Z tygodniowym opóźnieniem obejrzałam "Victorię", niemiecki film Sebastiana Schippera nagrodzony między innymi Niemieckimi Nagrodami Filmowymi w kilku kategoriach, nagrodą za zdjęcia na tegorocznym Berlinale i nominowany również w kilku kategoriach do Europejskich Nagród Filmowych. Obraz zbiera świetne recenzje, a niemal wszyscy podkreślają, że został nakręcony w jednym ujęciu, co jest wyczynem niebywałym tym bardziej, że trwa grubo ponad dwie godziny. Śmiem twierdzić, że gdyby nie ten zabieg, o filmie nie byłoby aż tak głośno. Dzięki takiemu prowadzeniu kamery widz jest bardzo blisko bohaterów, właściwie jest z nimi, nie odstępuje ich na krok, wędruje przez nocny Berlin, czuje emocje. Większa część akcji toczy się nocą w opustoszałym mieście, co potęguje mocny klimat. Długo nic specjalnego się nie dzieje. Ot, podglądamy zwyczajne zdarzenia.
Tytułowa Victoria, jak się potem okaże dziewczyna z Madrytu, która w Berlinie jest od niedawna i pracuje w kawiarni, spędza wieczór w klubie, spotyka tam czterech prawdziwych berlińczyków, jak o sobie mówią. Faceci niczym się nie wyróżniają, są trochę zawiani, na pierwszy rzut oka nieciekawi i nieskomplikowani, żeby nie powiedzieć prymitywni. Ot, takie żuliki. Pod wpływem chwilowego impulsu Victoria dołącza do nich i razem włóczą się po mieście. Słuchamy ich rozmów o niczym, rzecz normalna w takiej sytuacji, odwiedzamy ich ulubione, sekretne miejsce spotkań. Wiemy, że coś się zdarzy, bo to sugeruje informacja dystrybutora (właściwie w większości materiałów o filmie, jakie znalazłam, napisano nawet co), a że atmosfera jest gęsta, spodziewamy się gromu w każdej chwili. I rzeczywiście doczekamy się. Wieczór rozpoczęty niewinnie, skończy się tragicznie. Przez przypadek, a trochę jednak z własnego wyboru, Victoria igra z ogniem, podobnie zresztą jak jej towarzysze, którzy nie do końca zdawali sobie sprawę, w co się pakują. Czym innym jest ukraść piwo ze sklepu, czym innym mieć do czynienia z prawdziwymi gangsterami. To kolejny film o splocie przypadkowych okoliczności, które zmieniają życie człowieka, bo jasne jest, że po tym, co się zdarzyło, Victoria nie będzie taką samą dziewczyną.
Obraz robi wrażenie i zostaje w pamięci. Widziałam go w piątek, piszę w niedzielę, a stale mam go w głowie, ale kiedy się nad nim zastanawiam, dochodzę do wniosku, że w tym wypadku działa raczej magia kina. Magia wykreowana przez to jedno ujęcie, noc, pustkę, nieupiększone, zwyczajne, chropowate plenery. To uwodzi. Uwodzić też może uśmiech Victorii i Sonny, w którym przeciętność miesza się z wrażliwością i czułością, no i to, co się między tym dwojgiem dość subtelnie dzieje. Kiedy jednak wejdziemy głębiej, historia może wydać się niewiarygodna, bohaterka naiwna, a decyzje i zachowanie Sonnego nieprawdopodobne. Walczy we mnie postawa racjonalna z nieracjonalną. W tym drugim ujęciu para bohaterów to romantyczni straceńcy, trochę, ale tylko trochę, bo jednak jest to porównanie na wyrost, jak Bonnie i Clyde. Pisząc to, myślę o popkulturowej legendzie stworzonej przez film Artura Penna, a nie o parze autentycznych morderców. Dlatego mam mieszane uczucia, ale "Victorię" mimo wszystko polecam. Na koniec dodam jeszcze, że film mnie bardzo zmęczył. Wyszłam z kina przygnębiona i ogłuszona mroczną atmosferą. Chwilowo mam dość takich mocnych, ciężkich wrażeń, dlatego odłożyłam oglądanie "Czerwonego pająka" i dokumentu "Nadejdą lepsze czasy", chociaż ten ostatni chyba zobaczę w tygodniu, bo obawiam się, że długo grany nie będzie, a jest zbyt ważny, żeby go pominąć.