Łukasz Barys "Jeśli przecięto cię na pół"

Z ciekawością i niecierpliwością czekałam na drugą powieść

Łukasza Barysa "Jeśli przecięto cię na pół" (Cyranka 2022). Rok temu na moim blogu zamieściłam notkę o jego pierwszej książce "Kości, które nosisz w kieszeni", za którą otrzymał Paszport Polityki. Pisałam o tym, z jaką nieufnością i przekorą podchodziłam do wychwalanego debiutu bardzo młodego człowieka, który pisząc, jednocześnie studiował aż dwa kierunki. No i o tym, jak powinnam odgryźć sobie język, bo jednak rzeczywiście ten debiut okazał się niezwykle udany. Spotkanie autorskie, w którym kilka miesięcy później uczestniczyłam, potwierdziło, że Łukasz Barys ma dużo do powiedzenia, jest człowiekiem mądrym i refleksyjnym. Druga powieść wydana w kilkanaście miesięcy po pierwszej też może powodować, że zapala się czerwona lampka, ale tym razem byłam spokojna, no może spokojniejsza. Zresztą autor opowiadał w wywiadach, że pomysł na nią narodził się niemal równocześnie z pierwszą, że się z niego wylało. Być może na kolejną przyjdzie nam poczekać dłużej, bo, jak mówi, nie wie, co dalej. I dobrze, bo nie ma nic gorszego niż pisanie na siłę, pod przymusem wydawcy, pod dyktando rynku, byle nie dać o sobie  zapomnieć, co jest zmorą współczesnego rynku wydawniczego. Mój ukochany polski pisarz Wiesław Myśliwski wydał w całym swoim długim życiu zaledwie kilka powieści. Za to jakich! Jego nazwisko przywołuję tu nieprzypadkowo, ale o tym za chwilę.

Druga powieść Łukasza Barysa ma wiele wspólnego z pierwszą, ale wiele je też różni. Narratorem jest nastolatek, tym razem jednak chłopak, Marcel. Bardzo ważną bohaterką jest babcia. Akcja toczy się też na prowincji, ale nie w mieście, tylko na wsi. Tamto miasto było konkretne - Pabianice, ta wieś jest wymyślona, a nazwę ma znaczącą - Sromutka. Tak jak w poprzedniej duchy zmarłych pojawiają się w świecie żywych i nikogo to nie dziwi. Tyle że tym razem jest ich znacznie więcej, cała chmara. Bohaterowie drugiej powieści Łukasza Barysa odwiedzają cmentarz równie chętnie jak bohaterowie pierwszej. No i wreszcie jest to również historia ludzi z drugiego, a może nawet z trzeciego, szeregu, którzy chcieliby się wyrwać z tej Polski B. Nieprzypadkowo przywołuję tu ten termin, bo narrator wielokrotnie go używa, przeciwstawiając go Polsce A. No i znowu nie jest to powieść optymistyczna. Nad światem Marcela wisi cień śmierci i brak nadziei.

Na końcu czeka człowieka listopadowa śmierć, która może cię znaleźć nawet za pomocą ciężarówki, i nie sposób właściwie o śmierci zapomnieć, choć tak naprawdę powinno się pamiętać zaledwie o kwiatkach i matkach, i szczęściu, i miłości, i całowaniu się, i dniach, które są nam nieznane .... Przez wieś pędził wóz OSP i rzucał nam na sufit i twarze disco światła, niebieskie i czerwone, pełne życia, które nam obiecano, ale chciano zabrać sprzed nosa. Mama chciała wziąć sobie w usta trochę dni, których dotąd nie znała, i za to dostała karę, palec Boga w formie ciężarówki.

Powieść obejmuje rok z życia Marcela. Zaczyna się latem, kiedy jego mama, pracownica pobliskiej stacji benzynowej znajdującej się przy autostradzie, ucieka z mężczyzną, trudno nawet nazwać go jej kochankiem, do tych lepszych dni, których nie zna, do tej Polski A, do swoich marzeń. Ta dezercja zostaje szybko ukarana -  ciężarówka przecina ich samochód na pół. Jak niepyszna wraca do Sromutki  w czarnym worku. Trumnę wbrew tradycji trzeba od razu zabić. No bo jak pokazać rodzinie i sąsiadom przepołowione ciało matki. Ale nie tylko matkę przecięto na pół. Cały świat jest tu przepołowiony. Przed laty wieś podzieliła autostrada, symbol tej Polski A, marzeń, dni, które przed nami. Autostrada zrobiła dobrze mieszkańcom tej lepszej Polski, bo to oni mkną po niej od miasta do miasta. Mieszkańcom Sromutki rozdzieliła pola, zniszczyła krajobraz, zabrała łąki, wysuszyła wodę. Kiedy ją budowano, dziadek razem z małym Marcelem i krową chodził patrzeć na zbliżającą się zagładę. Wodził smutnym wzrokiem za światem, który na jego oczach się kończył. Teraz we wsi słychać nieustannie szum mknących samochodów. I to właśnie autostrada skojarzyła mi się ze znakomitą powieścią Wiesława Myśliwskiego "Kamień na kamieniu". Tam też wieś przecięła droga szybkiego ruchu, niszcząc ją bezpowrotnie. Tam też cmentarz i rodzinny grób pełnił ważną rolę, chociaż w inny sposób. Zresztą Łukasz Barys w jednym z wywiadów przywołuje Myśliwskiego, więc moje skojarzenie nie jest przypadkowe. 

Ale tych przepołowień jest jeszcze więcej. Wieś zmieniła nie tylko autostrada. Zmieniają się jej mieszkańcy. Już mało kto utrzymuje się z ziemi. To najwyżej dodatek do pracy zarobkowej, którą ma się w pobliskim mieście. Ciężki dodatek. Ojciec Marcela, który pracuje w firmie budowlanej, jeszcze upiera się przy uprawianiu ziemi. Jeszcze urządza żniwa. Ale matka, która pracuje na stacji benzynowej, nie ma zamiaru mu pomagać. To nie dla niej, chociaż i ona urodziła się na wsi. Jeszcze bardziej zapomnianej przez Boga i ludzi niż Sromutka. 

Przepołowiony jest też Marcel. Niby chłopak, ale lubi przebierać się w damskie ciuchy, które wyciąga ze starego kufra. Sam nie wie, czego chce i do kogo wzdycha. Nie ma odwagi przyznać się, że do kolegi z ławki, Dawida. Chociaż jest w nim coś takiego, że chłopaki pogardliwie nazywają go pedałkiem

Przepołowiony jest wreszcie świat Sromutki. Z jednej strony żywi, z drugiej umarli, którzy wychodzą z grobów, zasiedlają starą zarośniętą pleniącą się wszędzie roślinnością szkołę, która przed wojną była dworem dziedzica. Dziś chce ją wyremontować właściciel zakładu budowlanego, w którym pracuje ojciec Marcela. Ma stać się dowodem jego powodzenia i spańszczenia. Jest w Sromutce obcym ciałem, które nie umie uszanować przeszłości i natury. Pewnie sam ma wiejskie albo co najwyżej małomiasteczkowe korzenie. Taki z chłopa król. 

Marcel znakomicie porusza się między światem żywych i umarłych. Może nawet umarli interesują go bardziej? Szczególnie Leokadia B. pochowana w rodzinnym grobie, o której nikt nie chce mu nic powiedzieć. Cmentarz jest ważnym miejscem na mapie wsi. Zmarli żyją we wspomnieniach, są stale obecni. Ci zmarli to służący, parobki, bękarty, zwykli wieśniacy. A o jedynego panicza, partyzanta z samej Warszawy, który zginął w czasie wojny, nikt nigdy się nie upomniał. Może dlatego, że strzelił sobie w łeb? Więc jaki z niego bohater? I to zmarli stawiają przed Marcelem zadania, uczą go w szkole umarlaków.

Ale jest to też powieść o samotności dziecka, które po śmierci matki pozostawione zostało samo sobie. Ojciec nie ma dla niego czasu, czułości i uwagi, a stara babka z trudnością dba o jego codzienne potrzeby. Dlatego Marcel włóczy się po wsi, czasem w towarzystwie kuzynek, a najchętniej ucieka na cmentarz, a potem do starej szkoły.

Narracja książki rozpięta jest pomiędzy żywiołem opowieści, swobodną gawędą, często zabawną i dowcipną, co też budzi skojarzenia z Myśliwskim, a fragmentami, które stawiają opór, bywają słowną żonglerką, zmuszają do refleksji. Może czasem tych słów, które układają się w wyliczankę, było dla mnie za dużo. Ale to jedyna łyżka dziegciu. Nowa powieść Łukasza Barysa spełniła moje nadzieje. Czekam na kolejną, niekoniecznie za rok.

Piotr Siemion "Bella, ciao"

Powieść Piotra Siemiona "Bella, ciao" (Filtry 2022) szła jak burza

przez  światek czytających, a kulminacja następuje teraz - pojawia się w różnych podsumowaniach, których wysyp następuje wraz z kończącym się rokiem. Przyznam, że nie zamierzałam po nią sięgać, bo ani nie znam żadnej z wcześniejszych książek autora (cóż to za argument), ani niespecjalnie interesowała mnie tematyka, a może bardziej gatunek - dystopia, postapo, mniejsza o nazwę, wiadomo, w czym rzecz. Ale jakąż perswazyjną moc może mieć rozmowa z autorem odsłuchana w jednym z podcastów! To nie jest oczywiście tak, że sięgam po każdą książkę, o jakiej opowiada pisarz, ale czasem się zdarza. Tak było w tym wypadku. Nagle poczułam, że chcę tę powieść przeczytać, choćby z czystej ciekawości, czy rzeczywiście taka znakomita.

To awanturnicza historia osadzona w postapokaliptycznym świecie. Świecie nienazwanym dokładnie, przypominającym trochę ten po drugiej wojnie, ale nie jeden do jednego. Są Polacy, są Niemcy, są Rosjanie, są nowe granice, nowe nazwy starych miast, niedokładnie jeszcze wiadomo jakie, są przesiedleńcy, czasem nazywani bieżeńcami, uciekinierzy, jest nowa, ludowa, władza, i są jej przeciwnicy. Jest wreszcie zniszczony, zrujnowany świat. Po lasach błąkają się dzikie niemieckie dzieci, ocaleńcy z zagłady miasteczka, jej jedyni świadkowie. Wojna już się skończyła, ale to nie oznacza końca horroru. Nie wiadomo, komu można zaufać, człowiek człowiekowi wilkiem. Niebezpieczni są rosyjscy żołnierze, zwani tutaj jegrami, którzy wracają na wschód do siebie, grabiąc miasteczka, w których zatrzymuje się wiozący ich pociąg, i oczywiście traktując napotkane kobiety jak wojenny łup. Postój oznacza pohulankę, jak mówi ich dowódca, zachęcając do nieskrępowanej zabawy. Bezwzględni wobec swoich wrogów są przedstawiciele ludowej władzy, którzy jakoś próbują ogarnąć ten apokaliptyczny chaos, ale naprawdę są wobec niego bezradni. Z napotkanymi po drodze przeciwnikami nie patyczkuje się siedmioosobowa drużyna, która przemierza ten świat pod wodzą pułkownika Tyńskiego. Zbieranina, każdy z innej parafii, wśród nich jedna dziewczyna, Spinka. Nie mniej bezwzględna niż oni, a może nawet bardziej. Na rozkaz pułkownika, z którym łączy ją dziwna trochę miłosna, trochę nienawistna, trochę ojcowska relacja, zabija bez skrupułów. Czy przypomina wojowniczkę z komiksu albo gry komputerowej? Może. Przyznam, że słaba jestem w tego typu popkulturowych tropach. Idą na północny zachód, nad morze, gdzie mają jakąś tajemniczą misję do spełnienia. Jaką? Wie tylko pułkownik. Kim są? Partyzantami? Żołnierzami wyklętymi? Na pewno ludźmi, którzy stracili wszystko i nie mają dokąd wracać.

Idzie ich siedmioro, przez kraj bez map, przez bezmiar. Wokół mają bezpański świat - skrwawione prześcieradło ziemi, całun o świcie. Nie królestwo zgody, lecz zdeptane boisko milenium. Nowa ziemia wyłania się przed nimi z niebieskiego oparu (...) Są przemytnikami, co ze starej ziemi unieśli jedynie szelest krwi, spółgłoski pospolitej mowy polskiej, rozwiewane po niebie przedzimia.

Ten cytat nie tylko wprowadza w klimat powieści, wyznacza ramy tego postapokaliptycznego świata, daje także próbkę językowej wirtuozerii autora. Ale jeśli ktoś, kto czyta te słowa, obawia się, że zwiastuje nadęte nudziarstwo, przerost formy nad treścią, to pragnę zapewnić, że jest w błędzie. Bo ten kunsztowny język znakomicie łączy się z trzymającą w napięciu akcją. Bohaterowie mają do wykonania zadanie, muszą przedostać się na wyższy lewel, a za każdym rogiem, a właściwie krzakiem, czyha na nich przeciwnik. Albo oni, albo on. Nieprzypadkowo użyłam tu słowa lewel, bo wędrówka tych siedmiorga zabijaków przypomina akcję komputerowej gry. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo, muszę wyznać, że nigdy nie złapałam bakcyla - nie gram. 

Tu zrobię skok w bok w kierunku znakomitego "Internatu" Serhija Żadana, którego kompozycję również przyrównywano do gry. Skojarzenie powieści  Siemiona z powieścią  Żadana przyszło mi na myśl w czasie pisania. I tu muszę przyznać, że "Internat" to jednak książka o niebo lepsza, po prostu wybitna. Pisana na serio, osadzona w konkretnym czasie i miejscu. Jej bohater, człowiek przeciętny, ceniący święty spokój, rośnie w ciągu tych kilku dni. Zyskuje sprawczość, świadomość, staje się za kogoś odpowiedzialny. A ja mu kibicowałam, tak bardzo nie chciałam, aby zginął! Głęboko, z trzewi współczułam też tym wszystkim ludziom zaskoczonym przez wojnę, zdezorientowanym, zrozpaczonym, których spotyka w czasie swojej wędrówki-misji. Powieść Siemiona nie ma tej powagi, jest przesycona ironią. Chociaż odpowiada mi jej klimat, chociaż nie mogłam się od niej oderwać, to nie potrafiłam na serio przejąć się losami głównych bohaterów, którzy poza pułkownikiem i Spinką przypominają figury w grze.  Jeśli kogoś było mi żal to Naty, tego bezimiennego tłumu zgromadzonego na dworcu kolejowym, szwedzkiego lekarza, chociaż to w gruncie rzeczy niezły drań, dzikiego dziecka z lasu. A tych siedmioro traktowałam tak, jak traktuje się postaci z powieści przygodowej. Chociaż trzeba przyznać, że autor łamie jej schemat, ale w jaki sposób, tego nie mogę zdradzić.

Mimo przygodowej konwencji "Bella, ciao" jest według mnie powieścią pesymistyczną. W tym zniszczonym, ogarniętym chaosem świecie nie ma nadziei, nie ma żadnej stałej, nie ma punktu zaczepienia. Nie wiadomo, co dalej, a może wiadomo - wielkie nic, wieczna płynność i chaos. Nawet jeśli pojawiają się przebłyski nadziei, też nie chcę zdradzać jakie, to i tak raczej nic z tego. Gdzieś za morzem jest wprawdzie nietknięty wojną świat, ale pilnie strzeżony. Nikt tu nie jest jednoznacznie dobry. No może Nata, niemiecka dziewczyna, która w nieoczekiwany sposób dołącza do tych siedmiorga. Trzeba jednak przyznać, że bywa też odwrotnie - ci źli noszą w sobie jakiś zalążek dobra, czasem nawet więcej niż zalążek. To wojna sprawiła, że stali się bezwzględni, niewrażliwi, że gwałcą, kradną, zabijają.

W słowie odautorskim Piotr Siemion wymienia nazwiska pisarzy, którzy go świadomie lub nieświadomie zainspirowali. Lista jest dość spora i godna. Same tuzy. Przyznam, że mnie onieśmieliła, bo nijak nie widzę tych literackich nawiązań i aluzji, no może poza jedną. To rosyjscy żołnierze, jeden kanalia, drugi jednak w głębi duszy porządny człowiek unurzany w bagnie wojny. Trochę jak u Mickiewicza w "Panu Tadeuszu". Czy moje rozpoznanie jest trafne? Czytając powieść, miałam za to inne skojarzenie. Chodzi o stodołę z Jedwabnego. W powieści Siemiona jest scena, która stanowi jej odwrotność. Wprawdzie nie ma stodoły, tylko hala dworcowa, nie ma Żydów, są Niemcy i Polacy, których chcą w akcie zemsty spalić Rosjanie. Aby ich ocalić, na moment zjednoczą się skonfliktowani ze sobą Polacy, odwieczni wrogowie. Jakby autor chciał zmazać tamtą jedwabieńską winę - o ile to dobry trop. Czy im się uda? No i co dalej? Co stanie się z tymi ludźmi, jeśli ich nawet ocalą? Jaka przyszłość ich czeka w tym zrujnowanym świecie?

"Bella, ciao" jest rzeczywiście powieścią bardzo dobrą, która jakoś się  we mnie osadziła, ale czy aż tak znakomitą, jak zewsząd słyszę? Może zgodziłabym się z tym stwierdzeniem, gdybym potrafiła odczytać te wszystkie literackie powinowactwa, które autor w niej zaszył. Ponieważ nie potrafię, to czegoś mi jednak brakuje. Ale polecam.

Juan Gabriel Vasquez "Kształt ruin"

Długo zastanawiałam się, czy sięgnąć po powieść kolumbijskiego

pisarza Juana Gabriela Vasqueza "Kształt ruin" (Echa 2020; przełożyła Katarzyna Okrasko). Z jednej strony literatura latynoska, a ściślej kolumbijska, i znakomite recenzje, z drugiej coś w przeglądanych pobieżnie recenzjach sprawiało, że nie mogłam się zdecydować. W końcu jednak postanowiłam przeczytać. Co było tym ostatecznym impulsem, już sama nie pamiętam. Chyba obietnica, że dowiem się czegoś o trudnej kolumbijskiej przeszłości. 

Cóż, to już trzecia książka w ostatnim czasie, która mnie rozczarowała! Dwie pierwsze to "Psi park" Sofi Oksanen i "Sofia albo początek wszystkich historii" Rafika Schami'ego. Były partie, od których nie mogłam się oderwać, ale inne mnie nudziły. Drażniła  też sama forma - książka sprawiająca wrażenie literatury non-fiction, okazuje się jednak w końcu literacką kreacją. Autor, który siebie zrobił jednym z bohaterów tej opowieści, a osią akcji uczynił dwa ważne momenty z kolumbijskiej historii, zaznacza jednak na końcu, że prawdziwe postacie, zdarzenia czy dokumenty zostały poddane beletrystycznej obróbce, a czytelnik, który chciałby doszukiwać się podobieństwa do rzeczywistości, robi to na własną odpowiedzialność. Nic nie poradzę na to, że chciałabym jednak wiedzieć trochę więcej o tym, co jest prawdą, a co zmyśleniem. 

Oczywiście łatwo sprawdzić, że Rafael Uribe Uribe i Jorge Eliecer Gaitan to  kolumbijscy politycy, którzy zostali zamordowani w Bogocie przez swoich przeciwników. Pierwszy w roku 1914, drugi w roku 1948. Po śmierci Gaitana wybuchły kilkudniowe krwawe zamieszki, w czasie których z rąk wojska zginęły setki jego zwolenników i przypadkowych ludzi. To też prawda. Te dni zyskały nawet specjalną nazwę bogotazo. Ale ile jest prawdy w opowieści o śledztwie i procesie po zabójstwie Rafaela Uribe Uribe? A czaszka tego pierwszego roztrzaskana maczetami zabójców i fragment kręgów kręgosłupa tego drugiego ze śladem po kuli traktowane przez dwóch bohaterów tej powieści jak relikwie to fantazja autora czy rzeczywiście można je gdzieś oglądać? A Anzola, który na prośbę rodziny Uribe Uribe zgodził się prowadzić prywatne śledztwo, aby wyświetlić prawdę o zabójstwie, istniał czy nie? W necie go nie znalazłam, więc chyba jednak nie. Z drugiej strony autor zręcznie podsuwa tropy sugerujące, że to postać prawdziwa. Więc może jednak istniał? Dla kolumbijskiego czytelnika to wszystko pewnie jest jasne, dla polskiego nie. 

Sprawy nie ułatwia fakt, że akcja osnuta jest wokół teorii spiskowych. Owładnięty jest nimi jeden z głównych bohaterów, Carballo, który święcie wierzy, że za morderstwem Gaitana stał jeszcze ktoś, nie tylko ten, który strzelał, a potem został zlinczowany przez rozwścieczony tłum. Wyświetleniu tej sprawy poświęcił całe swoje dorosłe życie. Dlaczego tak się stało, tego czytelnik dowiaduje się w ostatnim rozdziale. Po stronie zdrowego rozsądku stoi narrator, czyli pisarz Vasquez. Kolejne pytanie - ile w nim prawdziwego Vasqueza? Według wielu literaturoznawców nie powinno to czytelniczek i czytelników obchodzić. Narrator uważa Carballa za żałosnego maniaka i kwestionuje tezy, w które on święcie wierzy. W tej sytuacji czułam się trochę bezradna i mój zdrowy rozsądek kazał mi stanąć po stronie narratora. A może o to właśnie chodziło? Aby postawić czytelnika w takiej niewygodnej, ambiwalentnej sytuacji?

Książkowa historia ma kształt opowieści o tym, jak doszło do jej powstania. Dlaczego Vasquez mimo wielu wątpliwości zdecydował się w końcu opisać historię Carballa, a co za tym idzie historię zamachu na obu polityków, Uribe Uribe i Gaitana. Narracja przyjmuje formę niechronologiczną, wiele tu retrospekcji i obszernych dygresji. I tu tkwi mój problem z "Kształtem ruin" - opowieść bardzo długo się rozkręca i w wielu partiach jest strasznie szczególarska, co było powodem mojego znużenia i zmęczenia, o którym już wspominałam. Lubię długie powieści, ale moim zdaniem tej skróty dobrze by zrobiły. Były jednak takie fragmenty, od których nie mogłam się oderwać, o czym też już pisałam.

Co jeszcze zainteresowało mnie w "Kształcie ruin"? Historia. Opowieści o obu politykach, ich zwolennikach i przeciwnikach. Historia charakterystyczna dla Ameryki Łacińskiej - broniący swoich przywilejów bogaci kontra biedni, którzy chcieliby poprawić swój los, prawica kontra lewica, konserwatyści kontra liberałowie, a w tle Kościół. Te podziały nakręcają spiralę przemocy, która powtarza się co jakiś czas i trwała w Kolumbii do niedawna. Niewykluczone jednak, że to tylko krótka przerwa i znowu wybuchnie. Vasquez wspomina czasy swoich studiów, kiedy to bomby wybuchające na ulicach były codziennością. Zainteresowało mnie jeszcze to, co tak mocno wybrzmiewa pod koniec powieści - jest mnóstwo historii nieopowiedzianych i nigdy się o nich nie dowiemy. Przepadły. Nasz obraz świata kształtują te opowiedziane. Co o tym decyduje? Przypadek? Celowy wybór? Kto go dokonuje? Zwycięzcy? Wypływają te z większą siłą przebicia? Vasquez uważa, że świat to chaos i suma przypadków, a my jesteśmy tylko pionkami na szachownicy Historii. Carballo, że ktoś zawsze pociąga za sznurki. To pomaga mu uporządkować sobie rzeczywistość, poczuć ulgę w tym świecie nie do zniesienia.  

Nie wiem, czy sięgnę po najnowszą książkę Vasqueza, która niedawno się ukazała. Z jednej strony znowu kusi mnie temat i tło historyczne, z drugiej obawiam się podobnych pułapek. Najbardziej jednak chciałabym przeczytać wydany kilka lat temu "Hałas spadających rzeczy", ale powieść wydaje się nie do zdobycia.

Rafik Schami "Sofia albo początek wszystkich historii"

Po lekturze wyjątkowo dołującej powieści "Czas huraganów"

meksykańskiej pisarki Fernandy Melchior musiałam sięgnąć po coś lżejszego. W poszukiwaniu takiej książki zaczęłam przekopywać mój czytnik. Nie było łatwo. W końcu wybór padł na kupioną już sama nie wiem kiedy powieść syryjskiego pisarza mieszkającego w Niemczech Rafika Schami'ego - "Sofia albo początek wszystkich historii" (Noir sur Blanc 2019; przełożyła Elżbieta Zarych). W Polsce ukazało się kilka jego tytułów, ja mam jeszcze jeden - "Ciemną stronę miłości", którą kupiłam dobrych kilka lat temu. Nie słyszałam wcześniej, ani potem, o Rafiku Schamim, więc zakup podyktowany był ciekawością - bardzo lubię sięgać po literatury niszowe. Gwarancję jakości dawało wydawnictwo.  

To wielowątkowa epicka (epicka w pierwotnym znaczeniu tego słowa) opowieść, której akcja rozciągnięta jest na dziesięciolecia. Retrospekcje sięgają lat dwudziestych zeszłego wieku, koniec to styczeń 2011, kiedy w krajach arabskich zaczynają się protesty nazwane potem arabską wiosną. Czym to skończyło się w Syrii, wiadomo, więc wydźwięk tej historii musi pozostać gorzki. Tę gorycz najlepiej oddaje zdanie skierowane do Salmana, głównego bohatera tej historii, który w latach siedemdziesiątych musiał uciekać z kraju, bo był zaangażowany w partyzantkę antyrządową. Kiedy w końcu w grudniu 2010 roku przyjeżdża z wizytą do Damaszku, upewniwszy się najpierw, że już żadna z kilkunastu tajnych służb specjalnych nic do niego nie ma, od swojego kolegi, towarzysza tamtej walki, który niestety nie miał tyle szczęścia co on i spędził lata w syryjskim więzieniu poniżany i torturowany,  usłyszy słowa brzmiące mniej więcej tak  - ty wyjedziesz, my tu zostaniemy.  

Początek tej historii zaczyna się jednak dużo wcześniej, kiedy tytułowa Sofia była młodą dziewczyną i zakochała się z wzajemnością w Karimie. Ona chrześcijanka, on muzułmanin. Rodzice wybrali jej innego męża, bogatego złotnika. To ich synem będzie Salman. Karim i Sofia jeszcze jakiś czas utrzymywali swoją relację. Potem ona pomogła jemu, kiedy został fałszywie oskarżony i groziło mu więzienie, a on obiecał jej, że jeśli kiedyś będzie miała problemy, może zwrócić się do niego z prośbą o ratunek. Taka okazja nadarzy się właśnie pod koniec 2010 roku, kiedy to Salman po zapewnieniach, że będzie bezpieczny, przyjedzie odwiedzić krewnych, przyjaciół i ukochane miasto, Damaszek. Dlaczego Sofia będzie zmuszona prosić o pomoc swoją dawną miłość, tego nie mogę zdradzić. Powieść, która do tego momentu przypomina trochę rodzinną sagę, teraz nabiera charakteru sensacyjnego. Czy Karimowi uda się spełnić złożoną niegdyś obietnicę? Czy pozostanie bezpieczny, on i jego ukochana Aida? Jak to się wszystko skończy i rozwikła?

Jak już wspominałam, kupiłam tę powieść z ciekawości, sięgnęłam teraz, aby trochę odetchnąć od trudnych tematów. Kto czytał uważnie, pewnie się zorientował, że skoro tłem tej historii jest syryjska polityka, to nie może być przyjemnie. Tak jest w rzeczywistości. Nie uniknęłam opisów więzienia, a przede wszystkim tortur, chociaż nie było ich jakoś specjalnie dużo. Jest to taki typ powieści, który w sposób atrakcyjny, nieprzesadnie ciężki opowiada o sprawach trudnych. Można by ten typ literatury określić mianem deserowej  albo pluszowej. Oba określenia zaczerpnęłam od kogoś, nie ja na nie wpadłam, czego żałuję. Czyta się więc "Sofię" bardzo dobrze, może nawet za dobrze. 

Czy zaspokoiłam swoją ciekawość? Tak. Na pewno sporo dowiedziałam się o Syrii, szczególnie o okresie lat siedemdziesiątych, kiedy to lewicowa partyzantka walczyła z reżimem. Najciekawsze jednak było tło obyczajowe. Mieszanka kultur, religii, życie codzienne. A największą przyjemność sprawiły mi opisy Damaszku. Autor szczegółowo opowiada o swoim mieście, dokładnie wykorzystując jego topografię. Gdybym miała plan, mogłabym śledzić wędrówki bohaterów. Oczywiście da się to zrobić w internecie, ale nie chciałam, aby komputer czy smartfon odciągał mnie od lektury, a poza tym jestem przywiązana do map papierowych. Mogłam też sobie znakomicie wyobrazić wnętrza domów, wewnętrzne dziedzińce, wspaniałe ogrody, uliczki starego miasta, kawiarnie i wiele innych miejsc. Cóż, lubię taką rozlewną literaturę, lubię, kiedy autor dzięki opisom pozwala mi wyobrazić sobie świat, o którym opowiada. Nie zawsze zwięzłość jest cnotą, chociaż mam wrażenie, że dziś jest w cenie. Zwięzłość, nie cnota.

Jeśli ktoś  po przeczytaniu tego wszystkiego, co już napisałam, nabrałby przekonania, że jestem powieścią Rafika Schami'ego zachwycona, to się myli. Uczucia mam mieszane. Do plusów, które już wymieniłam, dorzuciłabym jeszcze barwne, pogłębione portrety bohaterów, opowieść o rozczarowaniu Salmana po przyjeździe do Damaszku, jakie niesie nieuchronne zderzenie wspomnień z rzeczywistością, która od nich odstaje. Salman w swoim rodzinnym mieście nie czuje się już do końca u siebie, nudzą go krewni i znajomi, z którymi bez przerwy musi się spotykać, niewiele ma już z nimi wspólnego, smucą zmiany, jakie zaszły. Interesujący jest też wątek późnej miłości dwojga bardzo dojrzałych ludzi, którzy mają za nic, co sąsiedzi o nich powiedzą. Ale właśnie między innymi z tym wątkiem łączy się to, co mnie w tej książce irytowało. To sposób opowiadania o uczuciach, nieco egzaltowany, naiwny, przypominający baśń. Być może autor czerpał z tradycji arabskiego snucia opowieści, której nie znam i nie czuję. Tak więc ciekawość i przyjemność mieszały się z irytacją, a z czasem nawet ze znużeniem. Dopiero kiedy powieść nieoczekiwanie przybrała formę sensacyjną, irytacja zniknęła, a ja zwyczajnie byłam ciekawa, jak poradzi sobie bohater, jak wyrwie się z matni i uniknie niebezpieczeństwa. 

Czytać?  Nie czytać? Jak kto chce. Ja na pewno kiedyś sięgnę po tę drugą powieść Rafika Schami'ego, skoro mam ją w czytniku.

Popularne posty