
Kto powinien sięgnąć po tę książkę? Każdy oczywiście. No nie, taka naiwna nie jestem. Przecież to ani powieść, ani klasyczna autobiografia czy wspomnienia, ale połączenie tych dwóch ostatnich gatunków z esejem. I właśnie te fragmenty mogą stanowić barierę dla przeciętnego czytelnika, nawet jeśli jest zainteresowany kwestiami społecznymi i światopoglądowymi, które są zasadniczym tematem tej książki, o czym za chwilę. Didier odwołuje się w nich do prac i dorobku naukowego francuskich filozofów i socjologów, między innymi do Rolanda Barthesa, Pierre'a Bourdieu, Jeana Paula Sartre'a, Jacquesa Lacana czy Michela Foucaulta. Z Pierrem Bourdieu prowadzi nawet ostrą polemikę. Nie będę udawać, że znam ich myśl czy książki. Nie, znam tylko ich nazwiska. Jeszcze słabiej wygląda to w przypadku myślicieli czy pisarzy amerykańskich, do których dorobku autor też się odnosi. Jedynie James Baldwin, o którego powieści "Gdyby ulica Beale umiała mówić" jakiś czas temu pisałam, nie jest dla mnie białą plamą.
Dlaczego o tym piszę? Po pierwsze dlatego, aby potencjalny czytelnik wiedział, na jakie rafy napotka. Po drugie, żeby się tym w żadnym wypadku nie przejmował. Fragmentów, które ze względu na język, na odwoływanie się do dorobku nieznanych nam autorów, na dyskurs socjologiczny czy filozoficzny, mogą być barierą w trakcie lektury, nie ma wiele. A cała reszta jest bardzo interesująca i, co najważniejsze, skłania do refleksji. Jednym słowem "Powrót do Reims" to nie tylko rzecz dla ludzi obytych z literaturą, na którą Didier się powołuje. To lektura dla każdego zainteresowanego przede wszystkim tematyką społeczną i polityczną - nierównościami, wykluczeniem, brakiem możliwości zdobycia rzetelnego wykształcenia, a co za tym idzie niemożliwością społecznego awansu, wyrwania się ze środowiska, w którym się urodziło. Dlatego ta książka jest obowiązkowa nie tylko dla ludzi o lewicowych poglądach, to przekonywanie przekonanych, ale przede wszystkim dla ekonomicznych liberałów. W dyskusji o modelu państwa, o błędach popełnionych w trakcie transformacji po roku 1989, jaka się w tej chwili w Polsce toczy, przynajmniej w mojej bańce informacyjnej, to głos bardzo ważny, mimo że dotyczy Francji i historii człowieka urodzonego w roku 1953. Jego myśl jest świeża i ważna także u nas.
No a teraz do rzeczy. Didier Eribon urodził się we francuskiej rodzinie robotniczej na francuskiej prowincji. Takie urodzenie było wyrokiem - skazaniem na powielenie losu rodziców, dziadków i pradziadków. To jedna z ważnych, chociaż przecież oczywistych, refleksji jego książki - jak przypadek (miejsce i środowisko urodzenia) determinuje nasze losy. Ktoś powie, przecież jemu się udało, w końcu osiągnął to, o czym od wczesnej młodości marzył. Tak, ale po pierwsze jego droga trwała znacznie dłużej niż droga jego rówieśnika urodzonego w środowisku burżuazyjnym, mieszczańskim czy inteligenckim, wymagała wielkiej determinacji, a po drugie, i ważniejsze, swój sukces osiągnął nie dzięki zdobyciu formalnego wykształcenia, ale dzięki szczęśliwemu splotowi okoliczności. Bo wykształcenie zdobyte na prowincjonalnej uczelni, kiedy się na nią dostał, był z tego niezwykle dumny, we Francji nie otwiera żadnej drogi. Jest nic niewarte, daje tylko chwilową satysfakcją temu, kto je zdobywa. Różnice zaczynają się jeszcze wcześniej - już w liceum wydawałoby się całkiem niewinny wybór drugiego języka obcego, hiszpańskiego albo niemieckiego, determinuje twoją ścieżkę. Autor wybrał hiszpański, naiwnie myślał, że należy kierować się swoimi upodobaniami. Nic bardziej błędnego - w burżuazyjnej Francji to znajomość niemieckiego dodaje prestiżu, jest warunkiem dostania się na dobrą uczelnię. Tych wszystkich kodów Didier nie znał, bo i skąd. Te wszystkie kody były oczywiste dla kogoś dobrze urodzonego. Dlatego nieświadomy niczego cieszył się, że zaraz po maturze dostał się na studia i nie rozumiał tych kolegów, którzy w liceum zostali dłużej, aby jeszcze przez dwa lata (chyba) przygotowywać się do zdawania na prestiżowe uczelnie. Z tego samego powodu potem nie miał szans na zdanie egzaminów uprawniających do nauczania w szkole czy na uczelni. Mimo wykształcenia bił głową w mur.
To dlatego dziś żółte kamizelki swój gniew kierują także przeciwko tym najważniejszym francuskim uczelniom. Problem nie w tym, aby ich nie było, ale w tym, aby dostęp do nich był równy. Tymczasem to, w jakim środowisku się wychowałeś, decyduje o tym, gdzie skończysz. W Polsce te różnice nie są aż tak wielkie, a środowiskowe bańki aż tak szczelne, ale po pierwsze też są, a po drugie przepaść, rozwarstwienie stale rosną. Nie mają takich samych szans dziecko urodzone na wsi, gdzie żaden transport publiczny nie dociera, skazane na wybór szkoły, do której da się jakoś dojechać, i dziecko urodzone w dobrze sytuowanej rodzinie w dużym mieście, które trafi do prywatnego przedszkola, prywatnej szkoły, najlepszego liceum, a potem na dobrą uczelnię.
Kolejnym ważnym zagadnieniem, na którym skupia się Didier, jest pytanie, jak to się stało, że jego rodzice i bracia dziś głosują na Front Narodowy. Jak to możliwe, że ludzie wywodzący się ze środowisk robotniczych, które kiedyś bardzo mocno identyfikowały się z lewicą, dziś identyfikują się z prawicą? Autor zarzuca lewicy, pokoleniu 68 roku, ale nie tylko, zdradę klas ludowych. Jak pisze, dziś lewica przemawia językiem rządzących, a nie rządzonych. Twierdzi, że błędem było odejście od takich pojęć jak klasy, ucisk, walka klas. W konsekwencji tych zmian i zaniechań zniknęła dawna opozycja burżuazja - robotnicy, a pojawiła się nowa - narodowa i rasowa. Dla środowiska, z którego Didier się wywodzi, dziś ważniejsze jest bycie Francuzem niż robotnikiem i człowiekiem lewicy. Kiedyś było inaczej. Zostawieni sobie, zdradzeni, oszukani, kiedy pojawiają się problemy, głosują na Front Narodowy.
Mnie fascynuje jeszcze jedno - pytanie, które zadaje sobie Didier. Gdyby dzięki determinacji nie wyrwał się ze swojego środowiska, gdyby powielił los swoich braci, czy dziś i on byłby wyborcą Marine Le Pen? To refleksja o tym, jak determinują nas życiowe wybory, świadome albo przypadkowe. Mam kilka takich zwrotnych punktów w moim życiu, które doprowadziły mnie w miejsce, w którym jestem. Często stawiam sobie podobne pytania. Także dotyczące spraw światopoglądowych. Czy gdybym kiedyś u początku mojej drogi związała się z innym człowiekiem, przejęłabym jego poglądy? Dziś jesteśmy po dwóch stronach barykady, zupełnie nie rozumiemy swojego sposobu myślenia. Kim byłabym dziś?
Kończąc, nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednym wątku w biografii Didiera, wątku homoseksualizmu. Bo autor wykluczony był podwójnie - jako chłopak pochodzący ze środowiska robotniczego i jako gej. Jak pisze, paradoksalnie to drugie wykluczenie pomogło mu stać się tym, kim jest dzisiaj. Homoseksualność sprawiła, że tym bardziej chciał wyrwać się ze swojego rodzinnego i społecznego środowiska, jedyną drogą była ucieczka w naukę, w zdobycie wykształcenia. Dzięki temu mógł stać się tym, kim był (gejem), i uciec od tego, co z racji urodzenia było mu przeznaczone. W wymiarze czysto praktycznym znajomości w świecie gejowskim pomogły mu potem w jego drodze zawodowej.
Na koniec jeszcze raz powtórzę - naprawdę nie należy bać się trudności związanych z lekturą. Nie są wielkie, a poza fragmentami eseistycznymi jest tu bardzo dużo rozmaitych, interesujących rodzinnych historii i arcyciekawych opowieści o życiu klasy robotniczej w czasach młodości autora i jeszcze wcześniejszych.