Martin Pollack "Skażone krajobrazy", "Topografia pamięci"



Od dawna zamierzałam wrócić do książek Martina Pollacka, austriackiego reportera, dziennikarza, pisarza, eseisty, od czasu studiów slawistycznych bardzo mocno związanego z Polską. Po raz pierwszy usłyszałam o nim, kiedy wydana została jego książka „Śmierć w bunkrze”, w której w bezkompromisowy sposób zmierzył się z przeszłością swojej rodziny, a szczególnie swojego ojca, członka gestapo, zbrodniarza wojennego. Zginął, kiedy próbował nielegalnie przekroczyć granicę, aby uciec do Ameryki Południowej. Potem czytałam jego artykuły i książki, „Po Galicji” i „Cesarza Ameryki”. Obie znakomite, a druga, opowieść o zjawisku masowej zarobkowej emigracji z Galicji na przełomie wieku XIX i XX, to lektura obowiązkowa. Galicja jest tematem szczególnie bliskim Pollackowi. Od jakiegoś czasu na mojej wirtualnej półce książek oczekujących na przeczytanie istniały sobie dwie kolejne - najpierw pojawiły się „Skażone krajobrazy” (Czarne 2014; przełożyła Karolina Niedenthal), stosunkowo niedawno (2017) w tym samym wydawnictwie w tym samym tłumaczeniu „Topografia pamięci”. Spotkanie autorskie z Martinem Pollackiem ostatecznie zmobilizowało mnie, aby spośród wielu książek cierpliwie czekających na swój czas wybrać właśnie te dwie. Przeczytałam je jedna po drugiej i był to bardzo dobry pomysł, bo obie ze sobą korespondują. Pierwsza, dłuższy esej, mogłaby równie dobrze być częścią "Topografii pamięci", zbioru tekstów Pollacka ukazujących się przez ostatnie lata w prasie. Niektóre z nich nawiązują do tematu „Skażonych krajobrazów”.
W tym eseju Martin Pollack wydobywa na wierzch zapomniany albo zamieciony pod dywan fakt, że ziemie Europy Środkowej pełne są masowych, bezimiennych grobów, skrzętnie i celowo ukrytych przez tych, którzy dokonywali egzekucji i mordów. To groby z czasów pierwszej i przede wszystkim drugiej wojny światowej. O niektórych wiemy, to sprawy głośne - Katyń, Babi Jar, Treblinka, Bełżec, fakt istnienia innych znany jest tylko w najbliższej okolicy, o jeszcze innych już prawie nikt nie pamięta. Umierają ostatni świadkowie, którzy i tak niechętnie dzielili się swoją wiedzą. Dla mnie odkryciem był fakt, że pełna masowych grobów jest Słowenia, gdzie w gęstych lasach, w jaskiniach, w skalnych rozpadlinach znajduje się ponad sześćset takich miejsc. Także Austria. Co to znaczy w tym wypadku masowy? Kim były ofiary? Kim sprawcy? Masowy to na przykład nawet sto tysięcy ciał albo ponad dziewięćdziesiąt (tysięcy) w pięćdziesięciu siedmiu dołach w lesie Lisinice pod Lwowem, który dziś jest miejskim parkiem. Jak głęboki musiał być taki dół? Jak szeroki? Jak trzeba było dobrać miejsce, aby potem je sprytnie zamaskować? Kto go kopał? Często ofiary albo miejscowa ludność, której los w takim wypadku też był już przesądzony. A ofiary? Żydzi, odpowiemy. Tak, ale nie tylko. Także polscy oficerowie (Katyń), Białorusini, Słoweńcy, Cyganie i wielu innych. A mordercy? Faszyści, odpowiemy. Tak, ale też nie tylko. Nie zapominajmy, że niektóre z tych masowych grobów to czas pierwszej wojny światowej. W innych leżą ludzie zamordowani przez partyzantów Tity. Oskarżono ich o kolaborację z Niemcami. Ale nie każdy leżący w takim dole rzeczywiście był sympatykiem hitlerowców. Nikt się nad tym nie zastanawiał, nie dzielił włosa na czworo, stosowano odpowiedzialność zbiorową. Takimi bezimiennymi, masowymi grobami bywały rzeki, na przykład Dunaj, gdzie faszyści wrzucali zwłoki mordowanych Żydów.
Dlaczego Martin Pollack od lat zajmuje się tym tematem, często prowadząc prywatne śledztwa? Chce przywrócić symboliczną pamięć zapomnianym ofiarom i uświadomić tym, którzy go czytają i słuchają, że piękny krajobraz kryje często straszne tajemnice. Stąd to tytułowe skażenie. Za tym idzie kolejne pytanie – jak żyć w takim miejscu? Nie ma dobrej odpowiedzi. Większość tych grobów już pewnie nigdy nie zostanie odkryta, a my często nie uświadamiamy sobie, że chodzimy po cmentarzysku.
Druga książka, jak napisałam, znakomicie korespondująca ze „Skażonymi krajobrazami”, to zbiór rozmaitych tekstów połączonych wspólnym mianownikiem – pamięcią. Wydobyte z pamięci, można by powiedzieć, albo jak w tytule „Topografia pamięci”. Martina Pollack krąży wokół swoich ulubionych tematów – Galicji, wojen, historii rodzinnej, kolejny raz pisze o swoim ojcu. Dzieciństwo, które chociaż przypadło na czas drugiej wojny i surowe lata tuż po jej zakończeniu, we wspomnieniach autora jawi się jako sielskie, fascynujące. Autor opowiada o sąsiadach z Linzu, o wędrówkach z ukochanym dziadkiem. Dopiero jako dorosły dowiedział się, że, jak cała jego rodzina, także ten ukochany dziadek był fanatycznym wyznawcą ideologii faszystowskiej. Poznał też prawdę o swoich sąsiadach, którzy niczym nie różnili się od jego krewnych. Porządne austriackie mieszczaństwo, które nic złego nie widziało w ideologii faszystowskiej, w prześladowaniu Żydów. Na piękną pamięć nakłada się straszna prawda. Jak to połączyć? Jak się z tym zmierzyć? Czy jedno unieważnia drugie? Ale przecież jako mały chłopiec był zachwycony opowieściami dziadka o polowaniach, o wędrówkach po dzikich ostępach, uwielbiał z nim wędrować. Martin Pollack od lat stawia sobie te niewygodne pytania. Czy można pisać ukochany dziadek, ukochana babcia? A przecież ich kochał i do dziś żałuje, że nie zdążył pożegnać się z umierającą babcią, z którą w młodości, kiedy odkrył prawdę, w sposób bezkompromisowy zerwał kontakty.
Punktem wyjścia do kilku esejów są stare zdjęcia. To ulubiona metoda autora. Patrząc bardzo uważnie, tak jak ja niestety nie potrafię, analizuje je, docieka, zastanawia się, jaką scenę przedstawiają, kim byli sfotografowani. To zawsze pretekst do opowiedzenia o szerszym zjawisku. Refleksję o austriackim antysemityzmie wywołują dwa zdjęcia. Jedno, na którym elegancko ubrani Żydzi na klęczkach wśród obojętnego albo zachwyconego tłumu wymazują jakieś napisy z wiedeńskiej ulicy. Drugie to sielski obrazek, na którym troje odświętnie ubranych dzieci, pozując do fotografii, wznosi ręce w geście faszystowskiego pozdrowienia. Inne zdjęcie z czasów pierwszej wojny światowej staje się pretekstem do przypomnienia jej okrucieństwa, o czym w tej części Europy często zapominamy i niewiele wiemy. Niesłusznie. Jeszcze inne eseje są próbą przywrócenia pamięci o zapomnianych ofiarach wojny, na przykład Romach zamordowanych w jakiejś austriackiej wsi.
Wszystkie teksty Pollacka skłaniają do zadumy, do refleksji, zmuszają do myślenia. Niektóre mają być swoistym memento. Pamiętajcie, zło zawsze zaczyna się niewinnie, pełznie podstępnie. Nikt nie wierzy w najczarniejsze scenariusze. To jednostkowe przypadki, mówimy. Nic złego się nie dzieje. Zawsze tak mówiono.

Mo Yan "Żaby"

Chociaż Chiny interesują mnie bardzo i sporo na ten temat czytałam, to nigdy dotąd nie sięgnęłam po prozę chińskiego noblisty Mo Yana, a to dlatego, że, jak słyszałam, jego książki to chiński realizm magiczny, a ja od realizmu magicznego raczej trzymam się z daleka. Tymczasem do lektury jego powieści namówili mnie znajomi zdziwieni moją opinią. Nasza znajomość zaczęła się od książek, także chińskich. Czytałam wtedy „Złotego chłopaka, szmaragdową dziewczynę” Yiyun Li, okazało się, że oni też ją znają i tak od słowa do słowa przegadaliśmy kilka godzin o naszych gustach czytelniczych. To oni polecili mi Mo Yana, szczególnie „Klan czerwonego sorga” i „Żaby”. No i właśnie teraz przeczytałam tę ostatnią powieść (W.A.B. 2014; przełożyła Małgorzata Religa), a za jakiś czas na pewno sięgnę po kolejną.

„Żaby” czyta się znakomicie. To trochę sagi rodzinnej, trochę opowieści o losach przyjaciół wywodzących się z jednej wioski, trochę obraz przemian społecznych. Ale główną bohaterką jest ciotka narratora, Wana Nogi, zwanego też Kijanką. Wan Noga był niegdyś wojskowym kucharzem, potem został dramatopisarzem o pseudonimie Kijanka. Chyba nie osiągnął sukcesu, bo nikt nie wystawia jego sztuk. Jemu zdaje się to nie przeszkadzać. Pragnie napisać dramat o swojej słynnej ciotce, o której opowiada w  listach pewnemu japońskiemu pisarzowi. Nazywa go mistrzem i darzy wielkim szacunkiem. I tak w miarę rozwoju korespondencji poznajemy historię ciotki, samego Wana Nogi, jego rodziny i przyjaciół, a to wszystko na tle historii Chin, od czasów inwazji japońskiej do czasów współczesnych.  Całość kończy sztuka teatralna napisana przez Kijankę zatytułowana „Żaby”. O ile listy, zasadnicza część powieści, jest realistyczna, o tyle dramat ma też elementy fantastyczne, oniryczne. Muszę uczciwie przyznać, że ten ostatni fragment będący komentarzem do opowiedzianych wydarzeń najmniej mi się spodobał.

Kim jest ta ciotka, która tak fascynuje narratora? To słynna na całą okolicę znakomita położna, przez jednych szanowana i uwielbiana, przez innych znienawidzona. Bo położna w Chinach nie tylko przyjmuje porody, ale też  odpowiada za wdrażanie w życie i pilnowanie polityki jednego dziecka, szczególnie jeżeli jest tak wierna partii komunistycznej jak ciotka, która nigdy nie kryła się ze swoimi poglądami, głosiła je z dumą i nawet w czasach rewolucji kulturalnej, poddana seansowi nienawiści, lżona i poniżana, oskarżana o zdradę i szpiegostwo, swoich sympatii do partii się nie wyrzekła. Zasadniczym tematem powieści Mo Yana jest właśnie polityka jednego dziecka. I trzeba przyznać, że  to opowieść fascynująca i przerażająca zarazem. Jak wspomniałam, przeczytałam kilka książek o Chinach, reportaży i esejów, ale w żadnym, poza ogólnikami, autorzy nie poruszali tej tematyki. Dlatego „Żaby” to dla mnie odkrycie kolejnej terra incognita.

No bo co w praktyce kryło się pod pojęciem polityki jednego dziecka? Niby wiadomo, ale jak ten nakaz  egzekwowano? O tym właśnie opowiada powieść Mo Yana. Najpierw jest nawet zabawnie. Takie właśnie są sceny, kiedy ciotka wraz ze swoją ekipą, płynie po rzece łodzią (Wsie, w których toczy się akcja, położone są  nad rzeką.) i nagle z megafonu słychać jej mocny głos apelujący do obywateli, aby pamiętali o polityce jednego dziecka. Ale przecież na apelach się nie kończy. Mężczyzn mimo oporu poddaje się wazektomii, kobietom, też wbrew ich woli, zakłada się spirale. To wszystko prowadzi do licznych tragedii. Dziś konsumpcyjnie nastawione chińskie młode pokolenie, szczególnie mieszkańcy miast, łatwiej godzi się z taką polityką, już zresztą złagodzoną, ale kiedyś, zwłaszcza na wsi, te nakazy budziły opór. Nie tylko chodziło o to, aby mieć więcej dzieci, najważniejsze było posiadanie syna, bo tylko on zapewnia kontynuację rodu. Na wszelkie sposoby próbowano obejść obowiązujące prawo, a jeśli się komuś udało, do akcji znowu wkraczała bezwzględna ciotka i jej pomocnicy. Robili wszystko, aby kobietę zmusić do aborcji. W każdy możliwy sposób - szantażem, groźbą, siłą. Ciotka, dzięki której na świat przyszły tysiące dzieci, jednocześnie tyle samo albo więcej unicestwiła, najczęściej wbrew woli ich matek, czasem też ojców. Dlatego im starsza, tym ma większe wyrzuty sumienia. To, co robiła, zaczyna ją prześladować. Nieurodzone dzieci wracają do niej w różny sposób. Szuka potwierdzenia słuszności swojej życiowej drogi, no bo co by było z Chinami, gdyby nie polityka jednego dziecka? Co by było z Ziemią? Jak zawsze w takich sytuacjach, nie ma dobrej odpowiedzi – to, co dobre w skali makro, niekoniecznie jest dobre dla pojedynczego człowieka.

Ale „Żaby” mają więcej bohaterów. To także opowieść o życiu narratora, Kijanki, i jego szkolnych przyjaciół. Jednym się udało, osiągnęli sukces, stali się biznesmenami, wysłali dzieci na studia, nawet zagraniczne, inni są życiowymi rozbitkami. A w tle historia Chin – wielki głód, rewolucja kulturalna, powolne przemiany, wreszcie Chiny współczesne, tak inne od tych dawnych. Obraz tego co dziś nie jest wcale optymistyczny. Wioska zmieniła się w wielkie miasto, w którym buduje się nowoczesne osiedla, często to atrapy miast europejskich, nierzadko w dużej części puste, rzekę uregulowano, wszędzie turystyczny gwar, komercja, nawet religia się temu poddaje. Ludzie gonią za pieniędzmi, wdają się w nieuczciwe biznesy, liczy się blichtr i konsumpcja, warczą na siebie, są agresywni, nieżyczliwi. Ten niewesoły obraz współczesności i tragiczne wydarzenia z przeszłości łagodzone są gawędziarskim, lekkim tonem, jakim Kijanka snuje swoją opowieść. Dlatego czasy wielkiego głodu czy rewolucji kulturalnej nie przerażają jakoś specjalnie. To, co czytałam na ten temat w innych książkach, było niewyobrażalnie dramatyczne. Czy to cena, jaką płaci Mo Yan za to, że publikuje swoje powieści w Chinach? Przez niektórych nazywany jest wszak reżimowym pisarzem.

 

Stefan Hertmans "Głośniej niż śnieg"

Tak się złożyło, że kiedy zachwycona czytałam książkę niderlandzkiego pisarza Stefana Hertmansa „Wojna i terpentyna”, o której pisałam kilka notek temu, właśnie wydawnictwo Marginesy wydało jego kolejną powieść „Głośniej niż śnieg” (2017; przełożyła Alicja Oczko). Niewiele myśląc, kupiłam (akurat trafiła się promocja) i niesiona entuzjazmem niemal natychmiast po nią sięgnęłam. Niestety tym razem się zawiodłam. To zupełnie inna proza, proza, za jaką nie przepadam, żeby nie powiedzieć, jakiej nie lubię. Czytając, miałam bardzo mieszane uczucia. Przyjemność lektury, tak, tak, była i przyjemność, mieszała się ze zniecierpliwieniem, znudzeniem i ... z ciekawością. Nie raz miałam ochotę dać sobie spokój z tą książką, ale jednak bardzo chciałam wiedzieć, jak to wszystko się skończy. I nie chodziło tylko o to, co się stanie, ale także o to, jak do tego dojdzie.

W jednej z recenzji przeczytałam, że „Głośniej niż śnieg” to trochę Browna i trochę Houellebecqa. Ponieważ nie znam ani jednego, ani drugiego (tak, tak, nie znam żadnej powieści Houellebecqa), trudno mi to zweryfikować. Zakładam, że Juliusz Kurkiewicz, autor rzeczonej recenzji, wie, co pisze. Prawdopodobnie Hertmans nawiązuje do swego francuskiego kolegi po piórze świadomie, skoro jedną z części rozpoczyna motto będące cytatem z jego książki. Swoją drogą w żadnej z trzech recenzji, do jakich z ciekawości zerknęłam, nie znalazłam głębszej analizy tego faktu. Czy diagnozy Hertmansa są podobne? Czy to polemika? A może zabawa albo tylko wykorzystanie popularności Houellebecqa? Z wiadomych względów rozstrzygnąć nie mogę.

Hertmans połączył w swojej powieści sensacyjną fabułę ze spojrzeniem na zamożnych europejskich mieszczuchów. Bohaterem książki jest John de Vuyst, redaktor pracujący w wydawnictwie. Nagle coś dziwnego zaczyna dziać się wokół niego. Dostaje białe koperty zaadresowane w nieznanym języku, do wydawnictwa trafia książka, która wydaje mu się stekiem bredni. Kiedy zaczyna serfować po internecie w poszukiwaniu wiadomości związanych z jej treścią, psuje się komputer,  w  mieszkaniu pojawiają się tajemnicze czerwone kulki, a wreszcie ktoś zaczyna go nękać i prześladować. Podobny los spotyka Margę, jego żonę, z którą właśnie się rozstał. Zbieg okoliczności goni zbieg okoliczności. Jednocześnie światem wstrząsa seria dramatycznych i bardzo krwawych zamachów. Czy to wszystko przypadek, czy terrorystyczny spisek, w który z niewiadomych przyczyn zostają zamieszani John i jego żona? Intryga oparta jest na historii Chazarów, ludu pochodzenia tureckiego, który od VI wieku naszej ery zamieszkiwał ziemie między Morzem Kaspijskim, Kaukazem i Krymem. Przyjmuje się, że Chazarowie świadomie między VIII a IX wiekiem przeszli na judaizm. Jedna z teorii głosi, że Żydzi aszkenazyjscy to ich potomkowie.

Ponieważ Hertmans nie jest pisarzem pokroju Dana Browna, a sensacyjna intryga to tylko pretekst, miłośnicy literatury wyłącznie sensacyjnej nie powinni zabierać się za lekturę powieści „Głośniej niż śnieg”, bo się po prostu znudzą. Nie ten typ prowadzenia narracji. Owszem, chwilami intryga wybija się na pierwszy plan, ale tylko chwilami. Bo poza tym pisarz miesza narracje, punkty widzenia, psychologizuje, prowadzi rozważania na temat sytuacji Izraela, współczesnego antysemityzmu, muzyki barokowej. Partie realistyczne, które dominują, mieszają się z onirycznymi i fantastycznymi. Nie wiadomo, co bohaterów spotyka naprawdę, a co jest snem. A już zakończenie miłośników literatury spod znaku Dana Browna nie dość, że rozczaruje, to w dodatku na pewno znudzi. Mnie w powieści niderlandzkiego pisarza przeszkadzały dwa aspekty. Pierwszy to mieszanie realizmu z elementami fantastycznymi. Ja po prostu nie lubię wszelkiej fantastyki, i tej naukowej, i tej spod znaku fantazy, nie dla mnie realizm magiczny, nie przepadam też za groteską, chociaż tę ostatnią jeszcze jakoś trawię. Właśnie dlatego dotąd nie sięgnęłam po żadną powieść przywoływanego tu kilkakrotnie Houellebecqa. Oczywiście to nie znaczy, że nie ma wyjątków. Bez trudu mogłabym tu przytoczyć kilka, a może kilkanaście tytułów, które lubię, czasem nawet bardzo. Choćby „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa, Lem, „Hobbit” i pierwsza część „Władcy pierścienia” Tolkiena (w połowie drugiej odpadłam). Ale dość tej dygresji, wracam do Hertmansa. Drugi aspekt, który przeszkadza mi w jego powieści, to wątek sensacyjny, o którym tu tyle pisałam. Przyznam, że nieco mnie nudził, a poza tym nie nadążałam za intrygą, co być może nie najlepiej o mnie świadczy. W pewnym momencie wszystko zaczęło mi się mieszać.

Za to zainteresowała mnie warstwa obyczajowa powieści, jej klimat. Bohaterowie Hertmansa to wolne elektrony. Są samotni, cyniczni, nie potrafią nawiązać bliższych relacji, zadowalają się przypadkowymi znajomościami, które sprowadzają właściwie tylko do seksualnych przygód. John musi zmierzyć się z pierwszymi oznakami starzenia się, z przewlekłą chorobą. Nie potrafi się z tym pogodzić. Jest zmęczony, zniechęcony, praca go nudzi, nic nie interesuje. Tylko seks sprawia mu przyjemność. Wolność, z której bohaterowie korzystają, nie przynosi im szczęścia. Są wypaleni. Poczucie pustki, braku sensu wzmaga choroba a potem śmierć matki Johna. Nie znajduje ukojenia ani w religii, ani w rodzinie. Pogrzebowe ceremonie i rytuały są mu obce, niezrozumiałe. Z rodzeństwem nie łączy go żadna więź. Przygnębiający nastrój potęguje koszmarna pogoda w dniu pogrzebu. Żałobnicy ślizgają się w błocie, są przemoknięci i zmarznięci, a trumna niczym statek pogrąża się w wodzie, którą wypełniony jest grób. Nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać. Ale nikomu nie jest do śmiechu, scena pogrzebu nie ma w sobie nic z groteskowego humoru, jaki cechuje na przykład prozę Pilcha, który w jednej ze swoich powieści opisuje podobne perypetie. Nawet pożegnania ojca z umierającą matką, czego John jest świadkiem, ogrom ich miłości, jeśli przynosi oczyszczenie, to tylko na chwilę. Dostrzega przede wszystkim tragiczny wymiar tej wzruszającej sceny. Zamachy, po początkowym szoku, bohaterowie zaczynają traktować jak jeden z elementów rzeczywistości. Po wysłuchaniu wiadomości, po obejrzeniu kilku krwawych zdjęć zobojętniali wracają do życiowej rutyny, zwyczajnych przyjemności, do których już dawno przywykli. Osacza ich jakieś niejasne zagrożenie potęgujące  niepokój. Niby taka diagnoza nie jest niczym odkrywczym, a jednak została dość sugestywnie nakreślona.

W internecie natknęłam się na wywiad z tłumaczką Hertmansa, Alicją Oczko, dlatego wiem, że jeszcze w tym roku Marginesy wydadzą jego trzecią powieść, a przekład kolejnej właśnie powstaje. Czy je przeczytam? Pewnie mimo wszystko tak. Wszak „Wojna i terpentyna” mnie zachwyciła.

 

"Aquarius"

Takiej posuchy filmowej nie pamiętam od lat. Tej wiosny w kinie byłam zaledwie kilka razy, a przecież zdarza mi się w ciągu weekendu obejrzeć nawet dwa filmy. Dlatego mój blog chwilowo powinien zmienić tytuł na czytam, no bo przecież prawie nic nie oglądam. A lato jak zwykle nie zapowiada się szczególnie atrakcyjnie. No ale na szczęście wreszcie pojawił się film, na który czekałam. To brazylijski "Aquarius" z fenomenalną Sonią Bragą w roli głównej. Już samo oglądanie aktorki, przyglądanie się stworzonej przez nią postaci sprawia ogromną przyjemność. Sonia Braga jest w tym filmie magnetyczna, mimo wieku piękna, fascynująca. Chociaż temat jest poważny - walka głównej bohaterki, Clary, z biznesmenami, którzy chcą ją zmusić do sprzedaży mieszkania - jest to film, który znakomicie się ogląda. O takich filmach mówię, że są ładne w oglądaniu, podoba mi się też inne określenie, przyznaję, nie moje, - film dla ludzi. Tak, to mądry, świetnie zrealizowany, pięknie sfotografowany film dla ludzi. Koniecznie muszę podkreślić, że wbrew temu, co znajduje się w opisach "Aquariusa", twórcy poruszają tu znacznie więcej tematów. To nie tylko historia zmagań Clary z wielkim, krwiożerczym biznesem. A wisienką na torcie jest znakomite zakończenie, które sprawiło mi dziką radość. Koniecznie trzeba się wybrać na ten niezwykle kolorowy film. A kto już widział, może czytać ciąg dalszy. Zapraszam.

 

Filmowa Clara to postać niezwykle fascynującą. Jest jednocześnie silna i delikatna. Doskonale wie, czego chce, potrafi postawić na swoim, może irytować uporem, jakby była głucha na wszelkie racjonalne argumenty. Nie boi się powiedzieć, co myśli, nawet wobec dzieci bywa brutalnie szczera. Ale jednocześnie jest życzliwa dla ludzi, wrażliwa na ich problemy, serdeczna, lubiana, podziwiana. Otacza się książkami, płytami, muzyka to jej namiętność, nie tylko słucha, ale przy tym tańczy, podśpiewuje. Jest barwnym ptakiem. Mimo wieku, Clara ma sześćdziesiąt pięć lat, Sonia Braga o dwa lata więcej, wygląda pięknie, nawet zmysłowo, czasem jej twarz wydaje się starsza, innym razem nie różni się niczym od młodej kobiety, ale zawsze fascynuje. Patrzyłam na nią z ogromną przyjemnością. A do tego jeszcze nosi kolorowe stroje, powłóczyste spódnice, bawełniane tuniki, czasem białe bluzki.

Poświęcam tyle uwagi wyglądowi Clary, ponieważ wydaje mi się niezwykle ważny. Bo jednym z tematów tego filmu jest opowieść o bardzo dojrzałej kobiecie. W Polsce mówi się często, że kobiety po pięćdziesiątce stają się niewidoczne, tak są traktowane, tak się czują. Zawsze mnie to dziwi, jakoś nie do końca w to wierzę, ludzie żyją dziś dłużej, starość przesuwa się gdzieś w okolice siedemdziesiątki albo i osiemdziesiątki. Ale dość tej dygresji, wracam do filmu - Clara jest kobietą po sześćdziesiątce i korzysta z życia pełnymi garściami. Owszem, kiedy trzeba, zajmuje się wnukiem, ale nie w ten sposób się realizuje. Z przyjaciółkami chodzi na tańce, bez skrępowania rozmawiają o mężczyznach i seksie. Kiedy facet jej się podoba, jest gotowa spędzić z nim noc. I prawdopodobnie wylądowaliby w łóżku, gdyby nie fizyczny defekt Clary - jest po mastektomii, o czym lojalnie uprzedza przygodnego znajomego, a wtedy on elegancko się wycofuje. Dupek, chciałoby się powiedzieć. Teraz, kiedy o tym piszę, przyszło mi na myśl, że przecież Clarę stać na rekonstrukcję piersi. Jeśli jej nie zrobiła, to prawdopodobnie dlatego, że nie przywiązuje do tego wagi, mimo że wygląd jest dla niej bardzo istotny. Może to kolejny dowód jej siły, a na pewno poczucia własnej wartości - taka jestem i taką mnie akceptujcie, jeśli nie, to wasz problem. Ale Clara pragnie seksu, pobudzona widokiem orgii odbywającej się w opuszczonym mieszkaniu dzwoni po młodego faceta, który świadczy kobietom takie usługi. Co ciekawe, nie oburza się, nie gorszy (orgią), tylko realizuje swoje potrzeby. Jeśli ktoś widział film Pawła Borowskiego "Zero", może pamięta podobną scenę - mocno dojrzała kobieta, grana przez Marię Maj, korzystała z usług chłopaka na telefon. Podobne nie oznacza w tym wypadku tego samego. Tam wszystko było raczej żenujące i przykre. Miałam wrażenie, że oboje czuli do siebie obrzydzenie i pogardę. Tu jest zupełnie inaczej. Mimo że to seks za pieniądze, jest namiętny, a różnica wieku też nie stanowi problemu. Kiedy oglądałam film, miałam wrażenie, że Clara, chociaż otoczona ludźmi, w głębi duszy czuje się samotna i pragnie miłości, ale teraz, kiedy pisząc, przeżywam jej historię na nowo, już nie jestem tego taka pewna. Może nie miłość jej jest potrzebna, może chodzi tylko o seks? Może wystarczy jej pamięć o zmarłym mężu? Może lubi swoją samotność? 

To wszystko sprawia, że film jest bardzo zmysłowy. Podkreślam, wszystko - bo również kolory, uroda wnętrz, uroda bohaterki, barwne stroje, sposób  filmowania Clary (jak pięknie śpi w hamaku!) i świata, plaża, a nawet budynek, o który toczy się walka. Bohaterka jest uosobieniem radości życia, ona umie je smakować, cieszyć się drobnymi przyjemnościami, na przekór wszystkiemu. Kiedy jednak czyta się opis filmu, ma się wrażenie, że "Aquarius" opowiada o czymś innym - o walce Clary z bezwzględnym światem biznesu. Tak, to też temat, ale tylko jeden z kilku. Clara nie jest typową ofiarą bezwzględnego dewelopera, brazylijskiego czyściciela kamienic. Ma pieniądze, posiada pięć mieszkań, a biznesmeni przedstawiają jej bardzo korzystną finansowo ofertę. Ale ona nie chce się wyprowadzać, wbrew zdrowemu rozsądkowi. Wszyscy, łącznie z dziećmi, próbują ją przekonać, żeby przyjęła propozycję. Bo głupio nie skorzystać z takiej okazji, bo niebezpiecznie, bo została tam sama, bo i tak jest pewnie bez szans, i tak będzie musiała ustąpić, ponieważ deweloper zatruje jej życie. Przyznam, że ja też nie do końca rozumiałam jej upór, po prostu bałabym się mieszkać sama w tak dużym domu (w małym zresztą też). Dlaczego ona się upiera? Możemy się tylko domyślać. Może chodzi o sentyment do mieszkania, z którym jej rodzina związana była od lat, a może o chęć ocalenia pięknego, starego budynku. Na nadmorskiej promenadzie już takich nie ma, jak okiem sięgnąć w górę pną się szklane, strzeliste, nowoczesne wieżowce, na miejscu Aquariusa ma stanąć kolejny, podobny, drapacz chmur bez duszy i bez serca. Może chodzi o jedno i drugie? A może przyczyna jest jeszcze inna - choćby chęć przeciwstawienia się bezwzględnym biznesmenom. Jak wspomniałam, początkowo nie rozumiałam jej uporu, w miarę jednak jak deweloperzy pokazywali swoją prawdziwą twarz, stawali są coraz bardziej bezwzględni, cyniczni, zaczęłam podzielać jej stanowisko. A już zachowanie tego młodego, jego lisi uśmieszek, triumfalizm, pogarda dla Clary, dla jej wieku, doprowadziło mnie do furii. Dlatego z prawdziwą radością, z dziką satysfakcją przyjęłam zakończenie. Zemstę Clary. Scena, kiedy z walizki wyrzuca kawałki drewna z termitami, na długo pozostanie w mojej pamięci. Jeden z lepszych finałów, jakie widziałam.

Popularne posty