O książce francuskiego filozofa i socjologa Didiera Eribona "Powrót do Reims" (Karakter 2019; przełożyła Martyna Ochab) dowiedziałam się oczywiście z radia, którego namiętnie słucham, i z Tygodnika Kulturalnego, który namiętnie oglądam. Od razu stało się dla mnie jasne, że muszę ją przeczytać, bo leży w sferze moich zainteresowań. Szybko kupiłam, trafiła się promocja (na ebook oczywiście), i równie szybko połknęłam. Właśnie minęło kilka dni od skończenia lektury.
Kto powinien sięgnąć po tę książkę? Każdy oczywiście. No nie, taka naiwna nie jestem. Przecież to ani powieść, ani klasyczna autobiografia czy wspomnienia, ale połączenie tych dwóch ostatnich gatunków z esejem. I właśnie te fragmenty mogą stanowić barierę dla przeciętnego czytelnika, nawet jeśli jest zainteresowany kwestiami społecznymi i światopoglądowymi, które są zasadniczym tematem tej książki, o czym za chwilę. Didier odwołuje się w nich do prac i dorobku naukowego francuskich filozofów i socjologów, między innymi do Rolanda Barthesa, Pierre'a Bourdieu, Jeana Paula Sartre'a, Jacquesa Lacana czy Michela Foucaulta. Z Pierrem Bourdieu prowadzi nawet ostrą polemikę. Nie będę udawać, że znam ich myśl czy książki. Nie, znam tylko ich nazwiska. Jeszcze słabiej wygląda to w przypadku myślicieli czy pisarzy amerykańskich, do których dorobku autor też się odnosi. Jedynie James Baldwin, o którego powieści "Gdyby ulica Beale umiała mówić" jakiś czas temu pisałam, nie jest dla mnie białą plamą.
Dlaczego o tym piszę? Po pierwsze dlatego, aby potencjalny czytelnik wiedział, na jakie rafy napotka. Po drugie, żeby się tym w żadnym wypadku nie przejmował. Fragmentów, które ze względu na język, na odwoływanie się do dorobku nieznanych nam autorów, na dyskurs socjologiczny czy filozoficzny, mogą być barierą w trakcie lektury, nie ma wiele. A cała reszta jest bardzo interesująca i, co najważniejsze, skłania do refleksji. Jednym słowem "Powrót do Reims" to nie tylko rzecz dla ludzi obytych z literaturą, na którą Didier się powołuje. To lektura dla każdego zainteresowanego przede wszystkim tematyką społeczną i polityczną - nierównościami, wykluczeniem, brakiem możliwości zdobycia rzetelnego wykształcenia, a co za tym idzie niemożliwością społecznego awansu, wyrwania się ze środowiska, w którym się urodziło. Dlatego ta książka jest obowiązkowa nie tylko dla ludzi o lewicowych poglądach, to przekonywanie przekonanych, ale przede wszystkim dla ekonomicznych liberałów. W dyskusji o modelu państwa, o błędach popełnionych w trakcie transformacji po roku 1989, jaka się w tej chwili w Polsce toczy, przynajmniej w mojej bańce informacyjnej, to głos bardzo ważny, mimo że dotyczy Francji i historii człowieka urodzonego w roku 1953. Jego myśl jest świeża i ważna także u nas.
No a teraz do rzeczy. Didier Eribon urodził się we francuskiej rodzinie robotniczej na francuskiej prowincji. Takie urodzenie było wyrokiem - skazaniem na powielenie losu rodziców, dziadków i pradziadków. To jedna z ważnych, chociaż przecież oczywistych, refleksji jego książki - jak przypadek (miejsce i środowisko urodzenia) determinuje nasze losy. Ktoś powie, przecież jemu się udało, w końcu osiągnął to, o czym od wczesnej młodości marzył. Tak, ale po pierwsze jego droga trwała znacznie dłużej niż droga jego rówieśnika urodzonego w środowisku burżuazyjnym, mieszczańskim czy inteligenckim, wymagała wielkiej determinacji, a po drugie, i ważniejsze, swój sukces osiągnął nie dzięki zdobyciu formalnego wykształcenia, ale dzięki szczęśliwemu splotowi okoliczności. Bo wykształcenie zdobyte na prowincjonalnej uczelni, kiedy się na nią dostał, był z tego niezwykle dumny, we Francji nie otwiera żadnej drogi. Jest nic niewarte, daje tylko chwilową satysfakcją temu, kto je zdobywa. Różnice zaczynają się jeszcze wcześniej - już w liceum wydawałoby się całkiem niewinny wybór drugiego języka obcego, hiszpańskiego albo niemieckiego, determinuje twoją ścieżkę. Autor wybrał hiszpański, naiwnie myślał, że należy kierować się swoimi upodobaniami. Nic bardziej błędnego - w burżuazyjnej Francji to znajomość niemieckiego dodaje prestiżu, jest warunkiem dostania się na dobrą uczelnię. Tych wszystkich kodów Didier nie znał, bo i skąd. Te wszystkie kody były oczywiste dla kogoś dobrze urodzonego. Dlatego nieświadomy niczego cieszył się, że zaraz po maturze dostał się na studia i nie rozumiał tych kolegów, którzy w liceum zostali dłużej, aby jeszcze przez dwa lata (chyba) przygotowywać się do zdawania na prestiżowe uczelnie. Z tego samego powodu potem nie miał szans na zdanie egzaminów uprawniających do nauczania w szkole czy na uczelni. Mimo wykształcenia bił głową w mur.
To dlatego dziś żółte kamizelki swój gniew kierują także przeciwko tym najważniejszym francuskim uczelniom. Problem nie w tym, aby ich nie było, ale w tym, aby dostęp do nich był równy. Tymczasem to, w jakim środowisku się wychowałeś, decyduje o tym, gdzie skończysz. W Polsce te różnice nie są aż tak wielkie, a środowiskowe bańki aż tak szczelne, ale po pierwsze też są, a po drugie przepaść, rozwarstwienie stale rosną. Nie mają takich samych szans dziecko urodzone na wsi, gdzie żaden transport publiczny nie dociera, skazane na wybór szkoły, do której da się jakoś dojechać, i dziecko urodzone w dobrze sytuowanej rodzinie w dużym mieście, które trafi do prywatnego przedszkola, prywatnej szkoły, najlepszego liceum, a potem na dobrą uczelnię.
Kolejnym ważnym zagadnieniem, na którym skupia się Didier, jest pytanie, jak to się stało, że jego rodzice i bracia dziś głosują na Front Narodowy. Jak to możliwe, że ludzie wywodzący się ze środowisk robotniczych, które kiedyś bardzo mocno identyfikowały się z lewicą, dziś identyfikują się z prawicą? Autor zarzuca lewicy, pokoleniu 68 roku, ale nie tylko, zdradę klas ludowych. Jak pisze, dziś lewica przemawia językiem rządzących, a nie rządzonych. Twierdzi, że błędem było odejście od takich pojęć jak klasy, ucisk, walka klas. W konsekwencji tych zmian i zaniechań zniknęła dawna opozycja burżuazja - robotnicy, a pojawiła się nowa - narodowa i rasowa. Dla środowiska, z którego Didier się wywodzi, dziś ważniejsze jest bycie Francuzem niż robotnikiem i człowiekiem lewicy. Kiedyś było inaczej. Zostawieni sobie, zdradzeni, oszukani, kiedy pojawiają się problemy, głosują na Front Narodowy.
Mnie fascynuje jeszcze jedno - pytanie, które zadaje sobie Didier. Gdyby dzięki determinacji nie wyrwał się ze swojego środowiska, gdyby powielił los swoich braci, czy dziś i on byłby wyborcą Marine Le Pen? To refleksja o tym, jak determinują nas życiowe wybory, świadome albo przypadkowe. Mam kilka takich zwrotnych punktów w moim życiu, które doprowadziły mnie w miejsce, w którym jestem. Często stawiam sobie podobne pytania. Także dotyczące spraw światopoglądowych. Czy gdybym kiedyś u początku mojej drogi związała się z innym człowiekiem, przejęłabym jego poglądy? Dziś jesteśmy po dwóch stronach barykady, zupełnie nie rozumiemy swojego sposobu myślenia. Kim byłabym dziś?
Kończąc, nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednym wątku w biografii Didiera, wątku homoseksualizmu. Bo autor wykluczony był podwójnie - jako chłopak pochodzący ze środowiska robotniczego i jako gej. Jak pisze, paradoksalnie to drugie wykluczenie pomogło mu stać się tym, kim jest dzisiaj. Homoseksualność sprawiła, że tym bardziej chciał wyrwać się ze swojego rodzinnego i społecznego środowiska, jedyną drogą była ucieczka w naukę, w zdobycie wykształcenia. Dzięki temu mógł stać się tym, kim był (gejem), i uciec od tego, co z racji urodzenia było mu przeznaczone. W wymiarze czysto praktycznym znajomości w świecie gejowskim pomogły mu potem w jego drodze zawodowej.
Na koniec jeszcze raz powtórzę - naprawdę nie należy bać się trudności związanych z lekturą. Nie są wielkie, a poza fragmentami eseistycznymi jest tu bardzo dużo rozmaitych, interesujących rodzinnych historii i arcyciekawych opowieści o życiu klasy robotniczej w czasach młodości autora i jeszcze wcześniejszych.