niektóre nawet bardzo. No i nagród na rozmaitych festiwalach "W kręgu miłości" zebrało całkiem sporo. Nagrodzona została między innymi główna rola żeńska. Słusznie, bo od Veerle Baetens oczu oderwać nie można. Tyle ma uroku, taka potrafi być żywiołowa, radosna, no i jest po prostu ładna urodą intrygującą. Nawet nie przeszkadzały mi tatuaże prawie całkowicie pokrywające jej ciało. Ale nie tylko ona robi wrażenie, także partnerujący jej Johan Heldenbergh, jednocześnie autor sztuki teatralnej, na podstawie której powstał scenariusz. Ta para, fizycznie tak do siebie niepasująca, ma w sobie coś charyzmatycznego. Podobnie jak film, w którym grają. Oczywiście wiem, że słowo charyzmatyczny nie pasuje jako określenie filmu. Jak go w takim razie nazwać? "W kręgu miłości" należy do takich obrazów, które robią wrażenie, nie pozostawiają widza obojętnym, działają na emocje i nie pozwalają o sobie zapomnieć. Nie będę ukrywać, że się po prostu wzruszyłam, co oczywiście starałam się skrzętnie ukryć. No i jeszcze jedno: film mnie zaskoczył. Moją wiedzę o treści opierałam tylko na zwiastunie, dlatego twórcom udało się mnie zwieść. A ja uwielbiam, kiedy film rozwija się w inną stronę, niż się spodziewam. Nie ma nic gorszego w kinie od przewidywalności. Gdyby ktoś zdecydował się obejrzeć "W kręgu miłości", niech nie czyta wcześniej zapowiedzi dystrybutora, bo ten zdradza odrobinę więcej, co sprawdziłam przed chwilą. Dlatego ja zdradzę jak najmniej. "W kręgu miłości" to historia związku żywiołowej Elise, tatuażystki, i starszego od niej Didiera, grającego i śpiewającego w bluegrassowym zespole, potężnego faceta o twarzy proroka. Tyle niech wystarczy, bo im mniej, tym lepiej, a właściwie ciekawiej. A kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Teraz, w ciągu dalszym, mogę zdradzić, czego się spodziewałam, oglądając, parokrotnie, zwiastun filmu. Otóż myślałam, że to kolejna historia o tym, jak wielka miłość zostaje pokonana przez prozę życia. Zupełnie nie przypuszczałam, że film z jednej strony będzie opowieścią o największej stracie, jaką jestem sobie w stanie wyobrazić, o stracie dziecka, a z drugiej okaże się klasycznym melodramatem. Nawet kiedy siedziałam w kinie, długo nie spodziewałam się, że Maybell umrze, a już kompletnym zaskoczeniem była dla mnie śmierć Elise. Może jestem naiwna, ale do końca myślałam, że uda się ją uratować. Tak bardzo kibicowałam tej filmowej parze. Elise i Didier mieli w sobie tyle uroku, radości życia, żywiołowości, szaleństwa, tak bardzo byli w sobie zakochani. Nie da się ukryć, że spełniali potoczne wyobrażenia o wielkiej miłości, której codzienność nie pokona. Niekonwencjonalna para artystów, barwne, swobodne ptaki. Koncerty, przyjaciele muzycy, imprezy, wolność, mieszkanie w przyczepie, a potem w starym domu gdzieś pod miastem, nawet taranda, małżeński kompromis pomiędzy werandą (marzenie Elise), a tarasem (marzenie Didiera) to manifestacja oryginalności i harmonii. Nieplanowane narodziny dziecka również nie burzą sielanki. Jednym słowem luzacki stosunek do codzienności i zgrabne ominięcie znienawidzonej, rutynowej, codziennej udręki, a przy tym odrobina mieszczańskich wygód. Któż z nas o tym nie marzy? Ale i ta opowieść o parze wolnych artystów okazuje się iluzją. Nieprzypadkowo poznajemy ją z poszatkowanej, niechronologicznej retrospekcji. Jest jak wspomnienia. Pamięć wyrzuca to, co złe, upiększa przeszłość. Zawsze nam się wydaje, iż to, co kiedyś, było lepsze. Że życie Elise i Didiera od momentu, kiedy na świecie pojawiła się Maybell, nie było wolne od nieporozumień, sporów i trosk, dowiemy się później, w momencie dramatycznego kryzysu.

Bo tak naprawdę jest to film o utracie. Jak poradzić sobie ze śmiercią dziecka? Oboje cierpią, ale Elise zamyka się w swoim cierpieniu, nie chce pomocy od Didiera, stąd mnożące się nieporozumienia. Niby stara się żyć normalnie, ale nie potrafi. Na nic próba powrotu do namiętności, miłosne zbliżenie kończy się szlochem, który mógłby być oczyszczający, ale nie jest. Na nic likwidacja dziecięcego pokoju. Tylko śpiew, który z radosnego zmienia się w smutny, sprawia (chyba) Elise jakąś przyjemność. Mnożą się wzajemne pretensje, oskarżenia i nieporozumienia. Ale przyczyna ich rozstania będzie inna. W świecie bez Boga ona tak bardzo chce wierzyć, że Maybell nie umarła całkiem. Bo i o tym jest ten film. Po śmierci dziecka Elise odczuwa pustkę, nie ma czym jej wypełnić. Nie obwinia Boga, nie buntuje się przeciwko Niemu, nie bluźni, bo w niego nie wierzy. Znamienna jest scena w szpitalu, kiedy daje córeczce krzyżyk, który dostała niegdyś od swojej matki. Ale to tylko talizman, który ma dodać choremu dziecku sił i odwrócić zły los. Może dla jej babki albo prababki ten krzyżyk był symbolem religijnym, dla niej już nim nie jest. Więź z przeszłością została zerwana, ale w Elise, jak w dziecku, drzemie potrzeba transcendencji, która budzi się w chwili kryzysu. Dlatego wierzy, że Maybell wraca do niej pod postacią ptaka, tak jak dziewczynka wierzyła, że martwy ptak stał się gwiazdką na niebie. Inaczej Didier. Nie wierzy i nie ma w sobie takiej potrzeby. Przeciwnie, o śmierć córeczki obwinia religijnych konserwatystów, którzy sprzeciwiają się badaniom nad komórkami macierzystymi. Jej pragnienie jakiejkolwiek wiary, że po śmierci jest coś, i jego materialistyczny fanatyzm objawiający się furiackimi, pełnymi nienawiści perorami są przyczyną ich rozstania i doprowadzają do drugiej tragedii.

Na zakończenie chciałabym zwrócić uwagę na jeszcze coś. To dyskretnie poprowadzony wątek przyjaźni i ukojenia, jakie może nieść muzyka, która jest treścią życia. W najważniejszych i najtrudniejszych momentach są z Didierem jego przyjaciele z zespołu i jest muzyka. Grą i śpiewem witają Maybell wracającą ze szpitala, a potem w taki sam sposób żegnają ją na cmentarzu. Kiedy umiera Elise, wspólny ból też wyrażają muzyką. Tak jak kilka lat wcześniej byli z nimi w czasie ich ślubu. To piękne, chwytające za gardło sceny.

Być może "W kręgu miłości" znajdzie swoich krytyków, być może niektórzy będą się zżymali na sentymentalizm (to w końcu melodramat), być może niektórych będą drażniły ptaki, w których Elise chce widzieć Maybell (słyszałam takie ironiczne głosy po seansie), ale mnie film bardzo się podobał. Poruszył , wzruszył i nie daje spokoju. A przecież o to chodzi.

Popularne posty