Denis Johnson "Syn Jezusa"

 Dałam się skusić na książkę amerykańskiego, nieżyjącego już,

pisarza Denisa Johnsona "Syn Jezusa" (Karakter 2020; przełożył Szymon Żuchowski). Po pierwsze Karakter należy do tych wydawnictw, których ofertę pilnie śledzę. Po drugie zainteresowała mnie informacja, że Johnson w swoich opowiadaniach pokazuje Amerykę (czytaj Stany), jakiej niechętnie się przyglądamy. Jego bohaterowie to ludzie z marginesu, alkoholicy i narkomani na bakier z prawem. Lubię sięgać po literaturę eksplorującą obszary społeczne zupełnie mi obce, które pozostają poza głównym nurtem zainteresowania. Między innymi dlatego całkiem niedawno  przeczytałam znakomity reportaż - "Eksmitowanych" Metthew Desmonda.  Tym razem decyzja była szybka - opowiadania Johnsona kupiłam pod wpływem impulsu i od razu przeczytałam. Przyznam, że o autorze wcześniej nie słyszałam, chociaż w Polsce jakiś czas temu ukazały się dwie jego powieści. Jak się dowiedziałam, uznawany jest za jednego z wybitniejszych pisarzy amerykańskich, a "Syn Jezusa", wydany na początku lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, za jego najlepszą książkę, która dorobiła się miana kultowej. Nie cierpię tego słowa, ale trudno, niech będzie. To przetworzone literacko historie, które przydarzyły się Johnsonowi naprawdę w latach siedemdziesiątych.

Szybko zorientowałam się, że nie czytam zbioru osobnych opowiadań, tylko teksty składające się w całość - połączone osobą głównego bohatera, jednocześnie narratora, o mało zachęcającej ksywie Pojeb, opowiadane z perspektywy czasu. Kim jest ich bohater? Alkoholikiem i narkomanem chwytającym się dorywczych prac. Miał żonę, a potem kilka (?), wiele (?) krótszych lub dłuższych związków z rozmaitymi kobietami. Jeśli nie pracuje, czas spędza w barach lub w samochodach - wiem, że to śmiesznie brzmi, ale mam wrażenie, że on stale gdzieś jeździ - w towarzystwie podobnych sobie, włócząc się po odpychających rejonach miasta, które, jak pisze, uwielbiał. Opowiada o swoich kumplach, bliższych lub dalszych, i o przygodnie spotkanych ludziach. Wśród tych outsiderów pełno jest dziwaków i świrów, którym przydarzają się  nieprawdopodobne, absurdalne historie. W tym świecie wśród powszedniej pijatyki, wspominek, rozmów o niczym, nic nieznaczących kłótni śmierć jest tuż za zakrętem. Banalna, nagła, nieopłakana. Z czyjejś ręki albo z przepicia czy z przećpania. Wydaje się, jakby dla ludzi, wśród których obraca się bohater, był to chleb powszedni. Jakby przeżarci alkoholem i dragami nie mieli dostępu do emocji i uczuć. Tylko Pojeb reaguje. Pewnie dlatego, iż zdaje sobie sprawę, że i jemu mogła się przytrafić. Miał po prostu więcej szczęścia niż oni. Bo wbrew pozorom jest człowiekiem wrażliwym i refleksyjnym. Zdradza go też język, jakim snuje swoje wspomnienia. Niby oszczędny, ale inkrustowany a to porównaniem, a to metaforą, a to inną frazą, której bliżej do poezji niż do prozy.

 Jakiś mężczyzna w ciemnych okularach podążał za Michelle jak cień po wielkich schodach, aż do drzwi i nucił jej coś łagodnie do ucha. Pewnie modlitwę.

Pokropili mi wodą święconą policzek i plecy, ale nic nie poczułem. Jeszcze przez wiele lat.

A co, gdyby był tylko śnieg? Wszędzie śnieg, zimny i biały, wypełniający całą przestrzeń? A ja przemierzam tę zimę w pogoni za sensem, aż docieram do białego zagajnika. A ona wpuszcza mnie do środka. 

Czy tak opowiada prostak? Menel?

Muszę jednak uczciwie przyznać, że mam mieszane uczucia. Początkowo trudno mi było wejść w tę opowieść. Chciałam nawet  odłożyć książkę, nie żeby porzucić na wieki, ale wziąć się za nią w innym czasie. Potem się wciągnęłam, jednak nie mogę powiedzieć, aby wywarła na mnie wielkie wrażenie. Jakbym nie miała do niej dostępu, jakbym ślizgała się po powierzchni. Kiedy już, już wydawało się, że odkrywam coś więcej niż tylko nieco dziwną opowieść, niestety po chwili przychodziło rozczarowanie. Stale zestawiałam ją z moimi ukochanymi opowiadaniami Lucii Berlin "Instrukcja dla pań sprzątających", może dlatego, że ich bohaterka też porusza się w podobnych rejonach. Zestawienie wypadało na niekorzyść Johnsona. Jego prozie brakuje tego czegoś, co porywa. Najwyraźniej nadajemy na różnych falach, bo jeśli wierzyć nielicznym świadectwom z internetu, jakie udało mi się znaleźć, innych czytelników przecież zachwycały i zachwycają. A ja mogę tylko powtórzyć za klasykiem - jak zachwyca, kiedy nie zachwyca. Nie wiem, czy to wina tego, że za mało wiem o autorze i o świecie, o jakim pisze, że za słabo znam kontekst, a oszczędny sposób opowieści nie ułatwia zadania? Przeszkadzało mi, że tak niewiele mogę powiedzieć o bohaterach tych opowieści i o ich narratorze. Skąd się wywodzi? Dlaczego tak żyje? Jak znalazł się na oucie? Nie żałuję lektury, ale do olśnienia daleko.

Chigozie Obioma "Rybacy"

Już od jakiegoś czasu w moim czytniku leżała powieść nigeryjskiego

pisarza Chigozie Obiomy "Rybacy" (Wydawnictwo Literackie 2016; przełożył Sebastian Musielak). Jak się o niej dowiedziałam kilka lat po premierze, nie pamiętam. Co jakiś czas przypominałam sobie, że chcę ją przeczytać, po czym sięgałam po coś innego, aż tu okazało się, że autor jest gościem tegorocznego Big Book Festivalu. A że dzięki covidowi większość spotkań można było obejrzeć online, skorzystałam z okazji, no i niemal natychmiast wzięłam się do lektury. To kolejna powieść, z tych przeczytanych ostatnio, która okazała się bardzo intensywna, emocjonująca, zagarniająca tak bardzo, że nawet jednej nocy miałam sen z całą pewnością inspirowany powieściową akcją. Nie był to sen przyjemny, bo książka, która zaczyna się dość pogodnie, z czasem zmierza ku niewyobrażalnej tragedii.

Akcja "Rybaków" rozgrywa się w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku w jednym z nigeryjskich miast. Jej narratorem jest Benjamin, który jako dorosły już człowiek, opowiada historię rozpadu swojego dzieciństwa i rodziny, w której się wychowywał. Wszystko zaczyna się, kiedy ojciec, urzędnik bankowy, wyjeżdża do pracy w oddziale banku znajdującym się w odległym mieście.  Z dziećmi, a jest ich sześcioro, zostaje matka, która na pobliskim targowisku prowadzi sklepik. Zajęta pracą, dwójką młodszego rodzeństwa i obowiązkami domowymi traci z oczu czterech starszych synów - Ikennę, Boję, Obembę i Benjamina, uczniów prywatnej szkoły, która ma im dać zachodnie wykształcenie i być przepustką do wymarzonej przez ojca kariery. Matka wierzy, że jego surowe napomnienia wystarczą, aby chłopcy zachowywali się odpowiedzialnie. Tymczasem oni postanawiają, jak mówią, zostać rybakami. Nie, to nie oznacza, że rzucają szkołę i zatrudniają się na jakimś kutrze. Nie, po prostu chodzą nad rzekę, która cieszy się wśród mieszkańców złą sławą, i spędzają tam całe popołudnia, łowiąc ryby. Niewinna zabawa nie zwiastuje początkowo łańcucha nieszczęść, które wydarzą się wkrótce. Wszystko zaczyna zmierzać ku tragedii, kiedy następuje splot dwóch zdarzeń. Miejscowy szaleniec przepowiada jednemu z braci, że wkrótce zanurzy się w krwawym strumieniu, a jednocześnie, kiedy wychodzi na jaw, gdzie i jak chłopcy spędzają czas, ojciec karze ich dotkliwie. Najbardziej obrywa najstarszy, Ikenna, tymczasem to właśnie on nie miał już ochoty chodzić nad rzekę. Kara, urażona duma, poczucie niesprawiedliwości i przepowiednia sprawiają, że coraz bardziej zamyka się w sobie, oddala się od rodzeństwa, zmienia się na niekorzyść. 

Jedność między braćmi pryska - dotąd stanowili zgraną, zżytą drużynę, teraz nie potrafią się dogadać z Ikenną, nie rozumieją jego okrucieństwa i złośliwości. Ich emocje, dramatyczne rozterki, strach poznajemy dzięki narratorowi, który wprawdzie jest już człowiekiem dorosłym, ale na nowo przeżywa tamte zdarzenia, sprawiając, że czytelnik ogląda je oczami zagubionego, przestraszonego dziecka niepotrafiącego poradzić sobie z sytuacją. Dlatego cierpi i podejmuje, najczęściej wbrew swojej woli, pod wpływem starszych braci, decyzje, których skutki okazują się fatalne. Z drugiej strony taka konstrukcja narratora pozwala zderzyć dziecięcy punkt widzenia z perspektywą wrażliwego dorosłego, który swojej opowieści nadaje egzystencjalny, metafizyczny charakter. Czytelnik jest świadkiem rozterek i wahań, patrzy, jak Benjamin walczy ze strachem, jak się gryzie. Dzieci w powieści Chigozie Obiomy wcale nie są niewinne. Potrafią być okrutne, ale potrafią też podejmować dorosłe decyzje, stawać w swojej obronie, ratować to, co zostało z braterskiej więzi,  i brać odpowiedzialność za swoje czyny. Niestety zgodnie z nigeryjskim prawem ponoszą też ich konsekwencje - tak jak dorośli. Inna sprawa, jak oceniać to, co robią, a co wielu dorosłych z ich otoczenia aprobuje. Trudno pisać o "Rybakach", bo aby snuć dalsze rozważania, spróbować ocenić to, co zrobili, musiałabym zdradzić zbyt wiele. Chociaż  miałabym na to ochotę, nie zrobię tego. Ta powieść to świetny punkt wyjścia do dyskusji i etycznych rozważań.

Książka Chigozie Obiomy łączy w sobie to, co uniwersalne i to, co lokalne. Z jednej strony jest bardzo zanurzona w nigeryjskich realiach. Znajdziemy tu codzienną egzystencję, politykę, niepokoje społeczne, etniczną różnorodność, sąsiedzkie stosunki, marzenia o lepszym życiu w zachodnim świecie, dziecięce zabawy, życie rodzinne, relacje pomiędzy rodzicami a dziećmi i wreszcie opisy otoczenia, dzięki którym jeszcze lepiej zanurzamy się w opisywaną rzeczywistość, a opowiedziana historia staje się bardzo konkretna. Niezwykle ważną rolę odgrywa też mentalność mieszkańców miejscowości - wiara w przepowiednie, w przeznaczenie, ich sposób mówienia. Metafora, symbol, alegoria są na co dzień obecne w języku. Posługują się nimi rodzice w rozmowach z dziećmi. Metaforą, czasem zaczerpniętą z ludowych wierzeń, a czasem z własnej wyobraźni, posługuje się również Benjamin, kiedy opowiada o zdarzeniach, o swojej rodzinie i innych osobach zamieszanych w tę historię. Na przykład pająki to zwiastuny żałoby, gnieżdżą się w domach, w których doszło do nieszczęścia, symbolem nienawiści staje się pijawka, bo przysysa się do człowieka i karmi sokami jego duszy, nadzieja to kijanka małe stworzonko, które się łapie i zanosi do domu w puszcze, a które - choć trzymało się je w wodzie z rzeki - i tak wkrótce znika, matka jest sokolnikiem, ktoś wróblem, ktoś grzybem. Także rybacy mają drugie, metaforyczne, znaczenie. Tak właśnie zatytułowana jest większość rozdziałów. Z drugiej strony jest to opowieść uniwersalna. Można ją śmiało wpisać w ramy antycznej tragedii, bo bohaterowie, tak jak bohaterowie mitów, nie są w stanie uciec przed przeznaczeniem, które wypowiedziane zostaje w formie przepowiedni przez miejscowego szaleńca wieszczącego niczym grecka Pytia. Kiedy jednak spojrzymy na opowiadane zdarzenia z innej, realistycznej perspektywy, musimy postawić sobie bardzo uniwersalne pytania. Czy rzeczywiście przed przeznaczeniem nie da się uciec? Czy może sami ściągamy na siebie nieszczęścia? Ile w tym, co nas spotyka, przypadku, splotu niefortunnych zdarzeń? Jednym słowem, czy nieszczęścia dało się uniknąć? Pozostajemy też w kręgu odwiecznych egzystencjalnych pojęć - zemsty, honoru, kary, rodziny, braterskiej miłości. Na koniec nie mogę nie wspomnieć, że książka jest świetnie napisana. Przejmująca, znakomita lektura. Warto po nią sięgnąć. A kolejna powieść Chigozie Obiomy ma także ukazać się w Polsce, o czym autor mówił w trakcie spotkania na Big Book Festivalu.

"25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy"

Ostatnio jakoś nie po drodze mi z kinem. Nic mnie specjalnie nie ciągnęło. Nie chce mi się iść na coś, o czym zaraz po seansie zapomnę. Szkoda czasu, wolę czytać. Rozważałam kilka tytułów, ale w końcu odpuściłam. Już jakiś czas temu byłam na "Jeziorze Dzikich Gęsi" i na "Arab Blues". Pierwszy mnie zmęczył, niewiele w zamian dając, drugi oglądałam z beztroską przyjemnością, cóż z tego, kiedy już wieczorem o nim nie pamiętałam. Nawet pisać mi się o tych filmach nie chciało. I tym razem mocno hamletyzowałam - iść do kina czy nie iść? A jeśli tak, to na co? Na "Małe szczęścia", "Interior" czy "25 lat niewinności. Sprawę Tomka Komendy"? W końcu po deliberacjach, wysłuchaniu rozmów z reżyserami, Markiem Lehkim i Janem Holoubkiem, dopasowywaniu terminów padło na ten ostatni. Przyznam, że nie szłam do kina z wielkim entuzjazmem, nie przebierałam nogami z niecierpliwości, co mi się czasem zdarza. Tymczasem film nadal nie daje mi spokoju, nie potrafię o nim zapomnieć, przed oczami mam filmowe kadry, szczególnie twarz Piotra Trojana grającego główną rolę. 

 Kto nie słyszał o sprawie Tomasza Komendy z premedytacją skazanego na 25 lat więzienia za brutalny gwałt na piętnastoletniej dziewczynie popełniony w sylwestrową noc? Małgosia pozostawiona na śniegu, a było bardzo mroźno, zmarła po paru godzinach. Gwałt, którego nie popełnił. Ba, nie był nawet w miejscowości, w której doszło do tej zbrodni, nie bawił się na dyskotece, na której przebywała ofiara. Ten wieczór spędzał w rodzinnym domu razem z rodzicami i kilkoma braćmi. Mimo tego został skazany. Po dramatycznych osiemnastu latach spędzonych w więzieniu wyszedł na wolność, a stało się tak dzięki uporowi matki, granej znakomicie przez Agatę Kuleszę, oraz przypadkowi, który postawił na jego drodze jednego uczciwego i odważnego policjanta oraz dwóch takich samych prokuratorów. Ta trójka przeciwstawiła się swoim kolegom z policji oraz z prokuratury i po udowodnieniu prawdy doprowadziła do uniewinnienia Tomasza Komendy. 

Początkowo nieufnie podchodziłam do tego filmu współprodukowanego przez TVN, obawiałam się ładnego obrazka o trudnej sprawie, czegoś w klimacie nieznośnie plastikowych tevaenowskich seriali. Nie ja jedna miałam takie obawy i nie ja jedna mile się rozczarowałam. Wystarczy spojrzeć na leady recenzji. 

 "25 lat niewinności. Sprawę Tomka Komendy" ogląda się niemal jak dokument. Przyczyniły się do tego znakomicie oddane realia końca lat dziewięćdziesiątych i pierwszej dekady naszego wieku, żadnych upiększeń, podrasowywania miejsc, w których toczy się akcja, przeciwnie, straszą zaniedbane, czynszowe kamienice. Kolejną trafną decyzją była obsada - w większości mało znane, nieopatrzone twarze aktorów, a Frycza dzięki charakteryzacji rozpoznałam dopiero po dobrej chwili. No i świetne zdjęcia. Ale przede wszystkim wrażenie robi sama historia, którą niosą role Piotra Trojana i Agaty Kuleszy. Opowieść pokazywana z założenia tak, jakby widz jej nie znał, skupia się przede wszystkim na dwóch wątkach - silnej więzi matki i syna, którzy wzajemnie dają sobie siłę w tej dramatycznej sytuacji, a w drugiej części na śledztwie prowadzonym przez policjanta Remigiusza Korejwę i dwóch prokuratorów, Roberta Tomankiewicza i Dariusza Sobieskiego. To dzięki ich wysiłkom, determinacji i odwadze sąd uniewinnił Tomasza Komendę, a potem udało się wskazać sprawców gwałtu. Ponieważ historia nie jest pokazywana chronologicznie, nawet widz, który sprawę zna, ale przecież w większości przypadków bez szczegółów, zostanie niejednokrotnie zaskoczony i początkowo umyślnie wprowadzony w błąd. Dlatego film trzyma w napięciu, ale przede wszystkim przeraża. Co myśleli policjanci, którzy z premedytacją biciem wymusili na Tomaszu Komendzie przyznanie się, że był na miejscu zbrodni, a potem sfabrykowali dowody? Co myślał prokurator, który bez mrugnięcia okiem łyknął to wszystko? Co myśleli sędziowie? Wreszcie, co kierowało Dorotą P., która wskazała policjantom Tomasza Komendę? Nie pierwszy raz kłamała, nie pierwszy raz składała fałszywe zeznania, a wszyscy uwierzyli w jej historyjkę, zupełnie nie sprawdzając, czy jest wiarygodnym świadkiem. W tej sprawie dopuszczono się mnóstwa zaniedbań. Wszystko wskazuje na to, że zrobiono to celowo, byle kogoś skazać. 

 Tomasz Komenda spędził w więzieniu osiemnaście koszmarnych lat. Dręczony przez współwięźniów za cichym przyzwoleniem strażników i wychowawcy (co sobie myśleli?), poniżany kilka razy próbował targnąć się na życie. To wszystko pokazane jest na ekranie. Na niektóre sceny nie byłam w stanie patrzeć, ale rozumiem ich sens. Tylko tak widz może naprawdę zrozumieć ogrom cierpienia i bezmiar niegodziwości. A to tylko film, skondensowane do dwóch godzin osiemnaście lat. Rzeczywistość była przecież jeszcze gorsza. Nie, nie przepłakałam całego filmu, ale kilka razy się wzruszyłam. Przede wszystkim jednak byłam wściekła, zdumiona i przerażona. Że tak można. Po to, żeby rzucić zwierzchnikom, opinii publicznej i mediom jakiegoś sprawcę. Ta historia ma jeszcze drugie dno, klasistowskie. Tomasz Komenda był łatwym celem. Młody, prosty chłopak z niezamożnej, prostej rodziny. Jak ulał pasował na sprawcę. Zagubiony, zastraszony, broniony przez adwokata z urzędu, który nie angażował się w sprawę, bo pogubionej, bezradnej jak on rodziny nie stać było na wynajęcie dobrego obrońcy. Zderzył się z machiną bezdusznego państwa. Iście kafkowska sytuacja. 

Po powrocie do domu rzuciłam się do internetu, aby dokładniej poznać tę tragiczną, dramatyczną historię. Materiałów jest mnóstwo. Nie mogę o tej sprawie zapomnieć. 

Tomasz Łubieński "Wojna według Karskiego"

Nie pamiętam, jak to się stało, że dowiedziałam się o "Wojnie według Karskiego" (Iskry 2019) Tomasza Łubieńskiego, w każdym razie było to niedawno. A ponieważ akurat miałam w planach przeczytanie biografii Poli Nireńskiej, ostatniej żony Karskiego, pióra Weroniki Kostyrko, stwierdziłam, że to świetna okazja, aby sięgnąć także i po tę książkę.


Czym jest "Wojna według Karskiego? Nie może być klasyczną biografią, skoro liczy ledwie ponad sto stron. Zgodnie z informacją wydawcy znajdziemy tu wprawdzie opowieść o życiu Karskiego, ale także wgląd w jego poglądy, sposób myślenia i bardzo dużo dygresji, dlatego znacznie bliżej tej książce do eseju niż do klasycznej biografii. Myśl autora płynie swobodnie. Bardzo często zestawia Karskiego z osobami, które urodziły się mniej więcej w tym samym czasie, a których on nie znał. Wskazuje na pokrewieństwo losów albo na ich rozejście się, bo dokonane wybory sprawiły, że ich droga życiowa przebiegła inaczej. Bywa, że tworzy się z tego cały łańcuch postaci. Autor stawia sporo pytań, snuje refleksje, zastanawia się, jak mogło być, dlaczego bohater jego książki postąpił tak, a nie inaczej. Podążanie za strumieniem myśli Tomasza Łubieńskiego, za jego tokiem rozumowania, za jego erudycją sprawia przyjemność. Zdarzało się jednak, że drażniło. Działo się tak wtedy, kiedy autor odnosił do jakichś książek i polemizował z przedstawionymi w niej poglądami. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby czytelnik był w stanie wyrobić sobie jakieś zdanie, spróbować zdecydować, kto ma rację. Niestety jeżeli nie zna się książki, z którą Łubieński się nie zgadza, nie sposób opowiedzieć się po jednej ze stron, bo szczupłość "Wojny według Karskiego" sprawia, że nie miejsca na szersze przedstawienie poglądów autorów, z którymi polemizuje. Czas jednak przejść do meritum - jak widzi Karskiego Tomasz Łubieński?

Jako realistę, pragmatyka, człowieka skromnego, oddanego sprawie, której służył, człowieka, który niezwykle trzeźwo potrafił ocenić sytuację i dla którego wiara była bardzo silnym fundamentem życiowym i to właśnie wiara broniła go przed skrajnym pesymizmem. Bo Karski miał poczucie, że jego misja, misja, z której jest w Polsce najbardziej znany i z której tak lubimy być dumni, nie zakończyła się sukcesem, okazała się daremna. Wielokrotnie podkreślał, że nie uratował ani jednego Żyda, a miał przecież nadzieję, że przyczyni się do zmiany ich tragicznego losu. Tak się jednak nie stało, jego relacja trafiła w próżnię z wielu powodów. Mówił potem, że odtąd wszyscy zamordowani Żydzi stali się jego rodziną, że Holokaust to drugi grzech pierworodny ludzkości. Być może dlatego tak bardzo chciał chronić swoją żonę, Polę Nireńską, że trzymał ją pod kloszem, a ona nie potrafiła mu się przeciwstawić, mimo że kiedyś potrafiła o siebie walczyć? Dźwigał też brzemię winy za śmierć kilku osób. Najpierw tych, którzy zginęli, bo pomogli w zorganizowaniu jego ucieczki z niemieckiego więzienia, potem obwiniał się za to, że nie udało mu się uratować brata, któremu tyle zawdzięczał u progu swojej kariery, i wreszcie Poli. Oboje skutecznie targnęli się na życie. 

Ale Karski to nie tylko wojna i działalność konspiracyjna - jego czas bohaterski. Łubieński przygląda się temu, co było wcześniej i co zdarzyło się później. Zastanawia się, jak oceniał Polskę przedwojenną - rządy sanacyjne, przewrót majowy, sterowanie ku państwu autorytarnemu, narastający antysemityzm. Niewiele na ten temat wiadomo. Na pewno do końca życia miał wyrzuty sumienia, że nie potrafił czynnie przeciwstawić się ekscesom antysemickim na lwowskim uniwersytecie, gdzie studiował. Mówił otwarcie, przyznawał się do tego, że bał się, bał się pobicia i związanego z tym bólu. Strach przed bólem i jego konsekwencjami skłonił go później do próby samobójczej, kiedy w czasie swojej kurierskiej misji został złapany przez gestapo i trafił do więzienia. No dobrze, a jak w czasach swojej młodości, kiedy był w służbie dyplomatycznej, oceniał sanacyjną Polskę? Nie wiemy, ale Łubieński słusznie zauważa, że był wtedy młody, dużo przebywał za granicą, więc nie odczuwał na własnej skórze atmosfery tamtych ponurych lat, dlatego nie powinno dziwić, gdyby nie był krytyczny wobec tego, co się w kraju działo. Na pewno cezurę stanowiła klęska wrześniowa. Po latach przyznawał, że i on uległ propagandzie, która głosiła: nie oddamy guzika od munduru, jesteśmy silni, zwarci gotowi. Potem, we wrześniu 39 roku, na własne oczy zobaczył, jak to wyglądało. Chaos, wściekłość ludzi, bezsilna, słaba armia i ucieczka rządu.

Wiele miejsca poświęca Łubieński amerykańskiemu okresowi życia Karskiego, kiedy stał się wiernym obywatelem USA i wiernie służył swojej nowej ojczyźnie, nie tylko pracując na katolickim uniwersytecie, ale w rozmaitych dyplomatycznych misjach. Zastanawia się, dlaczego zdecydował się związać swoje losy z Ameryką i dlaczego przyjął amerykańskie obywatelstwo. Tu odpowiedź jest w miarę prosta - na pewno przyczyniło się do tego rozczarowanie Polską. Jego misja dobiegła końca, pewien rozdział życia został zamknięty, zaczął się kolejny. I kolejne pytanie - jak on, polski bohater, katolik, potem amerykański obywatel pracujący dla rządowej administracji, oceniał bardzo często dwuznaczną politykę Stanów Zjednoczonych? Co myślał o wojnie w Korei, wspieraniu krwawych dyktatur południowoamerykańskich w imię walki z komunizmem? Nie wiadomo. Wiemy za to, że popierał wojnę w Wietnamie. Łubieński snuje swoje rozważania dalej. Zadaje kolejne pytania, na które nie znamy odpowiedzi - przygląda się azjatyckiej podróży Karskiego zorganizowanej w 1955 roku przez rządową Agencję Informacyjną i zastanawia się, jak oceniał antykomunistyczne reżimy, czy dostrzegał biedę na ulicach, czy korzystał z uroków życia?

Autor zastanawia się też, jak potoczyłyby się losy Karskiego, gdyby po wojnie wrócił do Polski. Kim byłby w PRL-u? Ten wytworny, lubiący dobre życie mężczyzna? Czy trafiłby do więzienia? A jeśli tak, czy wytrzymałby tortury, on, tak nieodporny na ból? Czy może związałby się z Cyrankiewiczem, którego bardzo cenił w czasie wojny? Wszak znacznie później, już w niekomunistycznej Polsce, dobrze wyrażał się o prezydenturze Kwaśniewskiego, który przecież miał za sobą partyjną (czytaj pezeteerowską) przeszłość? A może współpracowałby ze środowiskiem PAX-u? 

Pisze wreszcie Tomasz Łubieński o spojrzeniu Karskiego na Polskę, dodajmy - bardzo trzeźwym spojrzeniu. Już w czasie okupacji był pesymistą co do powojennych losów Polski. Doskonale zdawał sobie sprawę, i wtedy, i później, że nasz kraj jest tylko pionkiem w grze wielkich mocarstw i wszystko, co możemy, to wykorzystać dobrą dla nas koniunkturę, jeśli taka się zdarza, a poza tym od nas samych nic więcej nie zależy. Po wojnie przegraliśmy, bo musieliśmy przegrać. Rozumiał to, co nie znaczy, że się z tym godził. Niestety wielka polityka nie ma nic wspólnego z moralnością. Był realistą, nie lubił pokrzepiania serc, bo uważał, że pokrzepione i rozgrzeszone serca wracają do przekonania o własnej niewinności, która (...) nie występuje między narodami. Uważał też, że rozpamiętywanie własnych cierpień sprawia, że stajemy się nieczuli na cierpienie innych, na przykład Żydów w czasie wojny, dziś można by dodać, że uchodźców. Jakie było jego przesłanie dla Polski i Polaków, które wygłaszał w wystąpieniach czy w wywiadach w czasie swoich pobytów w kraju po roku 1989? Szansę Polski widział w związaniu jej losów z Unią, rezygnacji z rozpamiętywania krzywd, bo nikogo nie obchodzą, przyznanie się do błędów, zrozumienie, że dla ludzi ważne jest ich indywidualne życie. Cóż, nic dziwnego, że taki Karski nie może stać się bohaterem polskiej polityki historycznej, prawica nie postawi mu pomników i nie umieści w panteonie.

Weronika Kostyrko "Tancerka i Zagłada. Historia Poli Nireńskiej"

O książce Weroniki Kostyrko "Tancerka i Zagłada. Historia Poli Nireńskiej" (Czerwone i Czarne 2019) usłyszałam jakiś czas temu, pewnie w okolicy premiery, dzięki radiowej rozmowie z autorką. Kim była Pola Nireńska, dowiedziałam się właśnie z tego wywiadu. Myślę, że nie ja jedna. Już wtedy zastanawiałam się, czy książki nie kupić, ale ostatecznie zadecydowała magia nominacji do Nike - opowieść o Poli Nireńskiej znalazła się na długiej liście, na krótką, którą ogłoszono niedawno, nie trafiła.

Czas zdradzić, kim jest bohaterka tej biografii. W telegraficznym skrócie - polska Żydówka urodzona w roku 1910 w Warszawie, tancerka uprawiająca tak zwany taniec wyzwolony, druga żona Jana Karskiego. Przyznam, że to ta ostatnia informacja zainteresowała mnie najbardziej. Jeśli chciałabym nieco rozszerzyć te informacje, dodałabym, że była biseksualna, a po wojnie przestała mówić po polsku - z Janem Karskim, za którego wyszła za mąż znacznie później, bo w roku 1965 w Stanach Zjednoczonych, porozumiewała się po angielsku. Co jeszcze? W Zagładzie straciła kilkunastu, ona twierdziła, że kilkudziesięciu, członków rodziny. Ocaleli rodzice i brat, którzy do Palestyny wyjechali jeszcze w latach trzydziestych. Ona czas wojny spędziła w Anglii, Warszawę opuściła znacznie wcześniej - kiedy wyjechała na stypendium do Wiednia. Odtąd do Polski na stałe już nigdy nie wróciła, nie przyjeżdżała w zasadzie nawet w odwiedziny. W Stanach, trapiona przez nawracającą depresję, artretyzm, świadomość starzejącego się ciała, poczucie artystycznego niespełnienia, kilkakrotnie próbowała popełnić samobójstwo. Ostatnia próba okazała się skuteczna.

Książkę Weroniki Kostyrko przeczytałam jednym tchem, jest bardzo ciekawa. Mam z nią jednak jeden problem - Pola Nireńska gdzieś mi się wymyka, mam wrażenie, jakbym patrzyła na nią zza szyby, nie miała dostępu do jej emocji, dlatego nie potrafię podejść do niej tak blisko jak do Marii Jaremianki czy Oty Pavla, których biografie ukazały się jakiś czas temu. Tu dwie dygresje. Pierwsza - biografia Jaremianki autorstwa Agnieszki Daukszy znalazła się na krótkiej liście nominowanych do Nike, jest też nominowana do Górnośląskiej Nagrody Literackiej Juliusz promującej książki biograficzne. Dygresja druga - tę ostatnią nagrodę w zeszłym roku dostał Aleksander Kaczorowski za opowieść o Ocie Pavlu. Obie książki świetne, obie polecam! Wróćmy jednak do "Tancerki i Zagłady". O to, że Pola Nireńska gdzieś mi ucieka, nie daje się przyszpilić, nie mam jednak pretensji do autorki. Przyczyna takiego stanu rzeczy jest prozaiczna - ona nie wymyka się tylko czytelnikowi, ona wymyka się wszystkim. Zachowało się niewiele świadectw pisanych (listów, wywiadów, artykułów), ci, którzy ją znali, najczęściej już nie żyją. Szczególnie mało jest informacji  o przedwojennym okresie jej życia, ale i potem nie wszystko jednoznacznie da się ustalić. Autorka musiała zadać sobie wiele trudu, aby dowiedzieć się jak najwięcej o swojej bohaterce, z czego w swojej książce zdaje skrupulatnie relację. Dlatego nie wszystko jest pewne, dlatego Weronika Kostyrko często pisze myślę, wydaje mi się, sądzę. Są poszlaki, nie ma dowodów. Na przykład sprawa jej orientacji seksualnej. Czy była biseksualna czy jednoznacznie homoseksualna? Nawet jej trzy małżeństwa nie są dowodem w sprawie, bo przynajmniej pierwsze, o którym niewiele wiadomo, zawarła tylko po to, aby zdobyć angielskie obywatelstwo. Nawet jej związków z kobietami można dowieść tylko na podstawie poszlak, mocnych i wielu, ale jednak poszlak, brak jednoznacznego dowodu. Autorka opowiada, jak, zupełnie przypadkowo, wpadła na ten trop. I podobnie rzecz się ma w wielu sprawach.

Mimo tego warto sięgnąć po biografię Poli Nireńskiej przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze Weronika Kostyrko przywraca pamięć o osobie nietuzinkowej, kiedyś znanej, potem zapomnianej. Jaka była, jakie miała życie? W młodości uparta i stanowcza, od wczesnego dzieciństwa zafascynowana tańcem - żeby dopiąć swego i rozpocząć naukę, musiała sprawę postawić na ostrzu noża, bo rodzice nie chcieli o tym słyszeć. Być może nie wykorzystała w pełni swoich możliwości i talentu, bo kłody pod nogi kładła jej Historia - przed wojną, albo wyjeżdżała skądś w obawie przed antysemityzmem (Polska, Austria, Niemcy), albo musiała wyjechać, bo była Polką (Włochy). Dlatego tak często zaczynała od nowa. Najdramatyczniejszą decyzję podjęła chyba, kiedy po wojnie zdecydowała się wyjechać z Anglii do Stanów. Dlaczego? Bo żyła już w miarę wygodnie, miała przyjaciół i najprawdopodobniej pozostawała w silnym związku z kobietą, angielską kompozytorką, a w Stanach nie była specjalnie znana, nie miała punktu zaczepienia, a poza tym wszystkiego musiała uczyć się od nowa, bo tańczono tam inaczej. A z Londynu wyjechała, bo Anglia nie była dobrym krajem dla tańca, jaki uprawiała. Jej małżeństwo z Janem Karskim też nie okazało się najszczęśliwsze. Chociaż najprawdopodobniej bardzo ją kochał i chciał dla niej jak najlepiej, to zdominował ją, a ona kilkakrotnie, wbrew sobie, uległa mu. Najdramatyczniejszą decyzją było zamknięcie szkoły tańca, którą prowadziła, a potem zakończenie kariery tanecznej i choreograficznej.

Ale jest jeszcze drugi powód, dla którego polecam książkę Weroniki Kostyrko - bardzo ciekawe tło historyczne. Autorka stara się odtworzyć klimat epoki, sposób życia, obyczajowość. Z biografii Poli Nireńskiej można się mnóstwo dowiedzieć i często są to fakty mało znane. Tak jest z pogromem Żydów w Warszawie w roku 1923, kiedy Pola miała trzynaście lat. Po zamieszkach, do jakich doszło po wiecu narodowców, do szpitali i po pomoc medyczną zgłosiło się ponad stu Żydów. Ilu jeszcze zostało pobitych? Wywlekano ich z tramwajów i sklepów, atakowano na ulicach, bito, lżono. Ofiar byłoby jeszcze więcej, na szczęście wielu Żydów spodziewając się zamieszek, zamknęło się w domach. Bardzo ciekawa i dla mnie nowa jest opowieść o czerwonym Wiedniu, czyli wielkim eksperymencie socjaldemokratycznym w stolicy Austrii, który przyniósł wspaniałe efekty, ale potem niestety zawalił się pod własnym ciężarem (pieniądze, pieniądze, pieniądze). Mogłabym tak wymieniać jeszcze długo. Na kartach książki przewija się też mnóstwo fascynujących postaci, o których wiedziałam niewiele albo właściwie nic. Autorka obszernie o nich opowiada. Mnóstwo jest też informacji o tańcu i środowisku tancerzy. To wszystko sprawia, że biografia Poli Niereńskiej jest niezwykle ciekawa.

Katarzyna Bielas "Tropiciel złych historii. Rozmowa z Martinem Pollackiem"

Każda książka ma swój czas, tak było i tym razem. Po przeczytaniu "Kobiety bez grobu. Historii mojej ciotki" Martina Pollacka, przypomniałam sobie, że w głębinach mojego czytnika leży wywiad Katarzyny Bielas z jej autorem - "Tropiciel złych historii. Rozmowa z Martinem Pollackiem" (Czarne 2018). Pomyślałam, że to najlepszy moment, aby po niego sięgnąć. I rzeczywiście nie pomyliłam się. To pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy z uwagą śledzą dorobek Martina Pollacka, ale też znakomity punkt wyjścia, aby rozpocząć przygodę z twórczością tego arcyciekawego austriackiego publicysty, eseisty, pisarza. Ktoś, kto zna jego książki, znajdzie tu oczywiście nawiązanie do nich, ale dowie się bardzo dużo o życiu ich autora, o jego warsztacie pracy, o związkach z Polską, o poglądach, a wreszcie o nim samym - jakim jest człowiekiem. Co ważne i Katarzyna Bielas, i jej rozmówca nie unikają tematów trudnych, niewygodnych i na pewno nie wszystkie strony osobowości pisarza, nie wszystkie jego życiowe wybory i decyzje muszą spodobać się czytelnikom. Taki jestem, tak postąpiłem i nie będę udawał, że jest inaczej - zdaje się mówić. Te słowa nie padają oczywiście w wywiadzie, ale taki wniosek wyciągam po lekturze. Dodam jeszcze, że czyta się ją znakomicie.

Zacząć muszę od tego, kim jest Martin Pollack. To wyjaśnienie dla tych, którzy nigdy nie zetknęli się z jego nazwiskiem, z jego twórczością i z jego arcyciekawą, ale arcytrudną historią rodzinną. Otóż ten austriacki pisarz jest synem nazisty, zbrodniarza wojennego, który zginął kilka lat po wojnie zastrzelony przez człowieka nielegalnie przeprowadzającego go przez granicę. To niejedyna czarna owca w rodzinie pisarza. Jego ojciec nie wziął się znikąd. Zdeklarowanymi nazistami byli dziadkowie Martina Pollacka i inni krewni. Do końca życia nie wyparli się swoich poglądów, mało tego, uważali się za ofiary wojny, bo przez kilka powojennych lat ponosili konsekwencje swojej postawy. Potem jednak z czyśćca wyszli i do końca życia byli szanowanymi obywatelami, jakby nic się nie stało. To zresztą część większego procesu, jaki toczył się w Austrii. Austriakom szybko udało się przekonać siebie i Europę, że są ofiarami wojny, a nie współwinnymi. W takiej atmosferze wychowywał się Martin Pollack. O tym między innymi pisał w swoich książkach "Śmierć w bunkrze", w której po raz pierwszy tak szeroko opowiedział historię ojca oraz rodziny, i w ostatniej - "Kobieta bez grobu. Historia mojej ciotki", która też jest opowieścią o rodzinie i o historii Dolnej Styrii, krainy przechodzącej z rąk do rąk, gdzie mieszał się i rywalizował ze sobą żywioł słoweński i niemiecki.

Te sprawy w oczywisty sposób zajmują sporo miejsca w rozmowie Katarzyny Bielas z Martinem Pollackiem, który opowiada nie tylko o powstawaniu książki o ojcu, o tym, czego dowiedział już po jej opublikowaniu, o planach napisania o ciotce Pauline (to tytułowa kobieta bez grobu; rozmowa zamieszczona w "Tropicielu złych historii" jest wcześniejsza, książka, jak wiadomo, już powstała), ale przede wszystkim o sprawach trudnych. Jedną z nich jest swoista dwoistość, jakiej niemal przez całe swoje życie doświadcza - bo z jednej strony bardzo kochał dziadka, mile wspomina chwile, jakie spędzał z nim w dzieciństwie, z drugiej kiedy poznał jego historię i poglądy, wiedział, jak podle potrafił się zachować. Jak oddzielić jedno od drugiego? Miłość do dziadka, sielskie dziecięce wspomnienia od świadomości, jakim był człowiekiem? Czy to możliwe? Dziś inaczej patrzy na swoją decyzję zerwania kontaktów z babcią, żałuje, że nie zdążył się z nią pożegnać przed śmiercią. Uważa, że powinien oczywiście wyraźnie zaakcentować swoje poglądy, wyrazić niezgodę z poglądami jej i innych członków rodziny, a potem nie poruszać tych trudnych tematów. Po prostu rozmawiać o tysiącu innych spraw, o których rozmawia się w rodzinie. Która postawa lepsza? Nie mnie oceniać, bo nigdy na szczęście nie byłam w podobnej sytuacji, a przecież podziały wśród bliskich na tle różnicy poglądów i polaryzacji postaw to w dzisiejszej Polsce codzienność wielu ludzi. Oczywiście pamiętajmy o zachowaniu proporcji. 

Najtrudniejszy temat, jaki wypłynął w trakcie rozmowy, to, moim zdaniem, postawa Martina Pollacka wobec pewnego przyjaciela rodziny, który miał za sobą podobną przeszłość jak jego ojciec i żył ze zmienioną tożsamością. Katarzyna Bielas stawia pytanie, dlaczego go nie wydał. Pisarz, wyjaśniając swoją postawę, ma świadomość, że być może postąpił źle i zdaje sobie sprawę, że wielu ludzi jego zachowanie może ocenić krytycznie. Tym bardziej, że wielokrotnie piętnuje taką postawę Austriaków, czemu daje wyraz w rozmowie, ale również w swojej twórczości. Bo jego twórczość to często odkrywanie trudnych, zapomnianych, przemilczanych historii. Przywracanie pamięci o ludziach, o których zapomniano, którzy leżą w anonimowych grobach, którzy grobów nie mają. Ale Martin Pollack nie kreuje się na kogoś, kto wie lepiej, dlatego nie ma też jednej odpowiedzi na pytanie, co zrobić z taką niewygodną, trudną wiedzą o swoich przodkach. On o ich przeszłości głośno opowiada, ale nie uważa, że każdy musi.

Kto poznał historię pisarza, pewnie zastanawia się, jak to się stało, że człowiek wychowany w takiej rodzinie, w Austrii, gdzie podobnych historii wiele, stał się odszczepieńcem, kimś zupełnie innym. Czy jego losy mogły potoczyć się zupełnie inaczej? To pytanie oczywiście musi paść i pada. Martin Pollack dopuszcza możliwość, że mógłby wyznawać podobne wartości jak jego krewni. Co go zmieniło? Eksperymentalna szkoła z internatem w górach, do której razem z bratem zostali wysłani. To tam, w tym dziwnym miejscu, poznał cudzoziemców, to tam zainteresował się literaturą, tam zobaczył, że można inaczej myśleć, tam jest też źródło jego bardzo lewicowych poglądów, jakie wyznawał w młodości. Ciekawe, że także szkole przypisuje równie wielką rolę w kształtowaniu poglądów dziadka i jego braci, o czym pisze w swojej najnowszej książce.

Martin Pollack opowiada Katarzynie Bielas o bardzo wielu ciekawych sprawach, część z nich sygnalizowałam już we wstępie. Dużo miejsca zajmuje oczywiście Polska, gdzie studiował polonistykę i pracował jako korespondent prasowy, sporo mówi o swoim zainteresowaniu literaturą oraz kulturą Ukrainy i Białorusi, o zainteresowaniu Galicją, która stała się tematem jego dwóch znakomitych książek - debiutanckiej "Po Galicji" i późniejszej -  "Cesarza Ameryki"  oraz wielu innych tekstów, o pasji zbierania starych zdjęć i widokówek, które stają się często inspiracją dla tematów, jakie porusza, o życiu na wsi w bliskości z naturą, o swoich zainteresowaniach przyrodniczych i wielu innych sprawach. Ale ja na koniec chciałabym zasygnalizować to, co jest i mnie bliskie, bo odnajduję w tym siebie. Otóż Martin Pollack jest samotnikiem, nie zawsze potrzebuje kontaktu z ludźmi, nawet najbliższymi. Niektórym taka postawa może wydać się niesympatyczna, niezrozumiała, cóż, taki jest i ja to doskonale rozumiem.

Warto przeczytać rozmowę z Martinem Pollackiem, warto czytać jego książki. To postać nietuzinkowa.

Popularne posty