Po niewielkich rozmiarów powieść amerykańskiej pisarki Elizabeth Strout "Mam na imię
Lucy" (Wielka Litera 2016; przełożył Bohdan Maliborski) sięgnęłam właściwie tylko z ciekawości. Była tak wychwalana, że kiedy ebook osiągnął korzystnie niską cenę, kupiłam, żeby sprawdzić. Ale do lektury podchodziłam z wielkim sceptycyzmem, bo to, co o książce słyszałam, jakoś mnie nie porywało. No i sprawdziło się - przeczytałam bez bólu, ale zachwytów nie podzielam. Cóż, może jestem za mało wrażliwa, aby w tej minimalistycznej opowieści dostrzec więcej. Dla mnie, miłośniczki prozy mięsistej, gęstej, ociekającej opisami, "Mam na imię Lucy" to zaledwie szkic powieści. Ale rozumiem, że w erze pośpiechu, braku czasu, ten typ literatury może znajdować czytelników. Są też i tacy, dla których minimalizm jest zaletą.To historia dojrzałej kobiety, tytułowej Lucy, która z perspektywy lat opowiada o swoim życiu, dzieciństwie, małżeństwie, początkach pisarskiej kariery, relacjach z dorosłymi córkami. Na przeszłość patrzy przez pryzmat spotkania z matką, która na prośbę jej męża przyjeżdża, aby pielęgnować córkę w szpitalu. Wspomnienia nie stanowią spójnej całości, składają się na nie raczej okruchy pamięci. Nie dowiemy się, jakie wojenne demony dręczyły ojca Lucy, jaki problem miał brat, dlaczego posypało się jej małżeństwo. Tego wszystkiego możemy się tylko domyślać.
Lucy żyje w cieniu swojego dzieciństwa spędzonego gdzieś na amerykańskiej prowincji w stanie Illinois. Dzieciństwa ubogiego, szorstkiego, naznaczonego samotnością, lękami i wstydem. Wstydem ubóstwa, chłodu, głodu, brudu, byle jakich ciuchów, wstydem brata-odmieńca. Mimo upływu lat nadal pamięta tamtą samotność, nierozumienie ze strony rodziców, rówieśników, którzy się z niej wyśmiewali. Jako jedyna z trojga rodzeństwa odmieniła swój los - wyjechała, skończyła studia, zamieszkała w Nowym Jorku. Ale zawsze czuła się tą gorszą. Bo wychowała się w takim domu, bo nie oglądała telewizji, bo nie przeczytała tych wszystkich książek, które powinna, bo nie bywała w teatrze, w muzeach, na koncertach. Chociaż skończyła studia, tego wszystkiego nie dało się już nadrobić. Spotkanie z matką nie przyniesie nic istotnego, nic poza plotkami, opowieściami o sąsiadach, znajomych z dzieciństwa. Mimo to jest dla niej ważne, spędzą razem pięć dni, będą blisko siebie, ale więzi i rodzinne relacje nie zostaną odbudowane. Chociaż dzieciństwo Lucy nie było szczęśliwe, nie ma w niej nienawiści, jest miłość, tęsknota i żal, że nic się nie da naprawić.
Drugie ważne spotkanie w jej życiu to przypadkowa rozmowa ze znaną pisarką, która bezwiednie odciśnie piętno na przyszłości Lucy. Rzucone mimochodem rady wpłyną na jej twórczość i życiowe wybory. Potwierdzi się to, co zawsze myślała i co robiła, że trzeba iść do przodu, swoją drogą, chociaż nie sposób nie popełnić błędów, nie sposób kogoś nie skrzywdzić. Po latach zrozumie, że to, co było dobre dla niej, nie było dobre dla jej córek. Chociaż nie chciała, skrzywdziła je, jak niegdyś krzywdzili ją jej rodzice. Ale na szczęście tym razem będzie inaczej - Lucy uda się odbudować zerwane więzi z córkami. Jest w tej powieści smutek, ale jest też zgoda na świat, jaki by nie był. Może dlatego, że bohaterka lubi ludzi, co często powtarza.
To tyle o książce Elizabeth Strout. Czego bym nie pisała, nie zmienia to najważniejszego - historia Lucy nie porusza mnie jakoś specjalnie, nie dotyka, nie wzbudza emocji. Dlatego na tej jednej powieści zakończę moją znajomość z twórczością amerykańskiej pisarki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz