Alia Trabucco Zerán "Do czysta"

"Do czysta" (Czarne 2025; przełożył Tomasz Pindel) chilijskiej

pisarki Alii Trabucco Zerán to kolejna powieść z Ameryki Łacińskiej, którą przeczytałam. Nowy boom na literaturę latynoamerykańską trwa, a ja z przyjemnością mu się poddaję, bo Ameryka Łacińska żywo mnie interesuje. Autorka należy do młodego pokolenia pisarek i pisarzy (rocznik 1983), mieszka w Santiago, studiowała w Stanach i w Londynie. "Do czysta" to jej druga powieść, jak wynika z brytyjskiej Wikipedii, bo w nocie biograficznej zamieszczonej na stronie wydawnictwa nie zostało to jasno powiedziane.

To kolejna bardzo dobra książka latynoamerykańska, jaką ostatnio przeczytałam. Książka, która sporo mówi o chilijskim społeczeństwie, a tego właśnie najchętniej szukam w literaturze obcej, a już szczególnie z miejsc odległych. Ma też oczywiście wymiar uniwersalny.

Narratorką jest czterdziestoletnia Estela Garcia, która przybywa do Santiago z jakiejś wyspy leżącej na południu Chile w poszukiwaniu pracy. Zostaje gosposią, a potem niańką dziewczynki, która ma się wkrótce urodzić. Pracuje w zamożnym domu w dobrej dzielnicy Santiago, gdzie bogate wille, jak to w Ameryce Łacińskiej bywa, otoczone są płotem zwieńczonym zwojem drutu pod napięciem. Ma tam swój niewielki pokoik przy kuchni. O pracodawcach mówi najczęściej - pani i pan, o ich córce - dziewczynka. Ona jest prawniczką w jakiejś firmie, on lekarzem w szpitalu. 

Estela opowiada historię swojej siedmioletniej (mogłam się odrobinę pomylić) pracy u państwa, znajdując się w jakimś miejscu odosobnienia. Ktoś jej być może słucha, a przynajmniej ona jest o tym przekonana. Gdzie jest, możemy się tylko domyślać. Zaraz na początku dowiadujemy się, że dziewczynka nie żyje. Jej opowieść ma wyjaśnić, jak doszło do jej śmierci. Czy ona była odpowiedzialna? Nie dopilnowała czegoś? A może ją zabiła? Dlaczego? W każdym razie miejsce odosobnienia, w którym się znajduje, oraz jej opowieść skierowana do kogoś, komu ma? chce? wyjaśnić, jak do tej śmierci doszło, mogą sugerować, że to ona jest winna. Przynajmniej ja tak to odbierałam. Jak jest naprawdę, dowiadujemy się na końcu. Muszę przyznać, że zakończenie bardzo mnie zaskoczyło, ale świetnie wpisywało się w całość opowieści. 

Estela jest kobietą refleksyjną, zastanawia się nad sobą, nad światem, panią, panem i dziewczynką. Wielokrotnie używając jakichś trudniejszych słów czy sformułowań, prowokuje słuchających. Domyśla się, że dziwią się temu, że zna takie wyrazy. Noszą w sobie obraz służącej, która jest nikim - prostą, niewykształconą kobietą. Ona dziwi się ich zdziwieniu.

Wróćmy jednak do mojego głosu - gosposia powinna używać innego słownictwa, prawda? Powinna mówić pośpiesznie, niezdarnie, połykać głoski i wypowiadać je niewyraźnie. Głos inny, wyróżniający się na tle pozostałych. Żeby można taką od razu zidentyfikować, bez wkładania fartucha.

Podobnie myśleli o niej pani i pan. Chociaż była świadkiem ich życia, sprzątała po nich, oglądała ich brudną bieliznę i pościel, zajmowała się ich córką, była dla nich przeźroczysta. Dostrzegali ją, kiedy coś źle zrobiła albo kiedy wydawali jej polecenia. Czasem poprawność polityczna kazała im zaprosić ją do stołu, pocieszyć, kiedy zmarła jej matka. Żyli w jednym domu, ale prowadzili równoległe życia.

Obraz świata, jaki wyłania się z tej powieści, jest przerażający z kilku powodów.

Pierwszy to życie Esteli. Przyjechała do stolicy, aby zarobić pieniądze, pomóc matce, rozbudować i ulepszyć ich skromny domek. Była przyzwyczajona do swobody i życia blisko natury, rozpoznawała ptaki, rośliny, to wszystko było dla niej ważne. Trafiła do wielkiego, szarego miasta, żyła zamknięta w klatce domu i ogrodu swoich państwa. Wychodziła tylko do pobliskiego supermarketu na zakupy. Miała popracować rok, może trochę dłużej, została na siedem lat zmuszona okolicznościami i przyzwyczajeniem. Wielokrotnie podkreśla monotonię swojej pracy, poczucie, że żyje prowizorycznie, a nie naprawdę, swój wygląd wskazujący na więcej niż czterdzieści lat.

Twarz sześćdziesięcioletniej kobiety, kobiety liczącej sobie sto dwadzieścia milionów lat. Obwisła skóra na szyi, pierwsze siwe włosy na skroni, zmarszczki tu czy tam, opuchlizna wokół oczu ze zmęczenia. Twarz jednak, nie dajcie się nabrać, nigdy nie mówi prawdy. Twarz udaje, kłamie, ukrywa. Toteż ślady na niej są śladami najczęstszych kłamstw, grzecznościowych uśmiechów, niezliczonych godzin kiepskiego snu.

Stała się kimś, kim nie była naprawdę.

... patrzyłam na tę obcą kobietę, która zmiatała podłogę, wyrzucała spleśniałe wiśnie, myła kubeł po śmieciach, myła szyby, wyciągała włosy z odpływu wanny. Zaprawiałam się tak, jak zaprawiają się sportowcy, żeby znosić ból, jak zaprawiani jesteście wy i ja, kiedy uczy się nas wzajemnej pogardy. I sama ćwicząc, ćwiczyłam także ją. (...) Tę kobietę, która umiała stać się nieodzowna. Nauczyła się pleść warkocz małej. Nauczyła się stosować do wskazań lekarza. Nie mówić "buzia", tylko "usta". Nie mówić "przyszedli", tylko "przyszli". Odkładać noże do przegródki z nożami. Łyżki do tej z łyżkami. A słowa trzymać w gardle, skąd nigdy nie powinny wychodzić.

Z czasem coraz bardziej wtapia się w tło, znika, staje się niewidoczna, milczy, a państwu to nie przeszkadza, dopóki praca jest wykonana - warkocz małej zapleciony, łyżki odłożone do łyżek, widelce do widelców.

Trwałam w niemocie dzień po dniu i odeszła mi ochota na gadanie. Bo i z kim? Po co, skoro nie było już Yany, nie było mojej mamy? A w międzyczasie rutyna, ciągle i tak samo: wyrzucić cudze śmieci, odkurzać cudze dywany, polerować cudze lustra, prać cudze ubrania.

Ratunkiem może być powrót na południe. Życie na swoich warunkach. Ale czy jej się to uda? Czy będzie jej łatwiej? Doświadczenie jej matki, która tak samo jak ona, musiała kiedyś harować u jakichś państwa, i kuzynki pracującej ciężko w przetwórni ryb, pokazuje, że nie będzie to pewnie możliwe. 

Przerażający jest też obraz rodziny, u której pracuje Estela. Co z tego, że mają pieniądze, stać ich na dom w dobrej dzielnicy, na gosposię. Żeby otoczyć się tym luksusem, harują od rana do nocy. Żyją w strachu przed światem pełnym przemocy, od której starają się oddzielić, przed upływem czasu i nieuchronną starością. Córkę tresują, a nie wychowują. Ma dorosnąć do ich oczekiwań, świetnie się rozwijać, uczyć, pójść do prywatnej szkoły, potem na studia. Po co? Żeby żyć tak jak oni. Ten dom jest przeraźliwie zimny, nie ma w nim ciepła, bliskości, miłości. Oni też żyją udawanym życiem, w ciągłym napięciu. Nie są sobą, nie mogą ani na chwilę opuścić gardy, udają szczęśliwych ludzi, szczęśliwe małżeństwo, szczęśliwą rodzinę i szczęśliwe życie.

Świat Esteli i jej państwa jest w gruncie rzeczy podobny. Wszyscy muszą harować, aby utrzymać się na powierzchni. Ale jest też między nimi zasadnicza różnica - ona nigdy za swoją harówkę nie dostanie takich pieniędzy, aby godnie żyć. Jej matka musiała ją zostawić na wsi z krewnymi, a sama pracowała w mieście u swoich państwa. Oni za swoją harówkę zarabiają dobre pieniądze, ich stać na nianię dla dziecka. I pewnie mają wybór - mogliby trochę zwolnić i też utrzymaliby się na powierzchni. Ale nie chcą, bo muszą mieć więcej, więcej i więcej.

A gdzieś na obrzeżach ich idealnego świata toczy się życie. Wybucha gniew takich jak Estela - wykluczonych, niezauważanych, przeźroczystych. Ten gniew miga na ekranie telewizora, na który Estela zerka ukradkiem, pracując w kuchni. Jak to się skończy?

Kolejna bardzo dobra powieść z Ameryki Łacińskiej, która nie daje o sobie zapomnieć.

Sebastian Barry "Tak daleko od domu"

"Tak daleko od domu" (ArtRage 2025; przełożył Tomasz S. Gałązka)

to trzecia powieść irlandzkiego pisarza, Sebastiana Barry'ego, jaką przeczytałam i nie zawaham się napisać, że sięgnę po każdą następną. No może nie po każdą, bo gdyby napisał coś  fantasy albo fantastycznonaukową, to raczej jednak nie, ale to się pewnie nie wydarzy. Tu koniecznie muszę wspomnieć o dwóch poprzednich - "Po stronie Kanaanu" i "Czas starego boga". Tak więc Sebastian Barry błyskawicznie awansował do grona moich ulubionych pisarzy.

Nie da się ukryć, że żywy Irlandczyk (Taki żarcik - znane z, czasem wisielczego, poczucia humoru chłopaki z ArtRage zawsze mówią albo piszą o martwych Chilijczykach, których kupują.) pisze powieści świetne, ale bardzo, bardzo smutne. Tak jest i tym razem - uczucie smutku towarzyszyło mi cały czas podczas lektury, a na koniec, a przyznam, że nie takiego zakończenia się spodziewałam, po prostu się wzruszyłam, a właściwie to uroniłam parę łez, no dobrze, rozryczałam się. Tu jeszcze jedna dygresja - aż dziw bierze, że autor tak smutnych powieści przedzierzgnął spotkanie na zeszłorocznym Festiwalu Conrada niemal w kabaret. W każdym razie śmiechu było dużo. No ale czas przejść do książki.

Podobnie jak w "Po stronie Kanaanu" cofamy się do przeszłości Irlandii, tym razem to czas pierwszej wojny światowej. Przywołuję tu tamtą powieść nieprzypadkowo - otóż w obu pojawiają się ci sami bohaterowie, rodzina Dunne. Głównym bohaterem "Tak daleko od domu" jest Willie Dunne, ale pojawiają się tu także jego siostry i ojciec, oficer w Irlandzkiej Policji Królewskiej, co bardzo ważne. A poznałam ich w "Po stronie Kanaanu". To najmłodsza siostra Williego, Lily, jest tam główną bohaterką. Właściwie teraz uświadomiłam sobie, że jeśli ktoś jeszcze nie zna żadnej z tych dwóch powieści, to biorąc pod uwagę chronologię, najpierw powinno się sięgnąć po tę, o której piszę dzisiaj.

Kiedy wybucha wojna, która dzisiaj zwana jest pierwszą albo wielką, osiemnastoletni Willie na ochotnika zaciąga się do Królewskiego Pułku Fizylierów Dublińskich. To też super istotne. Dlaczego to robi? Bo po pierwsze czuje, że powinien, a po drugie bo chce udowodnić, że mimo niskiego wzrostu nie jest gorszy. 

Willie czuł, jak jego ciało obrasta w dumę, grubiej i grubiej, może trochę jak góry Wicklow czują falowanie porastającego je wrzosu i padający na nie deszcz. 

Wyjeżdża, a w Dublinie zostawia trzy siostry, ojca policjanta, dziewczynę, w której się zakochał i z którą chciałby się ożenić, i dobrą pracę na budowie. Nie zna wojny, nie on jeden zresztą. Z historii wiemy, z jakim entuzjazmem męska część populacji wyruszała, aby bić się, wiemy, że wszyscy byli przekonani, że rzecz zakończy się błyskawicznie - na Boże Narodzenie mieli wrócić do domów. W najśmielszych snach nie przypuszczali, że przyjdzie im spędzić cztery długie lata w okopach. Że będą mięsem armatnim, że większość z nich nigdy nie wróci do domów, a ci, którzy wrócą, często będą inwalidami - bez ręki, bez nogi, bez połowy twarzy.

To nie pierwsza książka o tej wojnie, jaką przeczytałam, przypomnę choćby "Wojnę i terpentynę" Stefana Hertmansa, "Piękno i smutek wojny" Petera Englunda i oczywiście "Pożegnanie z bronią" Ernesta Hemingwaya, które czytane ponownie bardzo mnie znudziło. Te lektury sprawiły, że doskonale wiem, przez jakie piekło przechodzili żołnierze, a mimo to Sebastian Barry potrafił mnie do głębi poruszyć i mną wstrząsnąć. Pokazać bezsens tej wojny, jej okrucieństwo, cierpienie i dzielność szeregowych żołnierzy, którzy są tylko pionkami w tej grze, bo od nich nic nie zależy, służą za mięso armatnie, posyłani są na śmierć, aby zdobyć parę kilometrów ziemi, a potem ci, którym z tej jatki udało się wyjść cało, znowu utkną w okopach i będą tam marznąć, moknąć w deszczu, zarastać brudem, chorować, staną się żerem dla robactwa, aby umrzeć w męczarniach, kiedy przeciwnik użyje broni gazowej. 

Przez te pola maszerowała potężna armia, masa przerażonych ludzi idących być może w paskudne objęcia śmierci.

Nieszczęsne chłopaki z Korpusu Medycznego Armii Królewskiej, rozebrane do pasa, wynosiły te strzępy ludzkości, jeśli ktoś jeszcze oddychał, bełkotał, modlił się. Szczątki zostawiono dla dekoracji szlaku. Ręce, nogi, głowy, kadłuby odrzucane kopniakami na pobocze, na wpół zanurzone w plugawym błocie. Do tego końskie torsy i końskie łby tonące w parszywej pianie rojnej od larw, z tym napastliwym smrodem - konie, które nawet w śmierci wyglądały na wierne i delikatne.

A jednocześnie to, co przeżywają, zaczyna ich silnie łączyć. Te więzi stają się często mocniejsze niż to, co zostawili w domu. Bo ten, kto tego nie przeżył, nie potrafi ich zrozumieć. Willie wie, że nie może o tym, co widział i czego doświadczył, opowiedzieć siostrze, bo zaraziłby ją swoją traumą. 

Przybyli na wojnę z różnych powodów, jedni, jak Willie, na ochotnika, inni dla pieniędzy albo żeby przed czymś uciec, albo, żeby walczyć o wolność Europy, jeszcze inni z pobudek patriotycznych, o czym za chwilę. Chociaż Belgia, gdzie ich rzucono, to nie ich ziemia, bo są z Irlandii, niektórzy z Anglii, ale mimo to walczą, ale coraz częściej zadają sobie pytanie - w imię czego. Z czasem stają się, chociaż żywi, martwi w środku. Willie czuje się jak człowiek, z którego wyfiletowano duszę

On wiedział, że tak naprawdę jest po prostu człowiekiem, w którym to i owo w środku potrzaskało.

Wdychał. Wydychał. I tyle. Do tego doprowadziła go wojna, myślał sobie. (...) Wszystko wyschło, zgasły myśli i czyny z roku 1914. Wszystko to było, minęło. Teraz już nikt nie uważał, że to świetny pomysł, żeby wbić się w mundur i wyjechać do Flandrii, przeciwko kajzerowi.

Ale wojna nie tylko zmienia człowieka w emocjonalne zombie, bywa, że zamienia ludzi w potwory, znieczula na okrucieństwo.

A skoro O'Hara i jego kumpel mogli zrobić coś takiego na początku wojny, to do czego Pete byłby zdolny teraz? Do czego mógłby się posunąć on sam, Willie? (...) więc jakie są ich dusze i serca? Czy w takiej duszy jest miejsce na dobro?

A jednocześnie są przecież miejsca, gdzie życie toczy się względnie normalnie. Znowu ten nieznośny dysonans, nieprzystawalność doświadczenia.

Pojechali sobie na wczasy bez niego. Ale też co innego mogli zrobić?

Taka refleksja naszła Williego, kiedy dostał list od siostry, w którym opisywała rodzinne wakacje nad irlandzkim morzem.

Bardzo ważnym problemem poruszanym w powieści jest kwestia irlandzka. Bo kiedy w Europie toczy się wojna, w Irlandii daje o sobie znać pragnienie niepodległości. W Dublinie dochodzi do krwawo stłumionych rozruchów antyangielskich. Willie, który akurat wraca ze swojej pierwszej przepustki, zostaje razem z innymi posłany do ich tłumienia. Dotąd nie zastanawiał się nad takimi sprawami, przecież jego ojciec służył w Irlandzkiej Policji Królewskiej, stał wiernie po stronie angielskiego króla, w takim duchu Willie został wychowany. Teraz coś się w nim zmieni. Jest prostym chłopakiem, ale sam już nie wie, co ma myśleć, czuje się coraz bardziej zagubiony. 

Ale o ilu rzeczach Willie Dunne miał pojęcie? Coś tak czuł, że ostatnio raczej o niewielu.

Teraz to już w ogóle niczego nie rozumiem. Więc po prostu żrę, co mi dadzą, robię, co mi każą, ale po co to, proszę księdza, na co to, to nie mam pojęcia. 

Rozmawia z innymi Irlandczykami ze swojego pułku. Niektórzy wyruszyli walczyć o wolność Europy, bo wierzyli, że walczą też o wolność Irlandii albo przynajmniej o jej autonomię. Po tych krwawo stłumionych rozruchach zrozumieli, że zostali oszukani. Kiedy Willie prostodusznie zwierzy się ojcu w liście ze swoich wątpliwości, dojdzie do konfliktu. Poczuje się jeszcze bardziej samotny. Irlandczycy, którzy tak dzielnie się bili i uważani byli za bohaterskich żołnierzy, nagle stają się persona non grata. Ich angielscy dowódcy już im nie ufają. Zresztą byli tacy, którzy zawsze nimi gardzili. Jak by tego było mało, kiedy wrócą do domu, będą uważani za zdrajców, bo walczyli w oddziałach podległych Anglikom. Willie właśnie tak się czuł, chociaż przecież nikogo nie zdradził.

Sebastian  Barry znakomicie pokazuje, jak nieświadomy niczego dobry, porządny prosty człowiek, nie z własnej winy, ale za sprawą trybów Historii staje się pionkiem w politycznym konflikcie. Dobitnie uświadamia, że życie nie jest czarno-białe, a życiowych wyborów czasem dokonujemy przez przypadek.  

Znakomita, znakomicie napisana, głęboka i poruszająca powieść. 

Eugenia Kuzniecowa "Drabina"

"Drabina" (Znak 2024; przełożyła Iwona Boruszkowska) to druga

powieść Eugenii Kuzniecowej ukraińskiej pisarki mieszkającej w Hiszpanii. Dwa lata temu pisałam tu o debiucie autorki, "Nim dojrzeją maliny", i dzieliłam się mieszanymi uczuciami. Dlatego być może nie sięgnęłabym po jej drugą powieść, bo szkoda mi czasu na książki zwane otulającymi albo deserowymi, a do takiej kategorii zaliczam ten debiut. Postanowiłam jednak dać autorce jeszcze jedną szansę, a to ze względu na temat, jaki porusza.

Akcja "Drabiny" toczy się na południu Hiszpanii zaraz po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie. Do Tolika, który od kilku (kilkunastu?) lat mieszka tam i pracuje w jakiejś międzynarodowej firmie, przyjeżdżają wojenni uciekinierzy - mama, jej brat Anatolij poruszający się na wózku, nieco ekscentryczna stryjeczna babka Hryhoriwna, siostra Irusia i jej koleżanka Polina, dwie kotki i pies. Tolik, chociaż z rodziną skłócony nie był, ceni sobie swoją samotność i cieszy się właśnie kupionym domem z potencjałem. Napisałam cieszy się, ale tak naprawdę za bardzo cieszyć się nie zdążył, bo jego samotność zakłócił przyjazd krewnych. Nie zdążył nawet w domu za bardzo się rozgościć i urządzić po swojemu, dlatego na ścianach wiszą obrazy wyszywane przez dawną właścicielkę, a wszędzie stoją figurki aniołków i jezusków. Z wielkich planów zdążyła się tylko zmaterializować zielona lodówka i odkupiony od kogoś flipper.

Z jakiegoś powodu widok flippera był dla Tolika nieprzyjemny. Wraz z zieloną lodówką przypominał mu o wymarzonym życiu, które teraz wydawało się nieosiągalne. Marzenia o maszynie do lodu, własnego autorstwa designie i o domu. Tylko marzenie o domu okazało się komuś potrzebne. Ale teraz z tego domu miał ochotę uciec. 

Ten fragment znakomicie pokazuje to, co czuje Tolik. Bo z jednej strony cieszy się, że mógł pomóc, a dom jest na tyle obszerny, przecież z potencjałem, że miejsca starcza dla wszystkich, ale z drugiej strony ma dość. Dość wtrącania się, pouczania, spełniania życzeń, dość poczucia, że znowu traktowany jest jak mały chłopiec, dość swojej spolegliwości wobec matki, Hryhoriwny i wuja, dość tego, że kawę musi pić ukradkiem, bo ich zdaniem szkodzi na potencję, a przecież na pewno będzie chciał mieć dzieci. I tu zaraz włączają się najrozmaitsze wyrzuty sumienia. Że bardziej denerwują go takie drobiazgi, niż okropności wojny, że nie walczy, że zazdrości spokoju sąsiadom.

... Tolik wstydził się, że podczas tych potworności najbardziej denerwuje go rozmowa o wpływie cykorii na ewentualną płodność.

Tolik skinął głową, wiedział, że ona ma rację, ale pomyślał, że nawet nie zdążył poznać swojego nowego życia, a już je stracił, i znowu ogarnął go wstyd z powodu małostkowych zatargów.

Od pierwszych dni wojny Tolik łapał się na myśli, iż wszyscy ludzie wokół irytują go tylko dlatego, że u nich było wszystko w porządku.

Czasami nawet myślał, że pójdzie na ochotnika, ale w głębi duszy wiedział, że nie odważy się tego zrobić, więc nigdy nawet nie wspomniał o takiej możliwości.

Chcąc uniknąć spotkań na korytarzu, kupił sobie drabinę, po której wchodził wprost do swojej sypialni.

Ale nie tylko on odczuwa taki dysonans między tym, jak jest i co go denerwuje, a tym, jak być powinno. Jego bliscy również mają poczucie nieadekwatności swoich emocji i myśli.

... mama czułaby się niezręcznie i byłaby skrępowana przed setkami tysięcy innych wygnanych przez wojnę z domów ludzi, gdyby miała przyznać, że najtrudniejsze wydało jej się to miauczenie Zusi w autobusie ...

Hryhoriwna tęskniła za Władikiem. Wstydziła się swojej tęsknoty za psem w czasach, gdy umierali ludzie, czasem najbliżsi.

Cóż, życie toczy się dalej i składa się z takich drobiazgów.  Autorka bardzo dobrze oddaje tę domową atmosferę. Kilkoma kreskami, najczęściej w dialogach rysuje te przekomarzanki, pouczanki, tę gmatwaninę uczuć i emocji, nie zawsze szlachetnych, ale jakże ludzkich. Z tych samych środków korzysta, kreśląc portrety bohaterek i bohaterów. Nie jest jej obca ironia, ale jednocześnie spogląda na nich życzliwie. 

Inny problem, jaki pokazuje w "Drabinie", to stosunek ludzi Zachodu do wojny i do uciekinierów. Oczywiście współczują im, bo jakże by inaczej, ale każdy żyje swoim życiem. Kiedy szef Tolika, Bob, postanawia urządzić imprezę, na której będą zbierane pieniądze na jakiś szlachetny ukraiński cel, jaki, to się zobaczy później, wszyscy goście po przekroczeniu progu natychmiast przyjmują odpowiednio zbolałą i współczującą minę.

Widowisko było naprawdę surrealistyczne: przyjęcie, kieliszki, goście, a twarze wszystkich były smutne i pełne współczucia jak na stypie. Zbliżając się do Tolika, ludzie zaciskali usta, mówiąc: "wyrazy współczucia".

Autorka bardzo dobrze oddaje znany, niemożliwy do zlikwidowania rozdźwięk pomiędzy światem cierpiących, a światem dobrobytu i spokoju, które istnieją równolegle do siebie.

- Pieniądze będą zbierać - powiedział Tolik, nie wiedząc dokładnie, jak wytłumaczyć Anatolijowi Stiepanowyczowi, że tak jest skonstruowany współczesny świat.

- To jak Casablnca, pamiętasz? - zapytał Tolik. - Tam wszyscy piękni ludzie mieszkali, póki trwała wojna. Ale bardzo się martwili.

Ci wszyscy pełni współczucia Hiszpanie poruszają się jak słoń w składzie porcelany. Nie potrafią zrozumieć, dlaczego Ukraińców oburza stawianie w roli równorzędnych ofiar wojny Rosjan, którzy nie zgadzają się z polityką Putina. Niejaki Mstisław pławi się na przyjęciu właśnie w takiej  roli, a Tolik musi ukrywać swój gniew, żeby nie zostać oskarżonym o nadmierną emocjonalność i drażliwość.

Nie jest to powieść o jakimś wielkim ciężarze. Czyta się ją przyjemnie i szybko. Sama nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Taka popliteratura opowiadająca o poważnych sprawach. Może dzięki temu więcej osób po nią sięgnie. Z dwóch powieści Eugenii Kuzniecowej ja zdecydowanie wolę tę.

Anna Kaszuba-Dębska "Przybyszewska/Pająkówna. Głuchy krzyk"

Na podwójną biografię matki i córki "Przybyszewska/Pająkówna.

Głuchy krzyk" pióra Anny Kaszuby-Dębskiej (Marginesy 2023) ostrzyłam sobie zęby od dawna. Kiedy już ją kupiłam, a sprawiłam sobie prezent z jakiejś okazji, bo cena trzymała się mocno, stale nie miałam czasu, bo książka papierowa to ponad pięćset stron. Oczywiście należy odliczyć bibliografię i przypisy. Tak czy inaczej wydawało mi się, że będę potrzebowała czasu, aby ją przeczytać. Tymczasem kiedy wreszcie się za nią zabrałam, połknęłam w tydzień z niewielkim haczykiem.

Muszę przyznać, że zanim ukazała się książka, o Anieli Pająkównie nie słyszałam w ogóle albo niewiele, a o Stanisławie Przybyszewskiej tylko tyle, że była nieślubną córką Stanisława Przybyszewskiego i autorką dramatu "Sprawa Dantona", który po dziesięcioleciach stał się podstawą scenariusza filmu Andrzeja Wajdy pod tym samym tytułem. Widziałam go dawno temu i jakoś nie trafiła się okazja, aby zobaczyć ponownie, a szczególnie teraz, po lekturze książki, miałabym ochotę. A przed laty udało mi się obejrzeć inscenizację dramatu w reżyserii Jana Klaty ze świętej pamięci Teatru Polskiego z Wrocławia. (Jak słyszę, jest nadzieja na zmartwychwstanie, bo dyrektorem ma zostać Michał Zadara.)

Biografia obu pań nie jest bardzo łatwą lekturą, a powody są dwa. Po pierwsze autorka obszernie cytuje rozmaite listy, ale także artykuły prasowe. Czasem miałam wrażenie nadmiaru, a trzeba do tego dodać, że wywody Stanisławy Przybyszewskiej nie zawsze czyta się dobrze ze względu na filozoficzne rozważania i język, powiedziałabym, miejscami barokowy. Ale najważniejszy jest powód drugi. Otóż dawno nie czytałam biografii tak smutnych, a nawet tragicznych! Powiedzieć, że ani matka, Aniela Pająkówna, ani jej nieślubna córka, Stanisława Przybyszewska, nie miały łatwego życia, to nic nie powiedzieć. A już życie Stachny, jak była nazywana przez najbliższych, to naprawdę dramat skłaniający do niejednej refleksji.

A zaczęło się bardzo dobrze i wszystko miało potencjał ułożyć się pomyślnie, gdyby nie jedno fatalne spotkanie. Bo na życiu Anieli Pająkówny, a w konsekwencji jej córki Stanisławy Przybyszewskiej zaważyły właśnie dwa spotkania. Pierwsze było cudownym zrządzeniem losu, bo pozwoliło jej, córce stangreta w majątku rodziny Pawlikowskich w Medyce, wykształcić się i zostać uznaną portrecistką, która z powodzeniem mogła na siebie zarabiać. A koniecznie należy wspomnieć, że była przedstawicielką pierwszego pokolenia Polek wykształconych, artystek i feministek, przepraszam, emancypantek, bo tak wtedy mówiono. Niestety zdobywać wykształcenie musiała za granicą, w Paryżu, bo polskie uczelnie jeszcze dzielnie broniły się przed studentkami. Jej malarstwo zaistniało także na międzynarodowej scenie artystycznej. A więc to pierwsze, szczęśliwe, spotkanie to spotkanie ze wspomnianą już rodziną Pawlikowskich, ludźmi zamożnymi, wykształconymi i filantropami, którzy swoje życie dzielili pomiędzy Medykę i Kraków. Helena i Mieczysław zwrócili uwagę na bystrą i utalentowaną dziewczynkę i postanowili się nią opiekować, co robili z wielkim oddaniem. I pewnie życie Anieli potoczyłoby się jak w bajce, gdyby nie drugie spotkanie i związane z nim fatalne zauroczenie. Aniela Pająkówna nie była pierwszą kobietą, która uległa destrukcyjnemu wpływowi Stanisława Przybyszewskiego, guru młodopolskich artystów. Efektem tego krótkotrwałego związku była ciąża i narodziny nieślubnej córki, co w tamtym czasie oznaczało hańbę dla matki i dla dziecka. Aby jakoś żyć, za namową najbliższych udaje ... nianię dziewczynki, a ściślej rzec biorąc kobietę, która przygarnęła dziecko. To czyn szlachetny, a nie hańbiący jak urodzenie bękarta.

W towarzystwie znacznie łatwiej zaakceptować, że panna przysposobiła dziecko, bo to szlachetny czyn. Broń Boże mieć własne bez obrączki na palcu. Udawanie niani to dla kobiety mniejsze upokorzenie niż jawne przyznanie się do pozamałżeńskiego seksu i jego konsekwencji.

Bez obrączki na palcu panna z bękartem to kobieta lekkich obyczajów, upadła grzesznica, bezwstydnica. Aniela dojmująco odczuwa swój status wykolejeńca i wyrzutka społecznego.

Jej dalsze, krótkie, życie to zmagania z codziennością, malowanie, opieka nad córką i bezustanne starania o to, aby ojciec uznał oficjalnie dziecko i zechciał się z nim zobaczyć. Można powiedzieć, że to pogoń za Stanisławem Przybyszewskim, który ją nieustannie zwodził, zapewniając o ... swojej miłości i swoich dobrych chęciach wobec dziecka, a niepowodzenia zrzucał na zazdrosną żonę, Jadwigę, dawniej Kasprowiczową, z którą w atmosferze skandalu zaczął romansować wtedy, kiedy równocześnie uwodził Anielę. Powiedzieć, że był to męski odpowiednik femme fatale, to nic nie powiedzieć. Złamał życie niejednej kobiecie. A bezsilna w tej sytuacji Aniela potrafiła mu jeszcze wysyłać pieniądze, których stale nie miał! To krótkie, naznaczone nieszczęściem życie, miało trzy jasne punkty - malowanie, miłość do dziecka i pomoc kilku życzliwych osób, w tym rodziny Pawlikowskich, która nigdy nie odwróciła się od Anieli i od jej córki.

Natomiast życie jej córki, Stanisławy Przybyszewskiej, to jedno pasmo tragedii i ... samozagłada. Chociaż otoczona miłością matki, od dzieciństwa żyła w schizofrenicznej rzeczywistości, bo do Anieli musiała mówić nianiu. Kiedy zrozumiała, że to jej matka? Trudno powiedzieć, potem już zdawała sobie sprawę, jaka jest prawda. Kolejne problemy, które odcisnęły się na jej życiu, to oczywiście relacja z ojcem, którego za życia matki widziała chyba dwa razy. Najpierw była nim zafascynowana, potem znienawidziła. Jako kobieta stanie się też ofiarą rozgrywek pomiędzy Stanisławem Przybyszewskim, a jego żoną Jadwigą, która robiła wszystko, aby utrudnić mu kontakt z córką. To oczywiście go nie usprawiedliwia, bo tak jak zwodził kiedyś Anielę, tak później zwodził Stanisławę. Obiecywał, usprawiedliwiał się żoną, nie odzywał się miesiącami. No i oczywiście wielką tragedią w życiu dziewczynki była śmierć jej matki. Chociaż Aniela zdając sobie sprawę, że umiera, w ostatniej chwili powierzyła opiekę nad córką życzliwym sobie osobom, to nie w każdym domu Stachna znalazła ciepło i bliskość. Najlepiej czuła się u ciotki, z którą utrzymywała kontakt do końca życia. Do czasu osiągnięcia pełnoletniości mogła też liczyć na finansową pomoc Pawlikowskich.

Najbardziej jednak przerażające jest to, co stało się z dorosłą Stachną. Można powiedzieć, że unicestwiła ją sztuka. Chciała tworzyć i chciała się twórczości oddać całkowicie, a do tego musiała być wolna. 

Ceną wolności są żebraczo-pustelnicze życie, głód, choroby i nędza. Czasem niespodziewanie zdarzy się cud, raz w postaci ciepłego posiłku od Stefanii Augustyńskiej, innym razem nieoczekiwanego przekazu pieniężnego od cioci Barlińskiej z Warszawy.

Dlatego z czasem rzuciła nawet korepetycje, których niechętnie, ale jednak, udzielała, i pisała, pisała, pisała. Obsesyjnie i maniakalnie. Część swojej twórczości traktowała jako wprawki, rodzaj doskonalących ćwiczeń, inne utwory przerabiała wielokrotnie, pisała ich nowe wersje. Właściwie tylko "Sprawą Dantona", najważniejszym dla niej utworem ze względu na ogromną fascynację rewolucją francuską i Robespierrem, próbowała zainteresować pisma literackie, wydawców i teatr, innych nie próbowała wydawać. Była przekonana o swojej wielkości, nie znosiła kompromisów. Pogrążała się w samotności, biedzie, strachu przed śmiercią i brakiem pieniędzy. Żyła na kredyt udzielany przez okolicznych sklepikarzy. Ukojenie znajdowała w morfinie, którą po raz pierwszy dostała od ojca, i dzięki silnym lekom uspokajającym. Gdyby nie finansowa pomoc przyrodniej siostry Iwi, córki Stanisława Przybyszewskiego i Dagny Juel-Przybyszewskiej, oraz ciotki, a także opieka sąsiadki, która nie mogła bezczynnie patrzeć na jej nędzę i samounicestwienie, umarłaby z wycieńczenia i głodu znacznie wcześniej. Do głodu, zimna i biedy dokładają się jeszcze szykany ze strony uczniów miejscowego gimnazjum.

Wybili szyby, otwierają okna od środka, odczepiają okiennice i dla własnej uciechy wynoszą je do ogrodu miejskiego, zaglądają do wnętrza pokoju i z głupawymi śmiechami głośno komentują życie mieszkanki "mrozowni".

Aby pokazać, w jakiej nędzy żyła, przytoczę garść cytatów.

Z bólem szczypiących poranionych rąk, czarna jak Kongijczyk i lodowata jak sopel rozpala zimny piec. Zmora zatyka się średnio raz na trzy, cztery dni, doszczętnie zadymiając mieszkanie. Tej zimy żyje z dymem za pan brat. W stanie niekończącej się walki o przestrzeń do oddychania rozpędza smog rękami i szmatami, nawet po trzy godziny wietrząc w mrozie pokój. Sadza niczym całun pokrywa meble, rzeczy osobiste, książki i maszynopisy. 

Żeby móc wystukiwać słowa na maszynie i kontynuować pracę literacką, co chwilę moczy ręce w gorącej wodzie.

Egzystuje teraz w zimnym baraku z wybitym oknem, hulającym wiatrem i myszą wybudzającą ją ze snu.

Mimo ochrony skórzanej walizki adleretta [maszyna do pisania] pokrywa się rdzą, z kolei na ubraniu i butach pojawia się obrzydliwy biało-zielonkawy nalot. W liście do siostry Stachna z wrodzonym sarkazmem dziwi się, oglądając własną skórę, że jeszcze nie jest zielona. Mimo przeszkód, stadka myszy, wszechobecnej wilgoci, zimna i pleśni pracuje i próbuje nawiązywać kontakty z wydawcami. 

Nie chciała dać sobie pomóc, a trudno nieść komuś prawdziwą pomoc, jeśli ktoś ją odrzuca. Godziła się tylko na tę doraźną, często o nią prosiła. Na kompleksową pod żadnym pozorem. A czy można winić państwo, które nie dba o swoich artystów? W jej przypadku chyba jednak nie. To była jej cena za wolność i możność całkowitego oddania się sztuce. Pytanie, czy było warto? Za życia nie odniosła sukcesu, "Sprawa Dantona" po wielu perypetiach została wystawiona dwukrotnie, odbiór sztuki i spektaklu był różny. Jedni uznawali jej tekst za arcydzieło, inni krytykowali. Znacznie gorszy był odbiór samych inscenizacji. A dziś kto czyta, Stanisławę Przybyszewską? Kto wie, że pisała też powieści? Na pewno do historii literatury i teatru przeszła jej "Sprawa Dantona". Więc czy było warto? Jej odpowiedź była jednoznaczna.  

Tylko, że niestety, nie posiadam innego życia. Niestety? Raczej dzięki Bogu. Czarna nędza, w jakiej żyję, to doprawdy niezbyt wysoka cena za posiadanie własnego życia. Niezbyt wysoka zapłata za możność napisania "Sprawy Dantona".

Jestem szczęśliwa, bo mogłam postawić na swoim i żyć zgodnie z moją naturą - spełnić zadanie nałożone mi przez Stwórcę. Mimo stałego strachu przed śmiercią, mimo wielu tygodni piekła: dopóki nie głoduję, jestem znacznie szczęśliwsza od większości ludzi z mego otoczenia. (...) Męki doznane tego roku, muszą mieć sens, muszą być w jakiś sposób konieczne dla mego dalszego rozwoju.

Niestety z czasem zaczyna też głodować. 

Bardzo smutne życia, bardzo smutna książka.

Mario Vargas Llosa "Zielony Dom"

Do "Zielonego Domu" Mario Vargasa Llosy (Znak 2010; przełożył

Carlos Marrodán Casas) przymierzałam się od dawna, a utwierdził mnie w tym wyborze znakomity tłumacz Tomasz Pindel, który w jednym z podcastów zaliczył tę powieść do kilku najważniejszych i jego ulubionych w twórczości peruwiańskiego noblisty. Tu krótka dygresja - niezwykle mnie ucieszyło, że wśród tych kilku znalazł się także "Lituma w Andach", który zrobił na mnie spore wrażenie. Zawsze to miłe, jeśli literackie wybory zostaną potwierdzone przez znawcę. Być może jeszcze długo "Zielony Dom" leżałby sobie na wirtualnym regale bibliotecznej aplikacji, gdyby nie śmierć pisarza. Przeczytanie powieści, której jeszcze nie znałam, to najlepszy sposób, żeby oddać hołd jednemu z moich ulubionych autorów. 

Od razu zaznaczę, że "Zielony Dom" nie jest lekturą łatwą. Należy do tych książek Llosy, w których pisarz gmatwa wątki, a narracja jest nieoczywista. Są tu rozdziały pisane po bożemu, a są takie, w których na jednej stronie akcja bez ostrzeżenia skacze od wydarzeń dziejących się na oczach czytających do tych z przeszłości bohaterów. Jakby wspominali to, co miało miejsce onegdaj. Dodatkową trudnością jest zupełny brak chronologii. Nie od razu jesteśmy w stanie stwierdzić, kiedy co się wydarzyło i co łączy poszczególne wątki, które wydają się być od siebie dość odległe. Dopiero po jakimś czasie orientujemy się, co było wcześniej, a co później i co łączy bohaterki i bohaterów. Aż w końcu składamy sobie całą historię. Nie jest też łatwo określić czas akcji, bo nie ma tu wielu odniesień do historii Peru. Udało mi się ustalić, że niektóre wydarzenia działy się w latach czterdziestych zeszłego wieku. Inne wcześniej, a inne później, bo akcja toczy się na przestrzeni może trzydziestu, a może czterdziestu lat. I to jest trudne do ustalenia. 

Kto czytał "Rozmowę w Katedrze", Powieść przez duże P, ten wie, o czym piszę. Moim zdaniem warto jednak podjąć trud, oswoić się z takim sposobem opowiadania, bo książka jest tego warta. Tym bardziej, że po jakimś czasie da się jednak odkryć jakiś porządek w tym szaleństwie. Powieść składa się z czterech części i epilogu poprzedzonych czymś w rodzaju prologu, każda część to kilka rozdziałów, a w każdym z nich przewijają się poszczególne wątki wydzielone w osobnych akapitach. Właściwie przy ponownej lekturze można by "Zielony Dom" czytać inaczej - śledząc poszczególne wątki.

Tym razem akcja powieści toczy się w Piurze, mieście na północy Peru położonym wśród pustynnych piasków, w którym kilka lat swojego dziecięcego życia spędził pisarz, ale także w peruwiańskiej części Amazonii, na rozlewiskach jej dopływów, w małej zagubionej wśród dziewiczej selwy osadzie Santa Maria de Nieva zamieszkanej przez białych i ludność rdzenną, na zagubionych w głuszy wysepkach, gdzie ukrywają się nielegalni handlarze kauczuku, w osadach rdzennych mieszkańców. To teren dziewiczy, w którym łatwo się ukryć, aby prowadzić swoje ciemne interesy. Żeby się po nim poruszać, trzeba bardzo dobrze znać rzekę i jej dopływy, wiedzieć, kiedy można po niej pływać. Dlatego tak ważni są piloci, których wojsko czy policja i wszyscy pływający po Amazonii muszą zatrudniać w roli przewodników. Takim pilotem jest Nieves, mężczyzna o mieszanym pochodzeniu, jeden z bohaterów powieści. 

Mario Vargas Llosa znakomicie oddaje atmosferę tych miejsc. Trudy życia w zagubionych osadach czy obozach, kaprysy przyrody, niebezpieczeństwa, konflikty między białymi, a rdzenną ludnością, prymitywne warunki życia. Ci, którzy się w Amazonii urodzili, kochają ją i zawsze za nią tęsknią, biali, którzy nie z własnego wyboru muszą mieszkać w niewielkich miejscowościach takich jak Santa Maria de Nieva, gdzie dostać można się tylko rzeką, często nienawidzą tego miejsca i marzą tylko o tym, aby z niego uciec.

Te dwa światy wyznaczają dwa zasadnicze wątki tej powieści. Jeden związany jest z Piurą, gdzie przed laty nagle pojawił się tajemniczy mężczyzna, Anselmo, który na skraju miasta wybudował dom, ten tytułowy Zielony Dom, dla mężczyzn miejsce cielesnych uciech, rozrywki, a dla innych, a zwłaszcza dla miejscowego księdza, zgorszenia i grzechu. Nie wiadomo, co z tamtych wydarzeń sprzed lat jest prawdą, a co mitem. Ta historia opowiadana jest inaczej, trochę jak legenda. Niektórym wydaje się, że pamiętają tamte zdarzenia z czasów, kiedy byli dziećmi, sam Anselmo, prawie niewidomy, nieszczęśliwy grajek występujący w trzyosobowym zespole w innym Zielonym Domu, wszystkiemu zaprzecza, nie chce opowiadać. Dlaczego? Pewnie dlatego, że stało się tam coś jednoznacznie złego, a jednocześnie coś tragicznego. 

Wątek amazoński to poszukiwanie ukrywającego się na jednej z wysepek przestępcy, nielegalnego handlarza kauczuku i skór, który psuje interesy innym. Dlaczego tym innym handlować wolno, a jemu nie, nie jest jasne. Czy to kwestia koncesji, którą oni mają, a on nie, czy może odpowiedniego umocowania wśród ludzi władzy, którzy też czerpią z tego korzyści? W każdym razie miarka się przebrała i z Santa Maria de Nieva wyrusza ekspedycja żandarmerii i wojska, aby złapać przestępcę. Dlaczego pilot Nieves wykręca się chorobą i nie chce ich prowadzić, polecając innego? Kiedy o tym czytamy, już doskonale wiemy, czego się obawia. Oba wątki spaja postać sierżanta Litumy, który pojawia się też w innych powieściach pisarza, przede wszystkim we wspomnianej już przeze mnie - "Lituma w Andach". 

Tu dygresja. Czy historia Litumy w tych kilku książkach składa się w całość i wszystko z jego życiorysu do siebie pasuje? Trudno mi jednoznacznie orzec. "Zielony Dom" powstał w roku 1966, a "Lituma w Andach" w 1993. Pisząc pierwszą z nich, Mario Vargas Llosa na pewno nie miał pojęcia, że kiedyś wykorzysta tego samego bohatera. Aż by się chciało teraz sięgnąć jeszcze raz po tamtą powieść, aby to sprawdzić! I po "Rozmowę w Katedrze", bo i tam, wydaje mi się, pojawiają się bohaterowie innych książek Llosy.

Co mnie tak zafascynowało w "Zielonym Domu"? Oprócz niesamowitego klimatu Amazonii, ale również zmieniającej się przez lata Piury, także poruszane tematy. Wspomniany już handel kauczukiem, konflikty między białymi, a rdzennymi mieszkańcami Peru, zróżnicowanie społeczeństwa, w którym oprócz potomków hiszpańskich najeźdźców i ludności rdzennej są także Metysi. Oczywiście nie muszę wspominać, że ci pierwsi mają się za lepszych. Z tym wiąże się kolejny problem - białe zakonnice za przyzwoleniem władz odbierają rdzennym mieszkańcom dziewczynki, dzikuski, jak je nazywają, aby je chrystianizować i cywilizować. Jesteśmy świadkami tego, w jak bezwzględny sposób się to odbywa. No i przede wszystkim wspaniałe portrety bohaterek i bohaterów, bardzo niejednoznaczne, w których zło miesza się ze szlachetnością i dobrem. Często są to postacie tragiczne. Nawet najbardziej bezwzględny ze wszystkich, ten poszukiwany handlarz, Fushia, w końcu budzi litość. No i wreszcie sama historia, którą musimy sobie składać z przemieszanych strzępów, dzięki czemu trzyma w napięciu, jest po prostu bardzo ciekawa.

Jako zdeklarowana miłośniczka twórczości Mario Vargasa Llosy bardzo polecam. Przede mną jeszcze kilka jego powieści. Kilka tych, których jeszcze nie znam, i dwie czytane bardzo dawno, "Pantaleon i wizytantki" oraz "Ciotka Julia i skryba".

Gregor von Rezzori "Niegdysiejsze śniegi"

Kilka miesięcy temu zelektryzowała mnie informacja, że Czarne

wyda książkę Gregora von Rezzoriego "Niegdysiejsze śniegi" (2025; przełożyła Małgorzata Gralińska). Dlaczego? Bo przed laty zachwyciłam się jego "Pamiątkami antysemity" wydanymi przez Pogranicze. Od razu zaznaczę, że tytuł jest ironiczny. Owszem, pisarz wychował się w środowisku antysemickim, ale z antysemityzmu skutecznie wyleczyły go znajomości z Żydówkami i Żydami mającymi wpływ na jego życie. Chociaż napisał bardzo dużo, w Polsce ukazała się przed laty, w Czytelniku,  jeszcze jedna jego książka, powieść "Gronostaj z Czernopola", którą zamierzam przeczytać. (Niech żyją biblioteki!) 

Zanim o "Niegdysiejszych śniegach", kilka słów o pisarzu. Urodził się w roku wybuchu pierwszej wojny w arystokratycznej rodzinie o korzeniach sycylijskich w Czerniowcach, które w tamtym czasie były częścią Austro-Węgier. Burzliwe losy Europy sprawiły, że był obywatelem Austro-Węgier, a potem Rumunii. Mieszkał też w Wiedniu, w Rzymie, w Niemczech, gdzie stał się bezpaństwowcem. Był pisarzem, dziennikarzem, scenarzystą, ale także aktorem. Czy na tym polu odnosił jakieś sukcesy, nie wiem, ale na pewno grał w filmach obok takich gwiazd jak Brigitte Bardot czy Marcello Mastroianni. Zmarł w roku 1998.

Od razu napiszę, że na mnie "Pamiątki antysemity" zrobiły niegdyś większe wrażenie niż dziś "Niegdysiejsze śniegi". Pamiętam, że były czymś świeżym - odkryciem odsłaniającym źródła antysemityzmu. Kazały mi sobie zadać niewygodne pytanie - jakie miałabym poglądy, gdybym wychowała się w takim świecie jak Gregor von Rezzori. Od tamtej lektury upłynęło piętnaście lat, dlatego wiem znacznie więcej o problemach, jakie we właśnie wydanej książce porusza autor. Ale jest i drugi powód mojego bardzo, bardzo delikatnego rozczarowania - otóż najważniejszym tematem "Niegdysiejszych śniegów" jest rodzina pisarza, a niejako przy okazji pojawiają się wątki, które mnie interesują znacznie bardziej. To wszystko jednak nie oznacza, że żałuję lektury. Przeciwnie, uważam, że warto odkryć pisarstwo Gregora von Rezzoriego. Muszę jednak zaznaczyć, że na pewno nie jest to lektura dla każdego. Nie sprawia wielkich trudności, ale jakiś opór jednak stawia, choćby przez swoją objętość. Wydaje mi się, że jeśli chodzi o stopień trudności, to bliżej tej twórczości do rodzinnych książek Martina Pollacka, "Śmierć w bunkrze" i "Kobieta bez grobu. Historia mojej ciotki", niż do "Hałastry" Moniki Helfer.

Książka składa się pięciu rozdziałów, z których trzy poświęcone są w głównej mierze najbliższym członkom rodziny, matce, ojcu, siostrze, a dwa dwóm bardzo ważnym kobietom w jego życiu też ściśle związanym z rodziną. Pierwszy to opowieść o Kasandrze, czyli prostej kobiecie z Bukowiny, która była opiekunką autora w czasach jego dzieciństwa i być może jego mamką, przynajmniej ona tak twierdziła. Ostatni opowiada o Strausselce, która w życiu pisarza była kimś znacznie więcej niż tylko guwernantką. Wcześniej uczyła jego matkę i jej siostry. Została ponownie wezwana na łono rodziny, gdy przyszłość młodego Gregora von Rezzoriego malowała się w czarnych barwach. I rzeczywiście, wiele jej zawdzięczał, obudziła w nim zainteresowanie sztuką, pokazała inne horyzonty, przyjaźnili się do końca jej życia. 

Pisząc o kompozycji książki, użyłam sformułowania w głównej mierze, bo autor ucieka w dygresje - opowiadając o swoich bliskich, opowiada też o sobie i o Bukowinie. Wszystko to się przeplata.

Śmiało można powiedzieć, że rok urodzenia Gregora von Rezzoriego, 1914, to rok symboliczny, zmieniający wszystko. To wybuch pierwszej wojny światowej, która zmiotła z Europy monarchię austro-węgierską i powołała do życia szereg nowych państw. Dla rodzin takich jak rodzina pisarza był to koniec ich dawnego świata. Chociaż związani z kręgiem kultury niemieckiej, żyli w państwie wielonarodowym, mieszkali na Bukowinie w tyglu wielu nacji, Niemców, Rumunów, Rusinów, Ukraińców, Żydów i innych. Ale zawsze czuli się kimś lepszym, kimś, kto niesie cywilizację na te dzikie tereny. Po pierwszej wojnie nadal tak o sobie myśleli, ale nagle stali się na rumuńskiej Bukowinie nikim.

Dla klasy społecznej, z której wywodzili się moi rodzice, oznaczało to osunięcie się świata w bezsens, bezsilność, biedę, beznadzieję i brzydotę. (...) Chęć wybudzenia się z tego koszmaru zrodziła utopijne myślenie lat powojennych, a jego najgorszym wykwitem miała się okazać III Rzesza.

Ani ojciec, ani matka nie należeli do rdzennych mieszkańców tej krainy. Oboje - każde na swój sposób - żyli na wygnaniu: zostali rzuceni do kraju kolonialnego opuszczonego przez kolonialnych władców. 

Siostra pisarza, cztery lata od niego starsza, urodziła się jeszcze w tamtym szczęśliwym świecie, czego on zawsze jej zazdrościł. Dla niego był to już tylko mit. 

Przynależeliśmy do dwóch odmiennych cywilizacji. Ona pojawiła się na jeszcze rzekomo nietkniętym świecie, tuż przed nadchodzącym powszechnym spospoliceniem czasu powojennego, ja zaś byłem dzieckiem epoki spustoszenia. Fundament jej nienagannych obyczajów stanowiło (jak miało się okazać - złudne) poczucie bezpieczeństwa, jakie dawało wspaniałe imperium wraz z jego dokładnie określonymi regułami postępowania i moralności. Mnie natomiast przyszło dorastać w jednym z tych podejrzanych państw, które powstały na jego gruzach i które zaliczano do krajów bałkańskich.

Dlatego po latach próbował odnaleźć tamto prawdziwe życie, mieszkając w rodzinnym majątku matki, położonym gdzieś na bukowińskim odludziu, gdzie oboje z siostrą przyszli na świat. Tymczasem ze świetności tamtego domu, o ile kiedykolwiek była, nic już nie zostało. Mimo wszystko czas spędzony w tej pokrytej kurzem odai włączył go w nurt rodzinnej historii.

Rozpad Austro-Węgier i powstanie kadłubowej Austrii wykorzenił takich ludzi jak członkowie rodziny von Rezzori. Zostać na Bukowinie czy zamieszkać gdzieś w Austrii? To ich dylemat. Matka pisarza nigdy nie czuła się dobrze na tym odludziu. Już wcześniej często wyjeżdżała na zdrowotne kuracje, była nieobecna w życiu dzieci. Tymczasem bukowińskie lasy to żywioł jego ojca, zapalonego myśliwego. Zostali, stając się obywatelami Rumunii. Ona jeszcze bardziej nieszczęśliwa niż dotąd. Odarci z dawnego prestiżu, z majątku, uważali się jednak nadal za kogoś lepszego. Swoją lepszość opierali na przedwojennym austriackim autorytecie, czuli się przecież Austriakami, a może Niemcami. Byli jak ci Anglicy, który zostali w niepodległych Indiach. 

Od 1919 do 1939 żyliśmy mrzonkami pseudofeudalnej pozycji. Nie uprawniały nas do niej ani konkretny prestiż, ani odpowiedni majątek. Opierała się ona tylko na autorytecie, jakim rodzice cieszyli się przed I wojną światową. Ten stan "jak gdyby", dziwnym trafem przez nikogo niekwestionowany, utrwalało oddziaływanie dawnego kolonialnego splendoru, w którym trwaliśmy bezsilni po rozpadzie c.k. monarchii. Uznawaliśmy siebie za niegdysiejszych Austriaków żyjących w prowincji ukształtowanej głównie pod austriackim wpływem, podobnie jak sądzili Brytyjczycy, którzy zostali w Indiach po upadku Imperium Brytyjskiego. 

To rozdarcie między miłością do bukowińskiej ziemi, a poczuciem przynależności do innej kultury ukształtowało pisarza, było czymś, z czym się zmagał.

Czułem w swoim wnętrzu pradawną niemiecką poezję, mistyczną prawdę, która to wszystko zawierała. A przecież zagłębiałem się w moją namacalną egzystencję, schodziłem w macierzystą krainę bez względu na to, w jakim języku, w świecie jakich uczuć, w kręgu jakich mitów, legend i baśni zostałem wychowany. Czułem się tak związany z tą ziemią, że w siostrze, która z radością była gotowa ją opuścić, widziałem apostatkę, niemal zdrajczynię.

Ukształtowało też jego osobowość. A przynajmniej taki swój mit zbudował w tej książce. To dlatego był pozbawiony złudzeń, zbuntowany, nieokrzesany, wybuchowy, ale też nieskrępowany i wolny, bliski naturze. Temu też zawdzięczał poczucie niższości wobec siostry. To dlatego był niespokojnym duchem, który musiał zmieniać szkoły, który nigdzie nie zagrzał na dłużej miejsca. 

Koniecznie też muszę wspomnieć, że rozpadowi tamtego przedwojennego świata towarzyszy rozpad rodziny. I o tym też jest ta opowieść. 

To właśnie te problemy zainteresowały mnie najbardziej w "Niegdysiejszych śniegach". Ale przecież ta książka oferuje znacznie więcej. To barwne, głębokie portrety najbliższych, członków rodziny i dwóch opiekunek autora. Nieszczęśliwej matki, ofiary konwencjonalnego wychowania charakterystycznego dla jej klasy społecznej. W młodości marzyła o tym, aby zostać pediatrką, a posłano ją do renomowanej szkoły gospodarstwa domowego. Potem zgodnie z oczekiwaniami rodzinnymi i społecznymi wyszła za mąż, urodziła dzieci i stała się nieszczęśliwą, zgorzkniałą żoną i matką, która ucieczki od rodziny rekompensowała dzieciom nadmierną opiekuńczością i strachem o ich zdrowie. I ojca, rozkochanego w bukowińskiej dziczy i przyrodzie, też uciekającego od rodziny, nie do eleganckich uzdrowisk, ale w teren, na polowania, patologicznego antysemity, marzącego o wielkich Niemcach, a jednocześnie przeciwnika Hitlera. Jest wreszcie ta książka hołdem oddanym Bukowinie. Wiele tu wspaniałych opisów przyrody i tamtejszego życia.

Naprawdę warto, chętnie napisałabym, że trzeba, ale nie lubię takich kategorycznych stwierdzeń. A jeszcze bardziej zachęcam do sięgnięcia po "Pamiątki antysemity".

Popularne posty