Zdarza się, że decyduję się na lekturę książki pod wpływem
wywiadu z autorem. Tak było tym razem. Gdy nie tak dawno temu zewsząd zaczęły wyskakiwać reklamy debiutanckiej książki Aleksandry Zbroi, która dotąd parała się dziennikarstwem, nie zwróciłam na nią specjalnej uwagi. Kiedy jednak wysłuchałam rozmowy o "Mireczku. Patoopowieści o moim ojcu" (Agora 2021), zmieniłam zdanie. Rzadko za lekturę biorę się tak szybko po premierze. Co mnie tak ruszyło? Temat - alkoholizm. Nasz, rodzinny, polski, chciałoby się ironicznie napisać narodowy, wszak teraz wszystko jest narodowe. Ale historia opowiedziana w książce do śmieszkowania i ironizowania nie skłania. Ta patoopowieść zrobiła na mnie wstrząsające wrażenie. Sama na szczęście nie mam takich doświadczeń. Ale problem nie jest mi obcy. Alkoholikiem był brat mojej mamy, szczęśliwie dla swojej rodziny, jeśli o szczęściu w ogóle można tu mówić, pijany zasypiał. Alkoholikiem był ojciec mojej przyjaciółki z czasów dzieciństwa, z czego wtedy nie bardzo zdawałam sobie sprawę. Też na szczęście w swoim piciu nie przypominał książkowego Mireczka. Wśród znajomych mam takich, których o skłonność do alkoholu mogę podejrzewać. Jaki to problem w skali makro, wiem, bo trochę na ten temat czytałam, a może bardziej, jak zwykle, słuchałam. Nie jest normalne, że w nocy i w niedzielę bez trudu, nie oddalając się znacznie od domu, można kupić alkohol, ale po lekarstwo trzeba wyprawić się na drugi koniec miasta do jedynej czynnej apteki. Tak się jakoś złożyło, że wczoraj znowu wpadła mi w ucho radiowa rozmowa na ten temat. No ale nie o tym ma być ta notka, wracam więc do książki.Aleksandra Zbroja opowiedziała o swoich doświadczeniach. Jest to opowieść o jej pijącym ojcu, tytułowym Mireczku, o problemie alkoholizmu, który jak rak toczy nasze społeczeństwo. Ale to, co zrobiło na mnie wstrząsające wrażenie, to historia dziecka, które wychowuje się w takiej rodzinie. Bo alkoholiczką była również matka autorki. Niby nie trzeba mieć wielkiej wyobraźni, aby wiedzieć, jak destrukcyjny wpływ ma na rodzinę alkoholizm jednego, a tym bardziej dwojga z rodziców. Niby wiadomo, że cierpią dzieci, że ciągnie się to potem za nimi, że mają syndrom DDA (dorosłe dzieci alkoholików), niby co jakiś czas przemyka przez media historia dziecka, które stało się ofiarą pijących rodziców. Czasem, jeśli jest bardzo drastyczna, robi się wielkie medialne wzmożenie. Ale autorce udało się coś innego - dzięki jej opowieści naprawdę zrozumiałam, co czuje i przez co musi przejść takie dziecko. Z jednej strony strach, wstyd, poczucie, że jest się gorszym, zazdrość wobec rówieśników, którzy wychowują się w normalnych rodzinach, nieprzespane noce, zawalanie nauki, wieczne poczucie zagrożenia, że znowu się zacznie, z drugiej nadzieja, że tym razem się uda, wielka radość, kiedy nagle trzeźwy ojciec zabiera na spacer i wreszcie można się być jak inne dzieci, niesamowite pragnienie, aby tak już zostało i ogromny zawód, kiedy znowu na długie tygodnie znika, a potem nagle pojawia się i siłą usiłuje wedrzeć się do mieszkania. Historia drzwi, które kilkakrotnie w alkoholowym szale Mireczek forsuje i rozwala, staje się tu symboliczna. Podobnie dzieje się z drzwiami do pokoju, które trzeba zabarykadować przed pijanymi rodzicami. Trudno pojąć tę dziecięcą huśtawkę uczuć - wstyd, strach, nienawiść, upokorzenie, ale także miłość i przywiązanie. No bo jak kochać takiego ojca? A jednak pragnienie normalności jest tak wielkie, że do czasu się da. Potem już nie. Bo i o tym szczerze opowiada Aleksandra Zbroja, która swoją opowieść zaczyna od końca - od nagłej śmierci Mireczka. Im jest starsza, im bardziej ojciec się zatraca i degraduje, tym mniej w niej ciepłych uczuć, a w końcu nie ma ich wcale.
Pisząc swoją szczerą książkę, próbuje dociec przyczyn. Jak to się stało? Dlaczego zaczął pić? Może gdyby okazało się, że praprzyczyną była jakaś tragedia, jakaś trauma, gdyby można było wszystko zwalić na komunę, na stan wojenny, byłoby łatwiej? Systematycznie cofając się wstecz, aż do narodzin Mireczka, autorka sprawdza wszystkie możliwości, ale odpowiedzi nie znajduje. Podobny los jest udziałem setek tysięcy (?), milionów (?) takich mireczków. Opowiadając o jednym z nich, kreśli jednocześnie problem. Mimochodem przemyca dane, pokazuje, jak systematycznie zwiększało się spożycie alkoholu, jak rosła liczba uzależnionych, pacjentów oddziałów odwykowych, jak zupełnie na tym polu poległ Kościół mimo rozlicznych akcji propagujących trzeźwość, okolicznościowych ślubowań, modlitw, wielkich słów. Porównuje, jak piło się za komuny, a jak potem. Pisze, jak wszechobecny był i jest alkohol, a wreszcie o tym, że mimo pozornego potępienia w gruncie rzeczy panuje dość powszechne przyzwolenie na picie. Pewnie każdy był świadkiem opowiadanych przez znajomych z pewną dumą, w formie żartu, alkoholowych wspomnień. Prawdopodobnie każdemu zdarzyło się dobrze bawić, słuchając takich opowieści albo patrząc, jak pijany staje się bohaterem filmowych gagów. Niewiele jest osób, którym nigdy nie urwałby się film. Nic dziwnego, że Aleksandra Zbroja pisze w pewnym momencie o tym, jaki żal ma do swoich krewnych, którzy zawsze litowali się nad pijącym Mireczkiem, rzadko nad nią.
Przejmująca książka. Rozpisując się o problemie, nie wspomniałam, że napisana z talentem, niebanalnie. Czytając, ma się wrażenie obcowania z powieścią. Może dlatego, mimo że autorka pisze o swoim ojcu, swojej rodzinie i o sobie, udaje jej się uniknąć pułapki ekshibicjonizmu.