"Jesteś Bogiem". Film nie tylko dla fanów Paktofoniki.

Na początku powinnam złożyć oświadczenie. Należę do tych widzów, być może mniej licznych, którzy wybrali się na najnowszy obraz Leszka Dawida "Jesteś Bogiem" nie ze względu na treść, ale dlatego, że zachwycili się jego pierwszym filmem "Ki". Powiem więcej: wcześniej właściwie nic nie wiedziałam o Paktofonice, tyle tylko, że istniała. Przyznam się do czegoś gorszego: nie miałam nawet pojęcia, że to zespół hiphopowy. Tym bardziej nie znałam legendy Magika, jego muzyki, historii grupy. Oczywiście po festiwalu w Gdyni i przed samą premierą coś tam do mnie dotarło, jak zawsze, mimo że starałam się mocno ograniczać swoją wiedzę na temat filmu. To "Ki" była dla mnie gwarancją, że warto iść na kolejny film Leszka Dawida. Pewnie dlatego śmiało mogę stwierdzić, że dzięki "Jesteś Bogiem" dokonałam odkrycia: odkrycia kompletnie nieznanego mi świata. Już publiczność na seansie była odmienna: głównie młodzież w wieku okołolicealnym. Przez chwilę czułam się jak nie u siebie, a przecież jak zwykle byłam w moim ulubionym kinie, siedziałam na moim ulubionym miejscu. Dzielę się tym wszystkim, bo po pierwsze takie spojrzenie na film będzie inne. Nie patrzę na niego jak na opowieść o moim ukochanym zespole, jak na film wpisujący się w tradycję opowieści o muzycznych idolach, ale z dystansem, obiektywnie jak na na każde dzieło sztuki. Po drugie chcę powiedzieć widzom takim jak ja, że nawet jeśli hip hop jest dla nas w najlepszym razie obojętny, a może nawet drażni, to na film wybrać trzeba się koniecznie. A dodatkową gwarancją, że warto, są nagrody, jakie dostał w Gdyni, szczególnie te dla odtwórców trzech głównych ról: Marcina Kowalczyka, Dawida Ogrodnika i najlepiej znanego Tomasza Schuchardta ("Chrzest" Marcina Wrony). Trzeba przyznać, że Leszek Dawid ma szczęście do aktorów. Tak jak oglądając "Ki", nie mogłam oderwać wzroku od Romy Gąsiorowskiej, tak teraz od wymienionej przed chwilą trójki. A to nie jedyny powód, dla którego trzeba ten film zobaczyć. Kolejne to choćby poruszająca historia i znakomicie odtworzony klimat epoki zaledwie sprzed ponad dziesięciu lat. Niby niewiele czasu uplynęło, a świat wokół zupełnie inny. Tyle dla wszystkich, ciąg dalszy dla tych, którzy "Jesteś Bogiem" widzieli.

Kiedy oglądałam film, od pewnego momentu zaczęło mi towarzyszyć odczucie, że  Magik, Fokus i Rahim żyją po jednej stronie lustra. Po drugiej jest zupełnie inny świat, o którym oni nie mają pojęcia. I to przekonanie pozostało ze mną do dziś. Już wyjaśniam, o jakich dwóch stronach lustra myślę. Z jednej strony oni: zafascynowani hip hopem młodzi ludzie, hip hopem, który jest dla nich czymś więcej niż tylko muzyką. To po prostu ich życie, sposób wyrażania siebie. Z determinacją tworzą kolejne utwory: na byle jakim sprzęcie, w partyzanckich warunkach w pokoju Rahima albo nocą, po kryjomu w szkole, przezwyciężając konflikty, nieporozumienia i trudności, pracując, żeby sprostać nieoczekiwanym obowiązkom (Magik) albo żeby mieć trochę więcej pieniędzy niż tyle co na bilet. Dają z siebie wszystko, można by rzec, że wypruwają  sobie żyły. Szczególnie przygnębiająca jest sytuacja Magika, który powinien myśleć o utrzymaniu żony i małego synka. Co prawda Justyna ma dobrze sytuowanych rodziców, można powiedzieć, że pochodzi z innej sfery (domek, nawet zwykły klocek, to coś więcej niż mieszkanie na ponurym blokowisku), ale teściowie oczekują od niego, że stanie na wysokości zadania i zacznie zarabiać na rodzinę. Tymczasem on w momencie, kiedy zespół jest już popularny, kiedy wreszcie wydał swoją pierwszą płytę, kiedy fanki rzucają się na niego i otaczają nabożną czcią, nie ma pieniędzy, aby kupić synkowi prezent pod choinkę. A przecież nie jest człowiekiem znikąd. Idzie za nim sława, jaką zdobył w poprzednim zespole. Koncerty, popularność, ale i harówka, wieczny brak kasy, ciągła szarpanina. Jakieś ponure blokowiska, porysowane klatki schodowe, zadymione, szkolne kible o zabazgranych ścianach, mały sklepik teścia, w którym Magik musi pracować, szary, ponury świat, w którym nie wiadomo, o co chodzi. Na to dręczące pytanie, o co w życiu chodzi, Rahim nie otrzyma od Magika odpowiedzi. Przynajmniej  nie bladym świtem po nocy spędzonej na nagrywaniu. Tak wygląda jedna strona lustra. Ale jest i druga, o której kolesie z Paktofoniki nie mają pojęcia. Kiedy oni cieszą się ochłapem, kiedy muszą wyszarpywać jakieś pieniądze za koncert, jakieś zaliczki na poczet płyty, nad którą pracują, ktoś w tym samym czasie na ich sukcesie zarabia. Najpierw szemrany wydawca, oszust. Potem Gustaw, który wiele dla nich robi, roztacza opiekę niczym ojciec nad synami, szczególnie nad Magikiem, ale raczej nie dzieli się zyskami sprawiedliwie. Kiedy Rahim i Fokus muszą dosłownie wyszarpywać  mu z gardła dolę nieżyjącego już Magika, aby dać ją jego synkowi, on jak lichwiarz skrupulatnie wylicza im, ile musiał na niego wydać przed tragiczną śmiercią. A jego nowy, srebrny wóz szyderczo śmieje się z ekranu do widza. Ale chyba najbardziej zdumiała mnie scena, kiedy to Rahim i Fokus oglądają transmisję z wręczania Fryderyków i dowiadują się, że ich marzenie się spełniło. Jednak to nie oni odbiorą upragnioną statuetkę! Nie siedzą na sali, tylko na dywanie przed telewizorem, z którego uśmiecha się Gustaw, potrząsając Fryderykiem.

Jak jeszcze można czytać ten film? Oczywiście jak portret artysty, a właściwie artystów. Każdy z nich jest trochę inny. Fokus najbardziej chodzący po ziemi, ale i najbardziej zdeterminowany, żeby namówić Magika do wspólnego grania, a potem, aby doprowadzić zmagania nad płytą do końca. Za maską chłopaka z blokowiska skrywa wrażliwość i tkliwość dla babci. Rahim, który dręczy siebie i innych pytaniem egzystencjalnym: o co w życiu chodzi. I chociaż to pytanie zadawane przez chłopaka o wyglądzie zakapiora może wydawać się naiwne czy śmieszne, przecież wcale takie nie jest. Obaj marzą o koncercie w spodku, ale droga do tego daleka i wyboista. Początkowo muszą się zmierzyć z obojętnością publiczności, która nie na ich występ czeka. I wreszcie Magik. Starszy i doświadczony. Opromieniony sławą i legendą poprzedniego zespołu, guru początkujących hiphopowców, idol nastolatków i takich jak on chłopaków z blokowisk. Zanurzony w muzyce po uszy, odklejony, nieobecny, lekko znużony szumem, który wokół niego. Ale kiedy zacznie rymować, nieważne czy na klatce schodowej, czy na kanapie w pokoju, czy na koncercie, roztacza wokół siebie magnetyczną aurę, wprawiając słuchaczy w zdumienie czy histeryczny entuzjazm. Najbardziej tajemniczy i najbardziej wrażliwy. Artysta przeżywający na zmianę, a może równocześnie, twórczą ekstazę, zmęczenie codziennością i artystyczne rozterki. Muzyka, która jest jego szczęściem, staje się ciężarem, kiedy trzeba ją wypluwać z siebie na akord, bo producent czeka na kolejne kawałki, a czas goni. Rodzina, którą kocha, ale która jednocześnie odbiera czas muzyce. Odkąd pojawiło się dziecko, trzeba mierzyć się z egzystencją. Trzeba być odpowiedzialnym, zaradnym, statecznym, trzeba pracować w sklepie teścia, czego  nienawidzi i do czego się nie nadaje. Wieczne zmagania, kompromisy, poczucie winy i niespełnienia, ucieczki i powroty. A jednocześnie miłość do synka. Co sprawiło, że nieoczekiwanie dla wszystkich rzucił się z okna swojego pokoju tuż po świętach i w parę dni po ukazaniu się płyty? Na to pytanie film nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Magik gdzieś zapada się w sobie, pogrąża w swoim świecie. (Po obejrzeniu filmu trochę poczytałam i wiem, że jedna z hipotez wysuwana przez Fokusa i Rahima to stan psychiczny, do jakiego doprowadził się Magik, symulując chorobę psychiczną, aby uniknąć wojska. Psychozę film sugeruje, o jej przyczynach nie wspomina. Oczywiście twórcy  mają do tego prawo. To nie zarzut z mojej strony, dodaję tak na marginesie.) Wprawdzie nie uroniłam łzy, kiedy  Magik popełnił samobójstwo, ale mimo tego historia trzech muzyków z Paktofoniki bardzo mnie poruszyła. Jest w tych, na pierwszy rzut oka, zwyczajnych, może nawet prymitywnych, przeklinających jak szewcy chłopakach coś przyciągającego i fascynującego. Nie tylko prawda ludzkiego losu, ale coś znacznie więcej. Artystyczna pasja i upór, a jednocześnie skromność i prostota.

Nie będę już rozwodzić się o znakomicie odtworzonym klimacie epoki czy o warstwie muzycznej. Na koniec napiszę jeszcze o tym, o czym już wspominałam we wstępie: film Leszka Dawida otworzył przede mną zupełnie nieznany mi świat hip hopu. Zadziwił i zdumiał całkowitą ignorantkę w tej dziedzinie, zmusił do przeprowadzenia błyskawicznych, a więc z konieczności powierzchownych studiów i sprawił, że wprawdzie nie zaczęłam gustować w tym gatunku muzycznym, ale przynajmniej spróbowałam zrozumieć, na czym polega jego magia i o co w tym wszystkim chodzi. Przyznam z pokorą, że dzięki przewertowaniu tekstów Paktofoniki nabrałam podziwu i szacunku dla ich rymotwórczej wirtuozerii. I tym stwierdzeniem kończę refleksje hiphopowej ignorantki o filmie "Jesteś Bogiem".

Anna Bikont "My z Jedwabnego"

Właśnie ukazało się drugie wydanie reportażu Anny Bikont "My z Jedwabnego" (Czarne 2012). Przyznam się, że kiedy książka wyszła po raz pierwszy, jakoś nie zdecydowałam się, aby ją kupić i przeczytać. Owszem sprawa Jedwabnego, o której przecież nie sposób było w tamtym czasie nie usłyszeć, jakoś mnie obeszła, przeraziła, chyba jednak nie aż tak, aby sięgnąć po ten opasły reportaż (prawdę mówiąc, nie miałam pojęcia, że to takie tomisko). Od tej pory jednak wiele się zmieniło i w naszej zbiorowej świadomości, i we mnie. Jak daleko odeszliśmy od czasów, kiedy "Sąsiedzi" Grossa wywołali narodową burzę, uświadamia książka Bikont, która wzięła się właśnie z tamtej awantury. Po raz pierwszy zapragnęłam ją przeczytać, kiedy prawie dwa lata temu obejrzałam "Naszą klasę" Tadeusza Słobodzianka, spektakl warszawskiego Teatru na Woli. Ale wtedy reportaż Bikont był już nie do zdobycia: nakład wyczerpany, na allegro też niedostępna. Potem w powodzi innych lektur jakoś zapomniałam i przestałam szukać, aż tu nieoczekiwanie, chyba zimą, zobaczyłam ją wśród zapowiedzi wydawnictwa Czarne. No i wreszcie zmaterializowała się, kupiłam i od razu przeczytałam. Nietrudno zgadnąć, że nie jest to lektura przyjemna. Tego zresztą świadoma była sama autorka i ci wszyscy bliscy jej znajomi, którym dawała do przeczytania ukończony już maszynopis (oczywiście słowo maszynopis należy traktować metaforycznie). "Kto to przeczyta? Kto w ogóle będzie w stanie to przeczytać?" usłyszała od Marka Edelmana. Nie należy jednak przesadzać. Kto przyjął niełatwą prawdę o tym, co zdarzyło się w Jedwabnem i innych miejscach, kto śledził dyskusję na temat tak zwanej trzeciej fali Holokaustu na ziemiach polskich, kto czytał cokolwiek na temat Zagłady, ten udźwignie książkę Anny Bikont. Oczywiście miłe to nie będzie.

Aby zwierzyć się z tego, co najbardziej poruszyło mnie w czasie lektury, najpierw muszę napisać kilka zdań na temat kompozycji reportażu. Kiedy kupowałam książkę Bikont, byłam przekonana, że jest to reporterska rekonstrukcja tamtych wydarzeń, rozmowy z żyjącymi jeszcze świadkami, może jakieś dokumenty. Oczywiście to wszystko tam znajdziemy. Ale oprócz rozdziałów dotyczących mordu w Jedwabnem i Radziłowie, gdzie kilka dni wcześniej zdarzyło się to samo, są tu monologi Krzysztofa Godlewskiego, byłego burmistrza Jedwabnego, i Leszka Dziedzica, jednego z nielicznych mieszkańców miasteczka, który nie tylko przyjął przykrą prawdę o tamtych zdarzeniach, ale też odważył się współpracować z reporterką przy zbieraniu materiałów do książki, oraz rozmowa z Radosławem Ignatiewem, prokuratorem z białostockiego oddziału IPN-u, który prowadził śledztwo w sprawie jedwabieńskiego mordu. To jednak nie wszystko. Otóż równie ważną częścią książki jest dziennik autorki dokumentujący reporterską pracę nad jej powstawaniem. Zaczyna się 28 sierpnia 2000 roku, kończy 10 lipca 2004. Znajdziemy tam nie tylko zapisy rozmów z ludźmi w jakikolwiek sposób zaangażowanymi w sprawę (słowo zaangażowani rozumiem bardzo szeroko; będą to nie tylko świadkowie czy ci, którzy coś na ten temat wiedzieli, ale także ci, którzy na przykład pomagali do nich dotrzeć, i wielu innych), świadectwo mozolnego zbierania materiałów, detektywistycznej często pracy nad odtwarzaniem zdarzeń (nie należy zapominać, że śledztwo reporterskie toczyło się równolegle z tym ipeenowskim), zapis lektur dotyczących tematu (także bieżącej dyskusji w prasie, co świetnie pokazuje ówczesny stan świadomości dotyczący stosunków polsko-żydowskich; to właśnie te fragmenty uświadamiają, jaką drogę przeszliśmy), ale także refleksje reporterki związane z jej pracą. Są to refleksje bardzo emocjonalne i osobiste, można śmiało powiedzieć, że Anna Bikont jest jedną z bohaterek książki. Przyznam, że ta jej obecność czasem wydawała mi się nadmierna, raził ekshibicjonizm, chociaż rozumiem, dlaczego taki model reportażu wybrała. Była zresztą tego świadoma. Jedna z ostatnich notatek w jej dzienniku, to krytyczne uwagi historyka, Dariusza Stoli, który jej to wytknął.

Początkowo te fragmenty, a przegradzają one kolejne rozdziały, nieco mnie nużyły, wydawały się nieistotne. Szybko jednak zmieniłam zdanie. Bez nich byłby to zupełnie inny reportaż! Bo oprócz warstwy historycznej dotyczącej zbrodni w Jedwabnem i Radziłowie, warstwy starającej się na zimno wskazać społeczne przyczyny, które sprawiły, że była w ogóle możliwa, równie ważna jest warstwa współczesna. I to ona jest tak niezwykle zdumiewająca i bolesna! Wydaje się wręcz nieprawdopodobna, a jednak jest prawdziwa. Czytając o tym, jak mieszkańcy Jedwabnego i okolic zaprzeczają prawdzie, nie chcą zmierzyć  się z przeszłością, zastraszają tych nielicznych, którzy znajdują w sobie odwagę, aby otwarcie mówić o tym, co się zdarzyło, milczą, pozwalając na to, aby prym wodzili ci, którzy zakłamują historię, a robią to wyjątkowo agresywnie i nienawistnie, otwierałam oczy ze zdumienia. Nie mogłam uwierzyć, że ci, którzy w czasie wojny ukrywali ocalałych z pogromu Żydów, dziś wolą się do tego nie przyznawać. Książka Bikont jest przerażającą opowieścią o zamkniętym środowisku (powinnam napisać prowincjonalnym, małomiasteczkowym, ale ważę słowa, aby nikogo nie urazić, wszak prowincja i małe miasteczka są różne), które przez lata skrywa tajemnicę o zbrodni, a kiedy prawda o tym, że sąsiedzi w okrutny sposób wymordowali sąsiadów, wychodzi na jaw, zrobi wszystko, aby jej zaprzeczyć i zniszczyć każdego, kto własne gniazdo ośmieli się kalać. To opowieść o układach i zależnościach, jakie w takim zamkniętym środowisku panują. Łatwo potępić tych wszystkich, którzy myślą podobnie jak Krzysztof Godlewski czy Leszek Dziedzic, ale milczą ze strachu. Trzeba jednak zadać sobie niewygodne pytanie, jak my zachowalibyśmy się na ich miejscu. Czy starczyłoby nam odwagi, aby głośno mówić o prawdzie, aby wziąć udział w obchodach upamiętniających tragedię, aby sprzątać żydowski kirkut, aby zapalać świeczki czy kłaść kamyki na mogiłach. Jednym słowem, aby stanąć samemu przeciwko wszystkim i żyć dalej w tym środowisku. Tym bardziej podziwiam Godlewskiego, Dziedzica, Jana i Pelagię Cytrynowiczów czy Jana Skrodzkiego. Ten ostatni co prawda w Jedwabnem nie mieszka, ale stamtąd się wywodzi i miał odwagę zmierzyć się z okrutną prawdą, że jego ojciec brał udział w zbrodni. Potem wytrwale pomagał Annie Bikont docierać do świadków tamtych zdarzeń. Dwaj pierwsi, Godlewski i Dziedzic, zapłacili za swoją odwagę wysoką cenę: nie mogąc poradzić sobie z ostracyzmem środowiska, wybrali emigrację. Kiedy czyta się to wszystko, przestaje dziwić, że Antonina Wyrzykowska, która wraz z mężem przechowała siedmioro ocalałych z zagłady Żydów, niechętnie wraca do tamtych zdarzeń, że Marianna Ramotowska (czyli Rachela Finkelsztejn, którą ocalił Stanisław Ramotowski, jej przyszły mąż) jak ognia unika rozmów o przeszłości, podobnie reaguje Helena Chrzanowska, która również przetrwała między innymi dlatego, że została ochrzczona. Trudno uwierzyć, ale te kobiety do końca swojego życia nosiły w sobie strach. Strach, że zostaną rozpoznane i skrzywdzone. Nieważne, że, jak mówi przywoływany już przeze mnie historyk Dariusz Stola, ich lęki to "teatr wyobraźni", dla nich były to lęki prawdziwe. Trauma czasów wojny i tuż powojennych (to osobny niezwykle ciekawy i równie przerażający temat książki) zaważyła na ich życiu.

Wiem, że zaledwie zasygnalizowałam tylko niektóre problemy, których dotyka reportaż Anny Bikont. Nie sposób napisać o wszystkim: o przyczynach, o sprawcach, którzy byli często jednocześnie mordercami i bohaterami podziemia, o niechlubnej roli kościoła, o tym, dlaczego właśnie na tamtych terenach doszło do tylu pogromów (Jedwabne i Radziłów to niestety nie jedyne miejscowości), o okrucieństwie samej zbrodni (trudno przebrnąć przez te opisy, chociaż trzeba przyznać, że autorka nie epatuje nimi nadmiernie), o czasach tuż powojennych, o tych, którzy zginęli i tych, którzy ratowali. A to przecież nie wszystko. Dlatego na koniec wymienię trzy rozdziały, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Kolejność taka jak w książce.

Niezwykła, nieprawdopodobna opowieść ocalonego z pogromu Awigdora Kochawa o tym, jak potem udając goja, ocalił swoje życie. Gotowy materiał na przygodowy, wyciskający łzy film.

Monolog byłego już burmistrza Jedwabnego, który dzięki swojej odwadze i determinacji doprowadził do upamiętnienia zamordowanych i zorganizowania pierwszych obchodów rocznicy zbrodni. Jest to świadectwo człowieka, który początkowo nie interesował się przeszłością, nie chciał przyjąć prawdy o zbrodni, zachowywał się kunktatorsko, aż wreszcie znalazł w sobie siłę, aby w imię prawdy stanąć niczym samotny szeryf przeciwko wszystkim. Świadectwo niezwykłej przemiany.

Wreszcie rozdział o Antoninie Wyrzykowskiej, która ukrywała u siebie siedmioro Żydów. Jest to jednocześnie opowieść o tych, którzy się ukrywali. Historia, która swoją grozą przypomina tę opowiedzianą przez Agnieszkę Holland w jej ostatnim filmie "W ciemności". Tu jest to ciemność i obrzydliwość dwóch zmyślnie skonstruowanych ziemianek.

"Misiaczek". Duński film, który warto zobaczyć.

Lubię kino z Danii, dlatego wybrałam się na "Misiaczka". Niby nie jest to nic wielkiego, ale film pozostaje w pamięci. Być może z powodu charakterystycznego dla duńskiego kina chłodnego dystansu i ascezy, które sprawiają, że opowieści o zwyczajnych sprawach i ludziach nabierają wagi. Na pewno za sprawą głównego bohatera, ogromnego, umięśnionego kulturysty Dennisa, którego postura kontrastuje z wrażliwą i nieśmiałą duszą. Nie ma w nim cienia agresji, jest łagodność i nieporadność w kontaktach z kobietami. Tylko w czasie w czasie treningu na siłowni, prężąc przed lustrem swoje mięśnie, czuje się pewnie i swobodnie. Ale i to jest raczej sympatyczne niż odpychające. Ten bohater przyciąga uwagę, nie sposób go nie polubić i nie kibicować jego poczynaniom. Mimo umięśnionych bicepsów i ogromnego tatuażu na jednym z nich budzi czułość.

Dennis marzy o miłości, ale na drodze do spełnienia pragnień stoi nie tylko jego charakter, także nadopiekuńcza i zaborcza matka, która nie wyobraża sobie, że syn mógłby wyprowadzić się z domu. Samo życie. Po jakimś czasie film staje się dość przewidywalny (poza zakończeniem: tu na dwoje babka mogła wróżyć), ale tym razem jakoś mi to nie przeszkadzało. Z przyjemnością wpatrywałam się w twarze bohaterów. Spojrzenie, skrzywienie ust, drgnięcie powieki, jakiś gest więcej mówią o tym, co czują, niż ich słowa, których zresztą nie pada zbyt wiele. Naprawdę wolę takie kino od wydumanej "Siostry twojej siostry" czy nazbyt wyrafinowanych "Akacji", które niby traktują o podobnym problemie, ale robią to w sposób nadużywający cierpliwości widza. I jeszcze jedno porównanie, a może raczej skojarzenie. "Misiaczek" dość nieoczekiwanie pokazuje, niejako przy okazji, ten sam problem, który porusza w swoim filmie "Raj: miłość" Seidl, ale robi to oczywiście w sposób nie tak radykalny i bolesny.

"Raj:miłość"

To film z gatunku takich, które ogląda się bardzo boleśnie. Poruszają tak bardzo, że wywołują psychiczny dyskomfort, niesmak, a nawet obrzydzenie. Ale po to są. Mają wyrwać widza z błogiego stanu zadowolenia, wstrząsnąć, zaszokować, pobudzić do myślenia. Z góry wiedziałam, na co się wybieram w piątkowe popołudnie. Nie jest to film na weekend, jak powiedział mój znajomy. Pewnie nie, ale ja dawno przestałam kierować się taką kategorią. Poszłam i było tak, jak się spodziewałam. Wyszłam zmaltretowana, ale poruszona. Mam jedno zastrzeżenie: film mógłby być trochę krótszy. W tym wypadku pół godziny mniej, wyszłoby na dobre. Po pewnym czasie zaczyna nużyć powtarzalnością, a że niektóre sceny stawiają widza przed dużym wyzwaniem, są na granicy wytrzymałości, tym bardziej przydałyby mu się nożyczki. Nieświadomym, o czym mowa, spieszę wyjaśnić, że najnowszy film austriackiego reżysera Ulricha Seidla "Raj:miłość" to opowieść o pięćdziesięcioletniej Teresie i takich jak ona kobietach, które spędzają urlop w jednym z nadmorskich ośrodków w Kenii, szukając tam erotycznych wrażeń. Film jest pierwszą częścią trylogii, druga, "Raj:wiara", właśnie otrzymała nagrodę specjalną na świeżo zakończonym festiwalu w Wenecji. Tyle dla wszystkich, reszta dla tych, którzy przez obraz Seidla przebrnęli.

Najczęściej jest tak, że reżyser stawiając swego bohatera w ogniu krytyki, daje mu jednak jakąś szansę, pozwala przynajmniej trochę polubić, doszukać się chociażby cienia usprawiedliwienia dla jego postępowania. U Seidla jest inaczej: on nie ma litości dla nikogo. Podobno taki jest zawsze dla swoich postaci, jak przeczytałam w tekście Pawła T.Felisa poświęconym jego twórczości, który ukazał się w Dużym Formacie. Cóż, muszę uwierzyć na słowo, bo dotąd nie widziałam żadnego filmu austriackiego reżysera. Tym samym staje on w szeregu austriackich artystów bezlitośnie chłoszczących swoich rodaków (Jelinek, Bernhard, Haneke, Erica Fischer). 

Naprawdę trudno poczuć sympatię do Teresy. Zaniedbana, gderająca, wychowała córkę na bezmyślnego potwora, który spędza wolny czas, siedząc w butach na rozbebeszonym łóżku, a jej jedyną aktywnością jest słuchanie muzyki i komórka. Nie oszukujmy się, skądś się taka wzięła. Samo gderanie rozwoju i wychowania nie załatwi. Ten od początku przykry obraz pogłębia jeszcze otoczenie: nijakie, odpychające mieszkanie. Pokaż mi swój dom, a powiem ci, kim jesteś, chciałoby się powiedzieć. Kim jest Teresa? Rozwiedzioną kobietą samotnie wychowującą córkę. Do bólu przeciętną, taką bez właściwości. Reżyser nie oszczędzi jej niczego. Pokaże starzejące się, zaniedbane ociekające tłuszczem ciało i żałosne marzenia. O czym marzy Teresa? O miłości w raju, w turystycznym raju: Kenii. A jeśli miłości dostać nie może, to przynajmniej sięgnie po seks. I za namową swojej jeszcze bardziej odrażającej przyjaciółki, o wyglądzie i zachowaniu wiedźmy, sięga. Przyjaciółka jest już doświadczona w takich sekswczasach. Teresa, początkowo onieśmielona, zazdrości jej erotycznych przygód. Nie wiem, co sobie wyobrażała, ale jej pierwsze doświadczenie jest odpychające, wręcz traumatyczne. Myślałam, że zrażona da sobie spokój. Ale gdzież tam, brnie dalej, okupując chwilowe zaspokojenie zmysłów coraz większym upokorzeniem. Jakby schodziła w coraz niższe kręgi piekielne. Jeden kochanek ma żonę i dziecko, każdy chce wyłudzić pieniądze, jak najwięcej pieniędzy od naiwnej, żądnej seksu, białej kobiety. Czy naprawdę Teresa jest aż tak głupia, aby uwierzyć, że młodzi, smukli Kenijczycy idą z nią do łóżka z jakiegokolwiek innego powodu poza finansowym? Przecież zdaje sobie sprawę z mankamentów swojej urody. Ale nie ustaje w swoich łowach, tak jak nie ustają w swoich czarni młodzieńcy. Obie strony chcą ubić interes za wszelką cenę, nawet za cenę upokorzenia. Film kończy się symboliczną sceną: ona po raz kolejny przemierza plażę w poszukiwaniu zdobyczy, oni prężą przed nią swe zgrabne ciała w akrobatycznych figurach. Ktoś może powiedzieć, że Teresa jest samotna i dlatego tak głupio rzuca się w wir żałosnych, erotycznych przygód. Ja jednak nie potrafię jej współczuć. Ma przecież córkę i siostrę. W końcu wartość kobiety nie zależy od tego, czy jest z jakimś facetem. Niechże coś ze sobą i swoim życiem zrobi!

Ale nie tylko dlatego Teresa i jej koleżanki budzą odrazę. Może jeszcze gorsze jest to, jak traktują tubylców, pracowników tego turystycznego raju: z góry, z pogardą. Naśmiewają się z nich, obmawiają, korzystając z tego, że nie znają niemieckiego. Niczym białe panie, potomkinie białych kolonizatorów. Co im daje do tego prawo? W czym są od nich lepsze? Bo przyjechały z bogatego świata, bogatej Europy, bogatej Austrii? Jaka ich zasługa, że się tam urodziły?

Ale Seidl nie oszczędza nikogo. Z równym okrucieństwem pokazuje miejscowych. Wyrachowanych, sprzedających swoje ciała za pieniądze młodych Kenijczyków, którzy są gotowi wymyślić każdą historyjkę, aby wzruszyć naiwną, białą kobietę tęskniącą za czarnym Adonisem. Białych traktują jak worek bez dna. Nie tylko oni, nie tylko ci młodzi mężczyźni. Taka jest nauczycielka w szkole: bez żenady wyciąga rękę po datek i domaga się więcej. Kiedy dostanie za mało, sztuczny uśmiech zniknie z jej twarzy, natychmiast stanie się opryskliwa i niemiła. Taka jest żona Mungu, która godzi się na to, aby dla pieniędzy sypiał z białymi kobietami. Gotowa jest udawać biedną siostrę, zmyślać historyjki o dziecku w szpitalu, aby tylko wyłudzić więcej. I ona gardzi białą, grubą, naiwną kobietą. Właściwie jedyna postać, która ocala swoją godność, to nieśmiały Yusuf, barman, który odmawia spełnienia erotycznego żądania Teresy.

I biali, i czarni uczestniczą w tej upokarzającej grze, gardząc sobą wzajemnie. Kto temu winien? Seidl tym się nie zajmuje, ale odpowiedź jest chyba oczywista. To my, biali, deprawujemy czarnych, jakby prawo do tego dawała nam nasza niechlubna, kolonizatorska przeszłość i dzisiejsze pieniądze.

Kenijski raj wcale nie jest rajem. Piekło czynią z niego ludzie. Poza tym oparty jest na z gruntu fałszywych założeniach. To raj sztuczny, udawany, stworzony na potrzeby białych turystów. Enklawa w ściśle zakreślonych granicach. Bo czy można czuć się beztrosko w strzeżonym ośrodku, leżąc na jednym z setek leżaków równo ustawionych w rzędzie, wzdłuż którego przechadza się strażnik z karabinem? Albo na plaży przegrodzonej sznurem, za którym stoją cierpliwie młodzi Kenijczycy, czyhając na naiwne turystki, które ośmielą się przekroczyć granicę? Co to za plaża, po której nie można swobodnie chodzić? Tylko w kadrze zdjęcia umieszczonego w katalogu biura turystycznego na pewno nie widać, że to wszystko ułuda, nieprawdziwy sielski obrazek. Bo nie ma na nim tego strażnika, tej liny i tych żałosnych młodych mężczyzn. Wszystko tu jest groteskowe i na pokaz. Pilot, który uczy turystów-nowicjuszy kilku podstawowych zwrotów w suahili, szpaler utworzony z obsługi witającej przybyszów z Europy, czarne kobiety śpiewające powitalną pieśń, występy muzycznego zespołu, idiotyczne zabawy dla znudzonych turystek. Sztuczne uśmiechy czarnych i białych. Jedni i drudzy biorą udział w groteskowym przedstawieniu, a naprawdę  gardzą sobą. Być może strażnik najchętniej wycelowałby swój karabin w białych turystów wylegujących się na leżakach pod palmami.

Bardzo mocny film, bardzo niewygodny dla nas widzów, pokazujący kawał realnego problemu. Równie dobrze jego akcja mogłaby się toczyć w innym turystycznym raju, na przykład w Tajlandii, a jego bohaterami mogliby być pięćdziesięcioletni, brzuchaci mężczyźni.

A teraz czekam na dwie kolejne części filmowej trylogii Seidla ze świadomością, że znowu zostanę niemiłosiernie schłostana.

"Siostra twojej siostry"

Przyznaję, skusiły mnie zwiastuny. Z ekranu biła uroda. Uroda miejsc, wnętrz, przyrody i ludzi. Pomyślałam: jeśli będzie miał dobre recenzje, pójdę. No i miał. Paweł Mossakowski, którego gust filmowy często podzielam, dał mu cztery gwiazdki, więc poszłam. Początkowo było nieźle. W końcu cudów się nie spodziewałam. Ładne, sympatyczne, młode kobiety, dwie siostry, nieco misiowaty, ale równie sympatyczny, młody mężczyzna, przyjaciel jednej z nich. Dużo gadania, bo wszyscy po przejściach i z przeszłością. Piękne okoliczności przyrody: jakaś wyspa, na niej oddalony od ludzkich siedzib letni dom położony niezwykle malowniczo, morze, no jednym słowem widoki jak z pocztówki. I nagle klops. Konflikt pomiędzy tą trójką jest kompletnie niewiarygodny. A oni cierpią, snują się po ekranie, robią zrozpaczone miny. Dlaczego? O co te kwasy? Wszystko wykreowane. Ale nie obawiaj się, czytelniku tej notki, przecież to film amerykański, co z tego, że, jak czytam w zapowiedzi dystrybutora, niezależny, i tak wiadomo, jak się skończy. Na szczęście, i to trzeba zapisać na plus, reżyserka nie stawia kropki nad i, zostawia widzów w niepewności. Po raz kolejny dałam się nabrać na niezależne kino amerykańskie. Banalna ta niezależność. Tyle złośliwości. A w drugiej części, która tym razem będzie bardzo krótka, konkrety dla tych, którzy tak jak ja na film się skusili.

Napiszę dziś w krótkich, żołnierskich słowach, przejdę od razu do sedna. Otóż pretensje Iris do siostry o to, że przespała się z Jackiem, wydają mi się kompletnie wydumane, podobnie jego wyrzuty sumienia. Przecież tych dwoje łączyła tylko przyjacielska relacja. Żadne z nich nie wiedziało, co czuje drugie. Byli ludźmi wolnymi, dorosłymi. O tym, że Iris jest w Jacku zakochana, Hannah dowiedziała się, kiedy było już po wszystkim.

Znacznie ciekawszy wydał mi się drugi wątek: wykorzystanie niczego nieświadomego Jacka jako dawcy spermy. W dodatku Hannah zrobiła to wyjątkowo perfidnie. Gdyby reżyserka podążyła tym tropem, film mógłby rozwinąć się w interesującym kierunku. Mógłby postawić ważne, moralne pytania. Niestety, wszystko kręci się wokół sztucznie, moim zdaniem, wykreowanego konfliktu. Kiedy Jack wyjechał, pomyślałam, że przynajmniej nie będzie happy endu. Ale gdy tylko zobaczyłam go z furią przemierzającego wyspę na rowerze, zrozumiałam, że stanie się jeszcze gorzej. No i miałam rację. Ta cukierkowa zgoda, ta samokrytyka Jacka zakończona obietnicą przemiany i wydoroślenia: wzięcia na siebie ojcowskich obowiązków i zaangażowania w związek z Iris...! I tak powstał film o niczym. Niby o trzydziestolatkach żyjących bez zobowiązań, którzy nagle zostają zmuszeni do poważnego zaangażowania się w życie, tak naprawdę pretensjonalny gniot w lekkiej, komediowej tonacji. Całe szczęście, że reżyserka zostawia widzów w niepewności. Nigdy nie dowiemy się, jakiego koloru kreseczka pojawiła się na ciążowym teście. Nie zniosłabym wybuchu radości tej trójki czekającej w napięciu. To byłby o krok za daleko. Ten brak ostatecznego rozstrzygnięcia nie ratuje jednak filmu. Nie pomogli mili aktorzy o ładnych, sympatycznych buziach, nie pomogły pocztówkowe plenery, nie pomógł dom na odludziu, nie pomogły zachody słońca nad dzikim morzem, ani chmury gnane po niebie, ani dziki las. To za mało na dobry film, jeśli całość zbudowana jest na fałszywych przesłankach.

Ludmiła Pietruszewska "Jest noc"

Po raz kolejny ostatnio sięgnęłam po literaturę rosyjską, tym razem przeczytałam "Jest noc" Ludmiły Pietruszewskiej (Czarne 2012; przełożył Jerzy Czech), powieść (właściwie mini-powieść) bardzo chwaloną. Już w trakcie lektury skojarzyła mi się z niedawno przeczytaną "Drogą do nieba" Erici Fischer (pisałam). Jest w tych powieściach pewne podobieństwo, chociaż pokazują świat z odmiennej perspektywy. Obie są, między innymi, portretami toksycznych rodzin. Książka niemieckiej pisarki to opowieść córki o jej, nie waham się tego stwierdzenia, nienawiści do matki. Powieść Pietruszewskiej to z kolei monolog matki nie pozostawiającej suchej nitki na córce. Oglądamy świat jej oczami, tylko kilka razy do głosu dochodzi córka, a to za sprawą jej tajnego dziennika odnalezionego i przeczytanego przez matkę. Już tylko ten fakt sporo mówi o stosunkach obu kobiet.

Nie jest to powieść przyjemna, mimo że czyta się ją jednym tchem. Świat, do którego zaglądamy za sprawą Anny, starzejącej się poetki, jest potworny. Narratorka to zgorzkniała, nieszczęśliwa kobieta, nienawidząca właściwie wszystkich poza najstarszym wnukiem, Timkiem, który z nią mieszka, i synem Andriuszą. Jej monolog to wyrzekanie na ludzi, a szczególnym obiektem ataku jest córka, Alona. Na ile matka ma rację, krytykując bezlitośnie dorosłą córkę? Fragmenty dziennika, o których wspomniałam, nie dają jednoznacznej odpowiedzi. Czy Alona jest rzeczywiście taką straszną córką i matką dla swoich dzieci, czy też jest młodą, naiwną, pogubioną kobietą, która plącze się w fatalne relacje z mężczyznami, a potem nie potrafi poradzić sobie z konsekwencjami? A może tak łatwo pakuje się w kłopoty, bo za wszelką cenę chce uciec od toksycznej matki, u której nie znajduje żadnego wsparcia? Wcale by mnie to nie zdziwiło. Anna nie jest osobą, którą można polubić. Jej komentarze są złośliwe i prostackie, nie przebiera w słowach. Bękartka, to o wnuczce, młodszej siostrze ukochanego Timka, której nie chce znać. Podlec, to o zięciu, którym gardzi. Taki język, prymitywne komentarze, jad, którym ocieka jej monolog, nienawiść i pogarda, z jakimi traktuje większość ludzi, tym bardziej szokują, że Anna jest poetką. (Teraz, kiedy piszę te słowa, nagle doszłam do wniosku, że uległam stereotypowi, bo przecież bycie poetą wcale nie musi oznaczać szlachetności, subtelności i innych zalet.) Inaczej narratorka traktuje syna, Andriuszę. Jest gotowa wybaczyć mu wiele, zrozumieć i usprawiedliwić, a winę za jego nieudane życie zrzucić na innych. To on i wnuk Timek są osobami, które kocha, o które drży, dla których jest gotowa zrobić wiele. To ich życiem żyje. Siebie już dawno przekreśliła.

Pisałam, że Anny nie potrafiłam polubić. Nie sposób jej jednak nie współczuć. Nie sposób nie litować się nad jej nieudanym życiem. Anna to starzejąca się, samotna kobieta. Nawet osoby, które obdarza uczuciem, dla których gotowa jest na wiele, nie potrafią tej miłości odwzajemnić. Wszystko w jej losie jest katastrofą: nieudane życie córki i syna, nieudane życie osobiste, chora matka, jej wyrzut sumienia, wreszcie chyba nieudana kariera poetycka. Wprawdzie Anna nazywa siebie poetką i rzeczywiście od czasu do czasu jako poetka jeździ na spotkania z czytelnikami, ale obraz tych spotkań jest nader żałosny. Najprawdopodobniej i na tym polu poniosła fiasko, trudno jednak rozstrzygnąć dlaczego. Czy pisze marne wiersze, czy po prostu jest niedoceniana? Ale to jeszcze nie wszystko. Na nieudane życie rodzinne i zawodowe nakładają się potworne warunki materialne. Ciasne mieszkanie, które przez większość życia dzieliła z matką i dziećmi, potem jeszcze z zięciem i wnukiem. Finansowa mizeria, właściwie nędza. Bardzo często i ona, i Timek są po prostu głodni. Najbardziej boli ją fakt, że nie potrafi zapewnić odpowiednich warunków wnukowi. Jest gotowa na każde upokorzenie, byle nakarmić głodne dziecko. Jej podchody, aby to zrobić, z jednej strony irytują, z drugiej budzą litość i współczucie.

Ale powieść Ludmiły Pietruszewskiej nie opowiada tylko o nieudanym życiu poetki Anny. Po zakończeniu lektury pozostaje w pamięci potworny obraz świata, w jakim żyje narratorka, jej rodzina i ludzie, o których wspomina. To nie tylko fatalne warunki materialne, ale przede wszystkim wszechogarniający chaos w relacjach międzyludzkich. Nic w życiu tych ludzi nie jest stałe i uporządkowane. Związki damsko-męskie są przypadkowe, płytkie i tymczasowe. Nietrwałe, nieudane małżeństwa, chwilowe romanse z żonatymi mężczyznami, którzy cynicznie wykorzystują swoje kochanki. Ludzie łączą się na moment chyba tylko po to, aby się wzajemnie ranić. Wszystko jest w nieustannym ruchu, wszystko się rozpada. Nikt tu nie ma moralnych dylematów, wyrzutów sumienia, nawet cierpienie jest nie dość tragiczne. Owocem tych związków są dzieci z góry naznaczone nieszczęściem, skazane na życie w podobnym chaosie.

Biedni ludzie, chciałoby się powiedzieć. Trudno ich polubić, nie sposób im nie współczuć.

"Zakochani w Rzymie" i "Akacje"

Krótko o dwóch filmach, bo rozpisywać się nie bardzo jest o czym. Na początek o najnowszym Woodym Allenie. To już trzeci albo czwarty obraz mojego ulubionego reżysera, od kiedy prowadzę te zapiski filmowo-literackie albo literacko-filmowe. Od paru lat już, niestety, niczego specjalnego nie spodziewam się po kolejnych produkcjach Allena. Odkąd przeniósł się ze swoją pracą do Europy, kręci raz lepiej raz gorzej, ale to już nie to, co dawniej. Kiedy kilka lat temu wrócił do Nowego Jorku, aby wyreżyserować na podstawie starego scenariusza "Co nas kręci, co nas podnieca", natychmiast odzyskał formę, czemu dałam wyraz na tych łamach. A "Zakochani w Rzymie"? Z przyjemnością informuję, że ja mile się rozczarowałam. Spodziewałam się wszystkiego najgorszego, a tu niespodzianka. Nie, nie jest to ani nic wielkiego, ani tym bardziej arcydzieło, ale przyjemna komedia w czarujących rzymskich okolicznościach. Naprawdę zabawna. Jakaż odmiana po nijakim i nudnym "O północy w Paryżu". Trochę dowcipnych, ironicznych dialogów tak charakterystycznych dla Allena (niektóre wygłasza sam, jako że po raz pierwszy od kilku lat znalazł rolę dla siebie), trochę zabawnych, komediowych nieporozumień napędzających cztery równolegle prowadzone opowieści, parę niezbyt odkrywczych rozważań o blaskach i cieniach bycia celebrytą. No i jedna z jego ulubionych aktorek, Judy Davis na dokładkę. Na miły wieczór w kinie wystarczy. Lojalnie jednak informuję, że wśród moich znajomych zdania są podzielone.

Tyle o Allenie, a teraz o argentyńsko-hiszpańskich "Akacjach" nagrodzonych za debiut w Cannes w 2011 roku. Zwabiły mnie na ten film ta i inne nagrody, także cztery gwiazdki w Co Jest Grane przyznane przez Pawła T.Felisa. Dlaczego ocenił "Akacje" dość wysoko, dowiem się, kiedy przeczytam jego recenzję po opublikowaniu mojej notki. Napiszę krótko: ja się rozczarowałam. Parę refleksji o tym, jak po początkowym zniecierpliwieniu i niechęci rodzi się więź pomiędzy dwojgiem samotnych po przejściach i z przeszłością, nie zawsze wystarcza. Trzeba mieć sporą cierpliwość, aby obserwować nicniedzianie się, które do niczego odkrywczego nie prowadzi. Właściwie jesteśmy w stanie prawie od początku przewidzieć, jak potoczy się opowieść o Rubenie, kierowcy tira, i Jacincie, samotnej matce pięciomiesięcznej córeczki. Przyjemność płynie jedynie ze śledzenia aktorów, którzy powściągliwie: spojrzeniem, miną, gestem pokazują, co gotuje się w ich bohaterach. No i może jeszcze z dość nieoczekiwanego rozwiązania: kto z tej dwójki tak naprawdę jest nieszczęśliwy i samotny (jedyne zaskoczenie). To pyszna scena. Nudzić się nie nudziłam, ale poczułam się nieco wystrychnięta na dudka. O takich filmach niektórzy powiadają: festiwalowy albo dla krytyków. Czasem lubię takie kino, tym razem nie kupuję.

Popularne posty