Didier Eribon "Powrót do Reims"

O książce francuskiego filozofa i socjologa Didiera Eribona "Powrót do Reims" (Karakter 2019; przełożyła Martyna Ochab) dowiedziałam się oczywiście z radia, którego namiętnie słucham, i z Tygodnika Kulturalnego, który namiętnie oglądam. Od razu stało się dla mnie jasne, że muszę ją przeczytać, bo leży w sferze moich zainteresowań. Szybko kupiłam, trafiła się promocja (na ebook oczywiście), i równie szybko połknęłam. Właśnie minęło kilka dni od skończenia lektury. 

Kto powinien sięgnąć po tę książkę? Każdy oczywiście. No nie, taka naiwna nie jestem. Przecież to ani powieść, ani klasyczna autobiografia czy wspomnienia, ale połączenie tych dwóch ostatnich gatunków z esejem. I właśnie te fragmenty mogą stanowić barierę dla przeciętnego czytelnika, nawet jeśli jest zainteresowany kwestiami społecznymi i światopoglądowymi, które są zasadniczym tematem tej książki, o czym za chwilę. Didier odwołuje się w nich do prac i dorobku naukowego francuskich filozofów i socjologów, między innymi do Rolanda Barthesa, Pierre'a Bourdieu, Jeana Paula Sartre'a, Jacquesa Lacana czy Michela Foucaulta. Z Pierrem Bourdieu prowadzi nawet ostrą polemikę. Nie będę udawać, że znam ich myśl czy książki. Nie, znam tylko ich nazwiska. Jeszcze słabiej wygląda to w przypadku myślicieli czy pisarzy amerykańskich, do których dorobku autor też  się odnosi. Jedynie James Baldwin, o którego powieści "Gdyby ulica Beale umiała mówić" jakiś czas temu pisałam, nie jest dla mnie białą plamą. 

Dlaczego o tym piszę? Po pierwsze dlatego, aby potencjalny czytelnik wiedział, na jakie rafy napotka. Po drugie, żeby się tym w żadnym wypadku nie przejmował. Fragmentów, które ze względu na język, na odwoływanie się do dorobku nieznanych nam autorów, na dyskurs socjologiczny czy filozoficzny, mogą być barierą w trakcie lektury, nie ma wiele. A cała reszta jest bardzo interesująca i, co najważniejsze, skłania do refleksji. Jednym słowem "Powrót do Reims" to nie tylko rzecz dla ludzi obytych z literaturą, na którą Didier się powołuje. To lektura dla każdego zainteresowanego przede wszystkim tematyką społeczną i polityczną - nierównościami, wykluczeniem, brakiem możliwości zdobycia rzetelnego wykształcenia, a co za tym idzie niemożliwością społecznego awansu, wyrwania się ze  środowiska, w którym się urodziło. Dlatego ta książka jest obowiązkowa nie tylko dla ludzi o lewicowych poglądach, to przekonywanie przekonanych, ale przede wszystkim dla ekonomicznych liberałów. W dyskusji o modelu państwa, o błędach popełnionych w trakcie transformacji po roku 1989, jaka się w tej chwili w Polsce toczy, przynajmniej w mojej bańce informacyjnej,  to głos bardzo ważny, mimo że dotyczy Francji i historii człowieka urodzonego w roku 1953. Jego myśl jest świeża i ważna także u nas.

No a teraz do rzeczy. Didier Eribon urodził się we francuskiej rodzinie robotniczej na francuskiej prowincji. Takie urodzenie było wyrokiem - skazaniem na powielenie losu rodziców, dziadków i pradziadków. To jedna z ważnych, chociaż przecież oczywistych, refleksji jego książki - jak przypadek (miejsce i środowisko urodzenia) determinuje nasze losy. Ktoś powie, przecież jemu się udało, w końcu osiągnął to, o czym od wczesnej młodości marzył. Tak, ale po pierwsze jego droga trwała znacznie dłużej niż droga jego rówieśnika urodzonego w środowisku burżuazyjnym, mieszczańskim czy inteligenckim, wymagała wielkiej determinacji, a po drugie, i ważniejsze, swój sukces osiągnął nie dzięki zdobyciu formalnego wykształcenia, ale  dzięki szczęśliwemu splotowi okoliczności. Bo wykształcenie zdobyte na prowincjonalnej uczelni, kiedy się na nią dostał, był z tego niezwykle dumny, we Francji nie otwiera żadnej drogi. Jest nic niewarte, daje tylko chwilową satysfakcją temu, kto je zdobywa. Różnice zaczynają się jeszcze wcześniej - już w liceum wydawałoby się całkiem niewinny wybór drugiego języka obcego, hiszpańskiego albo niemieckiego, determinuje twoją ścieżkę. Autor wybrał hiszpański, naiwnie myślał, że należy kierować się swoimi upodobaniami. Nic bardziej błędnego - w burżuazyjnej Francji to znajomość niemieckiego dodaje prestiżu, jest warunkiem dostania się na dobrą uczelnię. Tych wszystkich kodów Didier nie znał, bo i skąd. Te wszystkie kody były oczywiste dla kogoś dobrze urodzonego. Dlatego nieświadomy niczego cieszył się, że zaraz po maturze dostał się na studia i nie rozumiał tych kolegów, którzy w liceum zostali dłużej, aby jeszcze przez dwa lata (chyba) przygotowywać się do zdawania na prestiżowe uczelnie. Z tego samego powodu potem nie miał szans na zdanie egzaminów uprawniających do nauczania w szkole czy na uczelni. Mimo wykształcenia bił głową w mur.

To dlatego dziś żółte kamizelki swój gniew kierują także przeciwko tym najważniejszym francuskim uczelniom. Problem nie w tym, aby ich nie było, ale w tym, aby dostęp do nich był równy. Tymczasem to, w jakim środowisku się wychowałeś, decyduje o tym, gdzie skończysz. W Polsce te różnice nie są aż tak wielkie, a  środowiskowe bańki aż tak szczelne, ale po pierwsze też są, a po drugie przepaść, rozwarstwienie stale rosną. Nie mają takich samych szans dziecko urodzone na wsi, gdzie żaden transport publiczny nie dociera, skazane na wybór szkoły, do której da się jakoś dojechać, i dziecko urodzone w dobrze sytuowanej rodzinie w dużym mieście, które trafi do prywatnego przedszkola, prywatnej szkoły, najlepszego liceum, a potem na dobrą uczelnię. 

Kolejnym ważnym zagadnieniem, na którym skupia się Didier, jest pytanie, jak to się stało, że jego rodzice i bracia dziś głosują na Front Narodowy. Jak to możliwe, że ludzie wywodzący się ze środowisk robotniczych, które kiedyś bardzo mocno identyfikowały się z lewicą, dziś identyfikują się z prawicą? Autor zarzuca lewicy, pokoleniu 68 roku, ale nie tylko, zdradę klas ludowych. Jak pisze, dziś lewica przemawia językiem rządzących, a nie rządzonych. Twierdzi, że błędem było odejście od takich pojęć jak klasy, ucisk, walka klas. W konsekwencji tych zmian i zaniechań zniknęła dawna opozycja burżuazja - robotnicy, a pojawiła się nowa - narodowa i rasowa. Dla środowiska, z którego Didier się wywodzi, dziś ważniejsze jest bycie Francuzem niż robotnikiem i człowiekiem lewicy. Kiedyś było inaczej. Zostawieni sobie, zdradzeni, oszukani, kiedy pojawiają się problemy, głosują na Front Narodowy.

Mnie fascynuje jeszcze jedno - pytanie, które zadaje sobie Didier. Gdyby dzięki determinacji nie wyrwał się ze swojego środowiska, gdyby powielił los swoich braci, czy dziś i on byłby wyborcą Marine Le Pen? To refleksja o tym, jak determinują nas życiowe wybory, świadome albo przypadkowe. Mam kilka takich zwrotnych punktów w moim życiu, które doprowadziły mnie w miejsce, w którym jestem. Często stawiam sobie podobne pytania. Także dotyczące spraw światopoglądowych. Czy gdybym kiedyś u początku mojej drogi związała się z innym człowiekiem, przejęłabym jego poglądy? Dziś jesteśmy po dwóch stronach barykady, zupełnie nie rozumiemy swojego sposobu myślenia. Kim byłabym dziś?

Kończąc, nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednym wątku w biografii Didiera, wątku homoseksualizmu. Bo autor wykluczony był podwójnie - jako chłopak pochodzący ze środowiska robotniczego i jako gej. Jak pisze, paradoksalnie to drugie wykluczenie pomogło mu stać się tym, kim jest dzisiaj. Homoseksualność sprawiła, że tym bardziej chciał wyrwać się ze swojego rodzinnego i społecznego środowiska, jedyną drogą była ucieczka w naukę, w zdobycie wykształcenia. Dzięki temu mógł stać się tym, kim był (gejem), i uciec od tego, co z racji urodzenia było mu przeznaczone. W wymiarze czysto praktycznym znajomości w świecie gejowskim pomogły mu potem w jego drodze zawodowej.

Na koniec jeszcze raz powtórzę - naprawdę nie należy bać się trudności związanych z lekturą. Nie są wielkie, a poza fragmentami eseistycznymi jest tu bardzo dużo rozmaitych, interesujących rodzinnych historii i  arcyciekawych opowieści o życiu klasy robotniczej w czasach młodości autora i jeszcze wcześniejszych.

Richard Flanagan "Pierwsza osoba"

Odkąd przeczytałam "Ścieżki północy", Richard Flanagan stał się jednym z tych pisarzy, którego twórczość pilnie obserwuję. Potem było "Klaśnięcie jednej dłoni", również bardzo dobre, mocne, gęste i dojmujące. "Nieznana terrorystka" początkowo mnie trochę rozczarowała, ale później z nawiązką zatarła gorsze wrażenia. W czytniku mam jeszcze "Pragnienie", a zamierzam kupić "Śmierć przewodnika rzecznego". Ale na "Księgę ryb Williama Goulda" jakoś nie mam ochoty, mimo że przez krytyków oceniana jest bardzo wysoko. Nic więc dziwnego, że sięgnęłam po najnowszą powieść Flanagana "Pierwsza osoba" (Wydawnictwo Literackie 2019; przełożył Maciej Świerkocki), pierwszą, którą napisał od zdobycia Bookera za "Ścieżki północy". Nie będę ukrywała, że tym razem się rozczarowałam i nic nie było w stanie zmienić mojej oceny. Najgorsze jest to, że ta powieść po prostu mało mnie obeszła. Wrażenia pozostały letnie. Zupełnie inaczej było z poprzednimi książkami Flanagana, które mnie poruszały, przejmowały, ekscytowały, trzymały w napięciu. Trudno o nich zapomnieć. Tym większe rozczarowanie tym razem.

O czym jest "Pierwsza osoba"? Jak zwykle u Flanagana akcja rozgrywa się na Tasmanii, skąd pisarz pochodzi, i w Australii. To tocząca się głównie na początku lat dziewięćdziesiątych historia Kifa Khelmanna, który marzy o tym, aby zostać pisarzem. Żeby mieć czas na napisanie swojej pierwszej powieści, ima się różnych podrzędnych prac i dlatego z trudem jest w stanie utrzymać rodzinę - żonę i małą córeczkę. Tymczasem wkrótce na świat mają przyjść bliźniaki. Kif mierzy się z tak prozaicznymi problemami jak spłata rat za dom, wcale nie luksusowy, raczej nędzny, kupno łóżeczek i wózka dla dzieci, a nawet butów dla siebie. Chodzi w mocno zdezelowanych adidasach. Na to wszystko nie ma pieniędzy. Nic dziwnego, że kiedy w wyniku zbiegu okoliczności, dostaje propozycję zostania ghost writerem Siegfrieda Heidla, największego oszusta w Australii, człowieka o mętnej przeszłości, mitomana, ostatecznie przyjmuje tę propozycję, mimo że początkowo chce ją odrzucić. Kif ma ambicje, a pisanie czyjejś autobiografii wydaje mu się ofertą poniżej jego godności. W dodatku jej bohater to przestępca. 

Wzięcie tego zlecenia pokazane zostaje w powieści jak faustowski kontrakt z diabłem. Kif sprzedaje się za pieniądze. Gardzi Heidlem od początku, a jeszcze bardziej, kiedy zaczyna z nim współpracować. Pisanie tej książki to droga przez mękę. Rozmowy z jej bohaterem niewiele dają - trudno czegokolwiek się od niego dowiedzieć, trudno go zmusić do współpracy, nie wiadomo, kiedy mówi prawdę, a kiedy kłamie. Jest kapryśny, stale rozmawia przez telefon, załatwiając swoje sprawy, często gdzieś znika, szybko się nudzi, pełno go w mediach. Kif walczy z czasem i z oporem materii. Dla niego to być albo nie być - jeśli książka nie powstanie do procesu Heidla, zamiast dziesięciu tysięcy dolarów dostanie ... pięćset. I właśnie ta niepewność, ta zaciskająca się na szyi Kifa pętla to te nieliczne fragmenty, które czytałam z takim czystym czytelniczym zainteresowaniem.- uda się czy nie? Przez początkowe partie książki brnęłam z trudem, jakoś nie mogłam się wciągnąć. Ostatnia część - przebieżka przez dalsze losy bohatera - okazała się dość przewidywalna i zupełnie niezajmująca.

Najgorsze jest jednak to, że ta opowieść w ogóle niespecjalnie mnie obeszła. Wydała mi się przede wszystkim papierowa i mało odkrywcza. Mamy tu wprawdzie i wątek mediów goniących za sensacją, gotowych dla poczytności i oglądalności (jeszcze nie klikalności) zrobić celebrytę z oszusta, przestępcy, a może i mordercy, i satyrę na wydawców sprzedających literackie badziewie. Dostaje się też czytelnikom, którzy za pisarza uważają autora bestselerowych książek kulinarnych. Najważniejszy pewnie w zamyśle autora ma być wątek faustowski, o którym już wspominałam. Kif zaczyna sobie zdawać sprawę, że Heidl, którym pogardza, coraz bardziej nim włada. Zatruwa jego duszę, sprawia, że staje się cyniczny, wykoślawia jego patrzenie na świat, co ma zasadniczy wpływ na jego późniejsze zawodowe wybory. O ludziach zajmujących się tym, czym Kif zajmie się z czasem, myślę sobie, że jeśli istnieje piekło, to właśnie oni powinni się w nim smażyć. Nie, czytelniku tej notki, jesteś w błędzie, nie chodzi tu wcale o przestępców czy morderców. Nie, to goście w białych kołnierzykach zatruwający miliony ludzi tym, co robią, z czego żyją, co przynosi im kokosy. Władcy ich umysłów. Sprzedawcy szajsu. To wszystko jednak nie bardzo mnie obeszło. Zabrakło tego czegoś, co sprawia, że opisywane problemy poruszają, a losy bohatera są mi bliskie i istotne - współczuję mu, przejmuję się nim, złoszczę się na niego albo czuje odrazę. Tym razem tak nie było. Dylematy Kifa, a z czasem ma ich znacznie więcej (trudno o nich pisać, aby nie zdradzać za wiele), niby dotykające istoty człowieczeństwa w powieści Flanagana wydają się wykoncypowane, brak im autentyzmu. Podobne wrażenia miałam początkowo, kiedy czytałam "Nieznaną terrorystkę", ale potem los bohaterki, która osaczona przez media i policję znalazła się w sytuacji bez wyjścia, stał się naprawdę przejmujący. Trudno było jej nie współczuć, trudno było nie popaść w przygnębienie, nie zatrwożyć się opisywanym światem.

Najbardziej zaciekawiły mnie w "Pierwszej osobie" wątki tasmańskie. Wspomnienia Kifa z czasów młodości, opowieść o jego przyjaźni z Ray'em czy historia jego małżeństwa. Ale tego było niewiele. Zaledwie tło dla głównego wątku.  

Czytać, nie czytać? Jeśli ktoś nie zna Flanagana, a naprawdę warto zainteresować się jego twórczością, niech zacznie od "Ścieżek północy" i "Klaśnięcia jednej dłoni". Jeśli ktoś go lubi, jak ja, pewnie i tak sięgnie po "Pierwszą osobę". 

Andrzej Chwalba "Rok 1919. Pierwszy rok wolności"

Kiedy chodziłam do szkoły, historia jakoś specjalnie mnie nie interesowała, wiedzę z tej dziedziny mam mocno dziurawą, bo chociaż w liceum uczył mnie bardzo dobry historyk, to niestety był on człowiekiem niezwykłej łagodności i dobroci. Nietrudno było mieć dobre oceny bez większego wysiłku. Od kilku lat wiele się zmieniło. Historia bardzo mnie interesuje, oczywiście nie wszystkie tematy. Powiedziałabym, że im odleglejsze czasy, tym mniej. Pilnie słucham w moim ulubionym radiu kilku audycji historycznych, od czasu do czasu czytam jakąś książkę popularnonaukową albo reportaż historyczny. Inna sprawa, ile mi z tego w głowie zostaje. Raczej mgliste wrażenie niż konkretne informacje. Przeraża mnie to. No ale lepszy rydz niż nic. Nie mogłam wobec tego ominąć książki Andrzeja Chwalby wydanej przez Czarne "Rok 1919. Pierwszy rok wolności" (2019). Temat pasjonujący. Profesor Chwalba wydał już kilka tytułów skierowanych do szerszego odbiorcy, ale jakoś dotąd żadnej nie czytałam. Ale "Roku 1919" nie miałam zamiaru przegapić.

Obchodzimy właśnie stulecie odzyskania niepodległości. No dobrze, ale co to znaczyło w praktyce? Jak się to odbyło, jak dokonało? Pstryk i 11 listopada 1918 Polska na nowo stała się niepodległym państwem. Zaborcy wojnę przegrali, skorzystaliśmy ze sprzyjającego momentu dziejowego, mieliśmy zdeterminowanych mężów stanu-wizjonerów: Piłsudskiego, Paderewskiego, Witosa, Dmowskiego i Daszyńskiego (o nim zwykle się zapomina). I tak z trzech zaborów w zmienionych granicach powstała II Rzeczpospolita. Ale przecież to nie odbyło się tak prosto! Niby od dawna wiedziałam, że sklejenie państwa z ziem należących przez grubo ponad sto lat do innych krajów to trud niewyobrażalny. Inne prawo, inny system szkolnictwa, sądownictwa, inny stopień rozwoju gospodarczego, różny stopień praw i swobód dla obywateli, inna sieć kolejowa, a nawet inny rozstaw torów. To wiedza raczej powszechna. Ale Andrzej Chwalba pokazuje znacznie dokładniej ogrom problemów, przed jakim stanęła powstająca Polska. Jakby rozsuwał przed czytelnikiem kurtynę dziejów albo zbliżał oko kamery i hasło odzyskanie niepodległości dzięki temu przestaje być puste. 

Kiedy czyta się kolejne rozdziały, kiedy czyta się o ogromie wyzwań, kłopotów, trudności, a nawet klęsk, trudno oprzeć się magicznemu sposobowi myślenia - to cud, że Polska powstała, zbudowała się i zaczęła funkcjonować jak każde inne państwo. Ale autor w zakończeniu przekonuje, że ma to swoje racjonalne podstawy - praca, starania i determinacja polityków oraz urzędników państwowych, ale także zwykłych ludzi, którzy podjęli ten trud i na swoją miarę oraz możliwości, krzątając się kolo codziennych spraw, budowali państwo. Wobec tego wypada zrobić przynajmniej przegląd problemów, z jakimi zmagała się odrodzona Polska. 

Zacząć należy od tego, że trudno znaleźć jeden moment, kiedy powstała. Wiadomo, że 11 listopada to data mocno umowna, długo konkurowało z nią kilka innych! Ustalanie granic to też proces. Wcale nie było jasne, które ziemie ostatecznie wejdą w skład państwa. Na niektórych terenach wciąż jeszcze stacjonowały wojska niemieckie. Samo rozbrajanie i układanie się z okupantami też nie było proste. Ogłoszenie niepodległości wcale nie oznaczało zakończenia wojny. Zanim w 1920 roku wybuchł konflikt polsko-bolszewicki, walczyliśmy z Ukraińcami, o czym słabo się pamięta. Wiemy o orlętach lwowskich, często nie mając świadomości, że to jeden z epizodów tej wojny. 

Płynność granic i walki to nie koniec problemów. Kolejny z nich to kłopoty ze znalezieniem ludzi - do administracji państwowej i lokalnej, do wojska, a armia była bardzo potrzebna, do policji, ale także nauczycieli. Skąd ich brać i wobec tego, czy zostawiać tych, którzy pracowali w strukturach państw zaborczych? Czyścić do spodu czy pozwolić pracować kompetentnym, którzy często nie mówili nawet po polsku? I kolejne wyzwania - wzajemna niechęć i pogarda mieszkańców trzech zaborów. Różna obyczajowość, różny stopień rozwoju, różna polszczyzna, różna mentalność. Wędrówki ludów, migracje - nie tylko cywilów, ale przede wszystkim żołnierzy. Zdemobilizowanych i jeńców. To rodziło ogromne problemy. Jeden przykład - powrót pewnej rodziny z Petersburga do Polski trwał niemal dwa lata. I nie był to wcale wyjątek. A poza tym dewastacja ziem należących do nowego państwa, bo po większości z nich przejechał walec wojenny, a okupanci dodali swoje. Najmniej zniszczona była Wielkopolska, tam w ogóle wszystkie bolączki występowały w stopniu najłagodniejszym, najbardziej ziemie północno-wschodnie, czyli Wileńszczyzna i okolice. Tu z kolei wszystkie problemy były zwielokrotnione. 

To nadal nie koniec plag trapiących powstające państwo - bo jeszcze kłopoty z zaopatrzeniem, często po prostu głód (zdarzały się napady na ludzi, którzy nieśli zakupy), i z transportem, pociągi przeznaczone były przede wszystkim dla wojska, choroby, epidemie, nieprawdopodobny bandytyzm. I tak dalej, i tak dalej. Książkę kończy arcyciekawy rozdział o trudnych, niezwykle skomplikowanych stosunkach polsko-żydowskich. W ogóle odnajdziemy w początkach niepodległej Polski zalążek problemów, które odbiją się czkawką później - ot choćby rzeź wołyńska. Jej praprzyczyn należy szukać w roku 1919 właśnie.

Bardzo to wszystko ciekawe, chociaż nie należy spodziewać się literackich fajerwerków i eksperymentów z formą. To solidna książka popularnonaukowa.

Wojciech Lada "Polscy terroryści"

A było tak. Kupiłam najnowszą książkę Wojciecha Lady "Pożytki z katorgi" wydaną przez Czarne, na którą od chwili zapowiedzi ostrzyłam sobie zęby, bo temat wydaje mi się ciekawy. A ponieważ zdecydowałam się na nią właściwie w ciemno, zainteresowana tematem, spokojna, bo wiadomo, że Czarne trzyma poziom, postanowiłam sprawdzić, kim jest autor. I tak natrafiłam na jego poprzednią książkę - "Polscy terroryści" (Znak 2014), a że temat równie ciekawy, a może nawet fascynujący, no i szczęście sprzyjało (promocja, promocja!), więc kupiłam i niemal od razu siadłam do lektury. Połknęłam w dwa majówkowe dni, bo rzecz okazała się bardzo ciekawa.

Polacy terrorystami? Czy wiedziałeś o tym, czytelniku tej notki? Może słyszałeś o najsłynniejszej akcji - napadzie na pociąg w Bezdanach? Najsłynniejszej, bo brał w niej udział sam Józef Piłsudski, a działo się to w roku 1908. Akcja była jedną z wielu, zresztą wyjątkowo spartaczona i nieudana. Słusznie domyślasz się, że i o niej jest mowa w "Polskich terrorystach".  Dla mnie temat nie był zupełnie nowy, coś obiło mi się o uszy, dosłownie, bo słuchałam kiedyś audycji radiowej na ten temat. Całkiem prawdopodobne, że była to rozmowa wokół książki Wojciecha Lady. Oczywiście dziś już tego nie pamiętam. No a wcześniej widziałam film Agnieszki Holland "Gorączka" nakręcony na podstawie powieści Andrzeja Struga "Dzieje jednego pocisku". Próbowałam nawet ją przeczytać, ale mnie znudziła. Być może dziś byłoby inaczej. 

Wojciech Lada w sposób bardzo przejrzysty, uporządkowany i przystępny dla przeciętnego czytelnika pisze o tym mało (?) znanym epizodzie naszej historii. Polski terroryzm związany był przede wszystkim z partiami i organizacjami lewicowymi. To dlatego nazwisko Piłsudskiego tak często przywoływane jest na kartach książki. Bo najwięcej zamachów miały na swoim koncie bojówki PPS-u. Sam Piłsudski nie był zwolennikiem terroru, raczej myślał o przygotowaniu powstania, uległ pod presją partyjnych, robotniczych dołów, które aż rwały się do tej roboty, co może dziwić, bo zamachowcy często płacili życiem za udział w akcji. Albo rozrywała ich bomba, którą rzucali, albo, jeśli zostali złapani, skazywani byli na śmierć. Ale co robotnik miał do stracenia? Zarabiał bardzo marnie, ciężko pracował, jadł podle, podle mieszkał, a prawdopodobieństwo, że umrze w wieku trzydziestu kilku lat, było bardzo duże. Nic dziwnego, że mając taką perspektywę, swojego życia nie cenił, a chęć zemsty na zaborcy była tak ogromna, że palił się do konspiracyjnej roboty. Bo to właśnie chęć zemsty w głównej mierze napędzała terrorystów. Kto padał ofiarą zamachowców? Żandarmi, urzędnicy i funkcjonariusze rosyjskiego apartu władzy, ale także Polacy podejrzewani o donosicielstwo. Aby zdobyć pieniądze na działalność, napadano między innymi na pociągi przewożące gotówkę. W jaki sposób dokonywano zamachów? Początkowo strzelano, czasem w ruch szedł nóż, potem rozwinęła się produkcja bomb. Piłsudski, aby nie doprowadzić do anarchii, musiał ująć w karby to oddolne robotnicze pospolite ruszenie, dlatego powstały bojówki. 

Ale chaosu i anarchii nie udało się uniknąć. Apogeum zamachów to lata 1905 (zapomniana rewolucja) i kilka kolejnych, ale terror obecny był na ziemiach polskich, głównie zaboru rosyjskiego, już od ćwierćwiecza. To kontynuacja ciągle świeżej w pamięci tamtego pokolenia tradycji powstania styczniowego. Budził strach i przerażenie u rosyjskich aparatczyków. W roku, w którym nasilenie terroru było największe, do zamachów dochodziło średnio ... trzy razy dziennie! Stale ktoś ginął, pistolety i bomby stały się rzeczą powszednią. W piśmie Robotnik pojawiła się nawet rubryka Kronika Terrorystyczna. Oczywiście odwet był straszny - w wyniku kary śmierci w samej Warszawie w latach 1906-1908 zginęło więcej Polaków niż w powstaniu styczniowym na ziemiach zaboru rosyjskiego! Ale to niejedyne negatywne konsekwencje. Chociaż zamachy były kierowane przeciwko konkretnym osobom, to przecież bardzo często ich ofiarami padali przypadkowi przechodnie. Z czasem z bronią w ręku zaczęto załatwiać rozmaite porachunki, mnożyły się morderstwa na zlecenie, krwawo walczyły też między sobą bojówki socjalistyczne i endeckie. Lada pisze, że ziemie zaboru rosyjskiego stały się Dzikim Wschodem.

Jak już wspomniałam, konstrukcja książki jest bardzo przejrzysta i precyzyjna. Oprócz wstępu i rozdziału ostatniego składającego się z bardzo ciekawych refleksji - na przykład o różnicach między terroryzmem dawnym a współczesnym, o pozytywnych skutkach tamtego terroru (Legiony, sprawne rozbrajanie zaborców w roku 1918,  udział w wojnie 1920 roku), o tym, na ile spadkobiercą tamtej idei było AK - w kolejnych rozdziałach Lada przygląda się rozmaitym aspektom polskiego terroryzmu. Opisuje sposoby przeprowadzania akcji, zajmuje się życiem terrorystów (bardzo ciekawe - żadnej stabilizacji, stale w drodze, konieczność bezustannego zmieniania mieszkań, właściwie trudno mówić o mieszkaniach, to życie kątem u kogoś), produkcją bomb, pisze o więzieniach i o roli kobiet. A ta była niemała! Między innymi przewoziły pod spódnicami broń i ładunki wybuchowe! Nazywano je dromaderkami. Dlaczego tę niebezpieczną funkcję powierzano kobietom? Bo ich nie podejrzewano i łatwo mogły ukryć towar właśnie w spódnicach, często specjalnie szytych dla tego celu. Ale nie tylko tym się zajmowały. Brały też udział w zamachach i produkowały bomby. Autor nie zapomina wymienić najważniejszych polskich terrorystów. Wśród nich, oprócz Piłsudskiego, byli na przykład jego późniejsza żona Aleksandra Szczerbińska, przyszły premier i marszałek sejmu Walery Sławek, Ignacy Mościcki, jeden z prezydentów II RP Stanisław Wojciechowski, Kazimierz Sosnkowski i ..., jak pisze autor, około ośmiu tysięcy innych. Wystarczy? Warto też dodać, że książka jest znakomicie udokumentowana.

Na koniec dwie, z konieczności krótkie, refleksje. Jak to jest, że dzisiaj, kiedy wiemy, jak straszny jest terroryzm, kiedy potępiamy terror islamski, zupełnie inaczej oceniamy tamtych terrorystów (w II Rzeczpospolitej ci, którzy przeżyli, cieszyli się ogromnym szacunkiem). Dlaczego? Bo walczyli w słusznej sprawie? Ale Wojciech Lada twierdzi, że ich celem była zemsta, po prostu zemsta. Nie można też zapominać o przypadkowych ofiarach zamachów i anarchii, do jakiej bojownicy doprowadzili. Strach, niepewność, zagrożenie stały się codziennością, dotykały nie tylko Rosjan, ale i Polaków. Że skala była inna? Tak, bo środki były inne. Jak spekuluje autor, gdyby dynamit istniał w czasach powstania styczniowego, powstańcy pewnie próbowaliby wysadzić Kreml! I refleksja druga. Naprawdę musimy wiedzieć, że terror nie tylko islamskie ma imię. Warto pamiętać, o terroryzmie włoskim i niemieckim z lat siedemdziesiątych zeszłego wieku i o tym, że zamachy terrorystyczne w Stanach to przede wszystkim dzieło białych mężczyzn, a jest wynikiem między innymi powszechnej dostępności do broni.

Popularne posty