"Miss Kicki" Hakona Liu. Samotność w Taipei.

Lubię kino skandynawskie i azjatyckie. "Miss Kicki" to dwa w jednym: produkcja szwedzko-tajwańska wyreżyserowana przez norwesko-tajwańskiego reżysera Hakona Liu (matka Norweżka, ojciec Tajwańczyk; wychowywał się na Tajwanie, studiował w Oslo). Akcja filmu toczy się na Tajwanie, głównie w Taipei, gdzie przylatuje ze Szwecji tytułowa Kicki (to imię, które ona wymawia Kiki) razem ze swoim szesnastoletnim synem. Matka i syn w zasadzie się nie znają, bo od czwartego roku życia wychowywała go babcia (dlaczego, nie będę zdradzać). Podróż ma ich niby zbliżyć do siebie, ale zasadniczy powód tych egzotycznych wakacji jest inny. Nie mamy tu do czynienia z filmem wybitnym, raczej takim, który można, ale niekoniecznie trzeba, zobaczyć. Ja obejrzałam go z przyjemnością. To kino budowane na nastroju, nie na akcji. Krótkie, powierzchowne rozmowy, milczenie, gesty i mimika, najwięcej się dzieje między słowami, pozwolę sobie nawiązać do tytułu jednego z moich ulubionych filmów, który znakomicie oddaje ekranową rzeczywistość. Prawdziwą przyjemnością jest obserwowanie Kicki, w tej roli bergmanowska aktorka Pernilla August, i jej syna Wiktora. To film o samotności mocno dojrzałej, niepięknej, zapuszczonej kobiety i jej trudnych, bo właściwie żadnych, relacjach z subtelnym synem. A wszystko na tle szarego molocha, Taipei, którego obraz potęguje niewesoły nastrój. Jeśli ktoś lubi takie kino, polecam. A kto widział, może czytać dalej.

Esencją tego filmu są portrety bohaterów: Kicki, Wiktora i Didi, relacje pomiędzy nimi oraz powierzchowne rozmowy, small talk (to angielskie określenie bardzo dobrze oddaje istotę tego, co z ekranu słychać).

Kicki to mocno dojrzała, niezbyt piękna, raczej zniszczona (papierosy, alkohol), nie najszczuplejsza, fatalnie się ubierająca kobieta, która rozpaczliwie poszukuje miłości, a może po prostu bliskości. Dlatego wpada na raczej desperacki, niż szalony pomysł podróży do Taipei, gdzie mieszka bogaty biznesmen, pan Chang, z którym łączy ją internetowy romans. Owszem, pan Chang napomknął, że ją kiedyś zaprosi, ale ona postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i zrobić mu niespodziankę. Skąd się znają? Czy jest to tylko znajomość internetowa? Czy może spotkali się osobiście, kiedy ona pracowała w Stanach? Tego nie wiemy. Prawdopodobnie to kolejna próba zbudowania bliższej relacji z mężczyzną. Być może nigdy nie przeżyła prawdziwej, wielkiej, szczęśliwej miłości, jest sama, a właściwie należałoby napisać samotna. Wie, czego chce, ale kiedy przychodzi do realizacji planu, po prostu się boi. Każda kolejna próba onieśmiela ją coraz bardziej, czemu zresztą trudno się dziwić: spróbujmy postawić się w jej sytuacji. Patrząc na jej rozpaczliwe wysiłki, jednocześnie żałowałam jej i wstydziłam się za nią. Upokorzenie, jakiego dozna, będzie tym bardziej przykre, że spotka ją w obecności syna, który dopiero wtedy zrozumie, dlaczego matka zaproponowała mu tę egzotyczną podróż, a na miejscu zostawiła właściwie samego, pozwalając snuć się samotnie po Taipei. Onieśmielenie i skrępowanie to stan, jaki towarzyszy jej w tym azjatyckim mieście. Onieśmiela ją szklany, zimny biurowiec, w którym pracuje pan Chang, pełen grzecznych, uprzejmych, ale bezosobowych pracowników. Krępuje hotel, w jakim się zatrzymuje z Wiktorem. Może wstydzi się przed synem, że tylko na tyle ją stać. Nieustannie robi dobrą minę do złej gry, udając, że wszystko jest w porządku. Ale to nieprawda. Kicki jest tak rozpaczliwie samotna, tak desperacko poszukuje bliskości, że gotowa jest flirtować z każdym, kto okaże jej chociaż trochę zainteresowania, nieważne, że najprawdopodobniej jest to tylko uprzejmość wynikająca z roli. Ale porozumienie nie jest możliwe nie tylko ze względu na barierę językową, i Kicki, i właściciel hotelu słabo władają angielskim, ale przede wszystkim dlatego, że przecież niewiele mają sobie do powiedzenia. Rozmowy, jakie toczą, są zdawkowe i konwencjonalne.

Podobnie wyglądają jej relacje z synem. Pewnie go po swojemu kocha, ale po latach nie umie, a może nie chce nawiązać z nim prawdziwego porozumienia. Nie wiemy, dlaczego zostawiła go z babcią, jak często się widywali, dlaczego nie zamieszkała z nim po powrocie do Szwecji. Miałam wrażenie, że Wiktor z jednej strony przeszkadza jej, z drugiej Kicki nie bardzo wie, o czym miałaby z nim rozmawiać. Dlatego pozwala mu samotnie snuć się po tym ogromnym, szarym mieście. Kiedy ona w jakimś po chińsku kolorowym barze próbuje prowadzić powierzchowne rozmowy, on sam je coś w zimnym, bezosobowym MacDonaldzie (?). Dopiero tragedia zbliży matkę i syna. Ona uświadomi sobie, jak jest dla niej ważny, on zrozumie, że jednak mu na niej zależy. Ale i wtedy niewiele będą sobie mieli do powiedzenia. Jej wyjaśnienia i tłumaczenia będą nader powściągliwe. To zresztą moim zdaniem najsłabsza część filmu, najmniej prawdopodobna. Co prawda akcja nagle przyspiesza, ale ja niekoniecznie tego oczekuję. Poza tym takie łatwe i szybkie rozwiązanie problemu wydaje mi się mało prawdopodobne. Dziwi też, że kiedy niebezpieczeństwo zostaje szczęśliwie zażegnane, po wszystkich to, co się stało, spływa jak woda po gęsi.

Równie interesujący jest portret Wiktora. To robiący sympatyczne wrażenie chłopak, wrażliwy, grzeczny, nieśmiały, przynajmniej w kontaktach z matką. Przeżyje wielkie rozczarowanie, kiedy zrozumie prawdziwy cel jej wizyty w Taipei, i odtąd nie będzie potrafił ani chciał być z nią sam na sam. W luksusowym hotelu nad jeziorem, turystyczną atrakcją, będzie od niej za wszelką cenę uciekał. Ten wielki, elegancki hotel jeszcze bardziej obnaży samotność bohaterów. W podłym hoteliku w Taipei przynajmniej można było z kimś porozmawiać, tutaj otrzymuje się tylko  fachową, uprzejmą, ale bezosobową obsługę. Pewnie dlatego Kicki, początkowo zachwycona miejscem, po chwili, samotna w swoim luksusowym pokoju, ze złością obrywa płatki z kwiatka zdobiącego wnętrze.

Bardzo ciekawa jest relacja, jaka łączy Wiktora i Didiego. Początkowo Wiktor wyraźnie się go obawia, próbuje wywikłać się z tej znajomości, ale nie bardzo potrafi i ustępuje osaczającemu go Didiemu. Z czasem staną się sobie coraz bliżsi i to oni najwięcej się o sobie dowiedzą. Może dlatego, że znacznie lepiej znają angielski, a może są siebie po prostu ciekawi. Nie wiemy, czy intencje doświadczonego przez los Didiego są od początku czyste i bezinteresowne. Czy kieruje nim ciekawość i sympatia do nieśmiałego cudzoziemca? Czy też chciał go naciągnąć albo okraść, a z czasem polubił i porzucił ten zamiar? W każdym razie to, co dzieje się pomiędzy nimi potem, wydaje się szczere. Trudno też do końca być pewnym charakteru ich relacji: czy to więź przyjacielska czy homoseksualna, co sugerują niektóre sceny. A może sami do końca nie zdają sobie sprawy z tego, co ich połączyło,  dwóch smutnych, samotnych chłopaków. W zakończeniu filmu widzimy ich spacerujących razem o zachodzie słońca po hotelowym dachu na tle szarego nieba i neonu, podczas gdy samotna Kicki spogląda na Taipei i na nich. Ale może teraz ważniejsze jest to, że pogodziła się z synem i spróbuje odzyskać utracony czas?

Świat w tym filmie wcale nie jest piękny. Brzydkie, zaniedbane i bezosobowe jest szwedzkie mieszkanko Kicki, brzydki jest hotelik, w którym się zatrzymują, brzydkie jest szare, ogromne Taipei. Piękno okazuje się tylko konwencją albo iluzją. Kiedy pan Chang w pierwszej scenie filmu odsłania przed Kicki panoramę miasta, zapiera jej, i nam widzom, dech w piersiach, ale kiedy już znajdziemy się tam razem z nią i Wiktorem, okaże się, że naprawdę wszystko wygląda inaczej. Tylko morze wabi swoim pięknem. Iluzją jest też szczęście, które wydaje się na wyciągnięcie ręki, a w rzeczywistości trudno je osiągnąć. Nawet więź z synem nie wystarcza.

"Miss Kicki" przypomina trochę mój ulubiony film "Między słowami" Sofii Coppoli, tyle że ten pierwszy jest tylko dobry, a ten drugi znakomity. W obu następuje zderzenie kultur, w obu samotni bohaterowie próbują nawiązać ze sobą bliższą relację rzuceni gdzieś w obce, wielkie miasto, w obu nastrój budowany jest milczeniem, mimiką, gestami. Wszystkiego o Kicki dowiadujemy się, obserwując jej miny, zakłopotanie, uśmiechy, ukradkowe spojrzenia, rzucane mimochodem uwagi, sposób, w jaki pali papierosa czy nerwowo obciąga spódnicę. Podobnie jest z Wiktorem, tylko twarz Didiego pozostaje nieprzenikniona. Ten film byłby kolejną banalną opowieścią o samotności i trudzie porozumienia, gdyby nie składał się z tych drobnych obserwacji ludzkich zachowań, z tego, co między słowami. To właśnie dzięki temu jest interesujący.

Ala Al Aswani "Kair. Historia pewnej kamienicy"

Udało się. Zdobyłam "Kair. Historię pewnej kamienicy" Ala AL Aswaniego (Capricorn.Media Lazar 2008). Niedawno pisałam tu o "Chicago", drugiej powieści tego egipskiego pisarza. O obu dowiedziałam się z tej samej audycji radiowej i natychmiast zapragnęłam przeczytać. Ta druga jest dostępna bez problemu, pierwsza nie, bo wydana została kilka lat temu w dodatku przez jakieś niszowe wydawnictwo. No ale udało się i przeczytałam w ciągu kilku dni. Ta powieść jest trochę jak przewodnik: w przystępny i atrakcyjny sposób przedstawia sytuację współczesnego Egiptu (no może niezupełnie współczesnego, bo akcja toczy się w czasie wojny o Kuwejt), ale, jak to w przewodniku, czytelnik dostaje wiadomości naskórkowe. Żeby dowiedzieć się więcej, pełniej, trzeba by sięgnąć po poważniejsze prace. Gdybym jednak przeczytała ją przed rozruchami w Egipcie, na pewno nie byłabym zdziwiona z powodu tego, co tam się wydarzyło.

To pierwsza powieść Al Aswaniego i kiedy przeczyta się obie, widać, że pisarz się rozwija. Stosuje podobną technikę pisarską, podobne zabiegi, ale portrety bohaterów w "Chicago" są zdecydowanie bogatsze i może dzięki temu opowiadane historie robią o wiele większe wrażenie. W jego amerykańskiej powieści czuć smutek, melancholię i, pozwolę sobie na górnolotność, ból istnienia. "Kair", mimo że przedstawia losy bohaterów równie tragiczne oraz ich ciężkie, z różnych względów, życie, nie pozostawia takiego wrażenia, nie wprowadza czytelnika w zadumę, nie porusza na poziomie emocjonalnym, jeśli już to raczej na intelektualnym. Wiem, że muszę im współczuć, pochylić się nad bezwyjściowością ich egzystencji. Warto jednak na pewno sięgnąć po tę powieść choćby tylko ze względów poznawczych. "Chicago" to portrety egipskich emigrantów mieszkających w Stanach, akcja książki, o której piszę tym razem, toczy się w tytułowym Kairze, poznajemy więc ten kraj bezpośrednio, od środka.

Autor zastosował w tej powieści podobny zabieg: bohaterami są mieszkańcy tytułowej kamienicy, zwanej, od nazwiska jej pierwszego właściciela, kamienicą Jakobiana. Budynek znajduje się w samym centrum Kairu przy ulicy Sulejmana Paszy niedaleko słynnego placu Tahrir. Kto zna Kair, być może się zdziwi, bo takiej ulicy na planie miasta nie znajdzie. Nic dziwnego, w roku 1954 przemianowano ją na Talaat Harb, ale większość mieszkańców nadal posługuje się starą nazwą. Budynkowi, jak całemu przypominającemu europejskie metropolie centrum, daleko do dawnej świetności. Za tą świetnością i za minionymi europejskimi czasami, tymi sprzed rewolucji Nasera, tęsknią niektórzy bohaterowie. Szczególnie starzejący się playboy, miłośnik kobiet, wykształcony w Europie inżynier Zaki ad-Dassuki. Zawsze elegancki, szarmancki wobec swoich licznych kochanek, dziś raczej przygodnych, skonfliktowany z siostrą, która chce przejąć jego nie tak znów wielki majątek. W gruncie rzeczy zdaje sobie sprawę, że prowadząc taką lekką, niezobowiązującą egzystencję, przegrał życie. Na starość uświadamia sobie powierzchowność swoich licznych związków, pustkę i samotność. Zeuropeizowany jest też dziennikarz Hatim (jego matka była Francuzką), homoseksualista rozpaczliwie poszukujący stałego partnera. Tęskni nie tyle za uczuciem, ile za stabilizacją. Ma dość upokorzeń związanych z poszukiwaniem kochanka na jedną noc. Ciekawy jesteś, czytelniku tej notki, jak traktuje się gejów w społeczeństwie muzułmańskim (właściwie egipskim, bo każdy kraj muzułmański jest jednak inny)? Otóż i mieszkańcy kamienicy, i pracownicy gazety wiedzą o jego homoseksualizmie i tylko czasem spotykają go z tego powodu drobne złośliwości. Oczywiście Hatim nie obnosi się ze swoimi skłonnościami, ale też ich nie ukrywa. Zaki i Hatim to dobrze sytuowani mieszkańcy pięter kamienicy Jakobiana, ale poznajemy też kilku takich, którzy mieszkają na dachu w blaszanych domkach, a właściwie klitkach, które w czasach świetności pełniły taką funkcję jak nasze piwnice. Dziś żyją tu ubogie rodziny, często są to przybysze ze wsi, a to nędzne lokum jest i tak obiektem zazdrości tych, którym powiodło się jeszcze gorzej. Mieszkańcy dachu stanowią swoistą społeczność: świetnie się znają, wszystko o sobie wiedzą, wspierają, ale i kłócą. Histeryczne, gwałtowne, barwne awantury, które niejednokrotnie kończą się sprowadzeniem przez jednego z uczestników konfliktu skorumpowanych policjantów, są dla europejskiego czytelnika ciekawe przez swoją egzotyczność. Gwałtowność temperamentów to nie tylko cecha ubogich. Podobnie przebiegają kłótnie pomiędzy Zakim a jego wyjątkowo zawziętą i złośliwą siostrą. Ale wróćmy na dach. Któż tam mieszka? Syn stróża, Taha, ambitny, pracowity i zdolny, marzący o dostaniu się do Akademii Policyjnej, co ma pozwolić mu wyrwać się do lepszego świata (ta historia jest najbardziej przewidywalna i stereotypowa). Piękna Busejna, jego ukochana, która musi pracować, aby pomóc owdowiałej matce utrzymać młodsze rodzeństwo. Co złego w pracy? Ano nic, jeśli ceną za jej posiadanie nie jest seksualny wyzysk stosowany przez pracodawcę. Barwną postacią jest Malak, który przebojem zajmuje zwolnioną komórkę. Gotów na każde drobne i większe łajdactwo, świństwo czy oszustwo, byle tylko osiągnąć cel: stałą poprawę swego statusu, stałe powiększanie  majątku. Jest nienasycony w swych pragnieniach. To taki typ, który wyrzucony drzwiami wejdzie oknem i w końcu swoje osiągnie.

Ta galeria postaci, a nie wymieniłam wszystkich, to przekrój egipskiego społeczeństwa. Co szczególnie zwraca uwagę w diagnozie, którą stawia Al Aswani?

Po pierwsze los kobiety całkowicie uzależnionej od zachcianek mężczyzny i jeśli chce do czegoś dojść, a tym czymś w wypadku bohaterek powieści jest po prostu utrzymanie się na powierzchni, musi pogodzić się z seksualnym wyzyskiem i zaakceptować to, że tylko świadcząc drobne usługi seksualne, na przykład swojemu pracodawcy, może coś osiągnąć. Czym różni się druga (czytaj równoległa, na jaką pozwala islam, ale nie pozwala państwo), utrzymywana w ścisłej tajemnicy żona bogatego biznesmena i początkującego polityka Azzama od kochanki, a właściwie utrzymanki? Naprawdę niczym. Na ile taki obraz sytuacji egipskich kobiet jest prawdziwy, a może raczej należałoby zapytać: powszechny? Na pewno są w tym społeczeństwie kobiety wykształcone i samodzielne, ale o nich Al Aswani nie pisze.

Po drugie wszechogarniająca korupcja. Łapówki i haracze, drobne i ogromne, są tu na porządku dziennym. Trzeba je dać, aby zdobyć wolną komórkę na dachu, aby dostać się do Zgromadzenia Narodowego, aby być dobrze traktowanym w szpitalu, aby zostać studentem Akademii Policyjnej. Wydaje się, że bez pieniędzy niczego w tym świecie zdobyć nie można. Na pewno żyje się łatwiej, kiedy jest się dobrze urodzonym, ale to nie rozwiązuje wszystkiego. Lepiej być dzieckiem wysokiego urzędnika państwowego czy bogatego biznesmena niż synem stróża, ale  dopiero pieniądze otwierają wszystkie drzwi.

Po trzecie samowola, skorumpowanie i brutalność policji i służb specjalnych. To swoiste państwo w państwie. Zwykli policjanci mogą uprzykrzyć życie swoją służbistością czy lekko poturbować zatrzymanego. Wszystko jest tak naprawdę kwestią pieniędzy i układów: ten wygra, kto zapłaci więcej albo zna kogoś bardziej wpływowego. Dlatego pewnie policja jest z taką łatwością  wykorzystywana w rodzinnych czy sąsiędzkich sporach. Po prostu wystarczy zapłacić, aby brat czy sąsiad zostali zatrzymani czy choćby postraszeni. Ale prawdziwie niebezpieczne są służby specjalne, które inwigilują społeczeństwo i brutalnie, stosujac najwymyślniejsze tortury, rozprawiają się z protestujacymi studentami czy każdym czynnym przeciwnikiem państwa. Opisy tortur, jakim w więzieniu poddawany jest jeden z bohaterów powieści, są naprawdę przerażające.

Po trzecie stosunek do religii. Wielu bohaterów ma Boga na ustach, ale wydaje się, że są to tylko utarte formułki, które niewiele znaczą. Tak naprawdę żyją, jakby Bóg nie istniał. Nawet niektórzy duchowni są gotowi znaleźć w Koranie uzasadnienie dla każdego działania: czy jest to zmuszenie kobiety do aborcji, czy  udział Egiptu w wojnie o Kuwejt u boku Amerykanów. Inni bohaterowie są po prostu niereligijni. Żadna z głównych bohaterek powieści nie nosi chusty. Nie religia jest tu opresyjna, ale państwo, które toleruje korupcję (a może nawet jej sprzyja) oraz przemoc służb specjalnych, i ludzie. Ciśnie się na usta przysłowie: człowiek człowiekowi wilkiem. Tak jest w tej powieści. Ale gdzieś z boku, pod powierzchnią istnieje  grupa radykalnych muzułmanów, którzy gromadzą wokół siebie młodych, niezadowolonych, pozbawionych perspektyw ludzi z niższych warstw społecznych i szkolą ich w tajnych obozach. Stają się muzułmańskimi męczennikami gotowymi zginąć w walce z niewiernymi.

Cóż, niewesoły to obraz Egiptu, kraju zżeranego przez korupcję, kraju, gdzie trudno o pracę, gdzie wyrwać się z nizin społecznych można jedynie dzięki cwaniactwu i oszustwom, a nie dzięki ciężkiej pracy i ambicji. Kraju, w którym służby specjalne są wszechwładne, gdzie kobieta jest obiektem seksualnego wyzysku. Nic dziwnego, że jedna z bohaterek, młoda dziewczyna Busejna, nienawidzi Egiptu i jej największym marzeniem jest wyjazd gdziekolwiek (no może nie gdziekolwiek). Patriotą okazuje się stary Zaki, ale może dlatego, że pamięta inny, dawny Egipt, za którym tęskni, Egipt sprzed czasów Nasera. Tamten kraj też przecież nie był idealny, ale może lepszy od tego, który jest teraz? Jednak tego, ja, laik, na pewno nie rozstrzygnę.

Siegfried Lenz "Lekcja niemieckiego". Nieoczekiwane odkrycie.

Nie wiem, czy powinnam się wstydzić, ale do niedawna nie miałam pojęcia o

niemieckim pisarzu Siegfridzie Lenzu. I pewnie  tak by pozostało, gdyby nie przypadkowa rozmowa z przyjaciółmi, od których usłyszałam o jego książkach: "Lekcja niemieckiego" i "Muzeum ziemi ojczystej". Nie muszę chyba dodawać, że należą do grona ich ulubionych powieści. To, co powiedzieli, było na tyle zachęcające, że natychmiast postanowiłam przeczytać przynajmniej jedną. Padło na "Lekcję niemieckiego" (Czytelnik 1971),  pożyczyłam i pochłonęłam jednym tchem! Teraz już wiem, że za jakiś czas sięgnę po "Muzeum ziemi ojczystej", a w księgarniach poszukam "Biura rzeczy znalezionych", które wydał stosunkowo niedawno, bo w 2004 roku, też Czytelnik w serii Nike. Teraz przypominam sobie jak przez mgłę, że o tej ostatniej coś słyszałam, zapewne wtedy, kiedy się ukazała. A Siegfrid Lenz? Niewiele udało mi się o nim dowiedzieć. Urodził się w 1926 roku w Ełku (Akcja "Muzeum..." toczy się na Mazurach), po wojnie studiował w Hamburgu i od dawna zajmuje się tylko pisaniem (powieści,opowiadania i dramaty). Wymienia się go obok Grassa i Bolla. W Polsce wyszło zaledwie kilka jego książek. Tyle. A teraz do rzeczy, czyli do "Lekcji niemieckiego".

Akcja tej powieści toczy się na dwóch planach czasowych: w 1954 roku i w latach wojny oraz tuż powojennych. Bohaterem, jednocześnie narratorem, jest dwudziestojednoletni Siegfrid Jepsen, zwany Siggi, który odsiaduje trzyletni wyrok w ośrodku dla trudnej młodzieży znajdującym się na wyspie w dorzeczu Łaby. Ośrodek ten szczyci się nowoczesnymi metodami resocjalizacji. Jeśli po przeczytaniu tych słów, czytelniku tej notki, zniechęciłeś się, gdyż nie jesteś miłośnikiem literatury więziennej o trudnej młodzieży (też nie jestem), to spieszę donieść, że niesłusznie, bo to wbrew pozorom nie taka książka. Być może trochę zmienisz zdanie, jeśli napiszę, iż Siggiego skazano za kradzież obrazów namalowanych przez malarza Maksa Ludwika Nansena. Być może spojrzysz przychylniejszym okiem na "Lekcję niemieckiego", kiedy dodam, że Siggi tak naprawdę nie kradł obrazów, on je ukrywał, aby chronić! Być może stwierdzisz, że warto czytać dalej, jeśli napiszę, że trzon tej powieści stanowią wspomnienia Siggiego z czasów dzieciństwa, które spędził w nadmorskiej wiosce Rigbill w Szlezwiku - Holsztynie (najbardziej wysunięty na północ niemiecki land graniczący z Danią).

Epicka, zmysłowa narracja wspaniale malująca nadmorski krajobraz, codzienne życie mieszkańców tych okolic, barwne postacie, świat uczuć i wyobraźni głównego bohatera to jedna z zalet tej książki. W zasadzie nie ma tu dialogów zapisywanych tradycyjnie, rozmowy toczone między bohaterami wplecione są w mięsistą narrację. Niektóre rozdziały to tylko opisy miejsc i sytuacji. Znakomicie czyta się na przykład opowieść o tym, jak Siggi i jego starsza siostra Hilka wybrali się na wydmy podbierać jajka mewom. Wędrujemy wraz z nimi nadmorską groblą, słyszymy szum morza, krzyki mew, czujemy chłód wody, po której brodzą, i ból zadawany przez dzioby oszalałych ptaków broniących wysiadywanych jajek. Innym razem uczestniczymy w sześćdziesiątych urodzinach jednego z bohaterów. Czujemy smak podawanych ciast, szum wiatru w ogrodzie, słyszymy muzykę wygrywaną na harmonii, porywa nas wartki korowód tancerzy. Osobna przyjemność to zaglądanie do domu i pracowni malarza Maksa Nansena widzianej oczyma kilkunastoletniego Siggiego albo do jego kryjówki w starym, nieczynnym wiatraku, gdzie zaczyna się jego pasja i obsesja gromadzenia, aby ocalić. Nawet wizyta w rodzinnym domu narratora dostarcza wielu doznań. Zapach posiłków, pasty do butów, dźwięk dzwonka telefonu w gabinecie ojca, miejscowego policjanta, brzęk naczyń, pukanie do drzwi, kroki na schodach, skrzypienie starych podłóg. Świat, jakiego zapewne już nie ma. Poświęcam tyle miejsca opisom, bo ich zmysłowość, senualność to niezwykła wartość tej powieści. Ale oprócz tak dokładnego odmalowania świata, w którym żyje narrator, toczy się tu dość wartka akcja, której oś stanowi konflikt pomiędzy ojcem Siggiego, policjantem, a Maksem Nansenem, malarzem. Konflikt spowodowany przez czasy, w jakich przyszło im żyć, i przez niezwykłą obowiązkowość posterunkowego Jensa Jepsena. Wokół tych wydarzeń buduje autor moralne dylematy, jakim muszą stawić czoła bohaterowie.

Jens i starszy od niego Maks znają się od lat, żyją w tej samej nadmorskiej miejscowości, łączy ich rodzaj sąsiedzkiej przyjaźni, jak wszystkich w tej małej społeczności. Przed wielu laty Maks ocalił Jensowi życie, wyciągnął go z kanału, w którym się topił. Mimo tego posterunkowy Jepsen nie waha się wykonać rozkaz swoich przełożonych: ma przekazać malarzowi zakaz malowania wydany przez hitlerowskie władze i dopilnować jego wykonania. Uczestniczy też w konfiskacie obrazów. Spełnia swoje obowiązki z coraz większą pasją, coraz większy mur niezrozumienia wyrasta pomiędzy dawnymi przyjaciółmi. Nawet kiedy wojna się skończy, policjant, który po krótkim pobycie w obozie jenieckim, wróci na swoje stanowisko, będzie obsesyjnie tropił malarza i dybał na jego obrazy. Przynajmniej tak sądzi Siggi, jego syn, dlatego między innymi próbuje je chronić, czyli po prostu zabierać i ukrywać.

Siggi, wrażliwy chłopiec, samotnik, wychowujący się przede wszystkim wśród dorosłych, wnikliwie obserwujący świat wokół siebie, jest zafascynowany malarzem i jego twórczością. Jak już wspominałam, spędza godziny w jego domu i pracowni, obserwując, jak maluje, i słuchając rozmów o sztuce toczonych z wyimaginowanym Baltazarem. Chłopiec jest w potrzasku, bo ojciec próbuje uczynić z niego swojego szpiega: ma donosić, czy malarz rzeczywiście przestrzega zakazu. Konflikt pomiędzy surowymi rodzicami, szczególnie ojcem, obowiązkowym wyznawcą panującego w Niemczech porządku, a ich dziećmi Siggim, Hilką, która już po wojnie pozuje Nansenowi do jednego z obrazów, i Kaasem, który nie chce służyć w wojsku i dlatego okalecza się a potem wielokrotnie ucieka, stanowi istotny problem tej powieści. Gertruda i Jens uważają, że ich dzieci okryły się hańbą, szczególnie Kaas, dlatego ojciec nie zawaha się go zadenuncjować (spełnia przecież swój obowiązek), a po latach wyrzuci z domu. Hilka i Siggi świadomi, że rodziców wymienić nie można, chociaż najchętniej tak by zrobili, marzą o tym, aby wyjechać, odciąć się od domu rodzinnego. Ale jak się okazuje, nawet jeśli się to uda, to i tak nie można zapomnieć. Paradoksalnie więc pobyt w ośrodku dla trudnej młodzieży jest dla Siggiego wybawieniem. Dokąd ma pójść, kiedy znowu będzie wolny? To pytanie sobie zadaje.

Mimo że znaczna część akcji tej powieści toczy się w latach wojny, to jej okropności w zasadzie omijają ten nadmorski zakątek. Do Siggiego docierają tylko echa wojennych zdarzeń. Wieczorem obowiązuje zaciemnienie, czasem przelatują brytyjskie samoloty, mówi się o zestrzelonych spadochroniarzach, mąż sąsiadki tkwi gdzieś pod oblężonym Leningradem. Nie ma wystrzałów, frontu, łapanek, tortur, kwestii żydowskiej. A  zakończenie wojny opisane jest wręcz groteskowo. Ale mimo że prawie nieobecna wojna powoduje moralne konflikty, rozpad więzi rodzinnych i przyjacielskich, upadek, ale i niezłomność. Jest probierzem: teraz widać, kto jest cichym bohaterem, a kto w imię obowiązku poświęci syna i przyjaciela. Nie dzieje się nic nadzwyczajnego, wszystko jest takie banalne, małe, ale w tej codzienności rozgrywają się dramaty, wprawdzie nie o wymiarze historycznym, lecz ludzkim, zwyczajnym. Ta powieść pokazuje, jak możliwe jest zło, jak się rodzi z poczucia obowiązku, ze ślepego wykonywania rozkazów, z bezmyślności. Jens nie widzi nic zdrożnego w tym, co robi. Gdyby znalazł się w innym miejscu, bez mrugnięcia powieką spełniałby inne obowiązki: torturował, rozstrzeliwał, nadzorował transporty jadące do Auschwitz, wpychał Żydów do komór gazowych. Tutaj tylko pilnuje zakazu malowania, konfiskuje obrazy i ściga własnego syna.

Mimo urody zrekonstruowanego świata to powieść gorzka. Pokolenie rodziców odpowiedzialne za faszyzm i wojnę, po krótkiej kwarantannie wraca do swoich obowiązków, a pokolenie ich dzieci skrzywione przez wojenne dzieciństwo trafia do ośrodków dla trudnej młodzieży, jak Siggi czy jego kolega z pokoju, Kurt, specjalizujący się w aktach przemocy. Z drugiej jednak strony to powieść mądrze optymistyczna. Taka jest lekcja, jakiej udziela zrozpaczonemu Siggiemu malarz Nansen. Niczego nie tracimy bezpowrotnie, bo to, czego dokonaliśmy, co zgromadziliśmy, nawet utracone, pozostawia w nas jakiś ślad.  Cóż, w życiu od czasu do czasu coś tracimy i nie pozostaje nam nic innego, jak pogodzić się z tym. Zawsze możemy zacząć od nowa. Jak malarz, który zdaje się ze stoickim spokojem przyjmować wyroki losu i dalej robi swoje.

Warto zadać sobie trud i poszukać "Lekcji niemieckiego", a potem zanurzyć się w świecie wykreowanym przez Siegfrida Lenza. Namawiam!



"Erratum" Marka Lechkiego. Zobaczcie koniecznie!

Obejrzałam właśnie "Erratum" Marka Lechkiego okrzyknięte przez niektórych krytyków najlepszym filmem zeszłorocznego festiwalu w Gdyni (otrzymał nagrodę za debiut).Czy jest lepszy od "Matki Teresy od kotów" i "Chrztu"? Trudno mi rozsądzić. Sztuka to nie sport, nie da się zmierzyć czy zważyć. Na pewno trzeba koniecznie zobaczyć wszystkie trzy (jeśli ktoś tamtych dwóch jeszcze nie widział, wszak miały swoją premierę jesienią). "Erratum" nie opowiada o tak dramatycznych zdarzeniach jak tamte filmy i dlatego, mimo raczej powolnej, melancholijnej narracji, może spodobać się liczniejszej widowni. To historia trzydziestokilkuletniego Michała Bogusza (znakomicie granego przez Tomasza Kota), który przez splot okoliczności zmuszony jest spędzić kilka dni w swojej rodzinnej miejscowości. Przed laty właściwie uciekł stąd od ojca. Wyjechał, aby spełnić marzenia. Teraz chcąc nie chcąc, wraca do swojej młodości. Musi stawić czoło ojcu i dawnemu przyjacielowi. Ale nie tylko. To taki film, w którym akcja jest niespieszna, kamera przygląda się bohaterom, zatrzymuje się na ich twarzach, chwyta ulotne chwile, codzienność. To, co mogłoby być dramatyczne, jest po prostu zwyczajne. Potencjalna tragedia rozmywa się. Dlaczego? Tego zdradzić nie mogę. Sporo tutaj ładnych filmowych metafor, kilka magicznych scen. Także dlatego miałam naprawdę dużą przyjemność z oglądania "Erratum". Zachęcam. A dla tych, którzy już widzieli, jest jak zwykle ciąg dalszy.

Szłam z dużymi nadziejami, ale kiedy oglądałam początkowe sceny, trochę się najeżyłam. Pomyślałam, że znowu zapowiada się wysoce artystyczny film, nad którym rozpływają się krytycy, a zwykły widz czuje się nabity w butelkę. Kto widział na przykład "Palimpsest" Niewolskiego czy "Dotknij mnie" duetu Jadowska i Stankiewicz, ten wie, o czym mówię. Przerost formy nad treścią. A ponieważ ostatnio dałam się wpuścić aż dwukrotnie w takie filmowe maliny, tym bardziej byłam zła. O nie, znowu, już  chciałam zakrzyknąć (w duchu), kiedy niedobre wrażenie na szczęście prysnęło. "Erratum" okazało się prostą historią, niespiesznie opowiedzianą, ale bardzo ludzką, prawdziwą i niewydumaną, a przy tym zachwycającą filmową kuchnią.

Zacznę od powrotu do przeszłości, który zmusza Michała Bogusza do zrobienia życiowego bilansu. Wcale jednak nie jestem pewna, czy to najważniejszy wątek tego filmu, ale o tym za chwilę. Michał jest skłócony z ojcem. W chwili złości, nie mogąc przebić się przez jego milczenie, obojętność czy wrogość, wykrzyczy, że  wyjazd z rodzinnego miasta to nie tylko chęć spełnienia muzycznych marzeń, ale przede wszystkim ucieczka od niego. Dlatego, kiedy powinęła mu się noga i nie dostał się na Akademię Muzyczną, wybrał gównianą, jak mówi, trzyletnią rachunkowość, byle tylko zaczepić się z dala od domu, byle nie wracać. Dlaczego? Tego się nie dowiemy. Ale prawdopodobnie nie było to nic wielkiego, ot, zwykły konflikt, niechęć do rodzinnego domu. A może w grę wchodził stosunek ojca do matki? Michał nie bardzo ma ochotę spotkać się z ojcem, ale dwukrotnie odwiedza grób matki. Może to jest trop? Jak długo nie był w domu? Nie wiemy. W każdym razie jest zawzięty, nie chce wyciągnąć ręki do zgody i kategorycznie odrzuca propozycję żony, aby zaprosić dziadka na zbliżającą się komunię wnuka. Czy milczenie ojca to tylko, jak przed chwilą napisałam, obojętność i wrogość? A może pretensje o wybór drogi życiowej? A może także żal o to, że zostawił go samego, że się nim nie interesuje, nie pomaga (gdzieś mimochodem dowiadujemy się, że długo chorował; widzimy, że porusza sie o kulach)? Ojciec spędza całe dnie przed telewizorem w zaniedbanym, wymagającym remontu mieszkaniu. Tu kolejne pytanie: dlaczego nie remontuje? Nie stać go? Nie ma sił? Czy mu po prostu nie zależy i dlatego nie zwraca uwagi na bylejakość swojego życia? Przecież w pewnym momencie mówi do syna, który walczy z zatkanym odpływem wanny, że następnego dnia wezwie fachowców. Więc może o to chodzi? Może Michał uciekł od tej bylejakości, od marazmu?

Co osiągnął? Nie spełnił swoich marzeń, nie został muzykiem. Pracuje w biurze rachunkowym, mieszka w zwyczajnym, dość zgrzebnym mieszkaniu, jego stosunki z żoną nie wydają się zbyt serdeczne. Elegancka marynarka, krawat to tylko pozory, wypasiona bryka, którą jeździ po swoim rodzinnym mieście, jest samochodem szefa. Od pierwszych scen filmu widz zdaje sobie sprawę, że ogląda człowieka rozczarowanego, zmęczonego, niezadowolonego ze swojego życia. Inaczej rzecz ma się ze Zbyszkiem, przyjacielem z lat młodości, z którym przyjdzie się Michałowi skonfrontować w rodzinnym mieście. Ich pierwsze spotkanie myli. Michał zbywa Zbyszka jak pierwszego lepszego kumpla z klasy czy z podwórka. To on, w marynarce, w krawacie i w eleganckim samochodzie, może wydawać się królem życia na tle kolegi w drelichowej kurtce, idącego piechotą. Jest jednak odwrotnie: to Zbyszek spełnił swoje marzenia, pozostal wierny ideałom młodości. Przede wszystkim nadal gra w zespole założonym niegdyś przez Michała, koncertuje, żyje na luzie, imając się dorywczych prac, co nie wydaje się przeszkadzać jego uśmiechniętej żonie. Ma mieszkanie, które remontował przez trzy lata, ale jest zadowolony. Teraz już rozumiemy, dlaczego Michał z taką niechęcią i pozornym lekceważeniem odniósł się do zaproszenia na koncert zespołu. Idąc tam, musiałby się zmierzyć z własnym rozczarowaniem, zazdrością i niewygodną prawdą, że wyjeżdżając, zdradził przyjaciela. Okazuje się, że ucieczka niekoniecznie musi byc lepsza. Marzenia można spełniać gdziekolwiek, jeśli tylko się chce, jeśli tylko pozostanie się wiernym sobie i nie pójdzie z życiem na kompromisy.

Michał, zmuszony przez okoliczności, pozostanie w swoim mieście kilka dni, co każe mu skonfrontować się ze swoimi marzeniami, zastanowić nad sobą, swoimi relacjami z ojcem i przyjacielem. Musi dokonać życiowego bilansu, posprzątać w swoim życiu. I tu chciałabym się na chwilę zatrzymać nad filmową kuchnią, nad kilkoma metaforami, które tak ładnie zagrały w tym filmie. Po pierwsze otwarta, zepsuta skrzynka na listy. Kiedy niedługo po przyjeździe przechodzi obok niej, zmierzając do mieszkania ojca, po prostu odnotowuje z niechęcią to, że nie da się jej zamknąć. Potem, po kilku dniach, pochyla się nad nią i zamyka. Porządkuje, bo uporządkował swoje życie. Piękna jest ostatnia scena: puka do drzwi mieszkania ojca, jakby używał jakiegoś szyfru, może z dzieciństwa, ale tym razem nie odpowie mu wroga cisza. Ojciec odpowie pukaniem, uśmiechnie się łobuzersko. Grzechy są ci odpuszczone, zdaje się mówić. Obaj znajdują się po przeciwnej stronie drzwi, które nieodparcie kojarzą się z konfesjonałem. Kolejna piękna scena: Zbyszek, policjant, leśniczy i Michał stoją przed drewnianą, płonącą wieżą, miejscem ważnym dla obu przyjaciół. To tu w młodości przychodzili pogadać, może palić pierwsze papierosy. To stąd przepędzał ich groteskowy leśniczy, który niewiele zmienił się od tamtego czasu. Teraz ma komórkę, przez którą może wezwać policję czy straż. To tu przychodzą teraz pogadać, zastanowić się, pomilczeć. To tu odradza się ich przyjaźń. I kiedy policjant każe im wsiąść do samochodu, Michał prosi o chwilę, aby mogli jeszcze popatrzeć na płonącą wieżę. I stoją tak we czterech zafascynowani tym widokiem. Ileż poezji jest w tej scenie (wybacz, drogi czytelniku tej notki, egzaltację, ale innych słów tutaj nie znajduję). Kolejna metafora: właściciel warsztatu. To on, niczym demiurg, sprawia, że Michał musi pozostać w mieście kilka dni. Każe mu czekać na zderzak. Dajmy mu się  wykazać, powie o spóźniającym się dostawcy, kiedy zniecierpliwiony Michał chce szukać zderzaka  w sklepach. Jakby  dawał mu czas i szansę na pogodzenie się z ojcem, o którym stale wspomina. Jakby rzucanymi w pozornie zwyczajnej rozmowie uwagami, pragnął go zmusić do refleksji nad życiem. I tak się dzieje. Michał dokonuje życiowego bilansu i wyjedzie z miasta pogodzony ze sobą, z ojcem, z przyjacielem, zaprzyjaźniony z psem, którego wiezie na siedzeniu samochodu. Co zrobi dalej? Może coś zmieni (prawdopodobnie stracił pracę, więc będzie impuls do zmian)? Czy się uda? Ważne, że spróbuje.

I ostatnia sprawa, o jakiej chcę jeszcze wspomnieć. Być może najważniejszym wątkiem filmu, a przynajmniej równie istotnym, jest wypadek samochodowy, który Michał spowodował, i śmierć bezdomnego człowieka. To dlatego musi pozostać w mieście dłużej, niż zamierzał. Ta sprawa go zmieni. Porządkując historię bezdomnego, porządkuje przy okazji swoje życie. Początkowo Michał nie zamierza się do niczego przyznać, zawiadamia tylko pogotowie i gdyby nie obawa, że policja dotrze do niego, bo na miejscu została jego komórka, pewnie nie rozmawiałby potem z policjantem, który słucha w radiu koncertu swojej córki (kolejna symboliczna scena!). Relacjonując żonie przez telefon, co się stało, przyznaje, że ta sprawa nie zrobiła na nim szczególnego wrażenia. Jest tym nawet zdziwiony. Przecież ludzie mówią o wstrząsie, a on nic takiego nie czuje. To jeszcze jedna przykra prawda, jakiej się o sobie dowiaduje. Może jest tak dlatego, że ofiara to bezdomny? Z tego samego powodu policjant też ją bagatelizuje. Michał był trzeźwy, jechał prawidłowo, tamten był pijany, wtargnął pod samochód. Cóż, co można było zrobić! A że człowiek to bezdomny bez tożsamości, a więc nikt, nie będzie sprawy. Nie ma kogoś, kto by się o niego upomniał. To prawie tak, jakby Michał przejechał psa! Pewnie dlatego nie będzie też kary. W którym momencie postanawia przywrócić zmarłemu tożsamość, a jednocześnie godność? Czy wtedy, kiedy spotyka ojca handlującego starzyzną? Czy kiedy widzi, jak zgniata puszki po piwie? Czy wtedy zrozumiał, jak niewiele trzeba, żeby człowiek stał się nikim dla świata? Stracił swoją przeszłość, swoje życie? Czy uświadomił sobie, że jego ojciec może za jakiś czas też stać się takim nikim? Stopniowo, z uporem Michał odgrzebuje pamięć o zmarłym. Dzięki jego staraniom to już nie anonimowy NN, teraz stoi za nim jakaś przeszłość. Jest już imię, nazwisko, zawód, rodzina, zainteresowania, dom, tragedia, konflkit i alkohol. Banalna (w wymiarze społecznym) i niebanalna (w wymiarze prywatnym) droga od statecznego ojca, męża, nauczyciela historii do anonimowego bezdomnego, alkoholika, wyrzutka, człowieka poza nawiasem. Dzięki Michałowi ten bezdomny mężczyzna odzyska swoje człowieczeństwo. Będzie miał krzyż na grobie, niesamotny pogrzeb. Nawet syn, mimo że początkowo o ojcu nie chce słyszeć, przychodzi jednak na jego grób. Tylko ksiądz nie dotrze. Tak, teraz Michał może spojrzeć sobie w oczy. Czy to, co zrobił, nie jest ważniejsze od kary, którą powinien ponieść? A może istotne jest i jedno, i drugie?

To tyle, choć na pewno mogłabym się jeszcze wgłębiać w szczegóły i analizować "Erratum" dalej, tak dużo w nim treści, wątków, metafor. Świetny film i mądrze optymistyczny. Choć daje nadzieję, kończy się krzepiąco, nie ma tu, na szczęście, banalnego happy endu. Za to jest o czym pomyśleć i czym się zachwycić.

"Ruta Tannenbaum" Miljenko Jergovicia. Wyprawa na Bałkany.

Książka chorwackiego pisarza Miljenko Jergovicia "Ruta Tannenbaum" (Czarne 2008)

chodziła za mną od dawna. Po raz pierwszy usłyszałam o niej jakieś dwa lata temu przy okazji Nagrody Angelusa (nagroda dla pisarza z Europy Środkowo-Wschodniej przyznawana we Wrocławiu). Chciałam kupić, ale zawsze przegrywała z innymi, wreszcie wypadła z pamięci. Aż tu nagle jakiś czas temu zobaczyłam ją przypadkowo w księgarni: jeden samotny egzemplarz, lekko sfatygowany. Chodziłam wokół niej jeszcze trochę, ale książka cały czas była, jakby na mnie czekała, więc w końcu kupiłam. Na półce-poczekalni leżała krótko (niektóre nabytki kilka miesięcy muszą czekać na swoją kolejkę, rekordzistki nawet dłużej), no i nie żałuję. To bardzo dobra, mądra, poruszająca powieść, znakomicie napisana.

Akcja, umieszczona w Zagrzebiu, rozpoczyna się w latach trzydziestych zeszłego wieku, a kończy w roku 1943. Bohaterką jest nie tylko tytułowa Ruta, chorwacka Shirley Temple, ale także jej rodzice: Ivka z domu Singer i Moni, biedny Moni, który ma tyle rozumu, ile szafranu w kaszy biedaka (ta fraza w kontekście wielu bohaterów powtarza się w powieści wielokrotnie), ojciec Ivki, Abraham Singer, sąsiedzi Amalija i Rado, i wielu, wielu innych. Jedną z charakterystycznych cech tej książki jest gawędziarski, często dowcipny i lekki ton, miejscami ironiczny. Jak to w gawędzie bywa, narrator od głównej opowieści ucieka w dygresje i snuje historie wielu barwnych postaci. Niektóre z nich goszczą na kartach powieści tylko przez chwilę, inne trochę dłużej, a jeszcze inne znikają, aby powrócić. W ten sposób poznajemy służące, drobnych rzezimieszków, wyrachowanych morderców, kupców, lekarzy i ich pacjentki, aktorów, reżyserów, śpiewaków operowych i kogo tam jeszcze. Nie należy się przejmować, że ci epizodyczni bohaterowie giną w odmętach czytelniczej pamięci. Jest tak jak w życiu: ktoś nam o kimś opowiada, a my po jakimś czasie zapominamy. Momentami powieść przypomina baśń, a to dzięki powtarzalności pewnych fraz (choćby tej o szafranie w kaszy biedaka) i użyciu struktur typowych dla tego gatunku ("Wysłuchała jej Amalija i ..."). Podobnie z zakończeniem: jest jedno, ale różni się w szczegółach, jak baśń ma różne warianty. Od początku, wiemy, co stanie się z główną bohaterką i jej rodzicami, ale końcowa wersja, ta z ostatnich stron jest nieco inna. Ale jeśli to baśń, to bardzo gorzka i smutna, bo historia chorwackich Żydów z tamtych lat (a uważny czytelnik na pewno rozpoznał żydowskie nazwiska), nie może być wesoła. Zresztą nie tylko o Żydów tu chodzi, ale o odwieczne konflikty targające bałkańskimi narodami. Jergović krytycznie przygląda się swoim rodakom, pokazując ich okrucieństwo, tchórzostwo i hipokryzję.

Kiedy akcja powieści się rozpoczyna, Zagrzeb, biały Zagrzeb, jest częścią powstałego po rozpadzie monarchii austro-węgierskiej Królestwa Jugosławii ze stolicą w Belgradzie. Mieszka tu wiele narodów: Chorwaci, Serbowie, Bośniacy, Niemcy, Żydzi i Cyganie, którzy pozornie żyją zgodnie, ale nienawiść do Serbów i pogardę dla Żydów niesie ze sobą język obnażający prawdziwe emocje. Kiedy wybuchnie wojna, długo wydaje się, że nie będzie dotyczyć tego krańca kontynentu europejskiego. A nawet jeśli, to co złego  się stanie? Żydzi nie wierzą w zagrożenie. Ivka może uratować siebie i swoją rodzinę, ojciec ofiarowuje im pieniądze na wyjazd do Ameryki, ale lekceważą to, co dzieje się już w Europie. Bo  Hitler, Niemcy są z perspektywy Zagrzebia czymś odległym, niegroźnym, nieistotnym. I w pewnym sensie tak właśnie jest, bo prawdziwym zagrożeniem są Chorwaci, chorwaccy ustasze, którzy podnoszą głowy, kiedy w wyniku zawieruchy wojennej rozpadnie się Królestwo Jugosławii i powstanie Niepodległe Państwo Chorwackie. A wtedy do obozu w Jasenovcu towarowe pociągi będą wywozić nie tylko Żydów, ale także Serbów czy Cyganów. To ustasz, nie hitlerowiec, poderżnie gardło swojemu ziomkowi niczym jagnięciu (dosłownie!) tylko dlatego, że jest Żydem. To ustasze będą polować na Żydów, a porządni obywatele będą udawać, że tego nie widzą. Żyd zrobi się przezroczysty, przez jego wątrobę czy śledzionę można spojrzeć na wystawę eleganckiej cukierni. Ruta, chorwacka Shirley Temple, tak niedawno uwielbiana przez zagrzebskie środowisko teatralne i mieszczańską publiczność odwiedzającą teatr, po wybuchu wojny stanie się dla nich wszystkich niewidzialna, będzie powietrzem. Podobnie jej matka i ojciec. I jedyny miłosierny gest, na jaki będzie stać jednego z aktorów, który jeszcze niedawno nosił Rutę na rękach, to ofiarowanie żebrzącej Ivce bochenka chleba. Bez uśmiechu, bez słowa, w pośpiechu, tak, żeby przypadkiem nikt nie zauważył. Ustasze robią swoje, a zwyczajnym obywatelom wygodniej jest nie wiedzieć, co dzieje się z żydowskimi sąsiadami, którzy są zabierani z domów czy z ulic. Wygodniej uwierzyć, że w towarowych pociągach, które jadą do Jasenovca, przewożeni są niebezpieczni bandyci.

Ale relacje międzyludzkie nie są w tej powieści czarno-białe. Przyglądamy się im, śledząc sąsiedzkie kontakty między rodziną Tannenbaumów, chorwackich Żydów, i ich sąsiadami z sutereny: Amaliją i Rado Morinjami. Ivka to córka bogatego, żydowskiego kupca, jej mąż, cichy nieudacznik Moni, jest drobnym urzędnikiem, na Amaliji ciąży piętno wariatki (przeszła depresję po śmierci jedynego syna; kiedy krzyczy, z okien okolicznych domów spadają doniczki), Rado pracuje jako zwrotniczy, w dodatku nie w Zagrzebiu, ale w jakiejś małej miejscowości. Ich relacje zmieniają się w zależności od tego, kto jest górą. Początkowo niby poprawne, ale w gruncie rzeczy nacechowane strachem, wzajemnymi uprzedzeniami i pogardą. Jeśli Ivka i Moni godzą się wyświadczyć Amaliji przysługę, robią to nie z dobrego serca, lecz z obawy przed atakami jej złości, przed obmową. Kiedy ich kilkuletnia córka odniesie teatralny sukces i stanie się ulubienicą Zagrzebia, Ivka i Moni obrosną w piórka i odwrócą się od sąsiadów z sutereny, bardzo ich raniąc, szczególnie Amaliję przywiązaną do małej Ruty jak do własnego dziecka. Ale potem role jeszcze raz się odwrócą. To oni będą błagać o uwagę i pomoc. Bezskutecznie. Nikt nie otworzy im drzwi. A Rado, który przystąpi do ustaszów, nie przejmie się tragicznym losem Moniego. Podobnie Amalija. Ludzki odruch współczucia natychmiast odrzuci, wyliczając przyczyny, dla których Żydzi mają zostać ukarani ("Będą pokutować, bo swoje postne chleby miesili z krwią zabitych chorwackich dzieci. Będą pokutować, bo za pośrednictwem swych banków wpędzali ludzi w biedę, ojcom wyrywali chleb z rąk, a matki zmuszali do skakania z dachów z dziećmi w objęciach. ... Będą pokutować Żydzi, bo Żydzi innym czynili zło ... .). Odżyje tłumiona nienawiść, uprzedzenia i przesądy. Podobnie zachowają się inni sąsiedzi.

Powieść Jergovicia to również wspaniałe studium charakterów. Wszystkie postacie, o których tu wspominałam, łącznie z Rutą, są znakomicie scharakteryzowane. W ciągu tych ponad dziesięciu lat zmieniają się, niestety niekoniecznie na lepsze. Niektórzy, jak Moni, kryją swoje tajemnice, prowadzą podwójne życie (nie, nie takie, jak sobie w tym momencie, drogi czytelniku tej notki, wyobrażasz). Mają swoje marzenia, a najważniejszym z nich, wspólnym dla wszystkich, jest być kimś innym, lepszym, ważniejszym. Jeśli się to niektórym nawet udaje, to tylko na chwilę. Wszak szczęście na pstrym koniu jeździ. Wszyscy też, i to bardzo smutna konstatacja, są zdolni do zła. Okoliczności, przypadkowy splot wydarzeń, poczucie siły sprawiają, że nagle są gotowi krzywdzić, ranić, poniżać a nawet zamordować. I, powtarzam jeszcze raz, dotyczy to wszystkich, nawet małej Ruty zepsutej przez teatralne sukcesy.

I na koniec wspomnę jeszcze o czymś, co wywarło na mnie szczególne wrażenie. To opis starości, choroby i umierania ojca Ivki, Abrahama Singera. Jest na tych kilku czy kilkunastu stronach przejmująca prawda o końcu ludzkiej drogi. Jest bezradność, fizjologiczne poniżenie, zdziwienie, że szczęśliwe życie tak szybko minęło, a to, co teraz, wlecze się niemiłosiernie, jest niezgoda na to, co się dzieje, bunt, złorzeczenie Bogu i kurczowe trzymanie się resztek życia mimo wszystko. Przejmujące.

Naprawdę świetna powieść odkrywająca to, co nieznane albo znane słabo. Jedna z tych, których nie zapomnę. Na pewno kiedyś jeszcze do niej wrócę. A na półce-poczekalni leży inna książka Jergovicia, za którą wkrótce się wezmę z przyjemnością i nadzieją, że będzie równie dobra. A jakby tego było jeszcze mało, to w maju wychodzi kolejna wydawana przez Czarne. Namawiam: koniecznie sięgnijcie po "Rutę Tannenbaum"!

Filmowe remanenty. "Młyn i krzyż", "Razem i osobno", "Hiszpański cyrk"

Dziś inaczej niż zwykle będą, z kilku powodów, filmowe remanenty. Po pierwsze dlatego, że film, o którym chciałam napisać, zawiódł mnie kompletnie i, poza kilkoma zdaniami, nie jest wart żadnej wzmianki. Trudno też na siłę snuć rozważania na jego temat. No po prostu nie ma o czym! Po drugie nie skończyłam jeszcze fascynującej powieści, którą właśnie czytam, więc o niej dopiero w tygodniu. Po trzecie inna książka, którą przeczytałam, też niespecjalnie jest warta uwagi, mimo że jej autorem jest noblista, więc i o niej nie napiszę. Po czwarte widziałam ostatnio dwa filmy, które koniecznie trzeba  zobaczyć, a ponieważ z różnych względów nie podzieliłam się wrażeniami od razu, więc robię to teraz w takiej okrojonej formie. Ale do rzeczy.

Pierwszy z nich to "Młyn i krzyż" Lecha Majewskiego. Nie powiem, żebym była znawczynią twórczosci tego reżysera. Widziałam poprzednio tylko jeden jego film "Ogród rozkoszy ziemskich". Zafascynowała mnie ta opowieść o miłości i śmierci osadzona w Wenecji i mocno związana z obrazem Bosha. Zaraz potem przeczytałam nawet powieść Majewskiego "Metafizyka", która stała się kanwą dla scenariusza. Też z przyjemnością (to złe słowo, bo to książka o śmierci). Na "Młyn i krzyż" poszłam nie dla reżysera, lecz, jak poprzednio, z powodu tematu. Tym razem Majewski ożywia obraz jednego z moich ukochanych malarzy Petera Bruegla "Droga krzyżowa". To fascynujące przeżycie! Reżyser wybiera sobie dwanaście postaci z obrazu i śledzi, a raczej dopowiada, ich losy tuż przed i tuż po scenie, w jakiej malarz uwiecznił je na obrazie (akcja filmu, jeśli można mówić o akcji, trwa dobę). Oprócz tego wprowadza na ekran samego artystę i jego marszanda, którzy opowiadają o akcie tworzenia (Bruegel) i o tym, co dzieje się wokół, a co ma wpływ na powstanie obrazu (marszand). W filmie pada niewiele słów, warstwa dźwiękowa to głównie odgłosy: chrzęst mechanizmu młyna, płacz, turkot kół, stukot młotka przybijającego gwoździe do krzyża, dziecięcy śmiech, głosy ptaków, śpiew, kroki tańca i wiele innych. Najważniejszy jest tu oczywiście obraz i metafizyczna refleksja. Reżyser wyławia z malowidła pojedyncze sceny, często takie, których na pierwszy rzut oka widz kontemplujący obraz nie dostrzega, i pokazuje ich kulisy. Wprowadza nas do miasta widocznego na dalekim planie, do fascynującego wnętrza młyna, do lasu, przygląda się tańczącym też gdzieś w odległym planie. Przewijają się również przed nami twarze, wnętrza i sceny nie tylko z obrazu, ale zawsze z Breugla. Poznamy na przykład rodzinę malarza, jego żonę zajętą codziennymi obowiązkami i gromadkę dzieci. Gdy on rozważa tajemnicę życia, śmierci, cierpienia i czasu, ona przewija, gotuje, sprząta. W tym samym momencie dzieją się sprawy podniosłe i zwyczajne. Tak jak na obrazie: gdy jedni się bawią, inni cierpią. Scena ukrzyżowania nie jest wcale centralną sceną dzieła, można jej nawet nie zauważyć. Wszak najczęściej nie dostrzegamy tego, co ważne. Bywa, że historia dzieje się po cichu, nie spektakularnie. To, co mnie szczególnie poruszyło, to nieuchronność cierpienia, które musi się wydarzyć. Nikt specjalnie się przed nim nie buntuje: ani młody wieśniak, który zostanie przez hiszpańskich żołnierzy przywiązany do koła, ani dwóch łotrów, którzy zostaną ukrzyżowani razem z Chrystusem, ani sam Chrystus, ani jego matka. Jakby wiedzieli, że to nieuchronne, więc musi się wypełnić. Słychać tylko płacz żony wieśniaka i cichą skargę matki. Film jest fascynujący malarsko. Oglądanie breuglowskiego świata na ekranie to rozkosz (brr, cóż za górnolotne słowo!). Poznajemy też symboliczną warstwę i historyczny kontekst, a więc coś, o czym wiemy, że jest, ale do czego nawet bardzo zainteresowanemu laikowi podziwiajacemu obraz w galerii, w albumie czy ekranie komputera trudno dotrzeć. Na pewno obejrzę ten film jeszcze raz. Polecam go wszystkim miłośnikom Breugla i niderlandzkiego malarstwa, ale także tym, którzy niekoniecznie interesują się tą dziedziną sztuki. Może dzięki temu filmowi odkryją ją dla siebie.

Drugi film, który bardzo warto zobaczyć, to chiński "Razem i osobno" Quanana Wanga pokazywany w kanale Ale Kino! w cyklu Kino Mówi: Kocham. To niezwykle ciekawa opowieść o parze dawnych kochanków, których rozdzieliła historia. Mieli się spotkać i razem uciec na Tajwan, ale do spotkania nie doszło i wyjechał tylko on, ona została w komunistycznych Chinach. Oboje założyli rodziny, ale o sobie nie zapomnieli. Spotykają się po pięćdziesięciu latach. On jest już wdowcem i chce ją zabrać na Tajwan, aby wreszcie z nią być. Ale ona ma  męża i kilkoro dzieci. Jest rozdarta pomiedzy wdzięcznością, przywiązaniem i szacunkiem, a miłością. Znacie? Otóż nie, tak tylko się wam wydaje. Początek to oczywiście schemat, ale dalej jest już zupełnie coś innego. I właśnie ta odmienna warstwa kulturowa i obyczajowa jest tak interesująca. Bohaterowie zupełnie inaczej podchodzą do małżeństwa i miłości, wolni są od hipokryzji, która towarzyszy naszej kulturze. Coś, co u nas traktowane jest jak skandal, rozwiązłość, zdrada czy grzech, tam jest przedmiotem spokojnego wyboru, szczerych rozmów i wspólnych rozważań. Wcale jednak nie zmniejsza bólu czy cierpienia, ale jest ono ciche i nienachalne, przyjmowane z pokorą. Film jest spokojny, kontemplacyjny, tempo niespieszne, więcej tu obserwacji niż rozmów, chociaż nie toczy się w całkowitym milczeniu. Świetne sceny obyczajowe, rodzajowe, rodzinno-sąsiedzkie, uliczne. Już sama obserwacja innej kultury, innej codzienności jest bardzo ciekawa. A do tego niebanalna historia miłosna niemłodej już pary zwykłych, niepięknych ludzi. Mimo że niemłodzi i tacy zwyczajni ja po prostu wzruszyłam się do łez. Nie były to łzy sentymentalne czy czułostkowe, raczej zaduma nad komplikacją ludzkich losów i czasem, którego nie można cofnąć. Polecam! Na pewno pokazywany będzie jeszcze kilkakrotnie.

I na koniec film, którego moim zdaniem oglądać nie warto! To z jego powodu dzisiejsze remanenty! Dawno się tak nie męczyłam w kinie jak na "Hiszpańskim cyrku" Alexa de la Iglesii. Miałam ochotę wyjść i szkoda, że tego nie zrobiłam, bo im dalej, tym gorzej, a zakończenie wlecze się niemiłosiernie, mimo że dzieje się mnóstwo niczym w hollywoodzkim filmie akcji. To historia miłosnego trójkąta z hiszpańską historią w tle. Początek akcji sięga roku 1937, wojny domowej, koniec to lata siedemdziesiąte. Zaczyna się nieźle, ale potem film grzęźnie w nadmiarze pomysłów, absurdu, groteski, cytatów filmowych, sztucznej krwi, emocji, uczuć i huku wystrzałów, ciosów, muzyki i czego tam jeszcze. Jak to w grotesce wszystko jest przerysowane i nie do końca serio, ale tutaj przerysowane jest zdecydowanie zanadto. Dlatego pewnie nic nie wzrusza, nie przeraża, nie złości i nie śmieszy. Po prostu nuży. Nadmiar bodźców jest taki, że po pewnym czasie zobojętniałam i z utęsknieniem czekałam na koniec (a film trwa ponad sto minut!). Żeby to wszystko jeszcze czemuś służyło! Niestety przesłanie to banał: wojna jest cyrkiem, Hiszpania jest cyrkiem, właściwie wszystko jest cyrkiem, życie, miłość, nienawiść też (akcja toczy się w środowisku cyrkowym, bohaterami są dwaj klauni i akrobatka). Może dla Hiszpanów ten film jest ważniejszy ze względu na historię, w którą się wpisuje. Znalazłam tu parę scen śmiesznych, parę świetnych plastycznie, kilka fascynująco onirycznych, kilka interesujących rodzajowych, ale to wszystko. Lubię barok, kocham Almodovara, groteska i absurd też nie są mi obce, byle nie w nadmiarze. Ten film jednak się w nim topi, a treści na lekarstwo. Po prostu zdecydowany przerost formy! Nie warto!

Tyle remanentów filmowych, może kiedyś zbierze mi się na remanent książkowy. 


Popularne posty