Anna Kamińska "Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak"

O książce Anny Kamińskiej "Simona. Opowieść o niezwyczajnym

życiu Simony Kossak" (Wydawnictwo Literackie 2015, najnowsze wydanie 2024) oczywiście słyszałam, ale wystarczyło mi  kilka bardzo ciekawych rozmów z autorką, aby dowiedzieć się czegoś więcej o Simonie Kossak, dlatego jej biografii czytać nie zamierzałam. Cóż, w oceanie książek, które bardzo chciałam przeczytać, zwyciężały inne tytuły. Potem był bardzo dobry dokument "Simona" Natalii Korynckiej-Gruz, a niedawno film fabularny Adriana Panka "Simona Kossak". Recenzje miał różne, mnie się podobał, chociaż nie bezkrytycznie. No i to był ten impuls, aby jednak sięgnąć po biografię tej nietuzinkowej kobiety. Zrobiłam to i nie żałuję, czyta się znakomicie, połknęłam ją w ciągu paru dni, wśród których były takie, kiedy nie miałam zbyt wiele czasu na czytanie.

Książka Anny Kamińskiej nie powstała wcale z  zainteresowania autorki postacią Simony Kossak, po prostu była to propozycja od wydawnictwa, ale w miarę pracy nad jej biografią pojawiła się fascynacja, o czym przekonujemy się, czytając ostatni rozdział, a właściwie list autorki do bohaterki jej biografii. To jednak wcale nie oznacza, że książka napisana została na klęczkach. I chyba w tym wypadku byłoby to niemożliwe, ponieważ Simona Kossak już za życia wzbudzała liczne kontrowersje. Jedni ją uwielbiali, inni nie lubili, uważali za osobę apodyktyczną i awanturnicę. 

Kiedy ja o niej usłyszałam? Nie umiem powiedzieć, ale było to dawno, jeszcze przed ukazaniem się książki, a tym bardziej obu filmów. Wydaje mi się, że przeczytałam jakiś artykuł w "Przekroju" w czasach, kiedy ukazywał się jeszcze jako tygodnik w Krakowie. Mgliście pamiętam, że już wtedy Simona i mnie jakoś zainteresowała. Kiedy kilka lat temu byłam w Białowieży, oczywiście nie mogłam ominąć Dziedzinki. Poszłyśmy z koleżankami na piechotę tą samą drogą, którą ona przemierzała kiedyś na rowerze lub na motocyklu, a potem już samochodem, aby obejrzeć opuszczoną siedzibę Simony Kossak i Lecha Wilczka. Można na nią spojrzeć zza ogrodzenia, a przed bramą obejrzeć trochę zdjęć wyeksponowanych w czymś w rodzaju dużego albumu przyczepionego łańcuchem do drewnianego pulpitu. Nigdy natomiast nie słuchałam żadnych jej radiowych felietonów ani nie czytałam książek czy artykułów jej autorstwa.

Na co przede wszystkim zwróciłam uwagę w biografii Simony Kossak? 

Z wielką ciekawością czytałam pierwszą część książki zatytułowaną Kraków. Upadł mit wspaniałej rodziny Kossaków i wspaniałej Kossakówki, który zbudowałam sobie dawno temu dzięki lekturze "Marii i Magdaleny" Magdaleny Samozwaniec. Oczywiście tamta książka opowiada o wcześniejszych czasach, jest też możliwe, że w mojej pamięci nie pozostały żadne krytyczne uwagi dotyczące rodu Kossaków oraz ich rodzinnego domu i ja sama zmitologizowałam sobie tych ludzi i to miejsce. Kossakówka, i jej mieszkańcy, widziana oczami Simony i innych wypowiadających się w książce osób to miejsce, w którym w życiu nie chciałabym się znaleźć. Zagracone, śmierdzące stęchlizną, hołdujące wartościom, które nie są mi bliskie. Egzystencja tam w czasach, do których odnosi się książka, czyli za życia ostatniego z trójcy Kossaków, Jerzego, ojca Simony i Glorii, wcale nie była łatwa. Już wtedy brakowało pieniędzy, Jerzy malował niemal na akord, dzieci trzymane były krótko, panował zimny wychów. W dodatku przynajmniej jedno z nich powinno być chłopcem, aby kontynuować tradycję rodzinną. A jeśli już były dziewczynami, to z góry wyznaczono im role - jedna powinna malować, a druga pisać. Niestety Simona nie dawała nadziei na spełnienie żadnego z tych oczekiwań. Po śmierci Jerzego sytuacja finansowa jeszcze się pogorszyła. Trzeba przyznać, że najpierw Elżbieta, matka obu sióstr, a potem Gloria, która pozostała w Kossakówce, wykazywały się ogromną zaradnością, aby utrzymać się na powierzchni. Chociaż obie raczej jawią się jako czarne charaktery, to w tej dziedzinie należy im się sprawiedliwość. A Simona nie odnajdowała się ani w rodzinie, ani w Krakowie. Od dzieciństwa najlepiej czuła się wśród zwierząt i w ogrodzie, a kiedy wreszcie odnalazła swoją drogę, studiując biologię, marzyła o ucieczce w Krakowa i zamieszkaniu w dziczy. Celowała w Bieszczady, Białowieża miała być tylko przystankiem na tej drodze.

Pasjonująca jest oczywiście opowieść o życiu w Białowieży, a szczególnie w Dziedzince. Chociaż jestem człowiekiem miasta, za żadne skarby nie przeniosłabym się na wieś, a już na pewno nie w taką głuszę, lubię wygody, nie chciałabym, aby zwierzęta wyglądały z każdego kąta mojego mieszkania, to jednak jakaś cząstka mnie zazdrości jej takiego życia. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że je romantyzuję, czytam o tym tak, jak w dzieciństwie czytałam powieści przygodowe. Było to przecież życie pełne niewygód i trudów, ale Simona kochała Dziedzinkę, współbycie ze zwierzętami i z naturą.

Ale najbardziej fascynująca jest sama bohaterka tej książki. Kobieta niejednoznaczna, przez jednych uwielbiana, przez innych darzona szacunkiem, a przez innych znienawidzona. Żyjąca w cieniu rodziny, próbująca się wyzwolić z tych pęt, jednocześnie to dziedzictwo okazało się dla niej ważne, czego najlepszym dowodem jest jej relacja ze społecznością Liceum Plastycznego z okolic Łomży - szkole nadano imię Wojciecha, który przyjeżdżał tam, kiedy starał się o rękę swojej przyszłej żony pochodzącej z okolicy. To tam w rodzinnym grobie swoich przodków kazała się pochować. 

Simona żyła cały czas w cieniu nazwiska. I przywiozła do Białowieży ten bagaż nazwiska, kompleks męskiego potomka, napięcie, że ma być kimś wielkim jak każdy Kossak. Odcięła się od Krakowa, ale nigdy nie odcięła się od tradycji rodziny.  

Była pionierką obrony Puszczy Białowieskiej, potrafiła toczyć boje w tej sprawie, co sprawiało, że skłóciła się z wieloma osobami, które wcześniej były jej życzliwe. Jedni uważali, że ma rację, inni, że nie rozumie postępu naukowego w dziedzinie badań nad zwierzętami. Jednocześnie wpuściła do ogrodu Dziedzinki nawłoć, roślinę ładną, ale bardzo ekspansywną i trudną do wytępienia. Takich sprzeczności było znacznie więcej. 

A tak naprawdę smak Simony jest słodko-gorzki. Ona była ostra. Miała charyzmę. Jak się wkurzała - to zdrowo. W momencie zagrożenia nie waliła na oślep, tylko była coraz bardziej celna w swoich złośliwościach. I do tego padały wulgarne słowa. Mieliła ludzi i w ten sposób narobiła sobie wrogów.

Ona była w życiu otoczona wrogim światem: rodziny, w której mężczyźni dobrze malowali, i ona też miała być mężczyzną; miastem, którego nie lubiła; społecznością naukową, która walczy ciągle o pieniądze na badania i ze sobą rywalizuje. Musiała się chyba zahartować w bojach, bo potrafiła walczyć i się bronić. 

"Były dwie Simony - twierdzi bliska jej osoba. - Pierwsza szukała akceptacji. W dzieciństwie nie była akceptowana przez rodziców i przez całe życie chciała udowodnić, że jest coś warta. (...) Chciała robić karierę i była mocno skoncentrowana na pracy." (...) Druga Simona - kontynuuje bliska osoba - urodziła się, gdy zdobyła tytuły naukowe i uwierzyła w siebie. Kiedy zaspokoiła potrzebę akceptacji, osiągnęła wszystko, co można w nauce, czyli otrzymała tytuł profesora - urodził się człowiek wszechwiedzący. Zrobiła się apodyktyczna, nie słuchała innych. To inni ją musieli wysłuchiwać - wygłaszała monologi, pouczała i nie dała nikomu dojść do słowa. Traktowała ludzi instrumentalnie, nawet przyjaciół.

No i wreszcie ekscytację budzi jej relacja z Lechem Wilczkiem, fotografikiem, z którym mieszkała w Dziedzince. Nie byli małżeństwem, nie byli nawet parą w takim sensie, jak lubimy to widzieć. To związek niekonwencjonalny dwójki ludzi nieznoszących żadnych więzów. Wygląda jednak na to, że to Simona w tym układzie znosiła więcej wyrzeczeń i czasem cierpiała w milczeniu. Niektóre osoby opowiadające w książce o ich związku twierdzą, że Lech dopiero po jej śmierci zaczął ich relację idealizować, a za jej życia był trudnym partnerem. Inni uważają, że na pewno łączyło ich uczucie. Cóż, to skomplikowane.

Fascynująca, nietuzinkowa, niejednoznaczna bohaterka. Ale takie osoby są przecież najciekawsze, chociaż nie zawsze łatwo się z nimi żyje. Cieszę się, że przeczytałam biografię Simony Kossak.

Katia Petrowska "Może Estera"

Książka, o której dzisiaj, przepadła w pomroce dziejów, a ściślej

mówiąc, lat. Kto dziś pamięta, albo w ogóle wie, o książce Katii Petrowskiej "Może Estera" (Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2015; przełożyła Urszula Poprawska)? A w 2016 znalazła się w półfinale Angelusa, mojej ulubionej nagrody dla pisarzy z Europy Środkowej. Na tej samej liście pojawiły się wtedy między innymi "Solfatara" Macieja Hena, "Mała zagłada" Anny Janko, "W lodach Prowansji. Bunin na wygnaniu" Renaty Lis, "Silva rerum" Kristiny Sabaliauskaite, "Tatuaż z tryzubem" Ziemowita Szczerka, "Usypiać góry. Historie z Polesia" Małgorzaty Szejnert, "Medgidia, miasto u kresu" Cristiana Teodorescu i przede wszystkim zwyciężczyni, "Księga szeptów" Varujana Vosganiana. Niektóre z nich czytałam i do dziś pamiętam, innych nie, ale znam tytuły, kojarzę ich autorki i autorów. Dlaczego o tym piszę? Bo ewidentnie książka Katii Petrowskiej nie przeszła próby czasu. Pytanie - dlaczego? Bo nie okazała się na tyle dobra czy może jest to nieodkryty diament? Tak przecież bywa - złoto można przeoczyć w świecie, gdzie nowość goni nowość. Znam takie książki, o których dowiedziałam się przypadkiem w kilka lat po ich wydaniu, a potem byłam wdzięczna losowi, że pozwolił mi je  przeczytać. Ot choćby "Nasze dni wczorajsze" Natalii Ginzburg, "Fortepian we mgle" Eginalda Schlattnera czy "W ogrodzie bestii" Erika Larsona.  

Jak wobec tego usłyszałam o książce Katii Petrowskiej "Może Estera"? I czy było warto po nią sięgać? Zawdzięczam ją przedsięwzięciu Buch, czyli książka, propagującemu literaturę niemiecką w Polsce, a polską w Niemczech, a ściślej jego wersji podcastowej, w której usłyszałam rozmowę z Urszulą Poprawską, tłumaczką tej książki. Natalia Prüfer, najbardziej znana twarz projektu, rozmawiała z nią o tłumaczeniach z niemieckiego i jedną z książek, przy których się zatrzymały, była właśnie "Może Estera". To, co mówiły, zainteresowało mnie na tyle, że postanowiłam przeczytać. Czy było warto? Mam mieszane uczucia. Ostatecznie nie żałuję, ale na pewno nie będzie to rzecz, która zapadnie mi w pamięć jak choćby te trzy tytuły, które przed chwilą wymieniłam. Co mnie zwabiło? Dlaczego nie pałam entuzjazmem? O tym za chwilę, a najpierw parę słów o autorce.

Katia Petrowska urodziła się w roku 1970 w Kijowie, mieszka w Niemczech. Jest Żydówką, raczej rosyjską niż ukraińską, ale korzenie jej rodziny są mocno powikłane i związane z wieloma krajami, o czym za chwilę. Książka, o której dzisiaj, uznana została za najważniejszy debiut, jak rozumiem, w roku, w którym się ukazała, i otrzymała, jak podaje wydawca, prestiżową niemiecką nagrodę literacką. Jeśli dobrze pamiętam z podcastu, chociaż głowy nie dam, coś potem jeszcze napisała, ale polski internet o tym milczy. A teraz do książki.

Autorka próbuje odtworzyć losy swojej żydowskiej rodziny. W tym celu podróżuje po miejscach, z którymi byli związani jej przodkowie, wertuje archiwa, książki, dawną prasę, rozmawia z naukowcami, archiwistami i muzealnikami. Odwiedza między innymi Polskę i Austrię, bo to w Wiedniu wyśledziła pierwszego swojego protoplastę, o którym zdołała się czegoś dowiedzieć. Była w Warszawie i w Kaliszu, wróciła do miasta swojego dzieciństwa i młodości, Kijowa, wreszcie szukała śladów dziadka, jeńca wojennego, w Mauthausen, miejscu pamięci po dawnym obozie koncentracyjnym, w którym przez jakiś czas przebywał. Odnalazła w Stanach Zjednoczonych i w Wielkiej Brytanii żyjących krewnych, o których nie miała pojęcia. Jeździ w te miejsca, aby je poczuć, zobaczyć, jak wyglądały, albo w przypadku Warszawy tylko je sobie wyobrazić. Rozumiem to. Kto nie włóczył się w tym samym celu na przykład po miejscach związanych z dzieciństwem swoim albo swoich przodków, szedł tropem znanej pisarki czy znanego pisarza czy kogoś innego z jakiegoś powodu dla nas ważnego? Ja na przykład w zeszłym roku w czasie wizyty w Gdańsku zapuściłam się do Wrzeszcza w poszukiwaniu ulicy, na której stał dom przyjaciół moich rodziców, gdzie w dzieciństwie bywałam. Po co? Coś mnie tam ciągnęło. Kiedyś obeszłam czeski Nachod, wędrując śladami mojego ukochanego pisarza Josefa Skvorecky'ego. W jednym miejscu koniecznie musiałam podejść kawałek pod górę, bo to prawdopodobnie stamtąd przychodziła jedna z bohaterek "Przypadków inżyniera ludzkich dusz". Ani nie byłam pewna, czy to rzeczywiście tam, ani to miejsce na pewno nie wyglądało już tak jak kiedyś, ani nie było widać tej góry, za którą znajdowała się jej wioska, ale i tak chciałam je poczuć. 

Dość dygresji, wracam do książki. Autorka próbuje skonfrontować rodzinne opowieści z prawdą historyczną. Uzupełnić białe plamy, zweryfikować to, co kiedyś słyszała. Czasem odkrywa fakty niewygodne, czasem okazuje się, że to, co  opowiadano sobie w rodzinie jako prawdę najprawdziwszą, okazywało się kłamstwem. 

Przeszłość zawiodła moje oczekiwania, wyśliznęła mi się z rąk i zaczęła popełniać jedno faux-pas za drugim. Protoplasta mojego rodu, który dał początek pełnej chwały opowieści o mojej rodzinie, okazał się nieślubnym dzieckiem, tego jednak nie wolno mi było napisać, poza tym Ojzel wcale wcześnie nie owdowiał. A potem jeszcze ten Adolf , wówczas imię zwyczajne, ale mnie wprawiające w stan alarmowy. Adolf potwierdził moje obawy, że nie mam żadnej władzy nad przeszłością, że ona żyje jak chce, ale nie umiera.

Gdzieś mignęło mi barwne zdanie, że wyciąga swoich przodków jak karty z talii i za nimi podąża. Ja lubię posługiwać się porównaniem do puzzli. Składa z poszczególnych kawałków obraz całości, ale w tym wypadku jest to niemożliwe. Niektóre zginęły, przepadły na zawsze i obraz musi zostać niekompletny. I tak ma szczęście, bo niektórzy jej przodkowie nie byli anonimowi. Jedni prowadzili szkoły dla głuchoniemych, właśnie w Warszawie, a potem w Kijowie, a brat jej pradziadka zrobił w latach trzydziestych w Moskwie zamach na kogoś pracującego w niemieckiej ambasadzie. Ale nawet w tym wypadku, chociaż istnieje dokumentacja  procesu, trudno poznać tego człowieka. To tylko suche dokumenty. Czym się kierował? Brał udział w jakiejś prowokacji antyniemieckiej spreparowanej przez tajniaków? Został wykorzystany? Czy może był meszuge, czyli szalony, obłąkany, jak głosi rodzinna legenda? Dlatego czasem Katia Petrowska próbuje wyobrazić sobie, dlaczego ktoś postąpił tak, a nie inaczej. Stąd tytuł, bo może Estera, jej żydowska prababka zrobiła 29 września 1941 roku, kiedy Niemcy kazali się stawić wszystkim kijowskim Żydom w określonym miejscu, a potem zgładzili ich w Babim Jarze, to, a może tamto, co ostatecznie doprowadziło ją do śmierci z rąk gestapowców. A przecież mogła nie wychodzić z domu, była stara i niedołężna, dozorca nie miał zamiaru jej wydać. Tak to się zachowało w rodzinnych przekazach. 

Niektóre historie są ciekawe, inne mniej, ale nie w tym tkwi problem. Książka Katii Petrowskiej jest może bardziej esejem niż próbą odtworzenia rodzinnej historii. Ale te podróże w czasie i w przestrzeni prowokują autorkę do rozmaitych refleksji, do zadawania sobie różnych pytań. Czasem jej rozważania były dla mnie interesujące, a czasem brnęłam przez nie znużona, innym razem miałam wrażenie, że już to znam, już to czytałam wiele razy, już w tym nie ma żadnej świeżości. 

Jak zwykle fascynowała mnie rola losu i przypadku, który jednych jej przodków ocalił z wojennej pożogi, innych doprowadził do unicestwienia. Ile wstecz trzeba się cofnąć, aby zobaczyć, gdzie jest ten moment, ten wybór, który kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt lat później sprawi, że ktoś przeżyje, a ktoś zginie? Oczywiście z polskiej gałęzi jej rodziny ocalała jedna osoba, z tej, która z Warszawy wyjechała do Kijowa, wojnę przetrwało znacznie więcej krewnych. Gdyby jednak w chwili ewakuacji z Kijowa nie zdjęto z paki ciężarówki fikusa, dzięki czemu zrobiło się tam miejsce dla małego chłopca, który kiedyś będzie jej ojcem, nie byłoby Katii Petrowskiej. Przynajmniej taki przekaz zachował się w rodzinie, co autorka kwestionuje, no bo kto zabrałby kwiat w donicy zamiast dziecka! Ale oczywiście gdyby nie przytomność umysłu jej dziadka i jego znajomości, rodzina nie wyjechałaby z Kijowa i zginęliby rozstrzelani w Babim Jarze.

Zawsze interesuje mnie zderzenie miejsca dawnej tragedii z tym, co się tam dzisiaj znajduje. Kiedy autorka opowiada o Babim Jarze, który jest zderzeniem miejsca pamięci z bujną przyrodą, miejscem rekreacji, natychmiast myślę o terenie po KL Plaszow w moim mieście, gdzie jest dokładnie tak samo. Wiedziałam o tym miejscu - co jeszcze parę lat temu, a nawet i dziś dla mieszkańców nie jest takie oczywiste - choćby dlatego, że góruje nad nim pomnik postawiony jeszcze w czasach PRL-u, a że stoi na wzgórzu, widoczny jest z daleka. Ale kiedy pierwszy raz się tam znalazłam, przez przypadek, bo nie miałam pojęcia, że ścieżka, którą schodziłam ze spacerowych terenów, tam mnie zaprowadzi, nie mogłam wyjść ze zdumienia. Była piękna wiosna, zieleń aż kipiała, mijałam spacerujących ludzi, z dziećmi, z psami, a kawałek dalej natrafiłam na pierwszą tablicę informującą, że znajduję się na terenie dawnego obozu KL Plaszow. Potem były następne. I pytanie, co robić z takimi miejscami? Odebrać je ludziom? Ogrodzić i wpuszczać za biletami? Ja już na beztroski spacer bym się tam nie wybrała. Potem chciałam zwiedzić ten teren z przewodniczką czy z przewodnikiem i udało się. Ile jest takich miejsc w naszej części Europy, po których chodzimy, nie mając pojęcia, że kryją masowe groby? O tym pisał w swojej książce "Skażone krajobrazy" austriacki pisarz i dziennikarz Martin Pollack, którego twórczość uwielbiam. (Kiedy pisałam tę notkę Martin Pollack jeszcze żył, jakiś czas później zmarł. Wielka strata. Był dla mnie ważnym autorem.)

Ciekawy jest stosunek Katii Petrowskiej do swojego żydostwa. Jak je odczuwa? Jak odczuwał go jej ojciec i jego przodkowie? Przecież w Związku Radzieckim wszyscy byli Rosjanami. 

Czułam dumę z tego, że moja babcia pochodziła z Polski, był to atut w grze, w którą nikt ze mną nie grał. Niektórzy z mojej klasy nosili uderzająco polskie nazwiska jak Studziński albo Szczygielska, my jednak byliśmy radzieckimi dziećmi, wszystkie takimi samymi, z jednakową mgłą tajemnicy otaczającą historie naszych rodzin, co może właśnie stanowiło warunek naszej równości.

Kim jest dzisiaj? Kosmopolitką piszącą po niemiecku? Kwestia języka staje się w książce symboliczna, bo jej przodkowie prowadzili szkoły dla głuchoniemych sierot, ani ona, ani jej ojciec nie mówili w jidisz, ona dziś posługuje się niemieckim, kiedyś jej językiem był rosyjski.

Z perspektywy mojej kosmopolitycznej teraźniejszości myślałam, że uczyli głuchoniemych mówić we wszystkich językach świata, jakby głuchoniemota, a także sieroctwo było pustą kartką papieru - wolnością uznania za swój każdego języka i każdej historii. Nasza żydowskość pozostała dla mnie głuchoniema, a głuchoniemota czymś żydowskim. To była moja historia, moje pochodzenie, nie byłam to jednak ja. 

(...) i myślałam też o tym, że z naszym żydostwem jest jak z tymi paczkami, do których nie można już zajrzeć. Mówi się "żydowski", ale się nie wie, czym to słowo jest wypełnione. 

Bardzo długi i dość osobisty wyszedł mi ten wpis. Więc może, skoro książka sprowokowała mnie do tylu rozważań, zbyt surowo ją oceniłam?

Ludmiła Ulicka "Drabina Jakowa"

Kilkanaście lat temu przeczytałam powieść "Zielony namiot"

Ludmiły Ulickiej. Bardzo mi się ta książka podobała. Na półce od tamtej pory leży jej "Daniel Stein, tłumacz", po którego dotąd nie sięgnęłam, bo taki gruby, a ja przyzwyczaiłam się do wygody czytnika, ale kiedyś na pewno to zrobię. Dlatego bardzo ucieszyłam się, gdy nagle nastąpił wysyp książek Ludmiły Ulickiej. Wyszły trzy, w dwóch różnych wydawnictwach, wszystkie na szczęście w wersji elektronicznej. Oczywiście leżą już w moim ukochanym czytniku, a ja postanowiłam skorzystać z okresu świątecznego i sięgnąć po najgrubszą z nich, czyli "Drabinę Jakowa" (Wydawnictwo Literackie 2024; przełożyła Agnieszka Sowińska). Dodam jeszcze, że autorka mieszka na emigracji, już w 2014 roku protestowała przeciwko agresji na Ukrainę, odtąd w Rosji nie wolno wydawać jej książek, usunięto je też z bibliotek, a teraz pisarka czynnie wspiera armię ukraińską.

Wobec "Drabiny Jakowa" miałam wielkie oczekiwania, po pierwsze dlatego, że do dziś pamiętam "Zielony namiot", a po drugie ponieważ Justyna Sobolewska, którą cenię, dała tej powieści w "Polityce" maksymalną liczbę gwiazdek i wielokrotnie słyszałam, jak wyrażała swój zachwyt. I jak to w takich wypadkach bywa, jeśli poprzeczka zawieszona jest bardzo wysoko, łatwo o rozczarowanie. Rozczarowanie nie jest tu najlepszym słowem, bo przecież książka mi się podobała, może nawet bardzo, ale na pewno nie przyznałabym jej maksymalnej liczby gwiazdek, gdybym to robiła. Najwyższa ocena to przecież arcydzieło, a to powieść tylko/aż bardzo dobra. I nie pytajcie mnie, dlaczego nie podzielam entuzjazmu Justyny Sobolewskiej, bo przecież nie zamierzam "Drabiny Jakowa" krytykować, przeciwnie polecam ją gorąco, ale wytłumaczyć, z jakich powodów nie uważam jej za arcydzieło, nie potrafię. Po prostu brakuje jej tego czegoś. Ale do rzeczy.

"Drabina Jakowa" to historia żydowskiej zasymilowanej rodziny Osieckich, której akcja sięga do początków dwudziestego wieku, a kończy się w roku 2011. A więc saga rodzinna, a ja je uwielbiam. Wszystko zaczyna się w latach siedemdziesiątych, kiedy Nora, mieszkająca w Moskwie scenografka, dowiaduje się o śmierci swojej babci, Marusi. Kiedy razem z ojcem likwidują jej mieszkanie, a właściwie pokój w komunałce, znajdują wiklinowy kosz, w którym leżą listy pisane przez jej dziadka, tytułowego Jakowa, do żony. Jest też trochę korespondencji z synem. Natomiast listów od Marusi do męża leży w koszu zdecydowanie mniej. Początkowo Nora nie zainteresuje się znaleziskiem, sięgnie po nie dopiero w roku kończącym powieść, wtedy uda się też do odtajnionych archiwów, aby dokładniej zgłębić losy dziadka. I tak ta historia toczy się dwutorowo i ma dwoje głównych bohaterów. Jedną jest Nora, na kartach powieści poznajemy jej burzliwą historię od wczesnej młodości do wieku dojrzałego. Drugim bohaterem jest jej dziadek, Jakow Osiecki. Oczywiście jak to w sadze rodzinnej bywa, mamy też wiele postaci drugoplanowych.

Co zwróciło moją szczególną uwagę? Na pewno bogate, wieloznaczne portrety bohaterek i bohaterów. Nawet ci mniej istotni zarysowani są mocną kreską, o każdej i każdym czegoś się dowiadujemy. Druga sprawa to po prostu bardzo ciekawa opowieść - historia żydowskiej rodziny, historie miłosne, problemy rodzinne, jednym słowem życie, z wielu powodów burzliwe. 

Kolejna sprawa to teatr. Jak już wspomniałam, Nora jest scenografką, pracuje w teatrach, czasem nawet za granicą. Często współpracuje z gruzińskim reżyserem, starszym od niej Tengizem. Od kiedy zaczęli razem robić spektakle, zostali kochankami. Trudna to miłość. Kiedy przedstawienie jest gotowe, Tengiz wraca do siebie, do Tbilisi, do żony, dzieci, a później wnuków. Bywają okresy, kiedy mieszka u Nory przez kilka miesięcy, uczestniczy aktywnie w jej życiu, potem nie kontaktują się latami. Gdy wyjeżdża, ona bardzo tęskni i cierpi. Z czasem przyzwyczaja się do takiej relacji. Już samo to love story jest oczywiście bardzo ciekawe, ale wspominam o tym wątku nie z tego powodu. Kiedy Nora pracuje nad scenografią do przedstawienia, śledzimy proces  dochodzenia do koncepcji spektaklu, który rodzi się w dyskusji z reżyserem albo jest wynikiem jej samodzielnych przemyśleń podbudowanych licznymi lekturami. Dla mnie, miłośniczki teatru, te rozdziały były fascynujące - obserwowanie, jak rodzi się przedstawienie, zderzenie wystawianego tekstu z koncepcją scenografki i reżysera. 

Kolejny wątek, który zwrócił moją szczególną uwagę, to amerykańska historia Jurika, syna Nory. Dziś na pewno uznano by go za człowieka w jakimś spektrum, tę odmienność, neuroróżnorodność, jak się teraz mówi, odziedziczył po ojcu, naukowcu. Wielką fascynacją Jurika była muzyka. Nora w obawie przed wojskiem, do którego trafiłby jej syn, co na pewno skończyłoby się wysłaniem go do Afganistanu, robi wszystko, aby pojechał do swojego ojca do Stanów, tam skończył szkołę i został. Uratowała go przed wojną, ale nie mogła ustrzec przed używkami. Jurik, który w Nowym Jorku poczuł się jak w domu, którego wciągnął nowojorski undergroundowy muzyczny świat, sięgnął tam samego dna. To przejmująca historia człowieka, któremu trudno pomóc, bo on tego nie chce. Jak się skończy, czy zmagania Nory o uratowanie syna zakończą się szczęśliwie, zdradzić oczywiście nie mogę.

Ciekawa jest historia Marusi, babci Nory, żony Jakowa. Kobiety, którą życie zmusiło do porzucenia marzeń o teatrze. A może wyrzekła się ich sama w imię miłości? Dla Nory była wspaniałą babcią, źródłem inspiracji. A dla Jakowa? Marusia jest dowodem na to, ile sprzeczności mieści się w jednym człowieku, jak życie bywa niejednoznaczne, jak trudno kogoś oceniać. W liście do męża pisze:

Widzę się teraz taką, jak moja mama - zanurzoną w nudnej kobiecej codzienności, garnki, kołnierzyki, szycie i przeszywanie. Nienawidzę tego! Moja mama, nie wiesz o tym, pisała w młodości wiersze. Zachowała swój zeszycik, w którym zapisane są poetyckie strofy jako pomnik jej niezrealizowanego życia ...

Ale najbardziej przejmujący wątek to historia tytułowego Jakowa, dziadka Nory. Opowieść, jaką doskonale znamy, jeśli wiemy, jakim krajem był Związek Radziecki, szczególnie w czasach stalinowskich. Jakow został przemielony przez Historię. Akceptował rewolucję, ale i tak w pewnym momencie uznano go za wroga politycznego. Wiele lat spędzi na zesłaniach. Takie życie na odległość, z dala od żony i syna, będzie miało wpływ na ich związek. 

Surowy los zgotował mi wyjątkowo ciężką biografię. Cios za ciosem, bez chwili na oddech, lata tułaczki następowały po sobie. Mąż i żona powinni żyć razem, małżeństwo nie może się opierać na znaczkach pocztowych. I teraz dla wszystkich jest jasne, kto zniszczył moją rodzinę. I takich, jak my, widzę wokół siebie tysiące.

Czytając te listy, poznajemy jego poglądy i historię. 

Historia wielkiej miłości, historia poszukiwania sensów, twórcze podejście do życia i niewiarygodna żądza wiedzy, rozumienia rozwichrzonego i niesamowitego świata.

Mimo trudności Jakow zawsze próbuje odnaleźć się w sytuacji, w jakiej się znalazł, chce pracować, robić coś pożytecznego. Zachowuje optymizm, nie skarży się. Kocha muzykę. Kropką nad i jest ostatni rozdział, kiedy Nora sięga do archiwów, a my razem z nią poznajemy kulisy aresztowań i procesów, ich tragiczne konsekwencje. Jak ocenić postawę bliskich Jakowa? Czy mamy prawo? Ilu było takich Jakowów zniszczonych przez sowiecki i stalinowski system! 

Jakow już od dawna rozważał tę nieznośną myśl, że pochowany będzie tutaj, na kole podbiegunowym, w zbiorowym grobie, pod palikiem z numerem ... Taki przypadł los jego rodzinie, jego narodowi - w zbiorowej mogile w Kijowie, na Łukjanowce, leży młodszy brat, cztery kuzynki ... łącznie dwadzieścioro bliskich krewnych. A w Europie jeszcze wiele milionów, z którymi nie łączyło go pokrewieństwo. Diabeł był jeden, tylko wąsy o różnym kroju ...

Z posłowia autorki dowiadujemy się, że historia głównego bohatera została częściowo oparta na jej rodzinnych dokumentach. A więc Jakow miał swój pierwowzór.

Bardzo dobra powieść.

Dahlia de la Cerda "Wściekłe suki"

O książce "Wściekłe suki" (Filtry 2024; przełożyła Katarzyna

Okrasko) Dahlii de la Cerdy, meksykańskiej pisarki i aktywistki, kobiety wielu zawodów, a właściwie zajęć, jakich się imała, zanim jej literacki debiut odniósł sukces w Meksyku i został wydany w kilku innych krajach, oczywiście usłyszałam od razu, bo śledzę w social mediach stronę Filtrów, podobnie jak  strony innych moich ulubionych wydawnictw. Najpierw zastrzygłam uszami, bo, nie tylko z powodu panującej mody, interesuję się literaturą z Ameryki Łacińskiej i zawsze jestem gotowa sięgnąć po coś z tego obszaru, jeśli tylko czuję, że odpowiada moim czytelniczym gustom. Tym razem jednak początkowo stwierdziłam, że "Wściekłych suk" nie przeczytam, przede wszystkim dlatego, że to zbiór opowiadań. Tak, tak, nie po raz pierwszy przyznaję ze wstydem, że opowiadanie to nie należy do moich ulubionych form literackich, w czym w Polsce nie jestem odosobniona. I tak zrobiłam postęp, bo jeszcze jakiś czas temu po zbiory opowiadań nie sięgałam z zasady. Drugim powodem był tytuł. Dlaczego? Sama nie do końca sobie to uświadamiam. Na pewno chodziło o użyte w nim słowo suki, za którym nie przepadam. Cóż, nie najmądrzejszy powód. To wszystko sprawiło, że niezbyt dokładnie wczytałam się w informację o książce. Dopiero wysłuchanie bardzo ciekawej rozmowy podcastowej o tej książce i o problemach Meksykanek sprawiło, że natychmiast wypożyczyłam ją z biblioteki. Dziś wiem, że popełniłabym duży błąd, gdybym "Wściekłe suki" przeoczyła.

To zbiór kilkunastu krótkich opowiadań, których bohaterkami, a zarazem narratorkami, są kobiety z dwóch krańców drabiny społecznej - jedne wywodzą się z rodzin bardzo zamożnych albo nawet bajecznie bogatych, inne stoją na samym dnie drabiny społecznej i próbują jakoś sobie radzić, zarabiając na życie w rozmaity sposób. Wyjątkiem jest tu pierwsze opowiadanie, o bohaterce którego niewiele wiemy. Obserwujemy ją w jednym momencie jej życia. Chciałam napisać trudnym, ale czy dla niej rzeczywiście jest on trudny? Owszem, ma pewien problem i postanawia z niego wybrnąć w najprostszy możliwy sposób. Kiedy się uda, odetchnie z ulgą i prawdopodobnie zapomni. Mam wrażenie, że to jedno opowiadanie nie do końca pasuje do pozostałych. Jakoś nie widzę nici łączącej je z kolejnymi - jest z innego porządku i chyba najmniej mnie zainteresowało. Potem było już tylko dobrze. Nie przeszkadzało mi nawet to, że autorka łamie czasami konwencję realistyczną i niektóre kobiety opowiadają swoje historie już po śmierci. Dla porządku dodam jeszcze, że chociaż jest to zbiór opowiadań, to kilka bohaterek jest ze sobą powiązanych. Kiedy czytałam kolejne, po chwili orientowałam się, że jego narratorka w jakiś sposób pojawiła się w jednym z poprzednich. A to jako przyjaciółka bohaterki, a to jej siostra, a to jej ochroniarka, a to dziewczyna, która napada na dom zamieszkiwany przez ubogie siostry trudniące się szyciem.

Jakie jest sedno tych opowieści? O czym nam chcą powiedzieć? O meksykańskich kobietach i o meksykańskim społeczeństwie. Jak już wspomniałam, są tu bohaterki z przeciwnych biegunów drabiny społecznej. Te ubogie, wywodzące się z dołów, z biedy jakoś próbują sobie radzić. Zarabiają szyciem, jak te siostry mieszkające w domku wybudowanym przez ich ojca gdzieś na obrzeżach miasta na osiedlu bez kanalizacji i prądu. Inna dziewczyna jedzie na północ Meksyku, aby zatrudnić się w jednej z tych fabryk znajdujących się blisko amerykańskiej granicy w strefie wolnego handlu, gdzie płaci się zatrudnionym w nich kobietom marne grosze. Jedzie na dachu osławionej Bestii, towarowego pociągu przemierzającego Meksyk, razem z innymi biedakami, przede wszystkim imigrantami z krajów Ameryki Środkowej, chociaż nie tylko, którzy będą próbowali sforsować granicę, aby dostać się do lepszego świata. Żeby dowiedzieć się, jakim piekłem jest ta droga, trzeba przeczytać znakomity reportaż Oscara Martineza " La Bestia. O ludziach, którzy nikogo nie obchodzą". Dlaczego wybrała taki niebezpieczny środek transportu? Bo nie stać jej na bilet! Ale są i takie, które szukają innej drogi. Można zarobić dużo, a nawet bardzo dużo, ale sposób to ryzykowny, bo przestępczy, trzeba schować do kieszeni wyrzuty sumienia, no i łatwo o śmierć. Tak zarabiają wspomniane już tutaj dwie dziewczyny - złodziejka i ochroniarka pracująca dla jednego z karteli. Za każdą z tych kobiet ciągnie się jakaś smutna historia - żyły w biedzie, bez perspektyw, wcześnie urodziły dziecko, efekt gwałtu, marzeń o wielkiej miłoś
ci albo chwili zapomnienia, i zostały z nim same, bo ojciec albo nieznany, albo nieodpowiedzialny.

Ale są i inne bohaterki wywodzące się z domów bogatych. To córka mafiosa stojącego na czele jednego z karteli, ojciec dwóch innych jest federalnym deputowanym. Pozornie niczego im nie brakuje, ale to kobiety równie tragiczne jak te, które niewiele mają i aby zarobić na życie muszą ciężko pracować. Dlaczego? Bo są więźniarkami świata, w jakim się urodziły. Wyrwać się z niego, byłoby im bardzo trudno. Jaki los je czeka? Albo pustej lali, która żyje w świecie mediów społecznościowych, gromadzi lajki i naiwnie marzy, aby zostać narzeczoną mafiosa. Albo trzeba zająć miejsce ojca, przejąć jego interesy. Albo usunąć się w cień i zostać bogatą panią domu przy wpływowym mężu. Przyznam, że zajrzenie do świata tych kobiet, o których niewiele wiedziałam, bo częściej zdarza mi się czytać o tych z dołów społecznych, było dla mnie bardzo ciekawe. Czytałam te opowiadania ze zdumieniem i z irytacją jednocześnie.

Co łączy te bohaterki reprezentujące tak różne światy? To, że są w nich uwięzione, że nie bardzo mogą z nich wyjść. Jakby ich drogi zostały wytyczone w chwili urodzenia. Mają kilka wariantów do wyboru, ale żaden nie doprowadzi do szczęścia. Jest jeszcze coś. Większość z nich to ofiary maczyzmu, męskiej przemocy, mizoginii. Mężczyźni rzadko obecni są w ich życiu na stałe. Zostawiają po sobie nieślubne dzieci, traktują te kobiety i dziewczyny jak efektowne trofeum, którym się chwali, ale z którym można zrobić, co się chce, albo jak obiekt seksualnej rozrywki. Nikt się o nie nie upomni, nikt nie wymierzy sprawiedliwości przestępcom. Co im pozostaje? Wściekłość, która prowadzi do zemsty. Tylko tak mogą dojść sprawiedliwości, bo na władzę przeżartą korupcją nie mogą liczyć.

Tytuł jednego z opowiadań brzmi "Tutaj Bóg nie zagląda". Moim zdaniem mógłby być mottem całego zbioru.  

Bardzo ciekawe opowiadania. Jest w nich energia, która sprawia, że trudno przejść obok nich obojętnie, trudno o nich zapomnieć.

Claudia Piñeiro "Elena wie. Twoja"

Mój stosunek do twórczości argentyńskiej pisarki Claudii Piñeiro nie

jest jednoznaczny. Zaczęłam przygodę z jej twórczością od "Czwartkowych wdów", potem była "Betibu". Być może po tę drugą sięgnęłam tylko dlatego, że miałam ją już w swoim czytniku. Owszem, te powieści świetnie się czyta, tym bardziej, że autorka lubi umieszczać akcję swoich książek w sensacyjnych ramach, ale czegoś mi w nich brakowało. Jakby sensacja przesłaniała istotne problemy poruszane w obu pozycjach. Niby je dostrzegałam, niby umiałam nazwać, ale było mi tego mało. Dopiero dzięki dwóm kolejnym książkom, "Katedry" i "Czas much", zrozumiałam, dlaczego Claudia Piñeiro była gościnią ostatniego Festiwalu Conrada. Wreszcie przez sensacyjną akcję przebiło się to, co istotne. 

Kiedy ze zdumieniem odkryłam, że w rok po "Czasie much" ukazała się kolejna pozycja argentyńskiej autorki, wiedziałam, że po nią sięgnę, tym bardziej, że poleciła mi ją bliska osoba, w której gust czytelniczy wierzę, co nie znaczy, że zawsze się z nią zgadzam. Wkrótce okazało się, że "Elena wie. Twoja" (Sonia Draga 2019, najnowsze wydanie 2024; przełożył Tomasz Pindel) to wznowienie, które ukazało się pewnie z dwóch powodów. Jeden to obecność pisarki na rzeczonym festiwalu, drugi, myślę, ważniejszy, to fakt, że "Twoja" to historia bohaterki, którą poznajemy w "Czasie much", Ines Pereyry. Opowieść o tym, co doprowadziło ją do więzienia. Jak układa sobie życie po odsiadce to właśnie "Czas much". Bo "Elena wie. Twoja" to książka składająca się z dwóch krótkich powieści.

I znowu mam kłopot, bo ten tom pokazuje jak w soczewce to, o czym już pisałam we wstępie. Pierwszą z powieści, "Elena wie", kupuję bez zastrzeżeń - to rzecz bardzo dobra, gęsta, poruszająca, niewygodna. Zupełnie inaczej jest z "Twoją", gdzie znowu spod sensacyjnej warstwy nie potrafię wyłowić czegoś więcej. Ba, tym razem nawet nie bardzo potrafię to nazwać. A czytało się znakomicie, po dojmującej pierwszej książce ta była wytchnieniem, zabawnym przerywnikiem, chociaż w gruncie rzeczy, gdyby podejść do "Twojej" poważnie, śmiać się nie ma z czego. Ale po kolei.

"Elena wie" to opowieść o jednym dniu tytułowej Eleny, która kilka miesięcy temu straciła córkę. Podobno popełniła samobójstwo - powiesiła się na dzwonnicy parafialnego kościoła. Ale Elena nie wierzy w tę wersję, uważa, że jej Rita została zamordowana. Chce dostarczyć policji listę podejrzanych. Dlatego wyrusza do Buenos Aires, aby odnaleźć kobietę, której dwadzieścia lat wcześniej obie pomogły. Teraz ona powinna spłacić swój dług i pomóc Elenie. Bo problem w tym, że Elena jest chora. Ma zaawansowanego parkinsona, porusza się z trudem i tylko po zażyciu leków, w rytm których żyje. Nie patrzy ludziom w oczy, bo nie może podnieść wyżej głowy, w zasięgu jej wzroku pozostają najwyżej ich torsy. Ta drobiazgowo zaplanowana podróż to droga przez mękę. Drogą przez mękę jest też życie z chorobą. Co będzie dalej? Jak radzi sobie bez córki, która z nią mieszkała i pomagała jej w najprostszych codziennych czynnościach? Obserwując jej zmagania, bardzo jej współczułam. Właściwie nie miałam pojęcia, jak straszna jest ta choroba, jak degraduje człowieka. Dotąd kojarzyłam ją z drżeniem rąk. Oczywiście wiedziałam, że to nie jedyne objawy, ale jakoś nie wyobrażałam sobie grozy ich skutków. Wstydzę się swojej ignorancji. 

Napisałam, że współczułam Elenie i tak rzeczywiście było, ale kiedy ją lepiej poznałam, a szczególnie kiedy dobrnęłam do końca (słowo dobrnęłam nie jest w tym wypadku najlepsze, bo sugeruje czytelniczy znój i nudę, a przecież to nieprawda), doszłam do wniosku, że jej nie polubiłam. Dlaczego? Bo wydała mi się oschła. I nie, to nie zmiana spowodowana przez chorobę, taka po prostu była. Nie chcę zdradzać więcej, żeby nie spojlerować. Nie napiszę też, czy Rita popełniła samobójstwo czy jednak została zamordowana.

O czym w takim razie jest ta książka? Oczywiście o chorobie i wszystkich związanych z nią problemach - opieki nad chorą, zetknięciu z służbą zdrowia, także o obrzydzeniu, jakie budzi w nas fizjologia, o uczuciach, które staramy się ukryć, bo tak wypada. Ale przecież nie tylko takie problemy porusza ta powieść. Claudia Piñeiro zajmuje się tu tematem, który powróci we "Władcy much" - to macierzyństwo, a szerzej problem relacji matki z córką. Czy każda kobieta powinna być matką? Dlaczego wobec tego nią zostaje? Bo tak wypada, bo tego oczekuje od niej rodzina i patriarchalne społeczeństwo, tak została wychowana, a raczej zaprogramowana. Kolejne pytanie - czy mamy prawo decydować za kogoś w imię czegokolwiek, a szczególnie w imię religijnego fanatyzmu? Odpowiedź jest oczywiście jasna - nie! Autorka pokazuje, co się stanie, kiedy tak zrobimy. Wreszcie pojawiają się pytania o granice poświęcenia, o to, co jest winna córka matce i czy zawsze jest jej to winna. Bardzo dobra powieść konfrontująca nas z tym, co niewygodne, a co najczęściej, czy tego chcemy czy nie, stanie się naszym doświadczeniem.

Zupełnie inna jest "Twoja", z którą mam problem. Jak już wspominałam, czytało się świetnie, a może nie powinno, wszak powieść opowiada o przypadkowej zbrodni i próbie jej zatarcia. Ines, dobrze ustawiona, niemal idealna pani domu, której życie upływa beztrosko, no może czasem denerwuje ją jej nastoletnia wiecznie naburmuszona córka, dowiaduje się, że mąż ją zdradza. Śledząc go, staje się mimowolną świadkinią przypadkowej zbrodni. Niczego nie zdradzam, to można znaleźć w opisie wydawnictwa. Zresztą, kto tak jak ja najpierw poznał "Władcę much", ten i tak wie, co się stanie. Ines nie popada w rozpacz, tylko na zimno próbuje ratować sytuację, aby mąż nie trafił do więzienia. Chociaż wiedziałam, jaki będzie finał, to jednak miałam dużą frajdę z lektury, bo sytuacja się w nieoczekiwany sposób komplikuje, zanim do tego finału dojdzie. Poza tym racjonalność Ines, jej trzeźwe podejście do problemu, sposób, w jaki komentuje sytuację, bo to ona w większej części jest narratorką, sprawiają, że powieść momentami bywa po prostu śmieszna. Ot, czarny humor, powieść noir. Niemniej jednak nie tego spodziewam się po pisarce tej miary, dlatego stale zadaję sobie pytanie, co jest pod spodem. Obnażenie wizerunku idealnej rodziny i idealnej matki i żony? Pewnie tak, bo Ines i jej mąż zajęci swoimi sprawami nie zauważają, co dzieje się z Laurą, ich córką. Jej prawdziwy dramat poznamy we "Władcy much". No i może konstatacja, że nie wiemy, co w nas drzemie, że każdy jest zdolny do podłości, a czasem przypadek stawia nas w sytuacji granicznej. Chyba tyle. A może coś przeoczyłam? Czegoś nie dostrzegłam?

Tak czy inaczej postanowiłam wypożyczyć z biblioteki jeszcze dwie inne powieści Claudii  Piñeiro, które wyszły w Polsce. Kiedy? Nie wiem, bo lista książek bibliotecznych i czytnikowych puchnie i puchnie. A interesujące nowości wciąż wychodzą i wychodzą.

Maria Halber "Strużki"

O "Strużkach" (Cyranka 2023), prozatorskim debiucie poetki Marii

Halber, było swego czasu głośno. Mimo to jakoś nie miałam ochoty na książkę o przyjaźni dwóch dziewczyn, nawet świetnie napisaną. Dopiero spotkanie w czasie Festiwalu Conrada, a potem Nagroda Conrada (przypominam - to nagroda za debiut) sprawiła, że postanowiłam wypożyczyć i przeczytać. Książeczka jest niewielka, w czasie około świątecznym połknęłam ją błyskawicznie.

Przede wszystkim ogromną wartością powieści jest język. Bardzo lubię czytać prozę pisaną przez poetki czy poetów właśnie z tego powodu. Poezji w zasadzie nie czytam - nad czym boleję, niestety nie umiałabym się odnaleźć w poetyckim rynku wydawniczym, byłabym pewnie skazana na klasykę - ale za to uwielbiam jej odbicie, jej ślady w prozie. 

Żarliwie sączy się to lato, na które czekamy bezustannie, ciągle jest piątek, całe zastępy piątków, w które nigdy nie zdarza się nic. W te dni siedziałyśmy w chaszczach, iskałyśmy świat z dżdżownic, gąsienic, larw ohydnych i tłustych, wrzucałyśmy je pod przykrótkie bluzki tym, które się nam akurat nie podobały. (...) A ze spoconych foliówek prosto do ust pchamy porzeczki, spowite kołderką pleśni truskawki, czereśnie, ich słodkie różowe mięso. Plujemy pestkami w chłopców głupich i pięknych. 

Dlatego czytałam z ogromną przyjemnością. Bo język nie tylko zachwyca, ale w tym wypadku także  buduje nastrój. I to właśnie dzięki językowi i sposobowi opowiadania sama historia zyskuje wartość, staje się interesująca. Bo przecież ile było już takich opowieści? Takich i innych, wszak wszystko już zostało opowiedziane, stale snujemy te same historie, dlatego liczy się to jak

Którą opowieść wyciąga Maria Halber z wora opowieści? To przede wszystkim historia nastoletniej przyjaźni jakich wiele, historia o szukaniu siebie i opowieść o przywileju, a bardziej jego braku. 

Narratorka po licznych przeprowadzkach rodziców związanych z pracą ojca trafia w końcu do małego miasteczka, do prowincjonalnej szkoły. Jest tu nikim, bo niczym się nie wyróżnia.

Być grzeczną, być uśmiechniętą, nie zajmować swoim istnieniem zbyt wiele miejsca.

Wcześniej też tak było, ale wcześniej nigdzie dłużej nie zagrzewała miejsca, więc poczucie samotności, osobności nie było tak bolesne.

Nim zdążyłam przetworzyć jakieś miejsce, wyścielić sobie wyobraźnię jego mapą, poprzyklejać imiona do twarzy, twarze znów do mapy - już byliśmy spakowani. (...) Przejazdy z jednej nicości w drugą, bezustannie.

Dopiero znajomość i przyjaźń z Kingą zmienia wszystko. Są zupełnie różne. Narratorka pochodzi z dobrego domu, w miarę zasobnego, przynajmniej tak sytuuje się jej rodzina w hierarchii tego małego miasteczka, Kinga mieszka na popegeerowskim osiedlu w ciasnym mieszkanku z matką i chorą siostrą, którą muszą się razem opiekować. Z czasem to, z jakich domów wyszły, da znać o sobie, będzie jedną z przyczyn rozejścia się ich dróg. Ale to później.

To pęknięcie miało przez kolejne lata urosnąć w przepaść nie do pokonania. (...) Przyszłość była drabiną, pnącymi się w górę schodami, po których miałam wspinać się po kilka stopni naraz, niesiona siłą przywileju, o którym nie miałam najmniejszego pojęcia,

Za to w szkolnej i towarzyskiej hierarchii Kinga jest kimś, a narratorka nikim. Wszyscy się z nią liczą i wszyscy o nią zabiegają. Wie, jakie ciuchy kupić w lumpeksie, żeby fajnie wyglądać, jest wysoka, szczupła i ładna, zachowuje się swobodnie. Za maską beztroski chowa rodzinne problemy, do których dopuszcza przyjaciółkę. Narratorka i w dziedzinie urody jej nie dorównuje, ma kompleksy, z nienawiścią patrzy na swoje grube kolana. Ponieważ jest dziewczyną bez właściwości, jak gąbka chłonie Kingę, jej zachowanie, poglądy, ubiór, upodabnia się do  niej i do innych dziewczyn, jest ich klonem. Dzięki tej przyjaźni staje się kimś w towarzyskiej hierarchii. Ale to wyjście z cienia ma swój termin ważności - wszystko jest w porządku dopóki przyjaźnić się będzie z Kingą. Bez niej znowu nic nie będzie znaczyć.

Ale za to zaczynałam rozumieć, widzieć coraz wyraźniej to swoje nieprzynależenie, swoją żadność. Dwie wyrwy: wyrwa po Kindze i po sobie wyrwa, bo bez Kingi to wiele ze mnie nie zostało. I naraz dopadło mnie to, co wcześniej usilnie wypierałam. Ja wciąż nic o sobie nie wiedziałam. Latami przez osmozę wchłaniałam Kingę, przejmowałam jej sposób mówienia, żarty, nawet te jej osobliwe upodobania odzieżowe skrupulatnie adaptowałam na własny użytek. I co mi z tego zostało? Zadra. Rzeczy pożyczone, rzeczy przejęte, wszystko teraz uwierało jak drzazga. Więc musiałam zacząć wyrzucać, konsekwentnie amputować siebie z siebie. Skończyła się licencja, skończyła się umowa najmu tożsamości. 

Ale ten proces nie będzie łatwy. Bo szybko się okaże, że narratorka nie przynależy do żadnego środowiska. Wszędzie, gdzie się znajdzie, będzie musiała znaleźć kogoś, od kogo przejmie coś przez osmozę, będzie musiała przybierać maski, być czujną, aby nie zdradzić się ze swoją ignorancją, nieobyciem towarzyskim i kulturalnym. Bo przywilej wprawdzie pozwoli jej wyjechać na studia, chociaż tylko dzięki stypendium, ale za krótki będzie na duże miasto, na dziewczyny z wielkomiejskich, zamożnych rodzin, otrzaskane w świecie, z tym backgroundem kulturalnym, którego ona w swojej rodzinie i w małomiasteczkowej szkole nie dostała.  

I ten wstyd, wstyd jak pulsująca kula w brzuchu, szorstki i palący - obcisłe dżinsy z elastanem, ortalionowy plecaczek, byle jakie adidasy. Po twarzy spływał mi stary podkład podkradziony z kosmetyczki mamy i w dłoni obracałam swój przestarzały telefon, tyle byłam warta, serio.

A ja miałam pod górkę i wiedziałam tylko, że nie pasuję, że nie jestem stąd. I cały czas muszę tylko udawać, udawać, udawać. Udawać i kłamać. 

Kiedy po latach studiów i pracy wróci na jakiś czas do swojego miasteczka, tu też nie będzie już przynależeć. Ich drogi z Kingą dawno się rozeszły, teraz nic nie zostało z ich tamtego w miarę beztroskiego świata. 

Ale to było wtedy, a teraz życie przewiało nas w zupełnie inne miejsca i jak daleko nam do tamtych siebie.

I nie da się na nowo odbudować tamtej relacji. Z wielu powodów. Bo obie są już inne, bo dzielą je doświadczenia, bo jednej pozornie się powiodło, a drugiej tylko wiatr w plecy. Trochę z powodu złych wyborów, ale przede wszystkim z powodu miejsca, a właściwie rodziny, w której Kinga się urodziła. Bo musiałaby mieć w sobie wiele determinacji i wiele szczęścia, aby nie powielać losu swojej matki i wielu innych kobiet z jej środowiska. A przede wszystkim musiałaby dostrzec to coś, dla czego warto próbować. I pewnie szanse, żeby się udało, są równe zeru. To tylko w amerykańskich filmach powielających mity, że każdy kowalem swego szczęścia, że od pucybuta do milionera, że chcieć to móc, bywają takie happyendy. 

Smutna jest ta historia. I dziwne, zupełnie nieoczywiste ma zakończenie, którego nie mogę zdradzić. Jak je rozumieć? Możliwości jest pewnie wiele. Najpierw zupełnie nie wiedziałam, co z nim zrobić, potem doszłam do pewnego wniosku, bo jeśli czyta się uważnie, znajdzie się pewne zapowiedzi, które prowadzą narratorkę do takiego zakończenia. Niech kluczem będzie to zdanie:

Nie ma takich światów, których nie dałoby się zmyślić pisaniem.

I może w tym nadzieja.

Cieszę się, że przeczytałam "Strużki" Marii Halber, doceniam tę powieść, wraca do mnie, kiedy o niej piszę, ale muszę przyznać, że z głośnych debiutów roku 2023 znacznie mocniej odcisnęły mi się w głowie inne książki: "Wniebogłos" Aleksandry Tarnowskiej, "Kundle" Katarzyny Groniec, "Toń" Ishbel Szatrawskiej i "Łakome" Małgorzaty Lebdy, a z wcześniejszych "Białe noce" Urszuli Honek, "Kości, które nosisz w kieszeni" Łukasza Barysa, jedynego faceta w tym towarzystwie, a może przede wszystkim "Akuszerki" Sabiny Jakubowskiej.

Tamta Melaszwili "Kos, kos, jeżyna"

Pod żadnym pozorem nie mogłam ominąć powieści gruzińskiej

pisarki Tamty Melaszwili "Kos, kos, jeżyna" (Filtry 2024; przełożyła Magdalena Nowakowska). Dlaczego? Bo Gruzja jest mi bliska, jak pewnie wielu osobom, do dziś wspominam moją lipcową podróż po tym pięknym kraju. A w podróży towarzyszyła mi bardzo dobra, przejmująca powieść chyba najbardziej znanej w naszym kraju gruzińskiej pisarki Nino Haratischwili "Więcej światła", która opowiada o trudnym okresie lat dziewięćdziesiątych. Teraz na Gruzję znowu przyszły ciężkie czasy, a ja z niepokojem śledzę to, co się tam dzieje. 

Zanim o powieści, chciałoby się napisać więcej o Tamcie Melaszwili, ale Filtry się nie popisały. Dowiemy się z ich strony, że jest pisarką, badaczką i aktywistką, co wydała, jakie nagrody zdobyła. A gdzie mieszka? W Gruzji czy może w którymś z europejskich krajów? Gdyby nie rozmowa Michała Nogasia z autorką o jej książce, nie poznałabym takich informacji. A tak wiem, że mieszka w Gruzji i bierze czynny udział w powyborczych protestach, które ogarnęły kraj. 

No a teraz czas już podzielić się refleksjami o samej powieści. Przyznam, że nie od razu mnie porwała. Miałam trudność z wejściem w powieściowy świat, a to dlatego, że książka napisana jest w formie monologu, w którym narratorka, Etero, zwraca się bezpośrednio do czytelniczki. Tak, do czytelniczki, a może do kogoś, komu swoją historię opowiada. I ta bezpośrednia forma początkowo mi przeszkadzała. Szybko jednak przyzwyczaiłam się do niej i zaakceptowałam.

Etero ma czterdzieści osiem lat i żyje samotnie w nienazwanym gruzińskim miasteczku gdzieś w jednej z górskich dolin w Imeretii. Od razu sprawdziłam, żeby sobie przypomnieć, jakie większe miasto znajduje się  w tym rejonie, no i okazało się, że to Kutaisi. Jak wynika z powieści, rodzinna miejscowość bohaterki latem pełna jest turystów, a kiedy sezon się kończy, życie uspokaja się, zamiera, a dotkliwe deszcze i błoto dają mieszkańcom w kość. Etero od wielu lat prowadzi w garażu swojego domu niewielki sklep z chemią przemysłową i kosmetykami. To daje jej samodzielność. Jej jedynym marzeniem jest spokojna, dostatnia starość, na którą odkłada pieniądze. Ma poukładane życie. Całe dnie spędza w sklepie, raz w miesiącu jedzie do hurtowni do pobliskiego większego miasteczka, tam spotyka się z kobietami, które ją prowadzą i które bardzo lubi, a potem sprawia sobie przyjemność i idzie do kawiarni na kawę i napoleonki. 

W swoim rodzinnym mieście Etero jest raczej obiektem kpin i pogardy. Uchodzi za dziwaczkę. Dlaczego? Bo żyje samotnie. Bo nigdy nie zdecydowała się wyjść za mąż, odrzucała wszystkich konkurentów. Póki żyli jej starszy brat i ojciec, którym usługiwała, można to było jeszcze tolerować, ale kiedy najpierw zabrakło jednego, a potem drugiego, wszyscy przyjmowali za pewnik, że Etero wyjdzie za mąż. Przecież potrzebuje męskiego opiekuna. Kandydaci byli, tym bardziej, że został jej w spadku dom i ogród. Tymczasem dla niej było to wyzwolenie. Jeszcze za życia ojca, kiedy stracił pracę w miejscowym muzeum, założyła sklep. Teraz mogła odpocząć i sama decydować o sobie, nie być niczyją służącą, bo do tego sprowadzał się jej los, odkąd zamieszkała w domu rodzinnym. Wcześniej po śmierci mamy, której właściwie nie znała, opiekowała się nią jedna z krewnych i ten czas wspomina jako najszczęśliwszy okres swojego życia.

Ale najbardziej to mi się poszczęściło w tym, że jestem panią samej siebie i na dodatek swoją własną powierniczką.

W patriarchalnym małomiasteczkowym środowisku wyjście za mąż oznacza rodzenie dzieci, opiekę nad nimi i usługiwanie wszystkim męskim i starszym członkom rodziny. 

(...) od małego wiedziałam, czym są mężczyźni. Że mężczyzna oznacza usługiwanie mu, opiekowanie się nim, spełnianie jego życzeń i nic więcej. Być może dlatego, że już jako dziecko zostałam służącą ojca i brata, ich praczką, sprzątaczką i kucharką, że zastąpiłam swoją zmarłą matkę w usługiwaniu mężczyznom.

Etero z w wyższością patrzy na znajome ze swojej miejscowości. Co mają z życia? Problemy z dziećmi i zapijaczonych mężów, którzy, bywa, że je zdradzają. Nawet jeśli u źródeł małżeństwa było uczucie, dawno wywietrzało razem z prozą życia i jego ciężarami. Tymczasem ona cieszy się wolnością i sama o sobie decyduje. 

Chce jej powiedzieć, nie, wykrzyczeć: czyś ty oszalała kobieto?! Spójrz na siebie, co ci dało zamążpójście?! Niech mnie diabli, jeśli moja wielka dupa i spędzone w sklepie lata nie są lepsze od twojego zszarganego zdrowia i złamanego życia! od twojego cierpienia!

I naprawdę tak jest - one im [młodym dziewczynom] zazdroszczą. Zazdroszczą młodego wieku, urody, ciekawości. Bo co im samym zostało? Nic! Młodość i uroda opadły z nich nagle jak łupina. A te dziewczyny są jak przestraszone sarny, uciekają od okrucieństwa matek tam, gdzie mają nadzieję znaleźć trochę ciepła i miłości. Ich jedyną drogą ucieczki jest wyjście za mąż, co tutaj oznacza pogrzebanie się za życia. Wejście do paszczy jeszcze bardziej okrutnego zwierza.

Ale nawet jej wolność ma granice. Etero panicznie boi się plotek, są sprawy, które musi utrzymać w tajemnicy. Nikt nie może się dowiedzieć, że nieoczekiwanie związała się z mężczyzną. Nie zdradzam tu niczego, bo taką informację znajdziemy w opisie powieści pochodzącym od wydawcy. O ile mieszkańcy jej miasteczka mogą jeszcze tolerować fakt, że świadomie odrzuciła możliwość zamążpójścia, traktując to jak osobliwe dziwactwo, o tyle romans samotnej kobiety z mężczyzną, w dodatku żonatym, postawiłby ją zupełnie poza społecznością. Tu, przecież nie tylko tu, nie mierzy się równą miarą mężczyzn i kobiet. Im wolno więcej, oni mogą zdradzać, mieć kochanki, one nie. A na ostracyzm nawet Etero nie może sobie pozwolić. 

 A jak ludzie przestaną do sklepu przychodzić? Co ja wtedy zrobię? Miałabym samotnie wyzionąć ducha, jak wszyscy by się ode mnie odwrócili?

Ten romans burzy uporządkowane, spokojne i dokładnie zaplanowane życie bohaterki. Wnosi do niego nie tylko namiętność i radość, ale i niepokój. Tym bardziej, że Etero jest w takim wieku, kiedy dla wielu staje się niewidzialna. Mogłaby być już babcią, gdyby miała dzieci. Z jednej strony akceptuje ten stan, przecież swoją starość ma dokładnie zaplanowaną i nawet cieszy się na nią, bo wreszcie odpocznie i skonsumuje zgromadzone na ten cel pieniądze. Z drugiej strony buntuje się przeciwko temu. Nie chce być niewidzialna, nie chce, by nazywano ją ciocią.

Dla tych młodych chłopaków jestem jak ściana w tym sklepie, patrzą na mnie chłodnym i obojętnym wzrokiem. Kilku nawet mówi do mnie "ciociu".

Jakby jednocześnie [czas] płynął i stał w miejscu, ale jednak płynął. Wszystkie lata, wiosny, jesienie i zimy są do siebie podobne. Czas stoi w miejscu, a ty lecisz gdzieś w przepaść. I nawet nie wiesz, nie czujesz, jak się staczasz.

Etero jest bohaterką, którą lubię, ale nie bez zastrzeżeń. Podziwiam jej wybór i siłę charakteru. Razić może jej pogarda dla otoczenia, dla koleżanek i kobiet z rodziny. Z drugiej jednak strony niczego dobrego od nich nie zaznała. One też nią gardzą. To świat, w którym kobieta taka jak Etero nie może liczyć na kobiecą solidarność. Mężatki trzymają się razem, nie ma wśród nich miejsca dla starych panien. Celowo używam staromodnego określenia stara panna, bo w tym świecie słowo singielka nie istnieje. Może w Tbilisi tak, lecz nie w tej górskiej dolinie. Ale kobieta kobiecie wrogiem także w rodzinie. To matki formatują tak swoje córki, sprawiają, że one powielają ich los.

W ogóle nie znałam mamy, nie pamiętałam jej, ale wcale nie chciałam jej mieć. Może by nie była dla mnie tak okrutna jak Cisana dla swojej córki? Byłaby! Po co mi było potrzebne jeszcze więcej okrucieństwa, kobiecego okrucieństwa? Bo ono jest jeszcze gorsze, bardziej bolesne niż to męskie, którego doświadczyłam od ojca i brata. Jak patrzyłam na inne dziewczyny, to odechciewało mi się mieć matkę, jakąś babę, która by mnie tylko jeszcze bardziej zniszczyła i stłamsiła.

Razić może też dosadny język bohaterki, mnie jednak taka dosadność nie przeszkadza.

W tle historii Etero, którą poznajemy z jej monologu, przewija się też najnowsza historia Gruzji, burzliwe lata dziewięćdziesiąte. To, co w  powieści "Więcej światła" Nino Haratischwili poznajemy dokładnie, tu jest zaledwie wspomniane. Ale kto zna tamtą książkę, lub interesuje się Gruzją na tyle, że orientuje się w jej najnowszej historii, ten będzie wiedział, o co chodzi.

Bardzo dobra powieść. A ponieważ zakończenie jest otwarte, nie daje mi spokoju myśl, jak dalej potoczy się  życie samodzielnej, silnej Etero, bo przecież jej wolność ma jednak granice.

Lars Saabye Christensen "Półbrat"

Lektura "Półbrata" Larsa Saabye Christensena (Marginesy 2024;

przełożyła Iwona Zimnicka) to efekt zeszłorocznego Festiwalu Conrada, na którym pisarz gościł. Co roku tak jest, że po spotkaniach festiwalowych sięgam po książki pisarek i pisarzy, których dotąd nie znałam, oczywiście pod warunkiem, że mnie zainteresują. Niektórzy ze mną zostają, z innymi kończę znajomość po pierwszym tytule. Oczywiście słyszałam to nazwisko, kojarzyłam przynajmniej niektóre książki, ale jakoś dotąd nie miałam potrzeby sięgania po jego powieści. Spotkanie to zmieniło. 

Lars Saabye Christensen jest wydawany w Polsce od lat, ostatnio ukazała się "Modelka", i choćby to jest miernikiem jego popularności w naszym kraju. Z pewnością, gdyby się nie sprzedawał, już dawno przestano by go u nas wydawać. Tylko nieliczne wydawnictwa, i chyba tylko te małe, niszowe, pozostają wierne autorom bez względu na wynik, szczególnie jeśli są przekonane o wartości ich twórczości.

Spośród licznych powieści wybrałam sobie "Półbrata", bo opis najbardziej mnie zachęcił, a poza tym podobno to jedna z najważniejszych pozycji w dorobku autora. Czym jest ta powieść? Trochę sagą rodzinną, trochę opowieścią o głównym bohaterze o dziwacznym imieniu Barnum, a zarazem narratorze. Akcja prowadzona niechronologicznie sięga epizodem jeszcze przed wojnę na małą wysepkę na północy Norwegii, ale wszystko, co najważniejsze, ma początek w Oslo w dniu zakończenia drugiej wojny, 8 maja 1945 roku. Dramatyczne zdarzenie, które się wtedy rozegra na strychu kamienicy, w której mieszkają babka zwana Starą, jej córka Boletta i wnuczka Vera, naznaczy losy całej ich rodziny. Finał to lata chyba już osiemdziesiąte i festiwal filmowy w Berlinie. Przyznam, że trochę się w rachubach czasu pogubiłam, szczególnie, że pod koniec akcja przyspiesza i nie wiem, na ile dobrze połączyłam ze sobą to, co się na końcu zdarzyło. Od razu napiszę, że to przyspieszenie odnotowuję po stronie minusów.

Drugim jest wrażenie, że gdzieś mi się ta powieść wymyka. Dla mnie najważniejsza jest tu sama historia, którą pochłaniałam z wielkim zainteresowaniem, a brakuje mi czegoś więcej, co sprowokuje do myślenia, co wstrząśnie, co zostanie ze mną na dłużej, a nawet na zawsze. Ale może to wystarczy, bo przecież najważniejsza jest przecież opowieść. Tym bardziej, że losy bohaterek i bohaterów naprawdę wciągają i sprawiają, że zanurzamy się w świecie wykreowanym przez autora, podchodzimy do nich bardzo blisko, żyjemy ich życiem. To taki rodzaj opowieści, kiedy nasza codzienność wydaje nam się tylko przerywnikiem w śledzeniu egzystencji powieściowych postaci. Przynajmniej ja tak miałam.

Oczywiście potrafię sproblematyzować tę historię. Można ją odczytywać jako opowieść o silnych kobietach i słabych mężczyznach, przez których te kobiety zawsze cierpią, za którymi tęsknią i od których obrywają. Mężczyzn, którzy znikają, są nieodpowiedzialni, kłamią, przysparzają zmartwień i kłopotów. To te silne kobiety muszą dźwigać cały ciężar życia. 

Można też czytać tę historię jako opowieść o tym, że życie to pasmo  zawodów i klęsk. Ileż tu zawiedzionych nadziei! Bohaterowie stale za czymś gonią, wydaje się, że już witają się z gąską, że osiągną upragniony sukces, że coś za nim pójdzie, tymczasem albo przegrywają, albo z sukcesu nic nie wynika. 

Można też czytać tę opowieść jako historię dwóch przyrodnich braci, którzy czują się wybrakowani i nie potrafią sobie znaleźć miejsca w życiu. Freda definiuje to, że nie wie, kto jest jego ojcem, że mógł się właściwie nie urodzić, a potem śmierć prababki, Starej, która zginęła na jego oczach. No i to, co dziś nazywamy dysleksją, a w latach sześćdziesiątych nikt tak tego nie nazywał, a dzieci takie jak on przenoszono do szkół specjalnych. Przekleństwem Barnuma jest jego dziwaczne imię, a jeszcze większym jego niski wzrost odziedziczony po ojcu. Imię też zresztą mu zawdzięczał. Dlatego stale czuje się gorszy, jest prześladowany przez szkolnych kolegów, u dziewczyn nie ma żadnych szans, długo nie potrafi nawiązać bliższych relacji z rówieśnikami. Kiedy będzie dorosły, dojdzie do tego jeszcze jeden kompleks, ale tego zdradzić nie mogę. 

Jest to wreszcie książka o braterskiej więzi, o przyjaźni, o rodzinie i o dorastaniu.

Poza tym znalazłam tu wiele wspaniałych historii, barwnych, czasem zabawnych, epizodów i niezwykłych bohaterek i bohaterów. Są też tajemnice, a ich rozwiązań możemy się jedynie domyślać. Czy było tak, jak mi się wydaje? Kto jest ojcem Freda? Czyim dzieckiem jest naprawdę Boletta? A kto jest ojcem dziecka Vivian? Nie bez znaczenia jest też język, najczęściej zwyczajny język opowieści, ale od czasu do czasu kunsztowny, poetycki. Na zachętę kilka przykładów.

Czas to wielka gumka, która ściera moje życie.

Musiałem zmagazynować ten wieczór, zaoszczędzić go i nie zużywać całego na raz (...)

Ojciec miał przypilnować tej walizki. Właśnie do niej spakowali całe oklaski. (...) - Gdzie są teraz te oklaski? - Może się zużyły. Nie wiem. Może je zgubił.

Jeśli autor stawia jakieś pytania, to są to pytania o to, co jest prawdą, a co zmyśleniem, jak postrzegamy otaczający nas świat i to, co się nam przydarza, jak mało w gruncie rzeczy wiemy, ile pozostaje przed nami zakryte, na ile dziedziczy się rodzinne traumy. Ojciec Barnuma powtarzał:

Najważniejsze jest nie to, co widzisz, lecz to, co ci się wydaje, że widzisz.

Nie przypadkiem tak dużo zdarzeń kręci się tu wokół kina i filmu.

Bilans mimo zastrzeżeń wypada na plus. Na pewno będę chciała sięgnąć po jeszcze inne powieści Larsa Saabye Christensena. 

Izrael Joszua Singer "Towarzysz Nachman"

Mojej przygody z utalentowanym rodzeństwem Singerów odsłona

kolejna i nie ostatnia. Po "Rudej Kejli" Izaaka Baszewisa Singera, najsłynniejszego z ich trojga, i "Brylantach" Esther Singer Kreitman przyszedł czas na "Towarzysza Nachmana" Izraela Joszuy Singera (Fame Art 2022; przełożył Krzysztof Modelski). Autor to oczywiście brat noblisty, od 1933 roku mieszkał w Stanach Zjednoczonych. Pisał w jidysz. W Polsce ukazało się kilka jego książek - jeśli wierzyć Wikipedii, to wszystko, co napisał - dwie z nich  znalazły się na mojej liście bibliotecznej, inne z czasem pewnie na nią trafią. Na razie przeczytałam to, co miałam już od dłuższego czasu w czytniku.

Od razu muszę napisać, że to powieść bardzo ciemna, nie ma w niej ani krztyny nadziei. Rzadko zdarza się aż tak dołująca literatura. Chociaż mnie w ostatnim czasie przytrafiło się to po raz drugi. Ten pierwszy to "Listopad" Aleny Mornštajnovej. Po lekturze takiej książki mam potem problem z wyborem kolejnej. Chciałoby się coś pogodnego, lżejszego, a ja takich książek właściwie nie mam. Tym razem wybór padł na "Półbrata" Larsa Sabaaye Christensena. Wprawdzie na pewno nie spełnia wymienionych kryteriów, ale mam nadzieję, że nie zdołuje aż tak bardzo. Ale do rzeczy.

Już początek "Towarzysza Nachmana" jest ciężki. Ubogi, pobożny Żyd, Mates Riter, wędruje od wsi do wsi, sprzedając gojom jakieś produkty, które nosi w worze zawieszonym na ramieniu, i skupuje skóry zwierząt, chyba królików i zajęcy. Z tego nędznego zarobku utrzymuje siebie i swoją liczną rodzinę. Śpi gdzie popadnie, je zazwyczaj suchy chleb, wraca do domu na szabas. I tak tydzień w tydzień. Bez wytchnienia. Jest pogodzony ze swoim losem. Nie buntuje się, nie walczy. Zresztą ta walka najprawdopodobniej skazana by była na niepowodzenie, o czym przekonałam się, śledząc dalsze losy bohaterów. 

W miasteczku, w którym żyje, jest liczna społeczność żydowska, ale on i jego rodzina plasują się w niej najniżej - mieszkają w okolicy zwanej Zaułkiem Nędzy. Niżej upaść nie można. Mates ma jedno marzenie - pragnie syna, dotąd co rok żona wydaje na świat córkę. W końcu rodzi się ten wyczekiwany potomek, otrzymuje imię Nachman. Kiedy dorośnie do odpowiedniego wieku, ojciec kosztem ogromnych wyrzeczeń posyła go na naukę do kolejnych religijnych szkół w miasteczku, pragnie, aby został uczonym, religijnym mężem. Tymczasem Nachman musi znosić liczne upokorzenia. Ze strony dzieci i swoich nauczycieli. Wstydzi się pokory ojca, wstydzi się chodzić po domach bogatych Żydów i recytować Torę, za co dostaje zwyczajowy posiłek, wstydzi się swojego nędznego ubioru. 

Autor znakomicie oddaje odczucia nieszczęśliwego, samotnego dziecka, które nie ma oparcia w nikim. Trudno winić Matesa i jego żonę. Oni byli przekonani, że to najlepsza droga dla ich ukochanego syna. Zresztą dzieci wtedy wychowywano zupełnie inaczej. Nie pierwszy to w literaturze obraz nieszczęśliwego dziecka, które nie ma szans na powiedzenie tego, jaka krzywda mu się dzieje. Przychodzi mi do głowy powieść Henry'ego Rotha "Nazwij to snem", a jeszcze bardziej zapomniana, niemodna i traktowana jak ramota "Anielka" Bolesława Prusa, którą ponownie czytałam wiele lat temu, ale obraz opuszczonej i nieszczęśliwej Anielki i jej brata przypomniał mi się właśnie teraz.

Jeśli czytelniczko lub czytelniku tej notki wyobrażasz sobie, że Nachman właśnie z powodu swoich doświadczeń z czasu dzieciństwa został owym tytułowym towarzyszem, czyli komunistą, jesteś w błędzie. Czytając pierwszą część powieści, też tak myślałam. Wydawało mi się, że właśnie te odczuwane i uświadamiane upokorzenia, życie w nędzy, zrozumienie, że jedni są biedakami, a innym niczego nie brakuje, poprowadzą Nachmana na ścieżkę komunizmu. Nie. Bohaterowie tej powieści, Mates, Nachman i inni, ale nie bohaterki, o czym za chwilę, są jak trzciny targane przez wiatr. Nachman wprawdzie zdaje sobie sprawę z tego wszystkiego, ale komunistą zostanie trochę przez przypadek. Potem jednak zaangażuje się w ten ruch całym sobą, z wielką naiwnością, co nie tylko szczęścia mu nie przyniesie, ale przysporzy wielu cierpień. Napisać to, to jak nic nie napisać - po prostu podążanie tą drogą spowoduje, że znajdzie się na samym dnie. 

Izrael Joszua Singer, podobnie jak jego siostra, znakomicie , niemal reportersko pokazuje żydowski świat. Przy czym on w tej powieści kieruje swój wzrok na obszary największej nędzy. Na ludzi, którzy choćby nie wiem, jak ciężko pracowali, i tak nie są w stanie wydźwignąć się z nędzy. Mieszkają w nędznych dzielnicach, w nędznych klitkach, pracują ciężko całymi dniami, często w chłodzie i w deszczu na ulicy, jedzą byle co, chodzą w nędznych ubraniach. A parę ulic dalej jest zupełnie inny świat. Świat pięknych kamienic, jasno oświetlonych szerokich ulic, witryn sklepów, które kuszą eleganckimi towarami, świat sytych, dobrze ubranych, pewnych siebie ludzi. Także żydowski. Tak było w rodzinnym miasteczku Riterów, tak jest w Warszawie, do której się w pewnym momencie przenieśli, tak jest w Moskwie, do której na własne życzenie trafi naiwny Nachman, a za nim jego żona i synek. Czy naiwny? I tak, i nie. Owszem, był naiwny i zaślepiony, nie tylko on zresztą, ale skąd miał wiedzieć, że w jego wymarzonym kraju-raju, nie tylko nie ma sprawiedliwości, w którą wierzył, ale życie robotników jest jeszcze trudniejsze niż w Polsce. Łatwo mierzyć go naszą dzisiejszą miarą i wiedzą.

Autor pokazuje ludzi przemielonych przez tryby Historii. Ludzi, którzy są pionkami w grze innych. Kiedy przychodzi pierwsza wojna, stają się mięsem armatnim, kiedy próbują walczyć o lepszy świat, o sprawiedliwość społeczną, też stają się ofiarami. Bo to oni są pałowani w czasie manifestacji, to ich dopada policyjna kula, to oni trafiają do więzień, gdzie traktowani są okrutnie. Ich ideologiczni przywódcy mają się dobrze. Im krzywda się nie dzieje. Izrael Joszua Singer pokazuje też, jak wyradza się szlachetna idea. To wszystko oczywiście nie jest jakoś odkrywcze, wiemy to, ale, kiedy czyta się historię konkretnego człowieka, przejmujące.

Na koniec chcę jeszcze wspomnieć o bohaterkach. Najstarszej siostrze Nachmana i jego żonie. Bo to one są silne, To one próbują kierować swoim losem. Robią, co mogą, aby ich bliskim żyło się choćby odrobinę lepiej. Są sprawcze, podejmują decyzje. To niestety nie oznacza, że ich codzienność usłana jest różami. Nie może być, bo w takim świecie ich los został zdeterminowany przez miejsce, w którym się urodziły. Zresztą od tamtego czasu wiele się nie zmieniło. Kim bym była, gdybym urodziła się w Jemenie, Syrii, Czeczenii, Afganistanie czy w innym miejscu podobnie potraktowanym przez Historię, możnych tego świata i warunki klimatyczne?

I jeszcze jedno. Powieść kończy się sceną, która bardzo rymuje się z tym, co się dzieje wokół nas. Jaka to scena, tego oczywiście nie zdradzę. Może ktoś znajdzie w sobie ochotę i siłę na przeczytanie "Towarzysza Nachmana". Naprawdę warto, chociaż z wyżej wymienionych powodów nie jest to lektura łatwa i przyjemna. Ale czyta się potoczyście.

Zsuzsa Bánk "Pływak"

Niedawno zapowiadałam, że sięgnę po kolejną książkę Zsuzsy Bánk

niemieckiej pisarki o węgierskich korzeniach, a to dlatego, że ostatnio przeczytałam jej najnowszą pozycję "Śmierć przychodzi nawet latem", która miała bardzo dobre recenzje. Chociaż z mojej strony nie obyło się bez pewnych zastrzeżeń, to jej twórczość zainteresowała mnie na tyle, że postanowiłam kontynuować moją z nią znajomość. Tą kolejną książką jest powieść "Pływak" (Czarne 2005; przełożyła Elżbieta Kalinowska). 

Tym razem żadnych ale nie było. Dałam się pochłonąć opowieści snutej przez narratorkę, najpierw kilkuletnią, potem kilkunastoletnią Katę. Od razu zaznaczam, że nie jest to książka dla każdego (zresztą żadna nie jest). Nie ma tu dialogów, nie ma też właściwie akcji, są wspomnienia kilku lat spędzonych w drodze, na które składa się codzienność podbita od czasu do czasu refleksją czy jakimś podskórnym przeczuciem. Wiele tu niedomówień, czegoś musimy się domyślać, innym razem coś sobie na różne sposoby dopowiedzieć. Odnajduję w tej powieści pewne podobieństwo do najnowszej książki Zsuzsy Bánk, nazwałabym to czymś w rodzaju medytacji.

Ale po kolei. Jest to historia węgierskiej rodziny, którą nagle w okresie wydarzeń 1956 roku opuszcza matka. Nie, nie jest osobą zaangażowaną politycznie, mieszka na wsi, dokąd rewolucyjne wydarzenia przecież nie dotarły. Dlaczego razem z koleżanką decyduje się przekroczyć nielegalnie zieloną granicę, co wiązało się z niebezpieczeństwem, wyruszyć na niepewne, aby na nowo układać sobie życie, długo nie wiadomo. Tym bardziej, że to nowe życie tam, w nowym kraju, w Niemczech, wcale nie będzie łatwe. Czeka ją ciężka praca, samotność, przynajmniej na początku. Niemal przez całą powieść zadawałam sobie pytanie - dlaczego to zrobiła? Dlaczego zostawiła męża i przede wszystkim dzieci? Przecież w tych okolicznościach nie mógł to być byle jaki powód. Dopiero prawie na końcu, kiedy trochę lepiej poznajemy jej historię, możemy domyślić się odpowiedzi. Bo, tak jak często w tej powieści, odpowiedź nie zostanie udzielona wprost. 

Ale nie ona jest prawdziwą bohaterką tej książki. Jej losy poznamy w zaledwie trzech rozdziałach. Głównymi bohaterami są ci, którzy zostali, jej mąż, Kalman, i dwoje dzieci, starsza Kata i jej młodszy brat Isti. Kiedy matka wyjeżdża, ojciec postanawia opuścić wieś, w której mieszkali, i odtąd rozpoczyna się ich kilkuletnia wędrówka po kraju zakończona tragicznym zdarzeniem.  Tułają się od krewnego do krewnego, w jednym miejscu pozostają dłużej, w innym krócej. W jednym przyjęci zostają serdecznie, w innym są balastem. Jedno miejsce podoba im się bardziej, zwłaszcza dłuższy pobyt w wiosce nad Balatonem, innych nie lubią. 

Dlaczego Kalman decyduje się zostawić wszystko i ruszyć w drogę, w dodatku razem z dziećmi? Tego też nie wiemy na pewno. Bo tamta wieś przypominałaby mu o żonie, która go zostawiła? Bo miał w sobie gen wędrowca, o czym też dowiemy się znacznie później, poznając okres jego młodości? 

Wtedy nie wiedziałam, czy to życie przepływa obok niego, czy też to on prześlizguje się przez nie bez wysiłku. Zrywał więzi z innymi ludźmi, zacierał ślady, wyruszał z nami w podróże, których i tak nikt nie mógł śledzić, ani nas znaleźć, i nie wiem, czy teraz, kiedy o tym myślę, przeszkadza mi, że tak było, czy kiedykolwiek mi przeszkadzało.

O ile dla Kalmana ucieczka była wybawieniem, o tyle dla dzieci oznaczała pożegnanie ze wszystkim, co im znane. Nie dość, że straciły matkę, to jeszcze ojciec wyrwał je z ich środowiska, odebrał im dom, musiały zostawić ukochanego psa, babcię, która mieszkała w sąsiedniej wsi. Pogrążony w rozpaczy Kalman zajmuje się sobą, swoim cierpieniem. Dzieci są zdane na łaskę tych, głównie kobiet, u których się zatrzymują.

... zawarliśmy, nasz ojciec, Isti i ja, coś na kształt cichego porozumienia na życie, które w jakiś sposób jednak do nas należało. Nasz ojciec zabierał nas ze sobą, szukał dla nas domów, gdzie ktoś się o nas troszczył, a my z Istim nie pytaliśmy w zamian, kiedy wróci nasza matka albo kiedy do niej pojedziemy, nawet jeśli chcielibyśmy zapytać, ja z pewnością bardziej niż Isti. (...) Niewiele mieliśmy, o niewielu rzeczach mogliśmy powiedzieć, że je znamy, więc nie mogliśmy z nich zrezygnować. Nasze życie, choć od dawna było to tak mało, było jednak naszym życiem i nie chcieliśmy go stracić. Baliśmy się, że nawet ono mogłoby zniknąć, jeśli choć na chwilę machniemy na nie ręką.

Czytając opowieść Katy, miałam wrażenie, że z jednej strony cierpiały, tęskniły za mamą, zwłaszcza Isti, długo wierzyły, że wróci. Symbolem tej tęsknoty stają się pociągi - gdzie tylko mogą, chodzą na dworzec i uczą się na pamięć rozkładu jazdy. A z drugiej te lata upływały im beztrosko. W każdym miejscu jakoś umiały się odnaleźć i, co najważniejsze, codzienność czyniły niezwykłą. Biegały, miały dużą swobodę, poznawały nowych ludzi, a każdy z nich to osobna niezwykła opowieść. Ci bohaterowie są równie ważni jak Kata, Isti i Kalman. Tytuł każdego rozdziału to imię kolejnej bohaterki czy bohatera. Te lata zlewają się w jedno, czas płynie inaczej.

Nad jeziorem mieszkaliśmy długo, dłużej niż jedno lato, ale co to znaczy, co to znaczy dla naszego pojęcia czasu, przy naszej prędkości: długo? Nie wiem, może mi się tylko wydaje, że to było długo, bo jezioro było jedynym miejscem, gdzie nie chodziliśmy na dworzec, żeby sprawdzić godziny odjazdu pociągów.  

Ile czasu upłynęło między tym a naszym pierwszym latem nad jeziorem? Raczej lata niż miesiące, jeśli policzę, ile listów wysłała do nas babka.

Wszystko otoczone jest trochę baśniową, nierzeczywistą atmosferą. Bo tak po latach pamięta to Katy.

Chodziliśmy do szkoły, przestawaliśmy chodzić, odbieraliśmy książki, oddawaliśmy je, zapamiętywaliśmy drogi, drzwi, nazwiska, twarze, zapominaliśmy je, gdy tylko odjeżdżaliśmy.

Więc z jednej strony jest w tej powieści radość i beztroska dzieciństwa, a z drugiej ta książka jest przejmująco smutna. Bo dużo tu tęsknoty, samotności, niespełnionych miłości i straty. I nie dotyczy to tylko głównych bohaterek i bohaterów. Właściwie każda postać w tej powieści, a już zwłaszcza kobieta, doświadcza tych uczuć. Wszyscy oni są samotni w swoim cierpieniu, każdy zamyka się w swoim kokonie, a szczególnie samotne są dzieci. I chociaż powieść związana jest z rokiem 1956, rokiem węgierskiej nadziei i rewolucji, to ich nieszczęście nie wiąże się z polityką. To, co się wydarzyło, staje się tylko zapalnikiem, daje niektórym okazję, aby uciec, bo po tragicznym obaleniu rewolucji państwa Zachodu, jak to w takich sytuacjach bywa, przyjmowały węgierskich uchodźców.

Pozostaje jeszcze pytanie o tytułowego pływaka. Kim jest? Pływać lubi ojciec, potem także Isti, nad Balatonem spędzili swój najlepszy czas, tam im się najbardziej podobało. Pływanie to lekkość, swoboda, ucieczka, monotonne ruchy pozwalają zapomnieć o przykrej codzienności. Ale woda może być niebezpieczna.

Bardzo mi się ta książka podobała. Za jakiś czas wypożyczę sobie jeszcze jedną powieść Zsuzsy Bánk. 

Popularne posty