"Obława" Marcina Krzyształowicza

Dziś będzie o filmie, ale zacznę od okrzyku radości i triumfu: Hura! Angelusa (przypominam: nagroda dla pisarzy z Europy Środkowej i Wschodniej) dostał w tym roku jeden z moich ulubionych autorów Miljenko Jergovic za książkę "Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki", o której tu mniej więcej rok temu pisałam. Polecam, także "Rutę Tannenbaum" (też pisałam). A na mojej półce czeka najnowsza książka Jergovicia "Ojciec", za którą się wkrótce zabieram. Tyle literackiej dygresji, a teraz do rzeczy. "Obława" Marcina Krzyształowicza to jeden z tych filmów, na które czekałam od tegorocznego festiwalu w Gdyni, gdzie został nagrodzony Srebrnymi Lwami. Kiedy jak zwykle pilnie śledziłam pofestiwalowe dyskusje krytyków filmowych, docierały do mnie same pozytywne głosy. Od początku był jednym z filmów typowanych do nagród. Jeśli myślisz, czytelniku tej notki, że po tak przygotowanym gruncie teraz nastąpi dramatyczny zwrot i zaraz przeczytasz, że film mnie rozczarował, jesteś w błędzie. Mogę z czystym sumieniem napisać, że "Obława" spełniła moje oczekiwania. Ten dość skromny, kameralny film o wojnie, ściślej o wojnie partyzanckiej, nie tylko trzyma w napięciu i przeraża, ale także zwraca uwagę urodą zdjęć, wystylizowanymi kadrami. Ale wbrew pozorom (kontekst historyczny) to kino psychologiczne. Centralnym punktem jest relacja pomiędzy czworgiem bohaterów. No i jeszcze to, co tak w kinie lubię: zaskoczenie, oczywiście pod warunkiem, że wcześniej uniknie się szumu medialnego w związku z premierą. Ponieważ temat wojenny, nieuchronne są odniesienia do "Róży" Smarzowskiego czy "W ciemności" Holland. Moim zdaniem w tym zestawieniu film wypada nieco słabiej, nie był dla mnie aż takim wstrząsem, co nie zmienia faktu, że jest ciekawy i ze wszech miar wart polecenia. A kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Kiedy po seansie myślałam sobie o "Obławie", przed oczami miałam dwa obrazy: wszechogarniającą szarość i zamknięty, wręcz klaustrofobiczny świat. Świat zakopany, ukryty gdzieś w  górach, z dala od frontów, na obrzeżach Europy. Myślę tu nie tylko o obozie partyzantów, który z oczywistych względów musi  być schowany, ale i o miasteczku, gdzie częściowo rozgrywa się akcja. W filmie nie ma właściwie szerszych planów, szczególnie sceny miejskie pokazywane są z bliskiej perspektywy, brak w nich  oddechu. Ale sceny leśne filmowane są podobnie. Nawet ludzie kadrowani są w ten sposób. Czasem kamera pokazuje tylko ich nogi albo jeszcze inne fragmenty ciała, na przykład same korpusy. To wszystko sprawia, że atmosfera jest duszna. Tym bardziej skupiamy się na dramacie kilkorga bohaterów. Jakby nieistotna była cała wojenna zawierucha, ważne, co dzieje się w tym miejscu i czasie, pomiędzy nimi. Ale kilkakrotnie kamera opuszcza ten zamknięty świat i przyjmuje perspektywę  z zewnątrz, pokazując z wysoka piękne, choć ponure późnojesienną szarością góry. Oddechu przydaje tym obrazom nie tylko szeroki rozmach, ale i ogromna połać nieba. Jakby kamera wyrwała się na wolność. Raz, a może dwa, zwróciła moja uwagę inna scena. Główny bohater, kapral Wydra, grany przez Marcina Dorocińskiego, leży na ziemi i spogląda w górę, starając się sięgnąć wzrokiem poza korony wysokich, smukłych drzew. Gdzieś w dali przez wąską szczelinę widzi skrawek nieba. Tęskni za wolnością? Marzy o tym, aby wyrwać się od tego, co tutaj? Nic z tego. Musi krążyć pomiędzy miasteczkiem i partyzanckim obozem, musi wykonywać wyroki, co nie robi już na nim wrażenia, musi mierzyć się ze zdradą i własną przeszłością. Dopiero w finale, kiedy przeszłość została już pogrzebana, rachunki wyrównane, spowiedź dokonana, a ciała towarzyszy złożone do wspólnej mogiły (nie w lesie, ale gdzieś u szczytu góry!), kapral Wydra stoi na wierzchołku i rozgląda się wokół siebie, nerwowo paląc papierosa, pewnie ostatniego w życiu, bo w uszach dźwięczy mu szczekanie psów. To zbliża się obława. Nad sobą ma niebo, wokół przestrzeń, w dole ten zamknięty świat, który zostawił za sobą. Teraz jest już wolny. Właśnie tak czytam te sceny.

Teraz pora skupić się na tym, co w filmie najważniejsze, czyli na zdradzie, która ma tu wiele twarzy. Przede wszystkim zdrajcą jest Kondołowicz, grany przez Macieja Stuhra. To na nim Wydra, jego szkolny kolega, ma wykonać wyrok. Kondołowicz to postać wyjątkowo odrażająca: cyniczny dorobkiewicz, który za wszelką cenę chce się jakoś ustawić i zbić majątek. Dlatego kolaboruje z Niemcami. Ale i on skrywa swój dramat: nieodwzajemnioną miłość do żony. I tu mały przytyk. Czytam tę jego miłosną tragedię, widzę ją na ekranie, opowiadają mi o niej aktorzy, ale jakoś jej nie czuję i to nie dlatego, że bohater jest kanalią. Więcej w tych scenach deklaratywności niż prawdziwych emocji. Następne zdrady to same zaskoczenia. Każda kolejna retrospekcja odsłania nowe tajemnice skrywane przez bohaterów. Nagle na te same zdarzenia patrzymy z innej perspektywy, dostrzegamy to, czego wcześniej nie widzieliśmy. Porozrzucane puzzle wskakują na swoje miejsce. Sanitariuszka Pestka troszczy się o wszystkich, nawet o więźnia, który ma zostać rozstrzelany, ale wszystko po to, żeby znaleźć  kontakt z Niemcami. Aby ratować czternastoletnią siostrę, zdradzi oddział. A żona Kondołowicza? Dlaczego decyduje się donieść partyzantom na męża? Początkowo myślałam, że ze szlachetnych, patriotycznych pobudek. Ale czy na pewno? Kiedy mąż wyrzuca jej, że przecież korzysta z dobrobytu, który jej zapewnia, ma przecież rację. Jakoś jej to nie przeszkadza. Czy w takim razie nie chodzi o to, że chce się go pozbyć? Bo ma go zwyczajnie dość, bo ma kochanka? I wreszcie ostatnia zdrada, jeszcze mniej spodziewana (zaskoczeniem jest nie tylko sam fakt, ale także zamieszane w nią osoby!). To zdrada z przeszłości, która gniecie kaprala Wydrę. Zdrada żony, tym straszniejsza, że zakończona tragedią. Czy to dlatego może z taką obojętnością wykonywać wyroki śmierci? Śmierć żony i dziecka, której czuje się winny, znieczuliła go na wszystko. A kiedy Pestka obudzi w nim żywsze uczucia, okaże się, że i ona zdradziła. Gdy Wydra wyrzuci z siebie tamtą  winę, może oczyszczony oddać zmarłym towarzyszom ostatnią posługę i wolny oczekiwać śmierci.

Co jeszcze dla mnie ciekawe w filmie Krzyształowicza? Obraz partyzanckiego życia. Zupełnie nieromantyczny, niespecjalnie bohaterski. Beznadziejne trwanie w lesie, głównie wykonywanie wyroków na zdrajcach, głód, brud, choroby, zimno. Zamiast entuzjazmu zniechęcenie i rutyna. I świadomość zbliżającego się końca, który niesie tytułowa obława. Nieoczekiwanie dla partyzantów wszystko dokona się szybciej. Tak się złożyło, że w tym samym czasie czytałam najnowszą powieść Oksany Zabużko, w której też występuje partyzancki wątek. Nastąpiło zwielokrotnienie wrażeń. Ale o tej świetnej książce za dwa tygodnie. A za tydzień o najnowszym filmie Kena Loacha, który też wart jest uwagi. Jest co czytać, jest co oglądać.


Doris Lessing "Alfred i Emily"

To trzecia książka Doris Lessing, po jaką sięgnęłam i na pewno nie ostatnia, chociaż .... No
właśnie, chociaż z żalem stwierdzam, że "Alfred i Emily" (Wydawnictwo Literackie 2009; przełożyła Anna Kołyszko) mnie rozczarowała. Po "Lecie przed zmierzchem" i "Złotym notesie" (o obu pisałam) wydała mi się zbyt lekka, zupełnie niedotkliwa. Lessing tamtymi  powieściami przyzwyczaiła mnie do czegoś zupełnie innego! Mimo że niełatwe w lekturze, momentami wręcz nużące, miały niesamowitą moc. To taki typ literatury, który dotyka boleśnie, zmusza do konfrontacji z własnym życiem, sądami, wyborami. To lustra, w których trzeba się przejrzeć, chociaż niekoniecznie ma się na to ochotę. Wiem, że to nie tylko moje odczucia. Szczególnie bliski jest mi "Złoty notes". Jeśli są książki, które w szczególny sposób wpływają na czytelnika, to taką powieścią okazała się dla mnie właśnie ta. Nic więc dziwnego, że po kolejnej książce Lessing spodziewałam się bardzo dużo. Na dodatek "Alfred i Emily" nie okazuje się wcale tym, czym wedle słów samej autorki jest. Dlatego czuję się nie tylko rozczarowana, ale w pewnym sensie oszukana i to przez samą Doris Lessing!

Czym miała być ta książka? Opowieścią o rodzicach autorki, na których życiu, jak na losie ich pokolenia, zaważyła pierwsza wojna światowa. Jak pisze Lessing we wstępie o swoim ojcu:

"Umarł w wieku sześćdziesięciu jeden lat jako stary człowiek. W świadectwie zgonu jako przyczynę śmierci powinni mu byli wpisać pierwszą wojnę światową."

A o matce:

"Mama z kolei straciła w niej wielką miłość, lekarza, który utonął w kanale La Manche. Również nie otrząsnęła się z tej straty."

Nie tak dawno przeczytałam znakomitą książkę Petera Englunda o pierwszej wojnie "Piękno i smutek wojny" (pisałam), która rzeczywiście pokazuje, czym był ten czas dla milionów Europejczyków (my, Polacy jakoś o tym z różnych względów zapominamy, dla nas traumą wciąż pozostaje druga). Czytając ją, naprawdę przeżywałam losy wybranych przez szwedzkiego autora kilkunastu autentycznych postaci, które pozostawiły po sobie jakieś pamiętniki, listy, zapiski, dzięki czemu odtworzenie ich dramatycznych, najczęściej, wojennych historii było możliwe. Pewnie również dlatego spodziewałam się, że i ta lektura nie pozostawi mnie obojętną, chociaż wiedziałam, że Lessing nie o wojnie opowiada, a o jej wpływie na dalsze życie swoich rodziców, a w konsekwencji na swoje. Przecież to oni, tacy, jakimi byli, ukształtowali ją. To dzieciństwo i młodość spędzone z nimi w Rodezji na farmie, która miała dać im pieniądze na wymarzony powrót do Anglii, odcisnęło się na niej na zawsze.

Książka składa się z dwóch części. W pierwszej pisarka postanowiła sprawić swoim nieżyjącym już rodzicom prezent: dała się ponieść twórczej wyobraźni, aby wymyślić ich losy na nowo. Co by się z nimi działo, gdyby pierwszej wojny nie było? I te fragmenty są dość ciekawe. To nie one są źródłem mojego rozczarowania. Nie będę tu ze zrozumiałych względów zdradzać, jak Lessing wyobraziła sobie ich życie, wspomnę tylko, że pozwoliła im spełnić swoje marzenia: ojca uczyniła szczęśliwym farmerem, matkę kobietą silną, zdecydowaną, samodzielną, o szerokich horyzontach, ale jednocześnie dość skomplikowaną, niewolną od rozterek, cierpień i rozczarowań. Nieprzypadkowo to jej poświęcam tu więcej miejsca, bo jest po prostu w tej opowieści znacznie ciekawsza niż ojciec. Ale to, co zainteresowało mnie szczególnie, to nie tyle losy Alfreda i Emily, lecz alternatywna wizja historii. Obraz społeczeństwa, które od lat nie zna wojny i większych społecznych czy politycznych zawirowań. Wbrew pozorom nie jest to wizja optymistyczna. Przede wszystkim społeczeństwo jest głęboko rozwarstwione. Jednym żyje się wygodnie, za wygodnie, co powoduje, że często nie bardzo mają celu w życiu, szczególnie młode pokolenie, które właśnie dlatego szuka wrażeń na wojnach toczonych gdzieś w dalekim świecie. W tym samym czasie i w tym samym kraju inni żyją w wielkiej biedzie. Autorka szkicowo kreśli przerażający obraz dzielnic Londynu, gdzie po ulicach włóczą się bezpańskie, wychudzone dzieci, którymi nikt się nie interesuje. Obie warstwy żyją jakby na innych planetach, nic o sobie wzajemnie nie wiedząc. Te partie książki przypominają raczej szkic, który mógłby się wypełnić głębszą treścią, gdyby stworzyć z niego odrębną całość. Taki styl znany jest mi ze "Złotego notesu", w którym pewne fragmenty są pisane podobnie.

No i jest część druga, która konfrontuje czytelnika z prawdziwą historią Alfreda i Emily. Jak pisałam, spodziewałam się czegoś mocnego, czegoś, co by mnie poruszyło. Tymczasem tak jest tylko czasami. I w tej części ważniejsza wydaje się matka. Lessing próbuje dociec, co sprawiło, że z pełnej życia światowej, samodzielnej kobiety, przeobraziła się w zniechęconą, rozczarowaną, narzekającą na wszystko hipochondryczkę. Wydaje się, że jednym z powodów, może najważniejszym, była decyzja o osiedleniu się na rodezyjskiej farmie. To miejsce pogrzebało jej dotychczasowe życie i jej marzenia. Miało być tylko przepustką do dawnego świata, stało się pułapką. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie życie, jakie będą razem z mężem wiedli. Wiele o tym, co się stało, mówi scena, kiedy to Emily na prośbę córki wyciąga z kufra suknie zamówione specjalnie przed wyjazdem z Persji do Rodezji. Eleganckie, kosztowne stroje, których nigdy nie włożyła, ba, nawet ich nie wyjęła z bagażu. W zjedzonych przez mole szmatach z trudem można rozpoznać dawną elegancję i piękno. Córka odnosi wrażenie, że matce jest obojętne, co się z nimi stało, ale to tylko maska, pod którą na pewno skrywa rezygnację i zniechęcenie. A miało być tak pięknie: kulturalni sąsiedzi, bogate życie towarzyskie, dyskusje o literaturze. Jest chata z gliny, harówka, farmerzy. Ale ten poruszający obraz gdzieś po drodze traci swoją siłę wyrazu. To niespełniona obietnica. Opowieść o rodzicach rozpływa się gdzieś pośród wspomnień o dzieciństwie i młodości samej autorki. Jest trochę tak, jakby Lessing nagle zmieniła zamiar i zaczęła pisać całkiem inną książkę, wspomnieniową. Poszatkowana na krótkie rozdziały jest zbiorem luźnych opowieści. Sporo tu ciekawych wątków, które zasługiwałyby na rozwinięcie, ale tak się nie dzieje, dlatego całość robi na mnie wrażenie czegoś powierzchownego. Lessing podsuwa tematy, które ledwie sygnalizuje, aby natychmiast porzucić. Szkoda, bo toksyczne relacje matki i córki, miłość do afrykańskiej ziemi, wychowanie, miłość do książek, które są jedynym ratunkiem w życiu dość samotnej Doris, i inne wątki mogłyby stać się kanwą niezwykle ciekawej opowieści.

Lessing w swojej twórczości czerpie ze swojej afrykańskiej przeszłości garściami. Ten czas, chociaż bolesny i traumatyczny,  ukształtował ją, także literacko, czego dowody znaleźć można w "Złotym notesie" i innych cyklach powieściowych (nie znam, ale, jak wspominałam, z pisarką nie zamierzam się rozstać). Cóż, "Alfred i Emily" z jednej strony rozczarował, z drugiej zaostrzył apetyt na jej wcześniejsze książki zakotwiczone w tamtych doświadczeniach. Gdyby tę książkę napisał ktoś inny, pewnie uznałabym ją za niezłą. Czyta się ją nadzwyczaj gładko, a opowiada o niezwykle ciekawych doświadczeniach. Szkopuł w tym, że napisała ją Doris Lessing, którą pokochałam za coś więcej.


"Take this waltz"

Gdybym pisała tę notkę od razu po obejrzeniu filmu Sarah Polley "Take this waltz", pewnie bym się trochę czepiała. Ale jak zwykle spisuję moje wrażenia w kilka dni po i dziś mój osąd złagodniał. Po prostu w tym czasie film się jakoś uleżał i to, co miałam mu za złe, gdzieś wyparowało. "Take this waltz" nie jest arcydziełem, ale całkiem niezłą opowieścią o tym, jak miłość w małżeństwie blaknie (mój znajomy wyraził to niegdyś dosadniej, acz nieco poetycko: małżeństwo to grób miłości). Można oczywiście spojrzeć na ten problem inaczej i stwierdzić, że film opowiada o konfrontacji życia z naiwnym wyobrażeniem o miłości, która mimo upływu lat ma płonąć równie mocnym płomieniem jak na początku. Jednym słowem lubimy wierzyć, że będzie jak w baśniach: żyli długo i szczęśliwie. Może zresztą żyli, jeśli szczęścia małżeńskiego nie rozumieli tak naiwnie. "Take this waltz" bardzo miło się ogląda, może dlatego, że mimo melancholii jest po prostu kolorowy i ładny. Pewnie to też zasługa Michelle Williams w roli Margot. Na mnie jednak nie zrobił takiego wrażenia jak niegdyś "Przed zachodem słońca" Richarda Linklatera, film traktujący o czymś podobnym, chociaż w inny sposób, czy "Tajemnica Brokeback Mountain", którą można potraktować jak uniwersalną historię o rozdarciu między przywiązaniem do żony a miłością do kochanka (miłością, nie banalnym romansem). Tyle tytułem wstępu, a szczegóły w drugiej części (dla tych, którzy widzieli; jak zwykle).

Pamiętam, jak oglądając "Przed zachodem słońca", miałam wrażenie, że reżyser w sposób subtelny i nienachalny dotknął czegoś ważnego, gdzieś między słowami (dosłownie, bo to film gadany) pokazał bolesną prawdę o relacjach damsko-męskich, o takich codziennych, wcale nie dramatycznych rozczarowaniach i utraconych szansach. Na pytanie, co by było, gdyby te szanse zostały wykorzystane, film Linklatera nie odpowiada, ba, nawet nie wiemy, czy bohaterowie grani przez July Delpy i Ethana Hawke'a zdecydują się sprawdzić. Inaczej ma się sprawa z obrazem kanadyjskiej reżyserki.

Sarah Polley pokazuje, co dzieje się, kiedy bohaterka zdecyduje się jednak na wywrócenie swojego dotychczasowego życia na nice i rozpoczęcie wszystkiego od nowa z Danielem. Jest tak jak na karuzeli: kiedy wiruje w blasku migoczących świateł, Margot i Danielowi wydaje się, że znaleźli się w jakimś cudownym, odrealnionym świecie. Ale kiedy światła zgasną a karuzela stanie, świat natychmiast zostaje odarty z szaleństwa i magii. Tak jest też w życiu. Początkowo euforia, sielanka, namiętność, płomienne uczucie, ekstaza i co tam jeszcze, z czasem jak zwykle: stabilizacja, codzienność, temperatura spada i zatrzymuje się gdzieś w okolicy stanów średnich. Wieczory na kanapie przed telewizorem i zdawkowo-układne kocham cię, które powtarzane za często dewaluuje się i nic nie znaczy. A przecież tak już było. Wobec tego, czy warto burzyć, krzywdzić, aby po pewnym czasie wpaść w te same koleiny? Cóż, nie zamierzam odpowiadać na to pytanie, niech pozostanie retorycznym ozdobnikiem. Przyznam się, że długo myślałam, iż Margot jednak nie zdecydowała się odejść od męża, a druga część filmu jest jej fantazją o tym, co mogłoby się zdarzyć, gdyby to zrobiła. Stało się chyba tak dlatego, że sposób, w jaki odnalazł ją Daniel, wydał mi się chwytem z taniej komedii romantycznej (no chyba, że znowu coś przeoczyłam, jak przy okazji innego filmu). Dopiero rozmowa Margot ze szwagierką, która zaczęła pić i pozostawiła córeczkę bez opieki, ostatecznie przekonała mnie, że to nie marzenia i fantazje, a rzeczywistość.

Najbardziej podoba mi się w tym filmie pokazanie całej tej uczuciowej komplikacji, która zawsze towarzyszy podobnym sytuacjom. Rozterki, dylematy, poczucie winy, wyrzuty sumienia, przyciąganie, odpychanie, wreszcie, jeśli dostatecznie wcześnie nie zejdzie się z drogi początkowo niewinnego flirtu, ból z powodu zranionych albo niespełnionych uczuć. Margot jest trochę jak ten osiołek, co to mu w żłoby dano (w jednym owies, w drugim siano), a on biedak nie potrafi podjąć decyzji, gdzie sięgnąć. Z jednej strony mąż, którego pewnie na swój sposób kocha (tyle, że nie jest to już ta namiętna miłość z początku związku), z drugiej Daniel, który fascynuje i pociąga. I naprawdę trudno o nim zapomnieć, skoro mieszka naprzeciwko. Nawet gdyby niektórych spotkań nie prowokowała, te przypadkowe byłyby przecież nieuniknione. Nie sposób też nie żałować jej męża, ciepłego, sympatycznego, nieco misiowatego Lou. To on jest tu prawdziwą ofiarą, a jego cierpienie prawdziwym bólem zranionej miłości. Jego bezradne słowa: "Myślałem, że umrę przy tobie." (cytat z bardzo zawodnej pamięci) przejmują mnie do głębi. W tym momencie pomyślałam sobie: "Cholera, Margot, coś ty zrobiła!". Nie ma rady: zawsze ktoś z tego trójkąta będzie cierpieć. Jeśli nie Lou, to Daniel i Margot. Odejście też przecież niczego nie ułatwia. Wprawdzie Margot jest szczęśliwa z Danielem, ale trudno jej zapomnieć o tym, że skrzywdziła męża (szczególnie później, kiedy jej nowa miłość wejdzie w nieuchronną fazę banalnej codzienności). I tym razem muszę jednak stwierdzić, że "Take this waltz" jest niczym wobec przywołanej przeze mnie "Tajemnicy Brokeback Mountain". Rozdarcie i cierpienia kochanków z tamtego filmu dotykały mnie do żywego. Nigdy nie zapomnę sceny, kiedy jeden z nich łkając, kuli się z bólu po rozstaniu z kochankiem. Jest w niej siła prawdy.

I na koniec jeszcze parę słów o tym, jak w ciągu tych kilku dni zmienił się mój odbiór filmu. Przyznam się, że kiedy go oglądałam, nie bardzo rozumiałam, dlaczego Margot zakochuje się w Danielu. Myślałam sobie: "Kobieto, o co ci chodzi, czego chcesz od swojego miłego męża, od swojego beztroskiego, sympatycznego małżeństwa!". Jakoś nie przyszło mi do głowy, że to nie tak. Problem nie tkwi w mężu i małżeństwie, problem raczej tkwi w tym trzecim. Gdyby się nie pojawił, pewnie Margot i Lou nadal prowadziliby swoje sympatyczne życie. Daniel obnażył letniość ich małżeństwa. To że nie bardzo mają ze sobą o czym rozmawiać. Ich rozmowy to zabawne, nieco makabryczne przekomarzanki i konwencjonalne kocham cię, nad którego treścią żadne z nich się nie zastanawia. Teraz myślę, że ten film pokazuje także, jak inaczej odbierają świat kobiety i mężczyźni. Tam gdzie jej zaczyna coś doskwierać, on nie widzi problemu. Kiedy ona domaga się rozmowy, jemu wystarczy jej obecność i milczenie w miłych knajpianych okolicznościach.

I na prawdziwy koniec słówko o tym, co mnie jednak denerwowało. Dialogi, często sztuczne, pokrętne, wydumane, jakieś takie barokowe. Jednym słowem irytujące.

Philip Roth "Nemezis"

"Nemezis". Trzecia książka Philipa Rotha, jaką przeczytałam (Czytelnik 2012; przełożyła Jolanta Kozak). Nadal nie mogę się nadziwić, że odkryłam go tak późno. Kiedy nadrobię zaległości? Teraz sięgam po każdą nowość, ale gdzie reszta? Gdzie te wydane dawniej? Czasem przeraża mnie myśl o tych wszystkich książkach, których nie przeczytam nie tylko z braku czasu, ale po prostu dlatego, że się o nich nie dowiem. Półka pęcznieje, a nowości wołają o uwagę. A jakby tego było mało od czasu do czasu zaczyna mnie prześladować jakieś nazwisko, o którym dotąd nie myślałam. Teraz na przykład  rozglądam się za drugim Roth'em, Józefem, na którego od dawna namawia mnie koleżanka. Ale dość tych czytelniczych żalów, czas przejść do "Nemezis".

Akcja najnowszej powieści amerykańskiego pisarza, wiecznego kandydata do Nobla, rozgrywa się w Newark, miejscowości znanej z innych jego książek. Jest gorące lato 1944 roku. To już piąty rok światowej wojny, trzeci, od kiedy po ataku na Pearl Harbor przystąpiły do niej Stany. Prawie wszyscy amerykańscy mężczyźni walczą. Jeśli dwudziestokilkulatek zamiast na froncie przebywa w Newark, budzi zdumienie. Nic dziwnego, że Bucky Cantor, początkujący nauczyciel wychowania fizycznego, jest rozgoryczony, że z powodu bardzo słabego wzroku został odesłany z kwitkiem. Jego dwaj najlepsi przyjaciele są na froncie, narażają życie, a on tkwi na miejscu, spędzając upalne lato jako opiekun jednego ze szkolnych boisk. Nazwa tej funkcji może być myląca. Nie, Bucky nie jest stróżem. Do zadań takich jak on należy organizowanie na boisku zajęć sportowych dla uczniów, którzy z miasta nie wyjechali na czas wakacji. Bucky jest przez swoich wychowanków uwielbiany. Imponuje im sprawnością, siłą, odwagą, solidnością. Stanowi dla nich autorytet. Szanują go też rodzice tych chłopców. Ale Bucky może imponować każdemu. Prosty chłopak, wychowywany przez dziadków, obciążony niesławną przeszłością swojego ojca, tęskniący za matką, której nie zdążył poznać, bo zmarła przy porodzie, do wszystkiego doszedł sam zahartowany przez dziadka. To on wpoił mu, że należy być silnym fizycznie i psychicznie, wytrwałym, nie mazgaić się i nie rozczulać nad sobą, ciężko pracować, jeśli trzeba, solidnie wypełniać swoje obowiązki. No i jeszcze jedno. Bucky wyrósł w przekonaniu, że nie ma zadań ponad jego siły, że chcieć, to móc, że wszystko zależy od niego, a każdy skutek ma swoją przyczynę. Jednym słowem świat jest logiczny i uporządkowany. Nawet jeśli nie my nad wszystkim panujemy, to robi to sprawiedliwy Bóg. Ale tego gorącego lata jego amerykańskie podejście do życia miało zostać poddane próbie. Amerykański mit miał prysnąć. Bo Roth jak zwykle stawia swoich bohaterów przed nie lada wyzwaniem. W Newark zaczyna szerzyć się epidemia polio. Niby każdego lata pojawiała się ta choroba, ale dotąd były to przypadki nieliczne, pewna coroczna norma. Tego roku zachorowania przybrały rozmiary klęski. Szczególnie szerzyły się w żydowskiej dzielnicy, tej, w której mieszkał i pracował Bucky. A trzeba pamiętać, że polio w czasach, kiedy nie istniała jeszcze szczepionka, powodowało w najlepszym razie kalectwo, w najgorszym doprowadzało do śmierci. Rzadko przebiegało łagodnie, bez powikłań.

Roth świetnie opisuje atmosferę zagrożenia i narastającej wśród mieszkańców miasta paniki. Niewiedza, strach, lęk o dzieci, rozpacz po śmierci tych, które zmarły, niedowierzanie, szukanie winnych. Kto odpowiada za to, że nie można zapanować nad nieszczęściem? Kto roznosi zarazę? Jaka jest przyczyna zachorowań? Niewiedza mnoży najprzedziwniejsze teorie. Nienawiść ludzi może zwrócić się przeciwko każdemu, szczególnie komuś w jakikolwiek sposób dziwnemu, innemu. Ale najgorsza jest bezsilność, świadomość, że nic nie można zrobić. Pozostaje tylko czekać i liczyć na cud. Przypadki choroby mnożą się coraz szybciej. Życie staje się uciążliwe, nie do wytrzymania. Jak długo jeszcze? Kto zachoruje, kto ocaleje? Świadomość nieuchronności zdarzeń staje się jeszcze większa, jeśli zachoruje i umrze ktoś bliski. Bucky długo zachowuje się rozsądnie. Stara się postępować racjonalnie, dodawać otuchy swoim podopiecznym, o ile to możliwe, żyć jak dotąd. Nie chce wyjechać z miasta, uważa, że byłaby to dezercja. I jego jednak nie ominie rozpacz. Choroba sięga przecież, z czym należało się liczyć, po niektórych chłopców z  boiska. Coraz trudniej jest mu zachować dotychczasowe przekonania, pewność w porządek świata.

Roth w swojej powieści stawia pytania podstawowe. O Boga. Jaki jest, skoro godzi się na śmierć niewinnych dzieci? Ale jedna z bohaterek nadal niezachwianie wierzy w Niego, bo wysłuchał  modlitw i ocalił jej ukochanego. To ten sam Bóg? Oszczędza jednych, innych skazuje na polio? Jaki jest? Czy w ogóle jest? I pytania kolejne. Co decyduje o tym, że w tym samym czasie jedni muszą tkwić w ogarniętym zarazą Newark, a inni mogą swobodnie z miasta uciec, bo ich na to stać? A jeszcze inni żyją sobie gdzieś beztrosko, o epidemii nie mając w ogóle pojęcia. A jeszcze inni w tym samym czasie tkwią w okopach na wojennych frontach. Czy za każdą tragedią stoi czyjaś wina? Bucky nie potrafi pogodzić się z tym, że świat jest absurdalny i bezsensowny, że zło bywa niewytłumaczalne, że wiele rzeczy dzieje się przez przypadek. Tak po prostu jest. A ponieważ nie przyjmuje  takiej wizji, o wszystko obwinia Boga i siebie. Dlaczego siebie, zdradzić nie mogę. I jeszcze inne pytania. Na ile wolno nam bezwzględnie decydować o czyimś losie, wierząc, że tak jest dla tej osoby lepiej? Czy mamy prawo przyjąć czyjąś ofiarę? Skąd możemy wiedzieć, że to rzeczywiście ofiara, a nie szczerość intencji?

Książka Rotha jest też opowieścią o złamanych ludzkich losach. O zwyczajnym cierpieniu, także cierpieniu z miłości. O tym, jak jedno lato może wywrócić na nice wszystkie nasze plany i oczekiwania, naszą świetlaną przyszłość, która była na wyciągnięcie ręki. Nigdy nie wiadomo, co zdarzy się jutro. W takim sensie dziadek Buckiego nie miał racji. Ale jednocześnie rację miał, przynajmniej ja tak myślę. Bo nieszczęście może się zdarzyć, ale co z nim zrobimy, to już zależy od nas. Czy kiedy los z nas zakpił, po chwilowym załamaniu spróbujemy się z nim dalej mierzyć, mimo tragicznej świadomości, że świat jest absurdalny i jakoś bezsensowny? Czy obrazimy się na Boga i trawieni  nienawiścią do Niego, spędzimy resztę życia zatruci nią? Tak czy inaczej, jeśli zadajemy sobie takie pytania, a doprawdy trudno ich sobie nie stawiać, jeśli się ma choć odrobinę oleju w głowie, życie tylko czasami może bywać znośne.

I jeszcze jedno. Gdzieś w tle pojawia się refleksja o żydowskim losie, o żydowskim strachu, któremu w Stanach nie wolno się poddać, jak przekonuje Buckiego jeden z jego znajomych. W Europie spustoszenie sieje Holokaust, w spokojnej Ameryce, w mieście Newark spustoszenie wśród Żydów sieje mordercze polio. Bóg pozwala na oba nieszczęścia.

Smutna i bolesna  książka, ale naprawdę koniecznie trzeba po nią sięgnąć.



"Kobieta z piątej dzielnicy"

Obejrzałam "Kobietę z piątej dzielnicy" Pawła Pawlikowskiego, bardzo cenionego polskiego reżysera mieszkającego i pracującego w Wielkiej Brytanii. Nie widziałam jego "Lata miłości" pokazywanego kilka lat temu w Polsce, bo nie zainteresował mnie temat. Tamten film, pamiętam, bardzo chwalono, ten chyba nie zbiera najlepszych recenzji. Wybrałam się jednak zwabiona bardziej udziałem Joanny Kulig i Ethana Hawke'a niż Kristin Scott Thomas. I było tak, jak przeczuwałam: to nie jest film dla mnie. Niby realistyczny, ale to tylko sztafaż. W pozornie zwyczajnym świecie rozgrywa się dramat głównego bohatera, amerykańskiego pisarza, uniwersyteckiego wykładowcy, który rzuca swoje wygodne życie, aby we Francji walczyć o kontakt ze swoją córeczką odizolowaną od niego przez byłą żonę. Dlaczego? Tego możemy się tylko domyślać. Kto mówi prawdę: ona, obwiniając go o coś, czy on, twierdząc, że jest niewinny? Ale to nie film obyczajowy, czym może się wydawać początkowo. Nie jest to też historia mężczyzny, który miota się pomiędzy dwiema kobietami. Wszystko tak naprawdę rozgrywa się w świecie Toma. Czy jest człowiekiem chorym, czy może skrywa jakąś mroczną tajemnicę? Film składa się z samych niedopowiedzeń, im dalej, tym ich więcej. Atmosfera jest zimna, trudno o wzruszenie, chociaż temat wzruszeniom sprzyja. Szare, monochromatyczne barwy jeszcze bardziej wzmagają chłód bijący z ekranu. Chłonie się to bardziej intelektem, próbując rozwikłać podrzucane przez reżysera zagadki, niż emocjami. I tylko zakończenie porusza, przynajmniej mnie. Obraz Ethana Hawke'a ... (nie mogę przecież napisać więcej, może ktoś jednak wybierze się do kina, w końcu to film ambitny, bardzo dobrze zrobiony) mam w głowie do dziś. Ja znajduję w tej ostatniej scenie rozwiązanie zagadki, ale nie każdy musi ją tak odczytać. Czy to wystarczy, aby bronić filmu? Nie potrafię rozstrzygnąć. Pozostaję  rozdarta.

Popularne posty