"Elena" Andrieja Zwiagincewa

"Ostatnią miłość na ziemi" obejrzałam tak przy okazji, ale film, na który niecierpliwie czekałam, to "Elena" Andrieja Zwiagincewa, reżysera słynnego "Powrotu". Poszłam i wszystkich namawiam. To świetne kino, chociaż świat wykreowany na ekranie jest potworny. Być może dojmujące wrażenie przerażenia tym, co zobaczyłam, pogłębia fakt, że bohaterami są ludzie całkiem zwyczajni. Tym razem nie jest to wędrówka po koszmarnej rosyjskiej prowincji, jak to było w obrazie Łoźnicy "Szczęście ty moje". Akcja filmu toczy się współcześnie, prawdopodobnie w Moskwie. Tytułowa Elena to sześćdziesięcioletnia emerytowana pielęgniarka, która wyszła po raz drugi za mąż za bardzo bogatego mężczyznę. I za nią, i za nim ciągnie się rodzinna przeszłość, a przede wszystkim ciągną się dzieci z poprzednich związków. Więź Eleny z synem i jego rodziną jest szczególnie silna. Więcej nie zdradzę. Wystarczy, jeśli napiszę, że akcja ma zaskakujący przebieg. Nie, proszę nie obawiać się wizualnych potworności. Najczęściej oglądamy świat zamożnych Rosjan: eleganckie mieszkanie w strzeżonym apartamentowcu, drogi samochód, fitness klub. Dlatego to, co się wydarzy, będzie niczym uderzenie obuchem w głowę. Ale zobaczyć trzeba koniecznie, a kto widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Od pierwszych ujęć małżeństwo Eleny i bogatego Władimira wydaje się dziwne. Ona powie, że go kocha. Ale czy możemy jej wierzyć? Dziwna to miłość. Raczej układ ludzi świadczących sobie wzajemne usługi. Elena zachowuje się jak służąca, nawet śpią w oddzielnych sypialniach: on na wielkim, wygodnym łożu, ona znacznie skromniej na rozkładanej kanapie, co nie znaczy biednie. Mimo wszystko nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że to pokój dobrze traktowanej przez oświeconych państwa służącej. Wstaje pierwsza, ogarnia się, szykuje śniadanie, wchodzi do jego sypialni, rozsuwa zasłony i budzi. Potem usługuje przy śniadaniu. A może jest jak matka? niańka? opiekunka? Siedzą naprzeciwko siebie, są uprzejmi i grzeczni, ale tylko tyle. Chłód i dystans, żadnego serdecznego gestu, żadnego uśmiechu, ani śladu uczucia. Jakie masz plany na dzisiaj?, pytają siebie wzajemnie. Jej dzień upływa na sprzątaniu, zakupach, gotowaniu. Nie wydaje się zresztą, aby ta krzątanina jakoś specjalnie ją męczyła. Kiedy czegoś od niego chce, zachowuje się jak petentka, próbuje go cierpliwie i sprytnie podejść. On spędza czas w klubie fitness. Co robi poza tym? Czym się zajmował? Skąd ma majątek? Być może jest byłym wojskowym? Na pogrzebie obok Eleny będzie siedział jego przyjaciel w mundurze. Dlaczego są razem? Naprawdę trudno uwierzyć, że z miłości. Ona najprawdopodobniej z powodu pieniędzy. Jest jego służącą, na żądanie świadczy mu usługi seksualne (jak inaczej nazwać to, co widzimy?), ale w zamian ma wygodne życie, a całą swoją emeryturę może przeznaczać dla dorosłego syna i jego rodziny. I myślę, że to jest dla niej najważniejsze. A może przyczyną ponownego zamążpójścia była potrzeba matkowania, opiekowania się kimś? Pytanie, na które nie potrafię sobie odpowiedzieć, brzmi: dlaczego Władimir ożenił się z Eleną. Usługi, które mu świadczy, mógłby po prostu kupić. Czyżby ten zimny, zdystansowany mężczyzna tęsknił jednak za kimś bliskim? Może istotna jest dla niego świadomość, że za ścianą jest ktoś życzliwy? A może początkowo połączyło ich uczucie? Poznali się dziesięć lat wcześniej, małżeństwem są od dwóch.

Elena i Władimir to jedna część układanki. Druga to ich dzieci, jedyny, ale ważny powód sporów między nimi. On ma córkę, hedonistkę i egoistkę, jak sam powie. Nie ma złudzeń, dostrzega jej wady, ale to Katierina jest jego oczkiem w głowie. To ona potrafi wywołać uśmiech na jego twarzy, rozbawić go, sprawić, że stanie się bardziej ludzki. Czym się zajmuje? Czy pracuje, czy żyje sobie wygodnie dzięki pieniądzom ojca, a czas upływa jej na imprezowaniu? Jest cyniczna i niesympatyczna. Taki obraz pogłębia jeszcze jej powierzchowność. Kiedy widzimy ją po raz pierwszy na ekranie, nie robi miłego wrażenia: przychodzi na spotkanie z Eleną zgarbiona, ze spuszczoną głową ukrytą w kapturze kurtki. Jakby się chowała i odgradzała od świata. Jakby chciała zakomunikować wszystkim: dajcie mi spokój. I tylko w czasie spotkania z ojcem, kiedy odwiedzi go w szpitalu, nagle będzie inna: serdeczna, wesoła, czuła, chociaż ironiczna. Taka jest Katerina. Przedstawicielka złotej młodzieży, chciałoby się powiedzieć. Nie lepszy jest Siergiej, syn Eleny, jej oczko w głowie.

Wraz z nim wkraczamy do innej Rosji. Rosji ohydnych, szarych blokowisk, obok których dymią kominy elektrociepłowni. Elena kursuje pomiędzy tymi światami: światem bogactwa i luksusu, i światem bylejakości, brzydoty. Jadąc do syna, odbywa długą podróż: najpierw autobus, potem pociąg. Jakby musiała za każdym razem przebyć symboliczną drogę dzielącą te dwa światy. Odrapane bloki, odrapana klatka schodowa, rachityczne drzewka, nudzący się i szukający zwady agresywni młodzieńcy, wśród nich jej ukochany wnuk, przesiadujący z puszką piwa przed blokiem. Nawet dojście od przystanku kolejki do bloku prowadzi ścieżką wśród chaszczy. Syn, dla którego jest gotowa zrobić wszystko, to typ odrażający. Kiedy zobaczymy go po raz pierwszy, stoi na balkonie z puszką piwa w dłoni, spogląda bezmyślnie w dół i spluwa. Nie pracuje, ale po co ma pracować, po co szukać zajęcia, skoro matka da pieniądze. Nie opływa w luksusy, ale przecież nie zginie. W jego rodzinie też panuje dominacja mężczyzn. I on, i jego syn spędzają czas najczęściej przed telewizorem, nie muszą nic robić. Po co? Mają przecież dwie służące. W tym domu również nie widać oznak miłości, serdeczności czy czułości. Tu też każdy, kto może, najchętniej skryłby się przed innymi. Chłodny, uprzejmy dystans bogatego świata Władimira w świecie Siergieja zastępują połajanki, krzyki, poszturchiwania. Wnuk Eleny, z powodu którego rozegra się tragedia, jest typem równie, a może jeszcze bardziej, odrażającym. Nie dość że się nie uczy, nie robi nic wartościowego, to jeszcze kipi bezmyślną, zwierzęcą agresją. Scena, kiedy wraz z kolegami atakuje innych, jest przerażająca. I to dla niego Elena jest gotowa zamordować męża?

Zło jest tu przerażająco zwyczajne. Elena, sympatyczna, troskliwa, prosta kobieta zabija nie w afekcie, ale z premedytacją, dla pieniędzy, aby ratować wnuka, który nie jest wart tej pomocy. Zaplanuje morderstwo starannie. Tylko przez moment, kiedy ma wejść do sypialni martwego męża, poczuje strach i może wyrzuty sumienia. Ale szybko się otrząśnie. Jakby  nic się nie stało! A przecież jeszcze niedawno weszła do cerkwi, aby zapalić świeczkę za zdrowie Władimira! Podobnie zareagują jej syn, synowa i wnuk. Żadnego żalu, żadnej symbolicznej chociażby żałoby. Przeciwnie: przecież dzięki jego śmierci zyskują nie tylko pieniądze, które pozwolą opłacić prywatne studia, ale mogą też przeprowadzić się do apartamentu zmarłego. Są jak barbarzyńcy, którzy wkraczają do pałacu. Ostatnia scena, kiedy, jakby nic się nie stało, rozwalają się wygodnie przed telewizorem z puszkami piwa w dłoniach, a zadowolona matka skacze wokół nich, jest przerażająca. Zaniemówiłam. Teraz Elena jest naprawdę szczęśliwa. Czy nie o to jej szło? Czy nie to było jej celem? Zapewnienie wygodnego życia synowi i wnukom? Jakże ironicznie brzmi wiadomość, że wkrótce na świat przyjdzie kolejne dziecko. Zza grobu sprawdza się przepowiednia Władimira: oni potrafią tylko robić dzieci, nie zastanawiają się zupełnie, jak je utrzymają.

Nie wiem, na ile to, co oglądamy, jest obrazem współczesnej Rosji. Pewnie Zwiagincew portretuje rosyjskie społeczeństwo, pokazując moralną degrengoladę. Zawsze obawiam się takich uogólnień. Może sobie pozwolić na nie znawca tematu. Mnie wystarczy odbiór uniwersalny.

I na koniec jeszcze słów parę o kompozycji. Bardzo podobało mi się budowanie napięcia umiejętnym myleniem tropów. Od momentu zbrodni kilkakrotnie miałam wrażenie, że za chwilę coś się wydarzy. Albo Elena zostanie zdemaskowana, albo napadną ją i okradną ( pociąg nieoczekiwanie staje w polu, samotnie idzie drogą od stacji do mieszkania syna, ściskając pod pachą torebkę z pieniędzmi), albo wnuk, dla którego zabiła, zginie w czasie bójki. Ale nie, nic się nie dzieje, życie toczy się dalej. Była zbrodnia, nie ma kary, gorzej, że nie ma też poczucia winy, skruchy. Wiele razy kino pokazywało zbrodnie popełnione z zimną krwią przez zdesperowanych ludzi. Można powiedzieć, że i Elena jest zdesperowana: decyduje się zabić, kiedy mąż odmawia pomocy i chce spisać testament niezbyt dla niej korzystny (co oczywiście jej nie usprawiedliwia). Ale tamci bohaterowie (a myślę tu o bohaterze "Długu" Krauzego i "Zbrodni i wykroczeń" Woody Allena) odczuwali wyrzuty sumienia (bohater filmu Krauzego z tego powodu zgłasza się na policję). Zbrodnia nie pozostała bez wpływu na to, co się z nimi działo. Elena wydaje się być nieporuszona. Więcej: mam wrażenie, że odczuwa ulgę. Jakby nic się nie stało. Czy ostatnia scena, kiedy zajęta sobą rodzina, nie zwraca uwagi na niemowlaka pozostawionego samotnie na ogromnym łożu zabitego Władimira, jest zapowiedzią nieszczęścia? Czy dziecko spadnie? A może nic się nie stanie? Tak jak dotąd. Życie potoczy się dalej?

"Ostatnia miłość na ziemi"

Czasem jest tak, że nie potrafię się zdecydować: iść do kina czy zrezygnować. Dotyczy to zwykle filmów nieznanych, które wkraczają na ekrany znienacka, niepoprzedzone niecierpliwym wyczekiwaniem. Wtedy łamię swoją żelazną zasadę im mniej, tym lepiej i słucham dyskusji w Tygodniku Kulturalnym (nieraz już wspominałam o moim ulubionym programie w TVP Kultura; polecam). Jeśli krytykują, rezygnuję, jeśli mnie zaciekawią, ryzykuję. Tak było i tym razem. Głosy były podzielone, a ponieważ  miałam ochotę na coś niezobowiązującego, więc poszłam. Nie żałuję, ale gdybym sobie darowała, dziury w niebie by nie było. Historia romansowa nie ma w sobie krztyny oryginalności, ale przyjemnie popatrzeć na Ewana McGregora i Evę Green. Tyle o tytułowej miłości. Jeżeli film robi wrażenie, to dzięki dużo ciekawszej, drugiej warstwie: opowieści o tajemniczej epidemii, która błyskawicznie rozprzestrzenia się po świecie. Zagrożenie pojawia się nagle, nie wiadomo, skąd pochodzi, a atakuje falami w sposób przemyślny i wyrafinowany. Wcale nie taki, jak można by sobie wyobrażać. Nie jest to bowiem hollywoodzki film katastroficzny (na szczęście), a melancholijny europejski. Ważny jest tu nastrój i pytania, jakie  sobie stawiamy. Wprawdzie wielokrotnie w ciągu ostatnich lat straszono nas rozmaitymi wirusami, ale zagrożenia za każdym razem okazywały się raczej dęte niż prawdziwe. Nie jest jednak wykluczone, że kiedyś coś zdarzy się naprawdę. I właśnie taką sytuację w sposób prawdopodobny przedstawia ten film. Jest tu kilka efektownych (ale nie po amerykańsku) scen zagrożenia i paniki, jest przygnębiający obraz miasta po katastrofie. Najciekawsze wydało mi się pokazanie, jak ludzie zachowują się w obliczu kataklizmu. No ale ani tego, ani zakończenia oczywiście nie zdradzę. I na koniec o czymś, co potwornie drażni i psuje film. To patetyczne komentarze spoza kadru. Znacznie lepiej by było, gdyby reżyser ograniczył się tylko do obrazów, które im towarzyszą. A na deser Glasgow, gdzie toczy się akcja. I ten cmentarz na wzgórzu, który tak mnie zafascynował w jednym z moich ulubionych filmów ("Wilbur chce się zabić"). Jeśli, czytelniku tej notki, zainteresowałeś się, możesz pójść. Prawdopodobnie nie będziesz żałował, chociaż nie nastawiaj się na nic wielkiego.

Wojciech Górecki "Planeta Kaukaz". Podróż w nieznane.

Wznowiona w 2010 roku reporterska książka Wojciecha Góreckiego "Planeta Kaukaz" (Czarne 2010; wydanie II uzupełnione) jest jak odkrycie nieznanego lądu. No bo cóż wie o Kaukazie taki ktoś jak ja, kto jakoś specjalnie nie interesuje się tym rejonem świata? Niewiele. Góry, Elbrus, Gruzja, Czeczenia, Osetia, konflikty, wojny, burzliwa historia, przesiedlenia całych narodów w czasach stalinowskich. Raczej hasła niż prawdziwa wiedza. I oto za sprawą książki Góreckiego dane mi było odbyć podróż ze wschodu na zachód, od Morza Kaspijskiego po Morze Czarne, od Kałmucji i Dagestanu do Adygeji i Abchazji, a po drodze odwiedziłam inne kraje o równie wdzięcznych nazwach wchodzące w skład Federacji Rosyjskiej. Takie nazwy jak Dagestan czy Abchazja nie były mi obce (podkreślam: nazwy), ale Adygeja albo Karaczajo-Czerkiesja? Bądźmy szczerzy, o ich istnieniu  dowiedziałam się z tego bardzo ciekawego zbioru reportaży. Bo Górecki nie pisze o Gruzji, Armenii czy Azerbejdżanie (o tym jest "Toast za przodków" - finalista Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za rok 2010, który czeka na półce na swoją kolejkę), ale o Kaukazie Północnym, gdzie na obszarze równym mniej więcej obszarowi Szwecji znajdziemy "zagmatwaną mozaikę ludów, kultur, języków i religii." A ludów tu jeszcze więcej niż państw! Są Karaczaje, Bałkarzy, Kałmucy, Lezgini, Ingusze, Czeczeni, Osetyjczycy, Kabardyjczycy, Adygowie, Czerkiesi, Szapsugowie i inni. Kto słyszał o Lezginach czy Karaczajach? A każde z tych plemion(?), narodów(?) w mniejszym czy większym stopniu odczuwa swoją odrębność. Jak pisze Górecki, narody kaukaskie w osiemdziesięciu procentach są do siebie podobne pod względem obyczajowym czy kulturowym, ale pozostaje te odrębne dwadzieścia procent. To powoduje, że z jednej strony odczuwają pankaukaską wspólnotę, z drugiej mają swoje ambicje. Często ten narodowy duch, to dążenie, aby stworzyć własne państwo, odrodziły się po latach uśpienia. Aby pokazać, że nasze na wierzchu, aby podbudować własne narodowe ego, aby udowodnić swoją wyższość nad sąsiadami, korzeni szuka się aż w starożytności albo nawet w przeszłości mitycznej czy legendarnej, tworząc pseudonaukową historię (tak jest na przykład w przypadku Osetyjczyków z północy skonfliktowanych z Gruzją i ze swoimi krajanami z południa). To musi rodzić konflikty, szczególnie, że w tym tyglu od lat trzydziestych dziewiętnastego wieku stale miesza Rosja, stosując starą zasadę dziel i rządź. Takie republiki jak Karaczajo-Czerkiesja czy Kabardyno-Bałkaria to twory całkowicie sztuczne, które łączą w jeden organizm wrogie sobie narody. Konflikty i waśnie były tu od zawsze, szczególnie, że wina i pamięć o niej przechodzą  zwykle z pokolenia na pokolenie, ale wojny (jak ta gruzińsko-osetyjska czy ingusko-osetyjska) zaczęły się dopiero w ostatniej dekadzie dwudziestego wieku. Górecki w sposób prosty, zwięzły i ciekawy tłumaczy przyczyny tych konfliktów, sięgając często aż do wieku dziewiętnastego albo i dalej. Pokazuje, jaki wpływ na to, co się tutaj działo, miała polityka nie tylko rosyjska, ale i europejska. Chociaż to odległy zakątek, był często kartą przetargową w grze wielkich mocarstw. Nie wpłynęło to jednak na prawdziwe zainteresowanie tym obszarem świata. Rosjanie niewiele wiedzą o mieszkańcach Kaukazu, ten rejon jest dla nich równie odległy i obcy jak jakieś afrykańskie państwo.

Ale nie tylko o historii i polityce pisze w swoich reportażach autor. To także opowieść o podróżach, które przez lata odbywał, o spotkaniach z ludźmi, często oryginałach o barwnych życiorysach. Raz będzie to ktoś przypadkowo spotkany gdzieś po drodze, innym razem przyjaciel, miejscowy polityk czy profesor. Zawód decyduje o charakterze rozmowy. Górecki jest stale obecny w swoich tekstach jako wędrowiec, komentator kaukaskiego świata, rozmówca, przyjaciel swoich starych znajomych. Odwiedza spore miasta, ale najlepiej czuje się w górskich zagubionych wioskach, aułach. Może dlatego, że jak pisze, miasta to na Kaukazie twory sztuczne, na ogół brzydkie, chaotyczne, bezładne. Prawdziwe centra to owe auły, wsie, często bardzo duże. To tu od wieków toczyło się prawdziwe życie. To tu można spotkać się z niezwykłą gościnnością i serdecznością, to tu przetrwał dawny świat. Ale zmiany postępują niezwykle szybko. Wkracza telewizja, komórki, nawet internet, wszystko się globalizuje, wsie pustoszeją. Hinalug, górski auł, jeszcze na początku naszego stulecia od listopada do wiosny odcinany od świata przez śnieg (odcinany w sposób dosłowny) dziś połączony jest z najbliższym miastem asfaltową szosą. Każdy może teraz dotrzeć tu niezależnie od pory roku. Dobrze to czy źle? A ileż trudu kosztowało Góreckiego i jego towarzysza podróży zdobycie tego miejsca, a potem powrót, w ostatnim momencie, tuż przed śniegiem, który uwięziłby ich tam na kilka miesięcy. Wraz z dostępnością giną języki, giną obyczaje, czasem zatraca się tożsamość plemienna czy narodowa. Młodzi Lezgini nie znają już lezgińskiego. Ale nie tylko ich te zmiany dotykają. Świat małych plemion, małych narodów ginie na naszych oczach. Ale wspominałam też o procesie odwrotnym: mozolnym odbudowywaniu narodowej świadomości. Ciekawym zjawiskiem jest też powrót z wielowiekowego wygnania. Tak powstała Adygeja, republika zanurzona w Kraju Krasnodarskim, którą zamieszkuje tylko dwadzieścia procent rdzennej ludności, pozostali to Słowianie (głównie Rosjanie). Niezwykle ciekawa jest historia tego narodu, który przetrwał przede wszystkim w Turcji i na Bliskim Wschodzie, a zdecydował się powrócić w momencie, kiedy zdał sobie sprawę, że dalsze trwanie na wygnaniu grozi albo asymilacją albo degeneracją.

Wszystko jest w tej książce bardzo interesujące, nowe, odkrywcze, fascynujące. Opowieści o Kozakach, starowiercach i staroobrzędowcach, nieznanych wioskach, plemionach czy klanach, obyczajach i religiach: prawosławiu, islamie, chrześcijaństwie, które od zawsze współistniały na tych terenach, a od końca zeszłego wieku powoli się odradzają. To, co pragmatyczne, realne, miesza się z zabobonami i magią, czego Górecki na własnej skórze niejednokrotnie doświadczył.

Ileż jest takich nieodkrytych miejsc! Zawsze, kiedy dzięki literaturze poznaję jedno z nich, ogarnia mnie żal, że czasu nie starczy, aby poznać inne. Cóż, tak już jest, trzeba się z tym pogodzić. Póki co, namawiam cię, czytelniku tej notki, na książkową podróż na Północny Kaukaz. Nie pożałujesz, zapewniam.

"Pewnego razu w Anatolii"

To trzeci film Ceylana, jaki obejrzałam. Poprzednie to "Klimaty" i "Trzy małpy". Kto widział i zasmakował, wie, o czym piszę. Niezorientowanym wyjaśniam, że to jeden z najbardziej znanych, cenionych i nagradzanych tureckich reżyserów. Mistrz filmów klimatycznych. Za "Pewnego razu w Anatolii" dostał nagrodę na ostatnim festiwalu w Cannes. Na pewno nie jest to kino dla każdego. Film trwa prawie trzy godziny, a niewiele się dzieje. Noc gdzieś na anatolijskiej prowincji. Po drodze, która wije się w pustce pomiędzy wzgórzami, suną trzy policyjne samochody. Dwaj mężczyźni z pobliskiego miasteczka podejrzani o morderstwo mają wskazać miejsce, gdzie zakopali zwłoki. Czy nie pamiętają, czy zwodzą policjantów i prokuratora, nie wiadomo. Ekipa jedzie od miejsca do miejsca, wszyscy zmęczeni, trochę znudzeni, chcieliby już znaleźć się w domach. Jakieś rozmowy, milczenie,, nic specjalnego. Najważniejsze w tym filmie jest to, co pomiędzy: drobne obserwacje, napomknienia, domysły, niedopowiedziane ludzkie losy, które wyłaniają się z rozmów, klimat, piękne obrazy. I Turcja. Tylko tyle? Dla mnie aż tyle! Z wielką przyjemnością zanurzyłam się w melancholijnym świecie anatoliskiej, zagubionej prowincji. Miłośników Ceylana zachęcać na pewno nie muszę, a innych namawiam, aby spróbowali. Może złapią haczyk. A kto widział, niech przeczyta ciąg dalszy.

Zacznę od nudy i znużenia. Oczywiście nie chodzi mi tu o moje odczucia, bo ani się nie nudziłam, ani nie byłam znużona, przeciwnie, oczu od ekranu nie mogłam oderwać. Myślę o tym, co dzieje się z bohaterami. Jest noc, wieje i grzmi, pewnie zimno, bo wszyscy w płaszczach, wokół ciemno, mrok rozświetlają tylko reflektory samochodów, a policjanci, prokurator i lekarz muszą pracować. Sprawa wydaje się coraz bardziej beznadziejna, przestępcy nie chcą wskazać, lub naprawdę nie pamiętają, gdzie zakopali zwłoki. Może rzeczywiście nie potrafią odnaleźć miejsca? Okolica przecież dość podobna, niewiele tu charakterystycznych punktów. Wszyscy marzą, aby to się wreszcie skończyło. Każdy ma jakieś swoje sprawy, każdy chciałby już znaleźć się u siebie, a tu nic. Czas wlecze się niemiłosiernie. Co robić, kiedy samochody zatrzymują się po raz kolejny? Mężczyźni siedzą, palą, trochę rozmawiają, czasem odejdą na stronę. Nuda i beznadzieja. Może dlatego niektórym zbiera się na metafizyczne refleksje o czasie i przemijaniu?

I niby nic niezwykłego na ekranie i w życiu bohaterów się nie dzieje, ale stopniowo z rozmów, którymi zabijają nudę, niczym z mroku nocy, zaczynają wyłaniać się, ledwie naszkicowane, ich historie. Za każdym coś się ciągnie, każdego coś gniecie. Swoje problemy skrywają za żarcikami i pogaduszkami o niczym. Policjant ma chorego syna. Prawdopodobnie praca jest dla niego nie tylko koniecznością, ale i ucieczką od dręczących kłopotów z dzieckiem. Jego żona nie ma takiej możliwości. Jeszcze bardziej dojmująca jest historia prokuratora, której raczej się domyślamy niż naprawdę poznajemy. Czy to o sobie opowiada dociekliwemu, racjonalnemu lekarzowi? Czy to jego żona popełniła samobójstwo zaraz po urodzeniu dziecka, bo nie mogła pogodzić się z jego zdradą? Zresztą, cóż to za zdrada, no zdarzyło się, za dużo wypił, to, co się stało, nie miało żadnego znaczenia. Dla niego nie, dla niej ogromne. Czy domyślał się, że się zabiła, czy naprawdę wierzył w tajemniczą, nagłą, ale zapowiedzianą śmierć? Czy chciała go w ten sposób ukarać? Czy za maską, którą nosi na twarzy, kryją się ból i wyrzuty sumienia? On, który na co dzień styka się ze zbrodnią i podłością, sam nie jest bez winy. Jeszcze mniej pewnych informacji mamy o lekarzu. O sobie powie tylko jedno, że rozwiódł się i jest bezdzietny. Ma nieprzeniknioną, ale przykuwającą uwagę twarz. Co robi w tym miejscu? Dlaczego tu przyjechał? Czy to ucieczka, czy świadomy wybór? W końcu ktoś i w takim miasteczku musi pracować. Ktoś musi szczepić dzieci, leczyć ludzi, przeprowadzać sekcje zwłok. Niech pan stąd ucieka, powie prokurator, nie wytrzyma pan tutaj. Jaka historia wyłania się zza zdjęć, które zdobią ściany jego pokoju? Co go doprowadziło w to miejsce? Nie wiemy, ale czujemy jakiś ciężar, który go przygniata. Prokurator i lekarz nieoczekiwanie wyrastają na główne persony dramatu. Jeden próbuje zwierzyć się drugiemu, zwierzyć się z własnej winy, drugi coś mu uświadamia. Czy inspirowany własnym doświadczeniem? Są jak Rogożyn i Porfiry z Dostojewskiego. Nie wiem, czy to tylko moje skojarzenie, czy świadome nawiązanie. Zza półsłówek, westchnień, zdań  wyłania się ludzka tragedia. Być może i jeden z morderców skrywa jakąś tajemnicę. Czy to zwyczajne zabójstwo, czy kryje się za nim ludzki dramat? Czy to on jest ojcem osieroconego chłopca? Dlaczego zamordował? Bo nie mógł patrzeć, jak traktuje swoją żonę i dziecko? Bo był zazdrosny? Któryś z policjantów w pewnym momencie przyznaje, że zamordowany był wyjątkowym draniem. Wdowa, młoda, piękna kobieta, i jej syn nie wydają się bardzo zmartwieni. Wprawdzie chłopiec rzuca w mordercę ziemią, ale może robi to, bo tego oczekuje od niego tłumek, który omal go nie linczuje. Może to sprawa honoru? W jednej z ostatnich scen, widzimy, jak chłopiec bawi się piłką. Jest tak, jakby wracał z matką na przykład ze spaceru. Ale przecież to tylko dziecko, które nie do końca rozumie, co się stało. Może lekarz rozumie, jaka tragedia się rozegrała i dlatego okazuje mordercy swoją litość? To on poczęstuje go papierosem, a na koniec pominie w sekcyjnym protokole szczegóły, które jeszcze bardziej mogłyby go pogrążyć. A może wie, jak łatwo zbłądzić? Czy prokurator jest lepszy od mężczyzny, który zamordował? A sam lekarz, czy ma czyste sumienie? Mrok nocy skrywa wstydliwe tajemnice, dzień przyniesie rozwiązanie, ale tylko częściowe, bo ludzie milczą.

Oprócz tych dramatów, które bardziej przeczuwamy niż poznajemy, film niesie też sporo problemów tureckich. Kto czytał turecką literaturę, kto oglądał tureckie filmy, odnajdzie tu echa tego, co już poznał. Prowincja, z której uciekają młodzi. Wsie, w których zostają tylko starcy. Co się stanie z piękną córką gospodarza, który gości policyjną ekipę? Wyjdzie za mąż i też wyjedzie jak jej rodzeństwo? Czy może zmarnuje w tej zapomnianej wiosce swoją urodę? Zacofanie i nowoczesność. Kontrasty. Z jednej strony chaty z gliny, przerwy w dostawie prądu, brak kostnicy i odpowiednich narzędzi do przeprowadzania sekcji zwłok, z drugiej policyjny laptop, na którym sporządza się protokoły. Narzekania na biurokrację i urzędników i wiara w to, że są wszechwładni. Wystarczy, że szepną słówko, komu trzeba, a w wiosce powstanie tak potrzebna kostnica. Dlatego warto ich ugościć choćby w środku nocy. Z jednej strony aspiracje, aby stać się członkiem Unii, z drugiej stare przyzwyczajenia i kompleksy. Jak wszystko w tym filmie i te problemy zostały tylko dyskretnie zasugerowane gdzieś pomiędzy słowami i obrazami.

Ale może najważniejszą cechą "Pewnego razu w Anatolii" jest nastrój, poetycki, melancholijny klimat wykreowany przez trwanie, powolne dzianie się, obserwację. Kamera śledzi samotne postacie zagubione gdzieś pośród łysych wzgórz, wyciąga z mroku samotne samochody poruszające się po krętych drogach, na których łatwo się zgubić. Podąża za jabłkiem, które toczy się w dół strumienia, aż wreszcie zatrzyma się gdzieś na kamieniu. Wieje wiatr, od czasu do czasu przetacza się grzmot. Kapitalna jest scena w wiosce. Gliniane zabudowania, mrok rozjaśniany naftowymi lampami, bo wiatr spowodował awarię prądu. Gościnność, rozmowy, żarty, drobne złośliwości, zdumienie na twarzach każdego z mężczyzn olśnionych urodą córki gospodarza, która podaje im herbatę. I jeszcze humor, śmieszne obserwacje. Tragizm miesza się z zabawnymi sytuacjami, jak w życiu. Co dla jednych jest tragedią, dla innych rutynowym, nudnym zajęciem, po prostu pracą. Dlaczego więc nie zerwać znalezionych w polu, obok miejsca zbrodni melonów? I co szkodzi, jeśli położy się je w bagażniku obok ofiary?

Świetny film. Widziałam go na przeglądzie ostatnich Nowych Horyzontów, który w styczniu jeździł po Polsce. Pisałam te słowa zaraz po obejrzeniu obrazu Ceylana. Teraz, w marcu, kiedy ponownie czytam tę notkę, aby ją wyszlifować, mam ogromną ochotę wybrać się do kina jeszcze raz. Tak bardzo podobało mi się "Pewnego razu w Anatolii"!

"Zapiski z Toskanii" Abbasa Kiarostamiego

Obejrzałam właśnie "Zapiski z Toskanii" cenionego irańskiego reżysera Abbasa Kiarostamiego. W Polsce nie mieliśmy wielu okazji, aby poznać  jego bogaty dorobek, ja widziałam tylko "Bilety", które, jak sobie przypominam, dość mi się podobały, nie będę więc się wymądrzać i udawać znawczyni. Dystrybutor zupełnie zmienił tytuł oryginału, który brzmi "Copie conforme" i nie trzeba znać włoskiego, aby wiedzieć, że Toskanii tam nie ma. Zapewne ten zabieg oraz Juliette Binoche w roli głównej mają zmylić potencjalnych widzów i przyciągnąć ich do kin. Kto zwiedziony Toskanią wyobrazi sobie, że dostanie coś na kształt masowo ostatnio wydawanych książek, których akcja rozgrywa się w tym pocztówkowo pięknym regionie Włoch, zawiedzie się srodze. Gorzej, że zawieść się może również taki widz jak ja. Wprawdzie hołdując wymyślonej przeze mnie zasadzie im mniej tym lepiej, co należy tłumaczyć im mniej wiesz o treści filmu, zanim go obejrzysz, tym większą przyjemność może ci sprawić, nie przeczytałam nic, ale byłam świadoma, że idę na film irańskiego reżysera. Nie o to więc chodzi, że nie dostałam pięknych widoczków i o tym, że akcja częściowo rozgrywa się w jednym z moich ulubionych toskańskich miast, Arezzo, dowiedziałam się z dialogu. Nie w tym rzecz, że dwoje bohaterów, kobieta i mężczyzna, włóczą się cały dzień i gadają. Nie, przyczyna mojego rozczarowania jest prozaiczna: po prostu film wydał mi się pretensjonalny i banalny. Pretensjonalne są spekulacje wokół tematu, czy kopia może być równie wartościowa co oryginał, a banalne rozważania na temat związków: że z czasem uczucie powszednieje, a człowiek jednak potrzebuje bliskości, zainteresowania i oparcia, że gdzieś tracimy dawne ideały i tak dalej, i tak dalej. A wszystko to podlane artystycznym sosem, ściślej artystyczną zagadką nie do rozwiązania, której z oczywistych względów nie zdradzę. Nie da się uciec od porównania "Zapisków z Toskanii" z dwoma moimi ulubionymi gadano-chodzonymi filmami: "Przed wschodem słońca" i "Przed zachodem słońca" Richarda Linklatera (szczególnie ten drugi jest mi bardzo bliski) tym bardziej, że temat podobny. W tamtych była prawda, w tym jest artystyczna sztuczność i może dlatego prawda zamienia się w banał. Nie mogę powiedzieć, żebym się nudziła. Na pewno przyjemność stanowi obserwowanie świetnej Juliette Binoche. Jest też kilka kapitalnych scen, takich drobnych obserwacji. Myślę tu o odczycie czy pięknie sfotografowanej scenie jazdy samochodem, kiedy w szybie odbijają się jednocześnie twarze gadających bohaterów i mijane krajobrazy. To wszystko jednak za mało. Szkoda. Jednym słowem można sobie darować.

Peter Englund "Piękno i smutek wojny"

Gdyby nie audycja radiowa pewnie nie trafiłabym na tę książkę! A byłaby to duża strata. To nie pierwsza świetna lektura, którą zawdzięczam przypadkowi. Żal mnie ogarnia, kiedy myślę, że gdzieś tam napisano  i wydano inne znakomite książki, o których pewnie nigdy się nie dowiem. No ale nie sposób przeczytać wszystko. Po tych w gruncie rzeczy banalnych uwagach przejdę do sedna.
Pewnie zgadujesz, czytelniku tej notki, że "Piękno i smutek wojny" szwedzkiego historyka Petera Englunda (Znak 2011; przełożyła Emilia Fabisiak) to książka o wojnie. Rzeczywiście, rzecz dotyczy, i tu niespodzianka, pierwszej wojny światowej. Wojny, która jakoś nie zajmuje polskiej zbiorowej pamięci, bo dla nas traumą była druga. Kiedy taki laik jak ja myśli o pierwszej, to ma w pamięci przede wszystkim to, że jednym z jej skutków była nasza niepodległość. Kiedy my 11 listopada świętujemy rocznicę tego szczęśliwego wydarzenia, niekoniecznie zdajemy sobie sprawę, że w innych krajach europejskich, czci się tego dnia zakończenie pierwszej wojny, która dla wielu narodów, miedzy innymi dla Francuzów i Anglików, była równie wielką traumą co druga. Coś tam na ten temat wiedziałam z lekcji historii, trochę z literatury i filmu. Somma, Marna, Verdun - te nazwy nie były mi obce, ale niewiele więcej. Jeśli myślałam o wojnie, to o drugiej, którą byliśmy i nadal jesteśmy bombardowani, albo o tych współczesnych, na przykład bałkańskich. Świetnie wymyślona i napisana książka szwedzkiego historyka pozwoliła mi zdobyć sporą dawkę wiedzy, zrozumieć, zdziwić się i przeżyć.
Przede wszystkim "Piękno i smutek wojny" jest znakomicie skonstruowane. Autor odnalazł w archiwach dzienniki dwudziestu osób, które żyły w tamtym czasie, i na ich zapiskach oparł swoją opowieść. Są to ludzie w różnym wieku, różnych narodowości, kobiety i mężczyźni. Najmłodsza, niemiecka uczennica, w chwili rozpoczęcia wojny ma czternaście lat, najstarsi to dwaj czterdziestopięcioletni mężczyźni: amerykański chirurg i francuski urzędnik jednego z ministerstw. Ten ostatni, zdeklarowany pacyfista, w wojnie nie weźmie udziału, ale jej doświadczy w czasie bombardowań Paryża. Elfriede, niemiecka uczennica, to jedyna osoba spośród tej dwudziestki, która szczęśliwie nie usłyszy nawet jednego wystrzału. Co nie oznacza, że wojna jej nie dotknie. Będzie świadkiem rozstań, pogrzebów poległych żołnierzy, zostanie pielęgniarką w szpitalu, zazna głodu, braku podstawowych artykułów, nędzy. Jej początkowy patriotyczny entuzjazm stopniowo przemieni się w znużenie, strach i świadomość tego, czym naprawdę jest wojna. Pozostali z teatrem wojny zetkną się na własnej skórze jako żołnierze, sanitariuszki a jedna z bohaterek, Laura de Turczynowicz (Amerykanka, żona bogatego, polskiego szlachcica mieszkającego w Suwałkach) doświadczy tego, co wielu mieszkańców Europy,  których rodzinne miejscowości staną w ogniu. Znajdą się na różnych frontach (także w Afryce i w Imperium Osmańskim), w różnych armiach. Autor śledzi ich losy krok po kroku: rok po roku, chciałoby się powiedzieć dzień po dniu, ale tak  oczywiście nie jest (wówczas książka musiałaby liczyć kilka tomów, no i stałaby się po prostu nudna). Opowieści o nich przeplatają się  w krótkich, najczęściej, rozdziałach i w ten sposób poznajemy ich wojenne losy, a dzięki nim historię pierwszej wojny z perspektywy człowieka. Każdy rok rozpoczyna zwięzłe kalendarium, oprócz tego nieocenionym źródłem informacji, także ciekawostek, są liczne, bardzo ciekawe, przypisy (na szczęście bezpośrednio pod tekstem). Oto przykład: zaskoczyło mnie, że oficerowie mieli o wiele mniejszą szansę na przeżycie niż zwykli żołnierze. Inna informacja pochodząca z przypisu to bardzo racjonalne objaśnienie, dlaczego grypa zwana hiszpanką, którą straszy się nas do dziś, zebrała takie żniwo. Wartość książki podnoszą też archiwalne, czarno-białe zdjęcia.
Nie sposób napisać o wszystkim, książkę naprawdę należy przeczytać (ma jedną wadę: wysoką cenę, no ale jest bardzo gruba), trudno się od niej oderwać (ale można też smakować, czytając krok po kroczku, czyli rozdział po rozdziale), dlatego  teraz wspomnę o tym, co mnie zaskoczyło, zdziwiło i poruszyło. Przede wszystkim większość bohaterów tej opowieści, a należy pamiętać, że są to ludzie typowi, przeciętni (poza jedną nietuzinkową kobietą, Australijką Olive King, która już wcześniej była niespokojnym duchem zachowującym się niekonwencjonalnie, a na froncie prowadziła ufundowany za pieniądze ojca ambulans) powitała wojnę entuzjastycznie, niekoniecznie z pobudek patriotycznych. To dla nich przygoda, niezwykła zmiana w monotonnym życiu, możliwość awansu, zyskania sławy bohatera, o której w głębi duszy marzyli. A ponieważ wiara w to, że wojna nie potrwa długo, była powszechna, martwili się, że nie zdążą dotrzeć na front, zanim się skończy. Jeden z nich to Rafael de Nogales, który przybył aż z Ameryki Południowej, aby walczyć jako ochotnik i było mu obojętne, po której stronie. Przypadek sprawił, że trafił do armii osmańskiej i był świadkiem pogromów dokonywanych na Ormianach. Większość z nich (ale nie wszyscy) szybciej lub wolniej wyleczyła się z tego naiwnego entuzjazmu. Im wojna dłużej trwała, tym dotkliwszy stawał się brak nadziei na jej zakończenie. Wreszcie wielu miało poczucie, że nigdy się nie skończy. Beznadziejność sytuacji stała się nie do zniesienia. Na frontach zachodnich walki miały przede wszystkim charakter pozycyjny, miesiącami niewiele się działo, żołnierze przebywali w okopach, często walczono zaciekle tylko po to, aby odbić z rąk niemieckich trzystumetrowy, nic nieznaczący pas ziemi za cenę ogromnych strat.  Ale najskuteczniejszym lekarstwem był znój walki, strach przed cierpieniem i śmiercią, potworne zmęczenie, głód. Niezwykłe wrażenie zrobiły na mnie losy trzech żołnierzy. Francuza, Rene Arnauda, walczącego w wojskach piechoty pod Verdun, Włocha, Paolo Monellego, strzelca alpejskiego. Obaj mają świadomość, czego dają wyraz w swych dziennikach, że ich szanse na przeżycie są niewielkie. Przejmujący jest opis, jak Arnaud na czele swego oddziału wyrusza na pierwszą linię frontu pod Verdun, gdzie mają bronić jakiegoś wzgórza. Jakże zazdrości tym, których zmieniają! Ma świadomość, że ocalenie będzie cudem. Monelli takich beznadziejnych szturmów w skrajnie trudnych górskich warunkach przeżył wiele. I trzeci z nich: Angus Buchanan, walczący w wojskach piechoty brytyjskiej na froncie afrykańskim. Jego zapiski to nie tylko opis walki, ale także trudu wędrówki w morderczym klimacie, skrajnego zmęczenia, brudu, głodu, choroby. Kolejną ciekawą sprawą są wojenne losy kobiet, które głównie pracowały w polowych szpitalach. Ale nie chcę tu pisać o tym, na co się napatrzyły. Pragnę zwrócić uwagę, że dla nich wojna była szansą na emancypację. Englund poświęca wiele miejsca na opisy przemian obyczajowych, jakie dokonały się w wyniku wojny. Zdrady, aborcje, prostytucja, choroby weneryczne, pozamałżeńskie dzieci, masturbacja, homoseksualizm, maskulinizacja kobiet wykonujących zajęcia uznawane dotąd za męskie - z tym wszystkim należało się oswoić.  Świat, nie tylko świat kobiet, już nigdy nie będzie taki, jak wcześniej. Nie ma powrotu do przedwojennego porządku. No i na koniec jeszcze o jednym. Ta wojna jawi się jako chaos, nad którym nikt nie panuje. Frontowi żołnierze wielokrotnie mają świadomość, że cele, jakie się im wyznacza, są idiotyczne i często z góry skazane na niepowodzenie. Działo się tak dlatego, że taktyka  niewiele zmieniła się od ostatniej dużej wojny (francusko-pruskiej 1870-1871), a technika wojenna zrobiła nieprawdopodobne postępy. Jedno nie przystawało do drugiego. Wielką logistyczną trudność stanowił  transport armii. Wojska z powodu braku dróg i ogromnej liczebności przemieszczały się niezwykle wolno. To kolejna z przyczyn, dlaczego ta wojna trwała i trwała. Właśnie dlatego szary żołnierz czuje się jak marionetka w rękach polityków i wojskowych strategów. Nie rozumie celowości wydawanych rozkazów, które musi wypełniać. Być może po raz pierwszy w takim stopniu wpływ na zdarzenia ma opinia publiczna: żołnierze i zwykli ludzie, którzy mają już dość tej bezsensownej, ciągnącej się beznadziejnie wojny, domagają się jej zakończenia. Przez armię przetacza się fala buntów.
I na koniec pytanie, które towarzyszyło mi podczas lektury: jak to się stało, jak to było możliwe, że po traumatycznym doświadczeniu pierwszej wojny, której pamięć była świeża, w dwadzieścia lat później wybuchła następna, jeszcze straszniejsza i trwająca równie długo.
Kończę ze świadomością, że to zaledwie ułamek moich wrażeń, refleksji i zdobytej wiedzy. "Piękno i smutek wojny" Petera Englunda to lektura obowiązkowa (albo nakazana - takie zgrabne określenie wymyślili twórcy pewnego całkiem świeżego portalu czytelniczego).

"Wstyd" Steva McQueena. Przejmujący.

Dziś będzie o "Wstydzie". Nie wiem, czy to przypadek, czy celowa polityka dystrybutora, ale tydzień po tygodniu zbiegły się premiery dwóch filmów o podobnej tematyce. Oczywiście myślę o "Sponsoringu" Szumowskiej i wspomnianym "Wstydzie" McQueena. Łączy je podjęcie tematu ludzkiej seksualności. Na tym podobieństwa się kończą. Tamta historia dotyczy kobiet, ta mężczyzny. Tamta pozostawiła mnie obojętną, ta przejęła. Niezwykle smutny, melancholijny film (bardziej smutny), chwilami przykry. Na szczęście obejrzałam "Wstyd" w moim ulubionym kinie, bez dresiarzy i bez popcornu, więc obyło się bez chichotów i głupich komentarzy. A okazji ku temu pewnie by nie brakowało, bo wiele tu bardzo mocnych i trudnych do zniesienia scen erotycznych. Wszystkie jednak są konieczne. Tylko tak możemy poznać i zrozumieć głównego bohatera, Brandona. Więcej zdradzać nie zamierzam. Niech niezdecydowanym wystarczy to, co napisałam plus deklaracja, że przyłączam się do tych, którzy uważają, że jest to kino bardzo dobre. Więcej refleksji w ciągu dalszym, jak zwykle dla tych, którzy "Wstyd" już widzieli. Zapraszam.

Tym razem konsekwentnie unikałam czytania i słuchania wywiadów z reżyserem, komentarzy, dyskusji i recenzji (do tych ostatnich w zasadzie nie zaglądam nie tylko przed obejrzeniem filmu, ale aż do momentu opublikowania notki w blogu). Wobec tego udało mi się zachować świeżość spojrzenia i z zainteresowaniem śledzić losy nieszczęsnego Brandona.

Dawno już nie widziałam tak smutnego filmu! Główny bohater to singiel, egoista i seksoholik. Trudno powiedzieć, co tu jest skutkiem, a co przyczyną. Nie znamy jego historii. Śledzimy kilka zwykłych, a potem dramatycznych dni z jego życia. W każdym razie, kiedy go spotykamy na ekranie, widzimy dobrze sytuowanego nowojorczyka, pracującego w jakiejś korporacji gdzieś w jednym z drapaczy chmur na Manhatanie, który po pracy, w swoim minimalistycznym, eleganckim, ale zimnym mieszkaniu oddaje się nieustającej seksualnej orgii: dziwki, przypadkowe dziewczyny, seks wirtualny, pornografia, a kiedy i to nie wystarcza, masturbacja. Nie odbiera telefonów, a jedynymi gośćmi w jego mieszkaniu są wspomniane przed chwilą panienki. Wydaje się, że poza pracą interesuje go tylko jedno: seks. Seks, który stał się obsesją, uzależnieniem, nałogiem. Kiedy zauważy w metrze dziewczynę, która go zainteresuje, nie potrafi się oprzeć. Wybiegnie za nią, a gdy straci z oczu, będzie niepocieszony. To znakomita scena: od spojrzeń, najpierw przypadkowych, potem coraz bardziej natarczywych, do nerwowych poszukiwań. Gra toczy się między obojgiem. Dziewczyna też zerka, czuje, że jest obserwowana, zakłada nogę na nogę, odsłaniając zgrabne udo. Czujemy jej skrępowanie, kokieterię i jego obsesyjną nerwowość naznaczoną pożądaniem, kiedy rzuca się w pogoń za nieznajomą z obskurnego wagonu metra i nerwowo rozgląda wokół siebie. Brandon ma spokojną, sympatyczną, ale nieprzeniknioną twarz świetnego Michaela Fassbendera. Ot, przystojny, dobrze ubrany, zadbany mężczyzna. Może dlatego nikt nie zna jego sekretu, którego on się wstydzi i skrzętnie ukrywa. Czym innym, w jego pojęciu, jest zwykły podryw w knajpie, nawet jeśli robi to jego żonaty i dzieciaty kolega, czy przypadkowy numerek, a czym innym seksoholizm, z którego Brandon doskonale zdaje sobie sprawę. Tamto dla ludzi, wśród których się obraca, jest normą, to czymś odrażającym i dlatego wstydliwym. Czy właśnie z powodu tej przypadłości chce mieć święty spokój i nie wpuszcza nikogo poza dziwkami do swego mieszkania, z którego uczynił jaskinię rozkoszy, chciałoby się napisać, ale ostatecznie trudno ten rodzaj seksu rozkoszą nazwać? Nie wiem, czy seksoholizm tak degraduje, na ten temat musiałby zabrać głos specjalista. A może samotniczy tryb życia to także efekt tego, że jest singlem i egoistą? (Chcę być dobrze zrozumiana: nie uważam, aby każdy singiel był wygodnym egoistą.)

Kiedy już z lekka zaczynałam się niecierpliwić monotonią tego, co na ekranie, i zastanawiać, czy coś się tu jeszcze zdarzy, nieoczekiwanie w życie Brandona wkroczyła jego poturbowana uczuciowo siostra, Sissy. Nie od razu orientujemy się, kim jest blondynka pod prysznicem, która tak bardzo go przestraszyła. Kiedy wcześniej kilkakrotnie nękała go telefonami, a on konsekwentnie ją ignorował, raczej przypuszczałam (bądźmy szczerzy, byłam pewna), że to jakaś stęskniona dziewczyna, od której on się opędza. Sissy też jest singielką. Tak jak on uzależniony jest od seksu, tak ona od  uczuć. On seks może kupić, ona łkając, błaga o uczucie. Najpierw kogoś, kto ją najprawdopodobniej porzucił, potem żonatego kolegę brata, który ją poderwał. Sissy burzy tryb życia Brandona. Ma jej dość, początkowo ją toleruje, potem chce się jak najprędzej pozbyć. Tym bardziej, że siostra przypadkowo (nietrudno o to, kiedy mieszka się razem na tak małej powierzchni) odkrywa jego tajemnicę. Oczywiście nie poznaje całej prawdy, ale to, co widzi zaczyna ją przerażać. A jego drażni jej postępowanie: to, że narzuca się wspomnianemu przed chwilą koledze. A tak na marginesie warto zauważyć, że to do niej Brandon ma pretensje, jemu żadnych wyrzutów nie czyni. Czy tylko dlatego, że to jego szef?

Wizyta Sissy staje się katalizatorem. Brandon próbuje się zmienić. W rozpaczliwym amoku wyrzuca z domu wszystkie ukryte pisemka, kasety, płyty, nawet laptop. Jest tego kilka foliowych worów! Może od dawna tego chciał, a obecność siostry była doskonałym pretekstem? Umawia się na randkę z atrakcyjną koleżanką z pracy. Oboje czują się skrępowani. On pewnie dlatego, że to dla niego sytuacja niezwykła. Od razu widać różnicę oczekiwań: on stanowczo oświadcza, że związki go nie interesują, ona jest zdziwiona i chyba rozczarowana. Mimo wszystko Brandon próbuje, ale okazuje się, że nie potrafi zbliżyć się do dziewczyny, która oczekuje odrobiny więcej niż przygodny, ostry seks. To przejmująca scena. Oboje nieszczęśliwi i samotni. Ona odtrącona, on wściekły(?), rozczarowany(?), zrezygnowany(?), zrozpaczony(?). Na pewno przegrany. Nie udało się, poniósł porażkę.

Mimo że Brandon to skupiony tylko na sobie, nieczuły na problemy innych egoista i seksoholik, budzi moje współczucie. Kiedy widzę, jak bardzo się męczy, jak próbuje zerwać z nałogiem, może nie po raz pierwszy, jak się wstydzi, jak wreszcie upada, żałuję go, nieszczęśliwego i przeraźliwie samotnego. Seksualna orgia, jakiej odda się po awanturze z siostrą i nieudanej randce, będzie jak droga do zatracenia. Najpierw buńczuczny i wulgarny podryw jakiejś dziewczyny spotkanej w barze, potem, poturbowany przez jej zdumionego i wściekłego chłopaka, zstępuje niczym do piekieł do podziemi, w których mieści się klub gejowski, prawdziwy lupanar, wreszcie seks w jakimś burdelu(?). Rozpaczliwy, ostry, męczący, jakby chciał się zatracić na śmierć, do granicy bólu, który ma wypisany na twarzy. Coraz szybciej, coraz mocniej, w coraz bardziej wyszukanych pozycjach, a i tak nasycić się nie sposób. Kiedy jedzie tym co zawsze brudnym wagonem metra, nie jest już eleganckim, budzącym zainteresowanie mężczyzną. W dresie, złachany, pokrwawiony, wykończony może budzić tylko współczucie, litość (to w nas, widzach) i ewentualnie odrazę (we współpasażerach).

Smutek i rozpacz bijące z ekranu podkreślają chłodne kolory, takież wnętrza, pobazgrany wagon metra, także muzyka. Nawet Nowy Jork nie ma tu uroku znanego z filmów Woody Allena, miłośnika tego miasta. Czy Brandonowi się uda? Czy zmieni go samobójcza próba siostry? Czy znowu poniesie klęskę? Nie wiemy (pewnie specjalista powiedziałby, że bez terapii sobie nie poradzi). Ostatnia scena, kiedy przemoknięty, zrozpaczony Brandon szlocha w strugach deszczu na pustym, brzydkim placu (parkingu?), może być równie dobrze sceną katharsis, co sceną rozpaczy i bezsilności.

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to ewentualnie do samobójstwa Sissy, które było rozwiązaniem przewidywalnym i trochę banalnym (ale przecież nie nieprawdopodobnym). To jednak drobiazg. Świetny, smutny, poruszający film, obraz upadku i męki człowieka pogrążonego w duchowej pustce. Dlatego musiał być tak dojmująco przykry.

Popularne posty