"Ze mną nie zginiesz"

Koniec wakacji sprawił, że zaroiło się od filmowych zapowiedzi. Wydaje się, że powinno być ciekawie, ale nadzieje się spełnią, zobaczymy. W tym tygodniu na przykład zrezygnowałam z obu premier, które brałam pod uwagę. Nie poszłam, ani na "Love", ani na "Żyć nie umierać" z Tomaszem Kotem, bo oceny średnie, a w wypadku "Love" nawet słabe. Szkoda  czasu na przeciętniactwo. Za to obejrzałam francuski film "Ze mną nie zginiesz" zainspirowany nowelką Alberta Camus "Gość", który na ekranach kin gości już od dwóch tygodni. Na pewno nie jest to rzecz dla każdego, ja obejrzałam z wielką przyjemnością, a nawet na końcu odrobinę się wzruszyłam. Z jednej strony to magnetyzujące, nostalgiczne kino nastroju, z drugiej film o moralnych wyborach.

Rok 1954 Algieria. Rozpoczyna się wojna o niepodległość, potrwa ponad siedem lat, ale na razie to początek. Wojska francuskie walczą z algierskimi rebeliantami. Robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Bohaterem filmu jest francuski, a właściwie hiszpański, nauczyciel, Daru. Uczy w samotnej szkole gdzieś w górach Atlas. Jest przywiązany do swoich uczniów, którym także pomaga, rozdając skromne racje żywnościowe. Daru musi na kilka dni zamknąć szkołę, aby zaprowadzić do najbliższego miasta więźnia, Mohameda, który zamordował swojego kuzyna. To rozkaz. I właśnie o ich wędrówce opowiada film. Chociaż droga przez góry okaże się niebezpieczna, bo wędrowcy muszą unikać nie tylko rebeliantów, ale też chcących rodowej pomsty kuzynów Mohameda, to nie akcja jest tu najważniejsza. Widz nie ma poczucia, że zdarzenia gnają jedno za drugim. Przeciwnie, wszystko toczy się niespiesznie, najważniejszy jest nastrój budowany pięknymi zdjęciami surowych, monochromatycznych gór. I tym, co dzieje się między bohaterami. Milczenie przeplatane rozmowami. Wędrując, poznają siebie. Daru zaczyna rozumieć, dlaczego Mohamed chce być doprowadzony pod sąd, chociaż wie, jaki będzie wyrok. W twarzach obu bohaterów widoczny jest smutek. Są pogodzeni z losem, mają świadomość, że do celu mogą nie dotrzeć, a mimo tego nie opuszcza ich spokój. Pewnie to zasługa surowych warunków, w jakich żyją. Obaj mają też w sobie coś magnetyzującego i ujmującego, nie można nie czuć do nich sympatii.

Jest to też film o tym, co niesie wojna. Jak największych przyjaciół zamienia we wrogów. Kolejny temat to utrata. Daru nie jest osadnikiem, urodził się w Algierii, jego rodzice ciężko tu pracowali. Kocha tę ziemię, jest tu u siebie, nie wyobraża sobie życia gdzie indziej, a jednak prawdopodobnie prędzej czy później będzie musiał wyjechać. Chociaż nie skrzywdził nikogo, przeciwnie, pomagał, dla walczących o niepodległość jest kolonizatorem. Nawet jeśli prywatnie go lubią, wojna zmienia wszystko, nie zna sentymentów i litości. Jest w tym filmie  podskórne marzenie o świecie bez granic. Ale może idę za daleko, może wiedziona szlachetną utopią dopisuję znaczenia, których wcale tu nie ma. Tak czy inaczej warto dać się ponieść melancholijnemu nastrojowi tego skromnego obrazu.

Filip Sringer "13 pięter"

Filip Springer, który znalazł dla swojej twórczości (nie tylko literackiej, jest też fotografem) działkę osobną - zajmuje się architekturą i przestrzenią, także, a może przede wszystkim, ich aspektem społecznym - znowu napisał książkę, której nie da się czytać spokojnie. Kiedy pochłaniałam jego "Wannę z kolumnadą", opowieść o, najczęściej bezpowrotnej, degradacji przestrzeni, jaką sobie fundujemy, władały mną złość, gniew, rozpacz i bezradność. Teraz, w czasie lektury świeżutkiego reportażu "13 pięter" (Czarne 2015) było podobnie.No może poza rozpaczą, bo problem na szczęście mnie nie dotyczy. Springer zajął się tym razem bardzo gorącym i właściwie odwiecznym, nigdy w Polsce nierozwiązanym problemem mieszkaniowym. A że kwestia nie dotyczy tylko minionego dwudziestopięciolecia udowadnia w pierwszej, historycznej, części, w której jak w lustrze przeglądają się czasy współczesne.

Springer zaczyna swoją reportersko-publicystyczną książkę od opowieści o  międzywojniu. I jest to opowieść pasjonująca, odkrywcza, ale niestety straszna. Że kraj po ponad stu latach nieistnienia musiał powstać na nowo i skleić się z trzech zaborów, wiadomo. Że było to zadanie jeszcze trudniejsze, ponieważ przez nasze terytorium przetoczył się walec pierwszej wojny, to również nic nowego. Że stworzyliśmy sobie piękny mit drugiej Rzeczpospolitej, która rajem wcale nie była, to też oczywistość. Ale jak mieszkali, a właściwie nie mieszkali, jej obywatele, o tym nie miałam pojęcia. O skali mieszkaniowego problemu. Springer opowiada o nim na przykładzie Warszawy. To, co znamy z filmu, z literatury, te eleganckie, obszerne mieszkania na pierwszym piętrze i od frontu w nie mniej eleganckiej kamienicy, te wille i pałacyki to przywilej nielicznych. A dokładnie tak wygodnie mieszkało sobie dwa procent mieszkańców Warszawy. Pozostali, robotnicy, ale też inteligencka drobnica, gnieździli się w potwornej ciasnocie, w klitkach, często bez wody, ze wspólną toaletą, łazienką (jeśli była) i kuchnią. A kto nie miał na czynsz, eksmitowany był na bruk (odpowiednia ustawa weszła w życie w 1924 roku). Między innymi dlatego powszechne było zjawisko tak zwanych kątowników, czyli ludzi wynajmujących dosłownie kąt w izbie, w której tłoczyła się kilkuosobowa rodzina. Co działo się z wyrzucanymi z mieszkań? Jeśli mieli szczęście, trafiali do schroniska dla bezdomnych, jeśli nie, koczowali niemal dosłownie pod mostem albo na ulicy. Warszawa pełna była slumsów - szałasów, ziemianek, lepianek i rozmaitych bud, w których usiłowali żyć bezdomni rekrutujący się spośród eksmitowanych, ludności napływającej do stolicy za pracą i repatriantów. Żeby naprawdę zrozumieć, jaki to bezmiar problemu, jakie były jego konsekwencje (przestępczość to tylko jedna z nich), trzeba po prostu książkę Springera przeczytać.

Ważną częścią pierwszego rozdziału jest opowieść o tym, jak próbowano kwestię mieszkaniową rozwiązać. I jest to opowieść fascynująca. O lewicowych społecznikach, ludziach upartych i niezwykłych, którzy założyli Warszawską Spółdzielnię Mieszkaniową (to im Warszawa zawdzięcza Żoliborz), a potem Towarzystwo Osiedli Robotniczych. O rozmaitych programach rozwoju mieszkalnictwa i wreszcie o tym, jak ten trud i wysiłek garstki społeczników-zapaleńców rozbijał się o niemoc państwa. Jak pieniądze przeznaczone na budownictwo społeczne w wyniku rozmaitych decyzji i nacisków w większości trafiały do firm, które budowały dla tych nielicznych zamożnych. I to jest opowieść najsmutniejsza. Nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle druga Rzeczpospolita uporałaby się z niedoborem mieszkań. Wybuch wojny pokrzyżował wszelkie plany. O ironio, pierwsze bomby spadły na pierwsze robotnicze osiedle na Rakowcu wybudowane przez Towarzystwo Osiedli Robotniczych.

Kiedy czyta się część zasadniczą dotyczącą trzeciej Rzeczpospolitej, nie sposób nie zauważyć podobieństw. Wprawdzie nie ma dziś kolonii szałasów, ziemianek, lepianek i bud skleconych z byle czego, wprawdzie jeśli kilkuosobowa rodzina gnieździ się w za małym mieszkaniu lub w jednym pokoju u rodziców, to przynajmniej nie przyjmuje pod swój dach lokatora, ale jedno się nie zmieniło - niemoc państwa. Springer pokazuje, jak kolejni rządzący całkowicie abdykowali, oddając budowę mieszkań w ręce komercyjne. Kiedy i jak to się stało, że uwierzyliśmy, że daliśmy sobie wmówić, iż jedyną, świętą drogą do upragnionego mieszkania jest wzięcie kredytu, który będą spłacały pewnie nasze dzieci? Dlaczego uznaliśmy za oczywiste, że mieszkanie to przywilej, a nie jedna z podstawowych potrzeb człowieka? Dlaczego nie skorzystaliśmy z doświadczeń krajów, w których własne mieszkania posiada mniejszość, a reszta wynajmuje na cywilizowanych zasadach? Na te pytania szuka odpowiedzi Springer. Pokazuje, jak sensowne programy nigdy nie zdążyły nabrać rozpędu, były duszone w zarodku albo w ogóle nie ujrzały światła dziennego. Jak wszystko jest zawsze w planach, w wizjach, w gadaniu o trzech milionach mieszkań. Jak myśli się tylko o tym, co w najbliższej przyszłości, a po nas choćby potop. Jak nikt nie planuje na dłużej, na lat dziesięć, dwadzieścia albo jeszcze więcej. Jak co cztery lata zapewnia się nas, że teraz to już na pewno, bo wszyscy, ale to wszyscy rozumieją, jaki to palący problem - bo demografia, bo emigracja, bo wracajcie, bo urodźcie dzieci, a my teraz już na pewno zrobimy wszystko, abyście mieli gdzie mieszkać. I tak w kółko. A tymczasem nadal jedynym rozwiązaniem są kredyty hipoteczne i programy typu Rodzina na Swoim, które, co udowadniają rozmówcy Springera, zamiast rozwiązać problem, tylko windują ceny.

O tym wszystkim pisze autor w swojej książce. A ponieważ to jednak reportaż, a nie ekonomiczny, filozoficzny czy socjologiczny dyskurs, dlatego mięsem "13-stu pięter" są opowieści bohaterów jego książki, od których włos na głowie się jeży. Opowieści pokazujące całe spektrum mieszkaniowych problemów. Znamy je doskonale z mediów albo są to problemy nasze, naszych krewnych, naszych przyjaciół. Te historie zebrane w jednym miejscu przerażają i uświadamiają skalę problemu, którego rozwiązania w najbliższej przyszłości nie widać.

"Pan Turner"

Pojawienie się na naszych ekranach "Pana Turnera" Mike'a Leigh poprzedziły dwie wiadomości. Dobra - film jest znakomity. Zła - nie wiadomo, czy w ogóle do Polski trafi, bo nie ma dystrybutora, który chciałby go do nas sprowadzić. Dlatego ucieszyłam się bardzo, kiedy ponad rok po światowej premierze jakoś tak chyłkiem, nieśmiało, w wakacyjnym sezonie ogórkowym wreszcie dotarł i na polskie ekrany. Zamiast jednak biec do kina natychmiast, musiałam odczekać tydzień, bo początkowo grany był tylko późnym wieczorem. No ale wreszcie doczekałam się. Film opowiada o ostatnich dwudziestu pięciu latach życia słynnego angielskiego malarza, który wyprzedził swoją epokę. Bliżej mu było do impresjonizmu, który miał się dopiero narodzić, niż do realistycznego malarstwa pierwszej połowy dziewiętnastego wieku. Mimo nowego spojrzenia na pejzaż, na światło stał się twórcą popularnym, docenianym, kupowanym. Mike Leigh w swoim wysmakowanym plastycznie filmie pokazuje Turnera - artystę, ale jednocześnie bardzo zwykłego człowieka. Portretowanie codzienności bez retuszu to cecha charakterystyczna angielskiego reżysera. Tak jest i tutaj. Już tylko dla samej warstwy wizualnej filmu, dla pięknych zdjęć, cyzelowanych kadrów warto wybrać się do kina. Ale przecież dostajemy znacznie więcej. Kolejny atut to aktorstwo, szczególnie Timothy Spall w tytułowej roli pozostaje w pamięci. No i sama historia, podglądanie życia. Uprzedzam, że pewnie nie jest to film dla każdego. Trwa dwie i pół godziny, nie ma ani zawrotnej akcji, ani fajerwerków. "Pan Turner" to jednak coś znacznie więcej niż tradycyjne kino kostiumowe. Tyle tytułem wstępu, a kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Turner z filmu Mieke'a Leigh to wielki artysta, ale człowiek niesympatyczny. Gruby, nieatrakcyjny, ciągle sapie i chrząka, bełkocze, najczęściej jest ponury, zamyślony, zamknięty w sobie, pochłonięty pracą. Malowanie to treść jego życia. Tematem jego obrazów są pejzaże, więc znika na całe dnie, aby wędrować (potrafił przemierzyć trzydzieści kilometrów dziennie) i szkicować. Gotów jest na poświęcenie i eksperyment, aby wrażenia, spostrzeżenia i doświadczenia przenieść na płótno. Podobno rzeczywiście kazał się przywiązać do masztu w czasie śnieżycy. Potrafi zadziwiać, być bezkompromisowy. Od dawna cieszy się uznaniem, więc tym bardziej boli go, kiedy z czasem pojawiają się złośliwości, uwagi krytyczne i nie wszyscy rozumieją to, co maluje. Są i tacy, którzy twierdzą, że chyba traci wzrok, bo właściwie trudno dopatrzyć się czegokolwiek. Mimo wszystko dalej robi swoje, coraz bardziej pochłonięty swoimi ideami.

Znacznie gorzej wyglądają jego relacje z ludźmi. Żonę i córki traktuje jak obce mu osoby. Nawet śmierć jednej z nich przyjmuje chłodno. Jakby go to nie obeszło. Trudno zresztą dociec, po czyjej stronie leży wina. Czy przyczyną rozstania była jego pasja, czy może trudny charakter żony? Gospodynię, niepiękną, przygarbioną kobietę, traktuje instrumentalnie. Wykorzystuje ją seksualnie i nawet, co sugeruje jedna scena, jeśli i jej sprawia to przyjemność, to z jego strony nie ma mowy o jakimkolwiek uczuciowym zaangażowaniu. Ot, tak bywa między panem i służącą. Przejmujące są sceny, kiedy samotna, postarzała, oszpecona na twarzy, zostawiona sama sobie w pustym domu nie wie, gdzie Turner zniknął. Zupełnie inaczej zapamięta go pani Booth, z którą zwiąże się w ostatnich latach życia, zatajając początkowo, kim jest. Będzie uchodził za jej męża. Ci dwoje, tak różni, on artysta, ona prosta kobieta, dla której największą przyjemnością zdaje się być sprzątanie i usługiwanie mężczyźnie, staną się dla siebie nieoczekiwanie bardzo bliscy. On będzie do niej wracał ze swych wypraw, ona będzie o niego dbała. Ale przecież ich związek wykracza znacznie poza relację pan - gospodyni. Co takiego w niej jest, że ten oschły człowiek otworzy się na nią? Drugim bliskim mu człowiekiem był ojciec, który pełnił rolę kogoś w rodzaju pomocnika. Na jego śmierć nie pozostanie obojętny.

Mike Leigh pokazuje starzejącego się artystę, który nie przyjmuje do wiadomości utraty sił, choroby, zbliżającej się śmierci. Maluje do końca. Światło jest Bogiem powie, umierając.

Jak pisałam, reżyser podgląda życie. Czasem ekscytujące, na ogół jednak zwyczajne, monotonne, wypełnione krzątaniną, sprzeczkami, troskami, interesami. Codzienność ma jednak skazę, podszyta jest nieszczęściem. Nawet jeśli nas nie dotyka, to pełno go na świecie. Mąż pani Booth pochyla się nad cierpieniem niewolników przewożonych na statkach, na których kiedyś pracował, a pani Booth i pan Turner przytakują mu ze zrozumieniem. Nadal słyszy wycie i krzyki przerażonych, katowanych ludzi. Co mógł na to poradzić? Tyle zła na świecie. Młoda dziewczyna utonęła w Tamizie. Takie nieszczęście. W opuszczonym domu cierpi samotna, zapomniana, stara kobieta. Czy to wina Turnera, czy taki los gospodyni? Czy suma piękna przeważy sumę cierpienia?

"Nieracjonalny mężczyzna", "Eskorta"

Dziś o dwóch filmach, których nie łączy nic poza tym, że właśnie je obejrzałam. Pierwszy to najnowszy, chciałoby się napisać coroczny, Woody Allen, drugi, "Eskorta", western w reżyserii Tomy Lee Jonesa i z nim w roli głównej. 

Na filmy Woody Allena już od dawna przestałam czekać z niecierpliwością. Doszło do tego, że poprzedniego, "Magia w blasku księżyca", nie obejrzałam. Odkąd przeniósł się do Europy, to już nie to samo co dawniej. Tytuły lepsze przeplatają się z bardzo przeciętnymi, żeby nie powiedzieć słabymi. Pewnie się powtarzam, pewnie już to pisałam po kolejnych premierach. Nie ja jedna. Nadal jednak nadzieję budzi to, co reżyser kręci w Stanach. Powrotem do formy, chociaż nie tej najwyższej, były dwa amerykańskie filmy, "Co nas kręci, co nas podnieca" (Uff, ten polski tandetny tytuł!) i "Blue Jasmine". Najnowszy, "Nieracjonalny mężczyzna", też powstał za oceanem. Niestety, tym razem pudło. Przyjemne półtorej godziny w kinie, ale nic więcej. Minęły dwa dni od seansu, a ja już o nim nie pamiętam, jakbym go nie obejrzała. "Nieracjonalny mężczyzna" to film doskonale obojętny. Ani śmieszny, ani ironiczny, ani melancholijny. Gdzie te błyskotliwe dialogi?! Gdzie te zdania, które pozostają w pamięci?! Nie o to chodzi, że to nie komedia. Przecież Woody Allen nie tylko komedie kręcił. Ale "Wrzesień" czy "Inna kobieta" poruszały. Zresztą w tych najlepszych, które pozostały we mnie do dziś, spod dowcipu, zjadliwej ironii zawsze wyglądały smutek i melancholia, pesymizm i tragizm. Bo taki właśnie jest Woody Allen i jego bohaterowie. A teraz? Szkoda gadać. Nie wiem, czy to wina tego, że reżyser wraca do motywu, który już kilkakrotnie wykorzystywał w innych filmach? Ale wtedy robił to z sukcesem. "Zbrodnie i wykroczenia" przerażały, nawet angielskie "Wszystko gra" obejrzane ponownie robi wrażenie, z kolei "Tajemnica morderstwa na Manhatanie" była nieodparcie śmieszna. Tym razem efekt letni. I nie pomaga filozoficzna nadbudowa o roli przypadku w życiu i braku sensu. Prawdopodobnie jednak nie w tym rzecz, bo przecież w gruncie rzeczy Woody Allen od lat kręci ten sam film. A może to wina aktorstwa? O ile Emma Stone broni się, o tyle Joaquin Phoenix jest po prostu nijaki. Brakuje mu charyzmy allenowskich bohaterów. A filmowi allenowskiego pazura. Cóż, można zobaczyć, ale jeśli ktoś nie obejrzy, to dziury w filmowym niebie nie będzie.

Za to warto wybrać się do kina na "Eskortę" reklamowaną jako nastrojowy western twórcy "Trzech pogrzebów Melquiadesa Estrady". Należy jednak wiedzieć, że tamten western zawdzięczał swoją oryginalność między innymi scenarzyście, Giullermo Ariadze, który lubił w swoich filmach ("Amores perros", "21 gramów", "Babel", "Granice miłości") mieszać różne plany czasowe i wątki, aby na końcu wszystko pięknie spleść w jedną całość. Przy "Eskorcie" jednak nie pracował, a więc dostajemy film, w którym akcja prowadzona jest chronologicznie. Przyznam, że w pierwszym momencie połknęłam haczyk, ale zwieść się nie dałam, kiedy sprawdziłam, że Ariagi nie ma wśród scenarzystów. Wyznam też, że nie jestem jakąś wielką miłośniczką westernów, chociaż chętnie zobaczę, jeśli wybija się ponad przeciętność, a tak jest w tym przypadku. Zastanawiam się, co jest w "Eskorcie" takiego, że przykuwa uwagę i pozostaje w pamięci. Nie ma tu przecież wartkiej akcji, przeciwnie, historia toczy się niespiesznie. Przeszkody i niebezpieczeństwa, jakie na swojej długiej drodze z Nebraski do Iowa napotka para bohaterów, panna Cuddy i George Briggs, też nie są tym, co dla mnie najważniejsze. Z góry wiadomo, iż pojawić się muszą, bo takie prawo gatunku. Nie jest też przecież niczym niezwykłym western, który pokazuje bez romantycznej aury życie pionierów osiedlających się na coraz dalej wysuniętych na zachód obszarach dzisiejszych Stanów. Odbrązowienie nastąpiło już dawno. Chociaż przyznać muszę, że płaska, pusta przestrzeń, bezkres krajobrazu, domy, a właściwie chatki, sklecone z gliny, spartańskie warunki, w jakich żyją osadnicy, i ich samotność podziałały na moją wyobraźnię. Chyba nigdy przedtem nie zastanawiałam się nad tym, na co ważyli się ci, którzy decydowali się tam osiąść. I tu dotykamy może tego, co najistotniejsze w filmie Tomy Lee Jonesa. Zderzenie świata prostych, często prymitywnych mężczyzn ze światem kobiet, ich żon, które wyrwane zostały z obszarów skolonizowanych znacznie wcześniej, gdzie warunki życia były diametralnie inne. Czy decydując się na takie małżeństwo i podróż na zachód, wiedziały, co je czeka, z jakimi niebezpieczeństwami będą się mierzyć? Na ich tle, główna bohaterka, samodzielna, twarda, despotyczna, szlachetna i odważna Mary Bee Cuddy jest dla mnie zagadką. Dlaczego znalazła się w tym miejscu? Trochę też nie do końca wierzę w jej dramat. To moim zdaniem jedyna słabość filmu. Zastanawiam się, jaka jest książkowa Mary ("Eskorta" to ekranizacja powieści Glendona Swarthourta, która właśnie ukazała się nakładem Czarnego). W każdym razie mamy tu odwrócenie ról. To panna Cuddy jest tą szlachetną, odważną, niezłomną bohaterką, która kieruje się wartościami. Tacy w klasycznych westernach byli mężczyźni. Wielkim atutem filmu jest oczywiście aktorstwo. Hilary Swank i Tomy Lee Jones sprawiają, że gra, jaka toczy się pomiędzy parą bohaterów, przyciąga uwagę. Ale być może najbardziej do sukcesu filmu przyczyniły się wspaniałe zdjęcia. Piękne, malarskie kadry, których nie sposób nie podziwiać, i monochromatyczne barwy splecione z niespiesznym tempem budują melancholijny nastrój. I chyba właśnie dlatego "Eskorta" nie pozwala o sobie zapomnieć.

Cristian Teodorescu "Medgidia, miasto u kresu"

Mam ochotę krzyknąć Hura! Obrodziło literaturą rumuńską! Bo rzeczywiście obrodziło. A to wszystko dzięki dwóm wydawnictwom, Książkowym Klimatom i dopiero rozpoczynającej swą działalność Amaltei. Niedawno pisałam o świetnej, chociaż wymagającej, "Krainie szeptów" Varujana Voscaniana, a dziś będzie o innej nowości. To "Medgidia, miasto u kresu" Cristiana Teodorescu (Amaltea 2015; przełożyła Radosława Janowska-Lascar). A teraz czytam "Matei Brunul" Luciana Dana Teodorovici, książkę, która ukazała się w tym samym wydawnictwie. Warto podkreślić, że obie lektury kuszą czytelnika szlachetnymi okładkami projektu Pauliny Zielonej i staranną szata graficzną. Od razu napiszę, że po "Medgidię, miasto u kresu" sięgnąć naprawdę warto, a właściwie trzeba. To lektura ze wszech miar godna polecenia. I chociaż opowiada o dziesięciu latach (mniej więcej), które, jak wyjaśnia autor we wstępie do polskiego wydania, całkowicie zmieniły Rumunię i zapoczątkowały tragiczny okres w jej historii, to czyta się ją znakomicie. Chodzi o dekadę rozpoczętą w roku 1938, kiedy to wydawało się, że sprawy kraju zaczynają podążać w dobrym kierunku. Niezorientowanym  w skrócie wyjaśniam, że później dotknęły Rumunię liczne nieszczęścia. Działalność skrajnie prawicowej, antysemickiej Żelaznej Gwardii, straty terytorialne, sojusz z Hitlerem, a potem szybka zmiana na sojusz ze Związkiem Radzieckim, co nie uratowało kraju przed represjami i komunistyczną dyktaturą. To oczywiście w skrócie, kto sięgnie po książkę, więcej dowie się z syntetycznego wstępu autora.

Tło historyczne oczywiście mocno obecne jest w powieści. No właśnie, czy rzeczywiście w powieści? Autor w króciutkim wstępie wyjaśniającym genezę książki trochę czytelnika bałamuci. Z jednej strony pisze o opowiadaniach, z drugiej kilkanaście linijek dalej nazywa swoją książkę powieścią, zachęcając jednocześnie do czytania jej w sposób dowolny. Na wyrywki, nie po kolei albo po prostu, jak Pan Bóg przykazał, od początku do końca. Bo całość składa się ze 103 króciutkich rozdzialików, z których każdy rzeczywiście stanowi osobną całostkę zakończoną wyraźną puentą. W tym sensie są to opowiadania. Ja jednak zachęcam do lektury tradycyjnej, bo przecież suma wszystkich rozdzialików, w notce wydawniczej nazwanych jeszcze inaczej - szkicami, układa się w całość. Co łączy te mini opowiadanka? Oczywiście miejsce i bohaterowie.

To opowieść o mieszkańcach Medgidii, miasta znajdującego się niedaleko Konstancy, dziś nad kanałem łączącym Dunaj z Morzem Czarnym. Opowieść trochę wysnuta z wyobraźni, a trochę ze wspomnień, bo bohaterami książki są między innymi dziadek i babcia autora. Dziadek, Stefan Teodorescu, zwany pieszczotliwie Stefankiem, piekarz z zawodu i fotograf amator, wygrał przetarg na prowadzenie restauracji na dworcu kolejowym w Medgidii. Tym samym od razu stał się śmiertelnym wrogiem jej poprzedniego dzierżawcy, pana Steliana. A jego mieć za przeciwnika to gorzej niż wojna, bo pan Stelian jest szefem miejscowych legionistów, czyli członków Żelaznej Gwardii, którzy trzęsą miasteczkiem. To, co napisałam, brzmi z jednej strony groźnie, z drugiej nieco zabawnie. No bo czy owo pan  dołączone do nazwiska Stelian tworzy w tym wypadku poważną całość? I taka właśnie jest ta książka. Z jednej strony zabawna, lekka, pełna śmiesznych postaci i anegdot. Opowiedziana dowcipnie, ironicznie, czasem złośliwie, ale przecież z sympatią dla większości bohaterów i z nostalgią za miastem, jakiego już od dawna nie ma. Miastem wielonarodowym, gdzie obok siebie żyją Rumuni, Żydzi, Turcy, znajdą się też przedstawiciele innych narodów. Jest tu cerkiew, kościół katolicki i meczet, pop, ksiądz i imam. Z drugiej strony to opowieść o czasach niezwykle burzliwych. Najpierw panoszą się w mieście legioniści, zastraszając i terroryzując wszystkich, którzy próbują im się przeciwstawić. Oczywiście przy okazji rozgrywają swoje małe, biznesowe interesy. Pan Stelian w gruncie rzeczy wcale nie jest zabawną postacią. To kanalia i szubrawiec, inspirator podpaleń i skrytobójczych morderstw. Kiedy w wyniku zmiany władzy w całym kraju dochodzi do rozprawy z Żelazną Gwardią, wydaje się, że spokój powrócił do Medgidii. Niestety na krótko. Bo potem przychodzi wojna i wprawdzie w mieście jest spokojnie, to przecież mężczyźni wyruszają na front u boku niemieckiej armii. Jakie będą tego konsekwencje, nie muszę pisać. A na końcu Medgidię opanują Rosjanie, niby sojusznicy, ale przecież bezwzględni okupanci, o czym szybko przekonają się mieszkańcy miasta. No a jeszcze później nastąpią nowe porządki, jakich nikt w najstraszniejszych snach sobie nie wyobrażał. Wszystko zszarzeje, spsieje, ludzie zaczną znikać w tajemniczych okolicznościach, kto może, będzie próbował uciec. Nie ma już dawnej Medgidii i nie ma co czarować, zakończenie nie może być szczęśliwe.

I taka właśnie jest ta powieść. Zabawne anegdoty, humor mieszają się z nostalgią, grozą i przede wszystkim ze smutkiem. A i losy niektórych postaci nie zawsze układają się szczęśliwie. I niekoniecznie dlatego, że przyszło im żyć w takim tragicznym historycznym momencie. Na koniec chcę wspomnieć parę moich ulubionych bohaterów. To major Scipion, trochę dziwak, trochę ponurak, trochę służbista, ale jednocześnie człowiek odważny i niezłomny. I Lea, żydowska lekarka, kobieta nowoczesna, dobra i też odważna taką zwyczajną, codzienną, cichą odwagą. Bez fanfar. Czytelniku tej notki, sięgnij po tę powieść - nie-powieść, bo warto.

W. Somerset Maugham "Malowany welon"

"Malowany welon" W.Somerseta Maughama (Świat Książki 2007; przełożyła Franciszka Arnsztajnowa) kupiłam kilka lat temu, kiedy do kin wchodziła ekranizacja powieści. Ostatecznie na film się nie wybrałam, bo miał marne recenzje, a po książkę też nie sięgnęłam, w końcu chyba zapomniałam, że ją mam. Aż niedawno (niedawno to w tym wypadku trzy lata temu; gdzieś mi się ten wpis zawieruszył) trzeba było wziąć jakąś lekturę do podróży ze świadomością, że na miejscu na czytanie pewnie nie będzie czasu, ale w drodze jak najbardziej, bo droga długa. I wtedy ją odnalazłam. Leżała sobie zapomniana, smutna odrobinę na dnie regału wśród innych dzielących jej los, wydawało się, że świetnie sprawdzi się w roli lektury wagonowej. Nie myliłam się.

Powieść angielskiego pisarza z przełomu wieku dziewiętnastego i dwudziestego, raczej pierwszorzędnego wśród drugorzędnych, czyta się znakomicie. Akcja rozgrywa się w latach dwudziestych poprzedniego wieku w chińskiej prowincji podległej Anglikom. Jej bohaterką jest młoda Angielka, Kitty, produkt swojej epoki, która tak długo przebierała w kandydatach na męża, aż w końcu wyszła za mąż pospiesznie, tylko dlatego, aby nie wyprzedziła jej młodsza siostra. Był jeszcze drugi powód: utyskująca matka, która od dawna marzyła o tym, aby wreszcie pozbyć się córki z domu (wtedy marzenie dość powszechne). Znudzona mężem i bezproduktywnym życiem ulega urokowi tego trzeciego. Niczego nie zdradzam, bo miłosną schadzką tych dwojga powieść się zaczyna. Schadzką pechową, bo odkrytą przez męża. Jeśli, czytelniku tej notki, wydaje ci się, że dalszy ciąg bez problemu przewidzisz, zapewniam cię, że jesteś w błędzie. Na tym polega owa pierwszorzędność tej powieści wśród drugorzędnych. Bo wbrew oczekiwaniom nie jest to typowy romans, powiem więcej: nie jest to romans w ogóle. To historia duchowej przemiany, dorastania do życia świadomego, historia nieoczekiwanego poszukiwania sensu. Ale i upadków, kłębiących się w człowieku zaskakujących, niechcianych emocji, z którymi nie sposób sobie poradzić. Ten ostatni wątek jest niezwykle prawdziwy, w kontrze do czytelniczych oczekiwań. Mamy tu też krytykę tradycyjnego wychowywania dziewcząt prowadzącego do hodowania istot pustych, bezmyślnych, oddających się tylko salonowym rozrywkom. Dlatego można przy odrobinie dobrej woli uznać tę powieść za feministyczną, mimo że napisał ją mężczyzna.

Z takiego materiału pisarz tej miary jak na przykład Henry James, stworzyłby arcydzieło. Maugham napisał po prostu mądrą, dobrą książkę, momentami nieco drażniącą zbytnią łopatologią (szczególnie w zakończeniu). Polecam, niekoniecznie tylko do wagonu czy na plażę, gdzie też sprawdzi się znakomicie.

Marcin Kołodziejczyk "Dysforia. Przypadki mieszczan polskich", Michał Olszewski "Najlepsze buty na świecie"

Dziś będzie o moich wakacyjnych lekturach, co może niektórych zdziwi, bo szczególnie zbiór reportaży Michała Olszewskiego "Najlepsze buty na świecie" (Czarne 2014) nie mieści się w kategorii książek na wakacje, jeśli ten termin rozumieć tak, jak się to powszechnie przyjmuje. Na pewno nie jest to lektura lekka i przyjemna. Inaczej ma się sprawa z książką Marcina Kołodziejczyka "Dysforia. Przypadki mieszczan polskich" (Wielka Litera 2015). Przynajmniej forma sprawia, że czyta się ją lekko i przyjemnie. Ja wybierając książkę na wyjazd, od kilku lat kieruję się tylko jednym kryterium. Ma to być zbiór opowiadań lub reportaży, żadna powieść. Jedna albo dwie porcje na jeden wieczór. Po tych objaśnieniach czas przejść do rzeczy. Jeśli szukać wspólnego mianownika dla tych dwóch pozycji, to da się znaleźć dwa. Oba zbiory to reportaże o współczesnej Polsce. Na tym jednak podobieństwo się kończy.

"Dysforia" Marcina Kołodziejczyka to reportaż literacki z naciskiem na ten drugi człon. Do tego stopnia, że cały czas zastanawiałam się, czy to jednak nie opowiadania. Wydaje mi się, chociaż pewności już w tej chwili nie mam, że ktoś je tak określił. Ale wydawnictwo umieszcza tę książkę w dziale literatury faktu, a autor jest reporterem tygodnika Polityka. Na pierwszy plan w czasie lektury wybija się to, jak znakomicie Kołodziejczyk posługuje się językiem. Naśladuje różne style i mody językowe. Zanurza się w potocznej polszczyźnie, dostosowując ją do swoich bohaterów. Świetnie wykorzystuje język mówiony. Odnajdziemy tu modne, Kołodziejczyk na pewno napisałby topowe albo może hitowe, frazy, modną składnię, wszelkie językowe kalki i natręctwa, a wszystko okraszone soczystymi przekleństwami, bo przecież język nam schamiał i dziś powiedzenie, że ktoś klnie jak szewc należy odesłać do lamusa. Czytałam tę książkę pełna podziwu dla literackiego słuchu autora, dla umiejętności językowej mimikry. To naprawdę wielka przyjemność. Taki sposób pisania jest też źródłem dowcipu. Wielokrotnie zaśmiewałam się w czasie lektury. Chociaż to oczywiście śmiech gorzki. No i wypadałoby powtórzyć za Gogolem Z czego się śmiejecie, sami z siebie się śmiejecie, bo literackie reportaże Marcina Kołodziejczyka to wnikliwy, celny, gorzki, złośliwy, ale jednocześnie ciepły portret współczesnych polskich mieszczan. W omówieniach powtarza się jak mantra informacja, że klasy średniej, ale to nieprawda. Rzeczywiście najczęściej spotkamy tu pracowników korporacji, mediów, agencji reklamowych, jakichś account menadżerów i innych przedstawicieli gatunku zwanego klasą średnią. Mieszkańców wielkich miast, apartamentowców, domów, wynajmowanych mieszkań. Ale jest też kilka reportaży, których bohaterowie zamieszkują gorsze warszawskie dzielnice albo małe miasteczka i do owej mitycznej klasy średniej z pewnością nie należą. Autor oddaje swoim bohaterom głos. Podpatruje ich i podsłuchuje w różnych codziennych sytuacjach. Znacie? To posłuchajcie. A to na spotkaniu rodzinnym, na którym kochający się bracia, szwagrowie, dzieci i rodzice najchętniej skoczyliby sobie do gardeł. Ale spokojnie, przy kolejnej okazji spotkają się znowu. A to trzy singielki użalają się nad swoją nieszczęśliwą przyjaciółką, mężatką  z dzieckiem. Niby żałują, ale przecież sama sobie winna, skoro wyszła za tego idiotę. Trochę jednak w głębi duszy zazdroszczą, bo zegar biologiczny tyka. A to ojcowie, którym byłe już żony czy partnerki utrudniają kontakt z dziećmi. I leje się strumień narzekania, wyszydzania, nienawiści, trwa licytacja, który ma gorzej. A to wypalone zawodowo korpoludki, a to słoiki pogrążone w swojej samotności, konsekwentnie odcinające się od namolnych matek. Albo emerytowany wojskowy, który tęskni za dawnym ustrojem, albo rodzinka stanu niższego spędzająca niedzielę w Parku Skaryszewskim, albo mieszkańcy małego śląskiego miasteczka i warszawski reporter, który bada ich życie niczym botanik rzadki gatunek rośliny. Tak, tak, znamy ich wszystkich. To my sami, nasi znajomi, nasi krewni, nasi sąsiedzi. Świetna książka, świetnie napisana, portret współczesnych polskich mieszczan.

Zupełnie inne są reportaże Michała Olszewskiego zebrane w tomie "Najlepsze buty na świecie", za które dostał pospołu ze Swietłaną Aleksijewicz tegoroczną Nagrodę im. Kapuścińskiego. To teksty skromne, proste, bez literackich ozdobników, a i sam autor najczęściej chowa się w cieniu. Nie epatuje sobą, swoim ego, czasem znika, czasem ujawnia się, ot tylko tyle, ile trzeba. Powstawały w ciągu ostatnich lat i, poza tytułowym reportażem, wszystkie miały wcześniej swoje gazetowe premiery. Zawsze, kiedy czytam taki zbiór, nurtuje mnie pytanie: a jak to wygląda dziś? co się stało z bohaterami? Olszewski częściowo zaspokaja moją ciekawość, w krótkim Postscriptum zwięźle informuje o losach niektórych bohaterów. Podzieliłabym reportaże zebrane w tej książce na trzy grupy. Mój podział nie zawsze pokrywa się z tym, którego dokonał autor (albo wydawnictwo). Jest tu grupa tekstów, które dotyczą problemów mocno nagłaśnianych przez media. To reportaże o księżach podejrzanych o molestowanie dzieci lub stosowanie przemocy fizycznej i psychicznej, bronionych przez miejscowe społeczności. Inny, którego bohaterem też jest duchowny, opowiada o kapłanie niepokornym. Kolejny porusza problem smogu w uzdrowiskach. Jest też w tej grupie reportaż o głośnej przed kilku laty sprawie Agnes Trawny. Druga grupa to opowieści o problemach, o których albo nie miałam pojęcia w ogóle, albo wiedziałam niewiele. I te reportaże są dla mnie niezwykle ciekawe, bo odkrywają zjawiska nieznane, świat, którego istnienia często nie dostrzegam. Są w tej grupie teksty przejmujące. O mieszkańcach Szczucina, którzy żyją w cieniu śmierci, bo w ich miejscowości mieściła się fabryka azbestu. Szczucin azbestem stał, z azbestu żył, azbestem się szczycił. Tylko nikt nie mówił, jakim jest zabójcą. Inny reportaż to opowieść o mieszkańcach Skawiec, które dziś już nie istnieją, bo wioska zostanie zalana przez wody powstającej zapory. To tragedia ludzi tracących swój świat. Tekst, który wprawił mnie w największe zdumienie, to opowieść o ludziach z małych miasteczek lub wiosek, którzy co tydzień albo trochę rzadziej wyruszają na łowy na berliński pchli targ. Można tam kupić wszystko, czego bogaty Niemiec już nie chce. Od sprzętu AGD po stare widokówki. Bardzo ciekawe i odkrywcze są reportaże o programach resocjalizacyjnych w niektórych więzieniach. Wreszcie trzecia grupa, najdłuższa, wydzielona też w książce, to teksty odnoszące się w różny sposób do drugiej wojny. Stawia tu autor bardzo ważne pytania. Jak żyć dzisiaj w Oświęcimiu albo Brzezince? Jak mówić o wojnie w czasach, w których coraz mniej świadków i uczestników tamtych zdarzeń? Jaki jest nasz stosunek do wojny, do obozów? Co z tego rozumiemy? Zobojętnieliśmy czy przeciwnie, wojna jest ciągle żywa? A jeśli tak, to w jaki sposób? Jak rozmawiać o wojnie z dziećmi, z młodzieżą? Jak mówią o niej ci, którzy ocaleli z piekła obozów? Czy o nich pamiętamy? I co jesteśmy im winni? Pisze też autor o sprawach trudnych i delikatnych, o tym, co wstydliwe, ukryte albo wyparte. Wszystkie teksty Olszewskiego to klasyczne reportaże gazetowe. Wyróżnia je ciekawy, czasem odkrywczy, czasem bolesny, trudny temat i pokazanie, że świat nie jest czarno-biały. Olszewski dopuszcza różne punkty widzenia, naświetla problem z wielu stron, nie stawia się w roli sędziego, pochyla się nad swoimi bohaterami i stara się ich zrozumieć. Tylko tyle i aż tyle.

 

"Z dala od zgiełku"

W ramach nadrabiania filmowych zaległości obejrzałam ekranizację powieści Thomasa Hardego "Z dala od zgiełku". Dodatkowym magnesem, który ostatecznie przyciągnął mnie do kina, był duński reżyser Thomas Vinterberg, autor głośnego "Festen" i świetnego "Polowania". Szczególnie ten ostatni film mogą widzowie pamiętać lepiej, bo to pozycja sprzed roku czy dwóch.Zawsze dziwię się, kiedy twórca tak drapieżnych i mocnych filmów sięga po literacką klasykę. W dodatku produkcja brytyjsko-amerykańska gwarantuje raczej kino zrobione ze smakiem, z rozmachem, na poziomie, jednak niewywrotowe. Ale kto cokolwiek wie o prozie angielskiego pisarza, mógł spodziewać się mimo wszystko filmu drapieżnego.

Nie powiem, żebym była wielką specjalistką od Hardego, ale przeczytałam "Tessę d'Uberville", oczywiście znam jej filmową wersję zrobioną przez Polańskiego, i widziałam "Więzy miłości", ekranizację niezwykle mrocznej powieści "Juda nieznany", trochę sobie też o jego twórczości  poczytałam. Tym bardziej oczekiwałam filmu mocnego, zaczepnego, a przede wszystkim mrocznego. Okazuje się jednak, że lekcji o klasyku angielskiej literatury nie odrobiłam dokładnie. Po seansie, nieco zaskoczona, wiedziona wątpliwościami zajrzałam jeszcze raz do historii angielskiej literatury. Otóż proza Hardego nie zawsze była taka pesymistyczna, jego wczesne powieści są trochę łagodniejsze w wymowie. I właśnie do tej grupy należy "Z dala od zgiełku". To jednak wcale nie oznacza, że zobaczymy coś w stylu Jane Austen czy jednej z sióstr Bronte (na pewno bliżej mu do nich). Będą wielkie, ale jednocześnie mroczne namiętności, będzie rozpacz, nieszczęście, które ściągają na siebie sami bohaterowie, dokonując takich a nie innych wyborów, ale będzie też krew, nienawiść i zazdrość. Jednak to i tak nic w porównaniu z tytułami, które wymieniłam poprzednio.

Oglądając, zastanawiałam się, na ile adaptacja zubożyła powieść, na ile wygładzono kanty literackiego pierwowzoru. Szczególnie historia sierżanta Troy'a i Fanny wydała mi się okrojona, zabrakło w niej psychologicznej prawdy. Poza tym, kiedy widzę w filmie będącym ekranizacją dziewiętnastowiecznej powieści tak niezależną kobietę jak główna bohaterka, zawsze zastanawiam się, ile w takiej postaci prawdy tamtych czasów, a ile współczesnej interpretacji. Nie wykluczam jednak, że ulegam stereotypom. Dlatego może należałoby sięgnąć po powieść Hardego. 

Czas zmierzać do puenty. Na pewno warto wybrać się na ten film. Jest pięknie fotografowany, kto nie zna literackiego pierwowzoru, będzie kilkakrotnie zaskoczony, no i najważniejsze, sama historia głównej bohaterki, sytuacja, w jakiej się znalazła, wybory, jakich musi dokonywać są nietuzinkowe. Może nie dałam porwać się aż tak, jak oglądając "Jane Eyre" z Mią Wasikowski, raczej patrzyłam chłodnym okiem filmowego wyjadacza, zastanawiając się, jak historia potoczy się dalej. No ale to pewnie moja skaza. Kto lubi angielskie klasyki kostiumowe, niech śmiało idzie.

Popularne posty