Doris Lessing "Złoty notes"

To druga książka Doris Lessing, jaką przeczytałam. Poprzednia, "Lato przed zmierzchem", zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Kobieta może przejrzeć się w niej jak w lustrze, które bezlitośnie obnaża wszelkie słabości. W wielkim skrócie, bo przecież nie o "Lecie ..." mam dziś pisać, jest to powieść o gotowości kobiet do całkowitego podporządkowania swojego życia mężczyźnie, o skłonności do poświęceń, których nikt nie wymaga, rezygnacji z siebie. Kilka moich koleżanek mocno ją przeżyło. "Zloty notes", podobno najważniejsza książka Lessing, również drąży ten sam temat: relację kobieta-mężczyzna. Ale nie tylko. To także powieść o fascynacji i rozczarowaniu zachodniej inteligencji komunizmem i Związkiem Radzieckim, o artystach i procesie twórczym, o chorobie psychicznej i wyborze drogi życiowej. Sporo? Tak, ale "Zloty notes" liczy ponad osiemset stron, więc nie ma się co dziwić, że aż tyle (a nawet więcej) można z niego wycisnąć. Spróbuję teraz uporządkować moje rozważania i jak zwykle podzielić się refleksjami z lektury.

Od czego zacząć? Od krótkiej informacji o treści czy o formie? Wszak i jedno, i drugie ważne. Może jednak na początek parę słów (a raczej zdań) o treści. Jest to opowieść o Annie, pisarce, kobiecie wolnej, która w młodości (lata drugiej wojny światowej) spędza kilka lat w Afryce Środkowej. Z tamtego okresu wywodzi się jej flirt z komunizmem. Ta fascynacja rozwieje się dopiero w jakiś czas po śmierci Stalina. Obserwujemy zmagania Anny z mężczyznami, z własną niemocą twórczą, z komunizmem, z rodzicielstwem. Wszystko to bardzo ważne. Śledzimy też losy jej przyjaciółki Molly, również artystki i kobiety wolnej, jej syna, jej byłego męża i jego obecnej żony. Przez karty powieści przewija się mnóstwo różnych postaci, przede wszystkim mężczyzn. Anna prowadzi cztery różne notesy, a każdy z nich dotyczy innego obszaru jej życia (pobyt w Afryce i zmagania twórcze; nowa powieść inspirowana jej losami i szkice opowiadań; komunizm; codzienność). W ten sposób zgrabnie przeszłam do formy. Notesy wplecione są w główną narrację zatytułowaną Kobiety wolne. Wszystko  wzajemnie się uzupełnia, oświetla, pisząc powieść, Anna obficie czerpie ze swojego życia, i w ten sposób poznajemy bogatą osobowość głównej bohaterki, historię jej barwnego, skomplikowanego życia, jej kochanków, ewolucję poglądów, twórcze cierpienia, dylematy, wybory życiowe. Bardzo ciekawe jest obserwowanie pisarskiej kuchni. Mężczyźni, których Anna spotyka na swojej drodze, pojawiają się na kartach tworzonej przez nią powieści pod innymi nazwiskami, z nieco zmienioną biografią, ale niezmienna pozostaje istota relacji Anny z nimi. A ów tytułowy złoty notes? Kiedy bohaterka dochodzi do wniosku, że jej życie to jednak całość, a nie chaos, jak myślała, zaczyna wszystko zapisywać w jednym, złotym, notesie, zresztą najkrótszym. W pewnym momencie zadałam sobie pytanie: czym jest spinająca całość narracja zatytułowana Kobiety wolne. Zasadniczym trzonem powieści Doris Lessing, taką ramą, na której autorka rozpięła całość, jak się długo wydaje, czy może jeszcze jedną powieścią pisaną przez samą Annę, co zasugerowane zostaje pod koniec całości? Trudno to jednoznacznie rozstrzygnąć. Nie wiem zresztą, czy to takie istotne, wszak, jak przed chwilą pisałam, wszystkie elementy tej układanki składają się na niezwykle bogaty, ciekawy portret Anny, kobiety wolnej, świadomej siebie, żyjącej na własny rachunek, a przynajmniej starającej się tak żyć.

Anna to zupełnie inna kobieta niż bohaterka wspomnianego przeze mnie "Lata przed zmierzchem". Dawno już nie odnalazłam tyle z siebie w jakiejś literackiej postaci, chociaż wiele jej wyborów czy poglądów jest mi zupełnie obcych. Ale wystarczy to coś, aby poczuć bliskość i przynajmniej częściowo się z nią utożsamić. Zbyt to jednak osobiste, więc pisząc o niej, nie zdradzę, w czym odnajduję siebie, a w czym zupełnie nie. Główna bohaterka "Lata .." była mężatką, matką, kobietą całkowicie na usługach swojego męża i dzieci. Bez nich nie umiała istnieć, funkcjonować, odnaleźć się w życiu. Znaczyła coś o tyle, o ile żyła dla nich, ich problemami. Inaczej Anna, od początku samodzielna (w każdym sensie), mająca wielu mężczyzn, później samotna matka, nie z konieczności, ale ze świadomego wyboru. Pielęgnuje swoją wolność, która jest dla niej bardzo ważna. Bycie wolnym to jej ideał, ale życie nie zawsze dorasta do ideału. Anna co jakiś czas wpada w uczuciową pułapkę. Wikła się w miłosną zależność od mężczyzn, z którymi się wiąże. Czeka na ich powrót do domu, jej, kobiecie wolnej, sprawia przyjemność przygotowywanie dla nich kolacji, dzielenie z nimi codzienności. Jest zazdrosna o ich żony, o inne kobiety, z którymi się umawiają, z którymi sypiają, cierpi, kiedy ją porzucają. A jednocześnie uważa, że ona, kobieta wolna, powinna być ponad zazdrość, codzienność, uzależnienie od miłości. Gani siebie za głupie uczucia, które nie powinny być w jej życiu ważne, a są, za emocje, które nie pasują do naszych czasów (lata pięćdziesiąte zeszłego wieku), a jednak je odczuwa. Okazuje się, że nawet kobiety wolne mimo starań traktują tę sferę życia niczym narkotyk. Inaczej mężczyźni. Bo to również powieść o facetach, a ich portret nie jest tu zbyt pochlebny. Są często słabi i taka silna kobieta jak Anna (przynajmniej silna pozornie), potrzebna im jest, aby ich wspierać, leczyć ich traumy, lęki, kompleksy. Jest dobra do zwierzeń i do łóżka. Mogą jej opowiadać o swoich wspaniałych żonach, które nie chcą się z nimi kochać, o swoich równie wspaniałych dzieciach. Potem odchodzą, od Anny, nie od swoich ślubnych. Inni latami żyją podwójnym życiem, a ich udręczone żony godzą się na to, bo nie umieją żyć bez nich (jak bohaterka "Lata przed zmierzchem"). Żałują tych swoich biednych, udręczonych, poświęcających się dla rodziny kobiet, więc przy nich trwają, mimo że traktują dom jak magazyn czystych koszul. Potrafią żyć w takim uczuciowym rozkroku bez większych dylematów moralnych. A Anna, jak już napisałam, cierpi. Kiedy jej kolejni kochankowie kończą, czasem długoletni, romans z nią, nie może się pozbierać, ale na nich wydaje się to nie robić większego wrażenia. Wydaje się, że kobiety mimo starań zawsze będą na straconej pozycji. Małżeństwo po jakimś czasie wieje uczuciową nudą, żona sprowadza siebie do roli służącej, jest traktowana przez męża przedmiotowo. A wolny związek to tylko pozór wolności, bo kobieta i tak uzależni się uczuciowo od swojego ukochanego. To mężczyźni potrafią być prawdziwie wolni, żyć pracą, uczucie postawić na drugim planie.

Ciekawy jest stosunek Anny do macierzyństwa. Córka z jednej strony ją ogranicza, zabiera swobodę, ale z drugiej zmusza do życia, stawia do pionu, nadaje jej egzystencji zewnętrzną formę, porządek. Kiedy na własną prośbę wyjedzie do szkoły z internatem, życie jej matki się rozsypie. Nic nie będzie musiała, żadnych obowiązków, a ponieważ zbiegnie się to z osobistym kryzysem, zacznie osuwać się w rodzaj letargu, odrętwienia, a może nawet choroby psychicznej. 

Niezwykle ważna część tej powieści to fascynacja i powolne rozczarowanie Anny i jej środowiska komunizmem. Dla nas, mieszkańców Europy Wschodniej tak bardzo doświadczonych przez komunizm, naiwność intelektualistów Zachodu wydaje się niewiarygodna. Początek zauroczenia Anny marksistowską ideologią można zrozumieć. Stało się to w czasie jej pobytu w Afryce. Komunizm i środowisko lewicowych intelektualistów było jedyną alternatywą dla rasizmu i kolonializmu. Ale potem? W latach pięćdziesiątych w Londynie? Kiedy docierają już wieści o komunistycznych zbrodniach, o sfingowanych procesach, więzieniach i egzekucjach? Kiedy Anna jedzie do Berlina Wschodniego i na własne oczy widzi, jak się tam żyje, co się dzieje z ludźmi? Nawet po śmierci Stalina, gdy w Związku Radzieckim zachodzą  zmiany, ona i jej środowisko nadal pozostają pod jego wrażeniem. Długo zadają sobie pytanie, czy te przerażające wieści są aby na pewno prawdziwe? Długo potrafią usprawiedliwić zbrodnie i niegodziwości, tłumacząc je wyższą koniecznością. Dopiero hipokryzja i fałsz w szeregach angielskiej partii komunistycznej zniechęcają Annę ostatecznie do idei komunizmu.

To oczywiście nie wszystko. Bardzo ciekawe są partie książki poświęcone wspomnieniom głównej bohaterki z wojennych lat spędzonych w Afryce. Barwne, ciekawe środowisko młodych ludzi starających się wyszarpać z życia wszystko, bo toczy się wojna i śmierć zagląda w oczy. Miejscowe stosunki, tragiczne postacie. Dużo jest o twórczości, sporo o chorobie psychicznej. Osobne, też ważne, wątki to historia przyjaciółki Anny, Molly, jej syna, jej byłego męża i jego drugiej żony. I wiele, wiele więcej.

Warto wiedzieć, że powieść w czytaniu jest bardzo nierówna (podobnie "Lato przed zmierzchem"). Są partie, które dosłownie pochłaniałam, przez inne przedzierałam się powoli, czasem nawet ze znużeniem (fragmenty opisujące osuwanie się Anny w chorobę psychiczną). Obok całych stron zapisanych dialogami, sporo tu różnych ideologicznych rozważań albo dla przeciwwagi fragmentów opisowych, lirycznych (okres afrykański). Nie zmienia to faktu, że to powieść bardzo ważna, jedna z tych, które powinno się poznać, bo jeśli nawet nie zmienią życia, to każą się sobie boleśnie przyjrzeć. Śmiało mogłabym umieścić ją na liście dziesięciu książek, które trzeba przeczytać (patrz: zainicjowana niedawno  przez Gazetę Wyborczą akcja). Na pewno za jakiś czas dam się sponiewierać kolejnej powieści Doris Lessing.             

Pedro Almodovar "Skóra, w ktorej żyję"

Jak zapowiadałam w poprzedniej notce, czym prędzej poszłam na najnowszego Almodovara. To jeden z moich ulubionych reżyserów. Takich, co to ich filmy mogę oglądać po kilka razy. Poprzedni, "Przerwane objęcia", bardzo mnie rozczarował. Mało w nim było prawdziwego Almodovara, pozostał czysty melodramat, a nie tego od hiszpańskiego reżysera oczekuję. Dlatego na "Skórę, w której żyję" szłam trochę z duszą na ramieniu. Na szczęście reżyser wrócił do formy. W filmie odnalazłam wszystko to, co tak u niego lubię, tylko humoru właściwie nie ma. Tym razem jest na serio w almodovarowskim sosie. Trochę jednak pomarudzę. Chyba po prostu przyzwyczaiłam się do stylu ekscentryka z Madrytu i coś, co kiedyś było świeże, zaskakujące i olśniewające, dziś już zadziwić nie może. Pozostaje sprawnie zrobiony film, który świetnie się ogląda i kilka modnych tematów, nie tak znowu głęboko i odkrywczo potraktowanych. Raczej bardzo dobra rozrywka niż przeżycie. Ale zobaczyć oczywiście trzeba, a dla widzów zaczynających swoją przygodę z Almodovarem być może będzie to coś więcej. Tak jak dla mnie kiedyś. Tym razem celowo nie zdradzę nic z treści, bo w wypadku tego filmu im mniej się wie, tym przyjemniej się ogląda. A kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Słyszałam głosy, że to zupełnie inny Almodovar. Inny? Ja odnalazłam w tym filmie ulubione motywy, wątki i chwyty hiszpańskiego reżysera. Jest problem płci, pytanie o to, co właściwie ją determinuje, co znaczy być kobietą czy mężczyzną. Jest motyw matki i syna. Pojawia się wielka, szalona miłość, tym razem nie tylko w wersji damsko- męskiej, ale też ojca do córki. Są tajemnice, sięganie w przeszłość bohaterów, dziwne postacie, wielki, tajemniczy dom, ogrywanie gatunkowej konwencji (tu thriller), nasycone barwy, kicz, przebrania. Ja odnajduję tu nawet echa dawnych scen. Kiedy Zeca, syn Marilii, rzuca się na Verę, myląc ją ze swoją dawną kochanką, staje mi przed oczami przekomiczna scena gwałtu z "Kiki" (Mam nadzieję, że pamięć mnie nie zawodzi. Ale wykluczyć, że pomyliłam tytuły, nie mogę.). Tyle, że to, co oglądamy na ekranie tym razem, wcale nie jest śmieszne, raczej smutne czy tragiczne. Mnie ten film trochę przypomina wspomnianą już "Kikę". Wielki, kryjący tajemnicę dom, jego właściciel, chirurg plastyk i jednocześnie naukowiec Robert Ledgard (tam był pisarz). Karnawałowy kostium Zeci czy druga skóra Very mogą być dalekim echem dziwacznej kamery, którą dźwiga na głowie jedna z bohaterek "Kiki". Wreszcie zbrodnia. Ale może to tylko takie moje impresje i luźne skojarzenia, może gdybym obejrzała "Kikę" po raz kolejny (na pewno kiedyś to zrobię), podobieństwa okazałyby się tylko czczą imaginacją. To, co odróżnia najnowszy film Almodovara od poprzednich, to ton serio i porzucenie ulubionego przez niego melodramatu na rzecz thrillera.

Reżyser kreuje postać mrocznego, złowrogiego Roberta Legranda, chirurga plastycznego, który w zaciszu swojego wielkiego, pustego, pilnie strzeżonego domu przeprowadza niedozwolone eksperymenty: hoduje ludzką skórę odporną na ogień czy ukąszenia owadów. Nie to chyba jest jednak najgorsze. Korzystając ze swojego wynalazku i talentu chirurga, stwarza nowego człowieka. Mszcząc się na gwałcicielu swej ukochanej córki (gwałt tragicznie odcisnął się na jej losie), porywa go, więzi, aby stopniowo zmienić w niezwykle piękną  kobietę o idealnej, gładkiej skórze. Tak idealną, że aż w swym pięknie nierzeczywistą. Kobietę-miraż, kobietę-marzenie. Aluzje do Frankensteina czy Pigmaliona są tu oczywiste. Czy równie uprawnione jest porównywanie go do Boga-stwórcy? Chyba jednak nie do końca. Wszak intencje Roberta nie są czyste. O ile  praca nad doskonałą, ludzką skórą to wynik tragicznego wypadku jego żony, i w tym sensie jest szlachetna, bo może być ratunkiem dla wielu okaleczonych, o tyle zmiana płci, a właściwie stworzenie kobiety, Very, to efekt zemsty. O szlachetności nie ma co mówić. Nie jest też jasne, co Robert zamierzał zrobić z Verą, zanim nie uległ jej doskonałemu czarowi i  nie zakochał się w niej. Być może, nie wiedział. Zabić? To sugeruje mu Marilia. Więc jeśli już Bóg, to raczej ten starotestamentowy, groźny i okrutny, a nie miłosierny, jakim chcemy Go widzieć dziś. Produkt Roberta okazuje się też niedoskonały i to na kilku poziomach. Vera jest piękna, ma ponętne, idealne ciało, ale nie potrafi przeżywać cielesnych rozkoszy. Udając miłość, pożądanie i ekstazę, cierpi z bólu i prawdopodobnie obrzydzenia. Wszak naprawdę pozostała nadal mężczyzną, dawnym Vincetem uwięzionym w kobiecym ciele. I na tym polega kolejna porażka almodovarowskiego Frankensteina. Jego twór nadal pozostaje mężczyzną, Vincetem, który nie zapomniał nie tylko o swojej płciowej tożsamości, ale i o przeszłości. Dlatego zrobi wszystko, aby wrócić do matki (znowu matka i syn). Ta więź okazuje się najsilniejsza. Vera to też swoista femme fatale. Swoista, bo naprawdę pozostaje mężczyzną. Musi uwieść Roberta, aby uciec. Będzie udawać i cierpieć, żeby zdobyć upragnioną wolność. I to kolejna porażka mściwego demiurga. Stworzona przez niego piękność jest nie tylko niedoskonała, ale zaczyna żyć własnym życiem i nie podporządkowuje się jego woli. Almodovar stawia w swoim filmie pytanie o granice medycznych i genetycznych eksperymentów, które mogą się wymknąć spod kontroli, nie udać czy służyć niecnym celom. Wraca też do jednego ze swoich ulubionych tematów: płci, płciowej tożsamości. Na ile nasza fizyczność determinuje płeć? Kiedy jesteśmy kobietą? Kiedy mężczyzną? Kiedy granica się zaciera? Kim będzie Vera, w której ciele uwięziony został Vincent? Jak będzie żyć? Zyska czy straci na tej przemianie? Jak zareagują na to jej matka i przyjaciele? Rozpoznają? Zaakceptują? Warto zauważyć, że reżyser pokazuje sytuację odwrotną niż ma to miejsce zazwyczaj. Nikt tu nie został wyzwolony od brzemienia nieakceptowanej płci, przeciwnie: Vincent dostał nową  wbrew swojej woli. Jest ofiarą medycznej zbrodni, medycznego gwałtu. I nie ma znaczenia, że to kara. Ale czy rzeczywiście kara? Raczej zemsta, o czym już wspominałam.

Można też po obejrzeniu tego filmu stawiać sobie pytania o winę i karę. Czy odurzony prochami Vincent odpowiada za to, co zrobił? Jak twierdzi, i pewnie mówi prawdę, niczego nie pamięta. Ale zło się stało. Jest winien. Czy ma sens kara wymierzana po latach? Kiedy jest już innym człowiekiem? I czy kara może być zemstą?

Takie refleksje hulają w mojej głowie po obejrzeniu najnowszego filmu Pedro Almodovara.   

   

"Braterstwo", debiut filmowy Duńczyka, Nicolo Donato.

W tym tygodniu na pewno wszyscy pobiegną na najnowszego Almodovara, ja oczywiście też. Ale zanim zobaczę jego najnowszy film i napiszę o nim, dziś podzielę się refleksjami po obejrzeniu duńskiego "Braterstwa", debiutu Nicolo Donato nagrodzonego na festiwalu w Rzymie. (Imię i nazwisko mogą wprowadzać w błąd, więc z ciekawości sprawdziłam, czy reżyser jest Duńczykiem. Tak.) To historia Larsa, który po rezygnacji z kariery wojskowej, dość nieoczekiwanie wiąże się z organizacją neofaszystowską. Niczego tu nie zdradzę, wszak można to znaleźć w każdej zapowiedzi tego filmu, jeśli napiszę, że jest to też opowieść o zakazanej miłości pomiędzy głównym bohaterem a jego kolegą z organizacji, Jimmym. Reżyser przygląda się ich wzajemnej fascynacji, przyciąganiu i odpychaniu. Pamiętajmy, że spadkobiercy ideologii faszystowskiej, prawdziwi mężczyźni, nienawidzą homoseksualistów. Mnie zdumiał także fakt, że organizacja jawnie nawiązująca do faszyzmu działa właściwie legalnie. Jest to kino ascetyczne, chłodne (to wrażenie potęguje sposób pokazywania świata: zimne, monochromatyczne barwy, proste wnętrza), ale jednocześnie mroczne, chwilami mocne, im bliżej końca, tym bardziej trzymające w napięciu. Film obejrzałam z zainteresowaniem, a po seansie pozostał mi dysonans moralny, jaki zwykle towarzyszy nam wtedy, kiedy odpychający bohaterowie zaczynają budzić sympatię. Zastanowię się nad tym w drugiej części tej notki, którą powinien przeczytać raczej ten, kto już film widział. Zapraszam.

Moje rozważania zacznę jednak od innej wątpliwości. Dlaczego Lars, który początkowo wyraźnie sprzeciwia się poglądom głoszonym przez Grubego, przewodniczącego miejscowej organizacji neofaszystowskiej, decyduje się przystąpić do ruchu? Jest jedynym, który w towarzystwie nie tylko inaczej myśli, ale ma też odwagę głośno o tym powiedzieć. Jak często my sami słysząc rasistowskie czy antysemickie teksty, zamiast jawnie zaprotestować, po prostu milczymy, bo wydaje nam się, że nie warto wdawać się w głupie dyskusje? Ot, takie niegroźne idiotyzmy, myślimy sobie i nie robimy nic. A Lars protestuje, mówi stanowczo i dobitnie, co o tym sądzi. Poza tym raczej zdaje sobie sprawę ze swoich homoseksualnych skłonności, co sugeruje początek filmu: rozmowa z przełożonym, a że jest inteligentny, wie chyba, jaki stosunek do gejów mają faszyści. Stąd moja wątpliwość: czy taka sytuacja jest prawdopodobna psychologicznie? Moim zdaniem nie. I nie przekonuje mnie tłumaczenie, że obrażony na wojsko i rodziców Lars szuka w ten sposób potwierdzenia swojej męskości. Tym bardziej, że dość szybko orientuje się, iż udział w ruchu to nie zabawa i jakieś czcze dyskusje, ale sprawa bardzo poważna. Zostawiam jednak ten wątpliwy początek i przejdę do tego, co dalej.

Film ma dwie warstwy ściśle ze sobą splecione. Jedna to obraz organizacji faszystowskiej. Zatrważają sceny zebrań, dyskusji, spotkań towarzyskich, rozmów, organizowanych akcji czy koncertów. Jawnie wyznawana ideologia faszystowska, studiowanie jej historii, swastyki, heilowanie, kult siły i przemocy. A ponieważ wszystko to pokazywane jest w aurze normalności, jakby zajmowali się każdą inną działalnością, tym bardziej przeraża. I chociaż nie brak wśród członków i sympatyków organizacji odrażających swoim wyglądem typów (upiorny, zniszczony narkotykami Patrick, brat Jimmiego, czy dość antypatyczny Gruby), to przecież większość stanowią ludzie zwyczajni. Gdybyśmy minęli ich na ulicy, nie wzbudziliby naszego przerażenia, nie przeszlibyśmy ze strachu na drugą stronę. Jak już wspomniałam we wstępie, zadziwiające jest, że działają w zasadzie jawnie. Matka Larsa, miejscowa radna, kiedy dowiaduje się, że to jej syn brał udział w napadzie na ośrodek dla uchodźców, ogranicza się tylko do słów krytyki. I ona i jej milczący, oschły mąż pozostają właściwie bierni. Być może w zamyśle reżysera są metaforą obojętnego społeczeństwa.

Druga warstwa to historia budzącego się uczucia pomiędzy Larsem a Jimmim, silnym, wytatuowanym, mrukliwym, na pierwszy rzut oka oschłym facetem. Że taki nie jest, świadczy troska o brata, narkomana, pragnącego zostać pełnoprawnym członkiem organizacji. Reżyser subtelnie pokazuje skomplikowaną relację między nimi. Od początkowej niechęci ze strony Jimmiego, któremu Lars burzy spokój w jego samotni, przez wzajemne oswajanie swojej obecności, sympatię, rodzącą się fascynację, uleganie i ucieczkę, a potem strach, obawę i świadomość, że robi się coś, za co nienawidziło się innych, pogardzało nimi. Nie ma tu, szczególnie w początkowej fazie, wiele gadania, są gesty i spojrzenia. Dopiero potem, kiedy obaj zdają sobie sprawę z powagi sytuacji, przychodzi czas na rozmowy, dylematy i pytanie, co dalej. Lars nie chce przyjąć członkostwa w organizacji, co jest wyróżnieniem, nobilitacją i przedmiotem zazdrości Patricka, który już od dawna się o to stara. Ale zaszedł już tak daleko, że nie bardzo ma wybór: za dużo wie, musi zostać zaprzysiężony. Pozostaje wyjazd, ucieczka, ale tego nie chce Jimmy, bo jak mówi, tu mieszka, tu ma przyjaciół, no i brata, o którego się troszczy. Kiedy się zdecydują, będzie już za późno. Obaj przekonają się na własnej skórze, że udział w ruchu to nie zabawa.

Można powiedzieć, że obaj wpadli we własne sidła. Być może Lars początkowo myślał, że da się pogodzić jedno i drugie. Stąd jego opowieść o współpracowniku Hitlera, który był homoseksualistą. Być może Jimmy dopóki nie spotkał Larsa, nie zdawał sobie sprawy, kim jest. Być może uciekał przed swoim homoseksualizmem, jak to często bywa. Tego nie wiemy. W każdym razie obaj boleśnie przekonali się o bezwzględności swoich towarzyszy i musieli skonfrontować się sami ze sobą. Odpowiedzieć na pytanie kim są i czego chcą. Dokonać dramatycznych wyborów. Ze strachu zdradzić kochanka, aby natychmiast tego żałować.

Pozostaje jeszcze kwestia, o której wspomniałam. Im dłużej oglądałam film, im lepiej poznawałam Larsa i Jimmiego, w miarę jak rozwijało się łączące ich uczucie, tym bardziej im kibicowałam, tym większą budzili sympatię. A przecież głoszone przez nich poglądy są mi obce, wstrętne, przerażają mnie. A jednak trudno powiedzieć, abym odczuwała satysfakcję, myślała: sami sobie winni, nie potrafię ich żałować. Tak przecież często w kinie bywa. Tym razem było inaczej. Czy to świadomy zamysł reżysera? Czy tylko na mnie tak podziałali bohaterowie? Może też na tym polega wartość tego filmu, że pokazuje skomplikowaną , niejednoznaczną ludzką naturę, drąży jej meandry i zakamarki. Zło może przybierać miłe oblicze i odwrotnie, w tym, co złe raptem budzi się coś dobrego. Co będzie dalej? Zakończenie jest otwarte. Chcę, być może naiwnie, wierzyć, że te dramatyczne wydarzenia zmienią na lepsze Larsa i Jimmiego, jeśli przeżyje.

Na osobną uwagę zasługuje relacja pomiędzy Jimmym i jego bratem Patrickiem, który z zazdrości zdradza, powodując lawinę tragicznych zdarzeń. Żałuje, ale jednocześnie w jednej z końcowych scen filmu widzimy go, jak stoi obok innych, kiedy na maszt wciągana jest flaga organizacji. Może nie ma jednak nadziei? Może mój optymizm jest bezpodstawny?

Henry James "Złota czara". Czytelnicze wyzwanie, które warto podjąć.

Moje pierwsze spotkania z twórczością Henrego Jamesa to ekranizacje jego książek w reżyserii Jamesa Ivorego: "Europejczycy" i "Bostończycy" (być może jeszcze coś, nie pamiętam). Potem były filmy: Jane Campion "Portret damy" i Agnieszki Holland "Plac Waszyngtona" na podstawie powieści "Dom na placu Waszyngtona". Wreszcie chyba cztery lata temu trochę pod wpływem filmowych wrażeń, trochę przez przypadek przeczytałam wspomniany tu "Portret damy" i odtąd zawsze chciałam wrócić do jego książek, ale w powodzi innych lektur jakoś zapominałam o tym amerykańskim pisarzu, tym łatwiej, że jego powieści nie leżą na księgarskich półkach. Aż tu nagle w maju pojawiła się opasła "Złota czara" (Prószyński i S-ka, 2011) reklamowana cytatem "Najlepsza książka, jaką kiedykolwiek stworzyłem." Natychmiast przypomniałam sobie o moich czytelniczych pragnieniach i kupiłam, no a teraz przeczytałam.

Twórczość tego zafascynowanego Europą amerykańskiego pisarza z przełomu XIX i XX wieku może łatwo zwieść. Dlaczego? W warstwie fabularnej jego powieści (nie wiem, czy wszystkie) to burzliwe, zawikłane romanse osadzone pod koniec XIX lub na początku XX wieku, ale miłośnik, a pewnie częściej miłośniczka, oczekująca czegoś w stylu Jane Austen może poczuć się rozczarowana. Bo to niełatwa lektura. Nie akcja jest tu istotna, ale zaglądanie w dusze bohaterów. Jednym słowem są to powieści określane mianem realizmu psychologicznego. James pisze długimi, skomplikowanymi, wielokrotnie złożonymi zdaniami, jego język aż roi się od kunsztownych, rozbudowanych porównań, pełno tu dygresji. Te książki wymagają skupienia i uważnego, niespiesznego czytania. Wielu mogą po prostu znudzić. Warto o tym wszystkim wiedzieć, zanim wyda się niemałą sumę na tę pokaźnych rozmiarów powieść. Jednak ten trud, ten czytelniczy mozół zostaje wynagrodzony. Henry James dotyka w swojej twórczości czegoś istotnego. Przygląda się temu, co dzieje się między ludźmi, głęboko wnika w dusze swoich bohaterów, kreśląc ich bogate portrety psychologiczne. Odkrywa to, do czego często trudno nam się przyznać, co skrywamy gdzieś  przed światem. Uczuć, emocji targających ludźmi, relacji między nimi nie sprowadza do banału, ale nadaje im  fundamentalne znaczenie. Cierpienie, ekscytacja, miłość, nienawiść mimo że ukryte, to w jego powieściach istota ludzkiej egzystencji. Inny ważny temat Henrego Jamesa to konfrontacja amerykańskości z europejskością. Przyznam jednak, że to jest dla mnie mniej interesujące, może dlatego, że jakoś słabo czytelne. Czas jednak najwyższy przejść do "Złotej czary".

Powieść tę można rozpatrywać na kilku poziomach. W warstwie pierwszej, tej najlepiej widocznej, to historia córki, Maggie Verver, i jej ojca, Adama, wdowca, bogatego amerykańskiego kolekcjonera sztuki. Żyją pomiędzy Stanami a Europą, coraz więcej czasu spędzając w Anglii. Jest między nimi niezwykle mocna więź, której nie przerwie nawet małżeństwo Maggie z włoskim, zubożałym księciem Amerigo, a potem małżeństwo Adama Ververa z biedną jak mysz kościelna szkolną przyjaciółką jego córki, Charlotte. Tu na scenę wkraczają emocje, bowiem okazuje się, że Amerigo i Charlotte byli w sobie zakochani, ale z powodu braku perspektyw (czytaj: braku pieniędzy), musieli się rozstać, aby szukać stabilizacji życiowej u boku bogatszych partnerów. Nietrudno się domyślić, co stanie się dalej, kiedy tych dwoje spotka się ponownie. Niczego tu zresztą nie zdradzam, bo takie informacje, czytelniku tej notki, znajdziesz na okładce "Złotej czary". Nie zdarzenia są tu ważne, ale bohaterowie. Henry James przeprowadza drobiazgową wiwisekcję tej czwórki i ich przyjaciółki Fanny, starszej damy, której rola w ich życiu jest mocno dwuznaczna. Pisarz przygląda się temu, co się dzieje w ich duszach, pokazuje, jak dochodzą do ważnych decyzji, co czują, kiedy są zdradzani, kiedy muszą rezygnować z tego, co dla nich najważniejsze. Opisuje, jak cierpią i kochają, i jak starają się to ukryć. Dlaczego Adam Verver decyduje się ponownie ożenić, skoro wcale tego nie pragnie? Dlaczego Charlotte, mimo obiekcji, jednak wychodzi za niego za mąż? Dlaczego tak łatwo ona i książę mogą się do siebie ponownie zbliżyć? Ile wiedzą Maggie i jej ojciec? Dlaczego postępują tak, a nie inaczej? A co myśli Fanny? Dlaczego czuje się winna i jak stara się z siebie tę winę zrzucić? To wszystko autor drobiazgowo analizuje.

Niezwykle ciekawe w tej powieści jest pokazanie przepaści między tym, co widoczne, a tym, co ukryte. Bohaterowie kochają, cierpią, oszukują, zwodzą, zdradzają, ale jednocześnie udają, że wszystko jest w porządku. Toczy się swoista gra pozorów, na powierzchni kwitnie zwyczajne rodzinne i towarzyskie życie, w którym każdy odgrywa swoja rolę. Nikt nie mówi tu niczego wprost, uczucia przykrywa konwenans. Nawet kiedy rozmawiają o tym, co się pomiędzy nimi dzieje, czynią to w sposób mocno zawoalowany, aluzyjny. To samo dzieje się, kiedy wychodzą na większą scenę, scenę towarzyską. Wielu widzi, co się dzieje, ale nikt nie powie. Udają, że wszystko jest, jak być powinno. Dlaczego? Bo i oni uczestniczą w podobnych przedstawieniach. Wydaje się, że ludzie należący do tej sfery sami ustalają zasady moralne panujące w tym świecie. Maggie potrafi przyznać się do tego, co czuje, tylko przed Fanny. Nie zrobi tego ani przed mężem, ani przed ojcem, ani przed Charlotte, którą nadal będzie nazywać swoja przyjaciółką. Nie wykrzyczy mężowi  rozczarowania, bólu i miłości. Nie zapyta ojca, czy on wie. Nie rzuci w Charlotte słowem zdrajczyni. Czy to dobrze? Jak oceniać ten teatr pozorów? Hipokryzja, fałsz, powiemy. I mnie te słowa towarzyszyły cały czas podczas lektury. Ale może to głęboka mądrość? Nienazwane pozwala nie palić za sobą mostów, wyprostować pokręcone ścieżki i na koniec zwyciężyć. Ale nie wszyscy wygrają. Niektórzy będą cierpieć. Ostateczne decyzje, jakie podejmą, czasem dobrowolnie z pełną świadomością konsekwencji, czasem zmuszeni sytuacją, robiąc dobrą minę do złej gry, będą miały charakter ostateczny. Nikt nie zdobędzie wszystkiego, nie zbierze całej puli, niektórzy stracą wszystko. Aby kogoś odzyskać, trzeba z kogoś zrezygnować. Z miłości do kogoś trzeba poświęcić miłość własną. I nie jest to łatwe. Wszyscy bohaterowie znaleźli się w potrzasku, z którego nie ma dobrego wyjścia.

To nie jest świat czarno-biały. Łatwo oczywiście potępić Charlotte, która zdradziła podwójnie, ale to nie zmienia faktu, że jej wielkie cierpienie jest autentyczne. W dodatku przegrywa dwukrotnie. To ona chyba ponosi największą porażkę. Nawet Maggie rozumie jej skrywaną rozpacz i zwyczajnie jej żałuje. A ona i jej ojciec? Czy nie zasłużyli sobie na zdradę, która ich dotknęła? Czy nie jest tak, że skazali swoich małżonków na samotność, nie liczyli się z ich uczuciami, wykluczyli ich ze swojego życia? Więź miedzy córką i ojcem jest tak silna, że nie potrafią z niej zrezygnować, zamykają się w swoim świecie, nie zważając na uczucia swoich małżonków. A ich intencje wobec Charlotte, czy były czyste? Czy jej przypadkiem nie wykorzystali? A książę, czy nie był jeszcze jednym eksponatem w kolekcji Adama Ververa? Można powiedzieć, że wszyscy w jakimś stopniu są ofiarami. I tu dochodzimy do drugiego, głębszego poziomu, na jakim można rozpatrywać powieść Henrego Jamesa.

Otóż wszyscy bohaterowie są ofiarami ról społecznych, jakie przyszło im odgrywać. Dlaczego Maggie wychodzi za mąż? Przecież jest tak bardzo związana z ojcem, że nie potrzebuje nikogo innego. Ale tego się od niej oczekuje: piękna, bogata panna powinna wyjść za mąż, więc tak czyni. W dodatku małżonek ma tytuł książęcy. Majątek jej ojca, jego kolekcja sztuki i książęcy tytuł Ameriga to wspaniałe połączenie! Dlaczego Adam Verver się żeni? Można powiedzieć, że między innymi (chociaż nie tylko) dla świętego spokoju. Tego oczekują od niego wszyscy. Bogaty, niestary wdowiec, który wydał za mąż córkę, powinien się ożenić, więc kręci się  koło niego rój kandydatek, aż w końcu ulega powszechnemu oczekiwaniu, aby tylko mieć spokój.  I książę, i Charlotte mają im dać jeszcze jedno: prowadzić w ich imieniu bujne życie towarzyskie. Wszak tego również oczekuje się od bogatego kolekcjonera sztuki i jego pięknej córki. To też jest rola, w którą dają się wtłoczyć. Mierzi ich nuda towarzyskiego życia, jego konwencja. Naprawdę marzą o świętym spokoju we własnym towarzystwie. Gdyby jednak zadowolili się tylko tym, zostaliby pewnie uznani za dziwaków. Podobnie jest z księciem i Charlotte. Dlaczego Amerigo nie może ożenić się z Charlotte, którą kocha? Bo oboje nie mają pieniędzy. On do swojego tytułu powinien dołożyć piękną żonę z majątkiem. Jeszcze raz powtórzę: włoski tytuł księcia, włoska przeszłość jego rodziny i amerykański majątek kolekcjonera sztuki świetnie do siebie pasują. A Charlotte, czy musi wyjść za mąż? Tego też się od niej oczekuje. Biedna, samotna, ale samodzielna nie mieści się w konwencji, dlatego trzeba znaleźć jej męża. Po ślubie natychmiast zostaje wtłoczona w rolę pani Adamowej Verver. W czasie jednej z rozmów z goryczą zwierzy się Fanny, powiernicy wszystkich:

"... zostałam już ostatecznie określona, unieruchomiona niczym szpilka wbita w igielnik, aż po sam łepek. Mam swoje miejsce w społeczeństwie ..."

Wchodząc w przeznaczone dla nich role społeczne, unieszczęśliwiają siebie i innych, bo tak naprawdę nie tego pragną.

Oczywiście powieść oferuje znacznie więcej. Bogate portrety psychologiczne, szczególnie Maggie, która z młodej, nieznającej cierpienia dziewczyny zmienia się w świadomą siebie, mądrą kobietę, która wie, czego chce i potrafi to inteligentnie osiągnąć. Poznaje przy tym gorycz życia i zyskuje wiedzę, że nie można mieć wszystkiego, trzeba wybierać. Zwycięża, ale nie jest to  słodkie zwycięstwo. Ja jednak najbardziej żałuję Charlotte. A książę, czy był wart miłości obu kobiet? Znam swoją odpowiedź na to pytanie, ale nie będę już wchodzić w kolejne rozważania. Kto lubi czytelnicze wyzwania, niech przekona się sam.



"Cyrk Columbia" Danisa Tanovicia.

Tym wpisem inauguruję nową kategorię, którą nazwałam Na marginesie. Będą to krótkie notki o filmach i książkach, którym z różnych względów nie poświęcam więcej miejsca. Dzięki temu w moim blogu odnotuję wszystko, co czytam i co oglądam. Dotąd zdarzało mi się czasem coś pomijać.

Mimo niskich ocen wybrałam się na "Cyrk Columbia" Danisa Tanovicia, reżysera "Ziemi niczyjej", która swego czasu zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Tamten film obnażał bezsens wojny, pokazywał jej absurd. Trudno, pomyślałam, tym razem muszę przekonać się, czy naprawdę jest tak źle. Otóż nie było! Nie zgadzam się z tak niskimi ocenami! Nie jest to oczywiście arcydzieło, ale przyzwoicie zrobiony film, który oglądałam z dużym zainteresowaniem. Akcja rozgrywa się w 1991 roku w małym bośniackim miasteczku. Właśnie zbankrutował komunizm, rozpadła się Jugosławia, zaczyna się wojna w Chorwacji. Ale tu, w sielskiej, górskiej dziurze jeszcze nic wielkiego się nie dzieje. Wprawdzie wykuwa się nowa rzeczywistość: stara władza musi ustąpić miejsca nowej, ale wszyscy są pewni, że odtąd będzie tylko lepiej. Widz wie, że ten spokój jest złudny, za chwilę rozpęta się piekło. Reżyser pokazuje, jak niepostrzeżenie nadciąga nienawiść, jak przyjaciele stają się wrogami, jak w małej, świetnie znającej się społeczności rodzi się przemoc. Gdzieś w tle pojawia się pytanie o patriotyzm: uciec za granicę czy zostać, aby walczyć z sąsiadami? Rozsądek czy plemienna powinność? Plus skomplikowane relacje rodzinne i uczuciowe. Moim zdaniem warto.

"O północy w Paryżu", czyli najsłabszy Allen od lat.

Nie, to nie pomyłka. Pozwoliłam tu sobie sparafrazować tytuł recenzji Pawła T.Felisa z Gazety Wyborczej, aby dobitniej podkreślić rozczarowanie najnowszym filmem mojego ukochanego reżysera! Pewnie tym większe, że spodziewałam się czegoś znakomitego. Przecież wszystkie media pieją z zachwytu. Przez chwilę pomyślałam nawet, że może to ze mną jest coś nie tak, może po prostu czegoś nie zrozumiałam. Trudno, cóż poradzę na to, że nie zachwyca, mimo że powinien. Historia Gila, amerykańskiego scenarzysty marzącego o napisaniu powieści, który wraz z narzeczoną i jej rodzicami spędza wakacje w Paryżu, wydała mi się potwornie błaha. Powiem szczerze, że w pewnym momencie ze zgrozą poczułam ogarniającą mnie nudę! Nudzić się na Woodym Allenie?! Niewiarygodne! Potem to uczucie minęło, ale to nie przesłania ogólnego wrażenia. Brakuje mi w najnowszym filmie Allena dowcipu, ironii, sarkazmu, złośliwości, świetnych dialogów, wyrazistych bohaterów, z których reżyser kpi, ale których jednocześnie lubi. Rozumiem, dlaczego "O północy w Paryżu" cieszy się taką popularnością (nawet w dzień powszedni sala wypełniona była po brzegi). To po prostu taki rodzaj kina, który niesie miłą rozrywkę na odpowiednim poziomie, a wisienką na torcie jest Paryż, na który zawsze patrzy się z przyjemnością. No i naszą próżność przyjemnie łechce fakt, że to film nie byle kogo, ale samego Woody Allena. Ja jednak należę do tych miłośników jego kina, których reżyser dawnymi amerykańskimi filmami przyzwyczaił do czegoś znacznie więcej niż tylko miła rozrywka! Niektóre z jego obrazów widziałam kilka razy i wiem, że jeszcze obejrzę! Wielka szkoda, że tylko ich wspomnienie musi mi wystarczyć! Ale dość pastwienia się. Jak zwykle tych, którzy już widzieli, zapraszam do przeczytania ciągu dalszego. A kto nie widział, mimo wszystko zobaczyć powinien, bo Woody Allen należy do tych reżyserów, którym się wiernie kibicuje, nawet jeśli są w słabszej formie.

Właściwie o czym tu pisać? Zastanawiałam się nawet, czy dzielić ten wpis tak, jak zazwyczaj robię, gdy snuję swoje refleksje o kinie. Trudno jednak byłoby się odnieść do filmu bez zdradzania treści, a to byłoby karygodne, gdyż cały jego sens zasadza się na pomyśle wędrówki w czasie. Sam koncept jest rzeczywiście miły i zaskakujący tym bardziej, że twórca zetknął swojego bohatera, Gila, z autentycznymi postaciami ze świata sztuki. Zabawnie jest śledzić te spotkania, patrzeć, jak Allen prowadzi grę z widzem, pytając: a wiesz kim był Buniuel? a znasz jego filmy? I tak dalej, i tak dalej. Te światy przenikają się i wzajemnie na siebie wpływają. Raz Gertruda Stein recenzuje powieść Gila, który dzięki niej wprowadza poprawki, innym razem to on stara się podrzucić pomysł Buniuelowi (nie będę udawała, że wiem, o jaki film chodzi; cóż, przyznaję, że w zasadzie nie znam jego twórczości), jeszcze kiedy indziej dzięki zdobytym informacjom Gil może utrzeć nosa zarozumiałemu sztywniakowi Paulowi, który bardzo imponuje jego narzeczonej. Pomysł jest więc ciekawy, gorzej z wykonaniem.

Niby dostajemy tu to, co tak lubimy u Woody Allena. Głównego bohatera, niespełnionego artystę, który pogardza swoim dotychczasowym popłatnym zajęciem i marzy o zostaniu prawdziwym pisarzem, najlepiej w Paryżu. Jego nie najmądrzejszą narzeczoną, Inez, która niby go docenia, ale naprawdę imponuje jej przemądrzały Paul znający się na wszystkim najlepiej. Jej obrzydliwie bogatych i konserwatywnych rodziców sympatyzujących z Tea Party, którzy w gruncie rzeczy ledwie swojego zięcia tolerują. Wszyscy nie szczędzą sobie nawzajem złośliwości. To bywa dowcipne, ale tylko czasami. Na tym według mnie polega problem tego filmu. Wszystko, poza pomysłem, jest tu na pół gwizdka. Przyjdzie mi powtórzyć to, co napisałam we wstępie: mało wyraziste postacie, mało dowcipu, ironii, nie tak inteligentne i błyskotliwe dialogi jak dawniej. Nie będę ciągnąć dalej i przepisywać uwag ze wstępu. Ośmieszanie klisz, że Paryż to inspiracja dla artystów, kpienie z konserwatywnych, amerykańskich buraków i zarozumiałych intelektualistów to za mało. Nie wystarczy okrasić tego myślą, jak złudne jest przekonanie, że współczesność nie dorasta do pięt przeszłości. Wszystko już było, więc jeśli pokazane zostanie mdło, nie rozśmieszy, nie zakpi albo nie rozzłości, to pozostanie tylko banałem. I tak odbieram, niestety, najnowszy film mojego ukochanego Woody Allena.

A zaraz po opublikowaniu tej notki rzucam się na recenzje (odkąd prowadzę blog, nie czytam wcześniej niczego na temat tego, o czym piszę), aby przekonać się, czym tak zachwycił innych ten film. Być może przyjdzie mi się spalić ze wstydu, gdyż moim małym rozumkiem nie dostrzegłam arcydzieła w arcydziele! Cóż, każdy ma prawo do swojej oceny. 

I na koniec jeszcze jedna uwaga. W zeszłym tygodniu przypomniałam sobie dwa spośród ostatnich filmów Allena: "Vicky, Christina, Barcelona" i "Spotkasz przystojnego bruneta". Po ponownym obejrzeniu ten ostatni zyskał w moich oczach, a mniej więcej rok temu też się tu nad nim nieco pastwiłam. Dziś wydał mi się lepszy, trochę w duchu amerykańskich filmów reżysera. Być może za jakiś czas i "O północy w Paryżu" uznam za dużo błyskotliwszy i ciekawszy? Któż to wie? Zobaczymy. Na razie jednak nie kryję swojego wielkiego rozczarowania!

Popularne posty