Wiktoria Bieżuńska "Przechodząc przez próg, zagwiżdżę"

Właściwie wszystko przemawiało za tym, żebym nie czytała

powieści Wiktorii Bieżuńskiej "Przechodząc przez próg, zagwiżdżę" (Cyranka 2022). Po pierwsze debiut, a już wielokrotnie pisałam, że wolę poczekać na drugą książkę, bo pierwsza, jak to pierwsza, bywa obciążona wadami. Po drugie główną bohaterką i narratorką jest dziewczynka chodząca do drugiej klasy szkoły podstawowej, a ja wolę jednak czytać o dorosłych bohaterkach i bohaterach. No ale od tych reguł bywają wyjątki i czasem jednak dam się skusić. A dzieje się tak zwykle wtedy, kiedy książka robi się głośna i wzbudza zachwyt. Ale oprócz tego zawsze potrzebny jest jakiś impuls, to coś, co ostatecznie mnie przekona. Tak było i tym razem. Wspaniały, dojrzały debiut - dało się słyszeć zewsząd. Ostatecznie złamałam się po wysłuchaniu wywiadu z autorką, a to coś, co mnie przekonało, to oryginalny język powieści.

I rzeczywiście - jeśli ktoś jest czuły na język, jeśli przyjemność sprawia mu językowe bogactwo, nasycenie metaforami, porównaniami i innymi sposobami poetyckiego obrazowania, to lektura powieści Wiktorii Bieżuńskiej naprawdę może sprawić wielką przyjemność. Autorce udało się połączyć coś, co z pozoru wydaje się sprzeczne. Bo z jednej strony język, jakim się posługuje, robi wrażenie bardzo skondensowanego, może dlatego, że dialogi najczęściej są wplecione w narrację, a z drugiej jest niezwykle kunsztowny i bogaty. Ale to jeszcze nie wszystko, bo kiedy trzeba, pojawiają się słowa dalekie od wykwintności, niewybredne kolokwializmy, a nawet przekleństwa. Podziwiałam poetycką wyobraźnię autorki. Nie mogę się powstrzymać, aby nie przywołać kilku krótkich cytatów, które szczególnie mnie zachwyciły.

Gdy matka płacze, ktoś wyciąga ze świata nitkę i wszystko zaczyna się pruć.

... do łazienki wślizgują się kuzynki, rozsypując swoją obecność jak brokat ...

Wiem, że gdy wróci matka, nada zdarzeniom właściwy bieg.

... próbka Chin uwolniona z opakowania firmy Knorr.

A to tylko przykłady. Proza Wiktorii Bieżuńskiej jest nasycona takimi sformułowaniami.

Ale powieść to nie tylko zgrabnie połączone słowa. To także bohaterowie i ich świat. I tu już nie potrafię się tak zachwycić. Nie oznacza to jednak, że książka mi się nie podobała i żałuję lektury. Po prostu zostawiła mnie obojętną - cały swój zachwyt przelałam na język, losy bohaterów nie poruszyły mnie jakoś szczególnie, a przecież powinny! Dopiero zakończenie przełamało moją nieczułość. Doskonale też zdaję sobie sprawę, dlaczego tak się stało. Otóż Wiktoria Bieżuńska wpisuje się swoim debiutem w dość licznie reprezentowany ostatnio nurt książek o dziecku, którego dzieciństwo dalekie jest od mitu szczęśliwego i sielskiego. Przyczyną jest najczęściej bieda albo alkoholizm. Nie wykluczam, że gdybym nie przeczytała wcześniej "Kości, które nosisz w kieszeni" Łukasza Barysa (też prozatorski debiut) i "Mireczka. Patoopowieści o moim ojcu" Aleksandry Zbroi (debiut non fiction), to historia bohaterki "Przechodząc przez próg, zagwiżdżę" zrobiłaby na mnie znacznie większe wrażenie. Ale kolejność była odwrotna i to tamte książki mną wstrząsnęły. Tym razem dominowało poczucie, że przecież już to wiem, już o tym czytałam i to całkiem niedawno. Do tego dochodzą duże oczekiwania rozbudzone znakomitymi recenzjami.

Bohaterka tej powieści wychowuje się w rodzinie, w której ojciec pije. Niejednokrotnie jest świadkiem jego upodlenia. Wstydzi się za niego, czuje obrzydzenie. Matka próbuje od niego odejść, ale w jego obronie staje jej matka, babcia Natalia, która uważa, że rodzina to rodzina. Nie jest w swoich poczynaniach bardzo nachalna, ale konsekwentnie sabotuje działania córki. A to opierze i nakarmi zięcia, a to go przenocuje, a to da do zrozumienia, że chciałaby już zostać sama w swoim mieszkaniu. Zawsze znajdzie dla  niego jakieś usprawiedliwienie. Poza tym rodzina bohaterki jest całkiem przeciętna. Ani bogaci, ani biedni. Matka pracuje w sklepie, ojciec miał kiedyś jakieś ambicje, ładnie rysował, zostały po jego pasji zeszyty z rysunkami, które przechowuje babcia Rozalia, jego matka, ślepo zapatrzona w syna. Bohaterka uczy się grać na fortepianie, chodzi do szkoły muzycznej. A więc żadna patologia. A jednak sposób, w jaki w chwilach złości rodzice zwracają się do siebie i do dziecka może szokować. Wulgarny, knajacki język, szarpanie, bicie pasem jako środek wychowawczy. Nie można powiedzieć, że dziewczynka jest niekochana, a przecież nie tak powinno wyglądać dzieciństwo. 

Poza tym bohaterka jest pionkiem w rozgrywce między dorosłymi. Próbują przeciągnąć ją na swoją stronę, traktują jako źródło informacji. Nic też od niej nie zależy. To oni decydują o wszystkim. O odwiedzinach u babci, której prawie nie zna, o tym, co będzie nosiła i po kim,  o kroju sukienki komunijnej, o nauce gry na fortepianie, o tym, czy przeczyta książki, które przyniosła z biblioteki, wreszcie o tym, gdzie i z kim będzie mieszkać. Nie ma też prawa do prywatności, wszystko jest publiczne, na widoku rodziny. Kiedy przypadkowo zostanie poparzona gorącą kawą i siedzi w wannie z zimną wodą, nie tylko kuzynki, ale i kuzyni mogą bezkarnie wejść do łazienki i oglądać bąble tworzące się na jej udach, przy okazji komentując jej dziecięcy wygląd. Ten brak sprawczości i podmiotowości manifestuje się brakiem imienia. Czytelnik nie wie, jak narratorka ma na imię, a doskonale zna imiona pozostałych bohaterów. Mama to Krysia, ojciec Tadek, są jeszcze ciotki i wujkowie, kuzynki i kuzyni, oni też mają imiona. A przecież ona nie jest marionetką, jest osobą, wnikliwie obserwuje świat, podobnie jak bohaterka przywołanej przeze mnie powieści Łukasza Barysa. Myśli, czuje, wyciąga wnioski, nie zawsze wszystko rozumie, ale jest przecież dzieckiem. Snując moje refleksje, doszłam do wniosku, że może  powinnam spojrzeć na tę książkę  trochę inaczej, nie tylko jak na kolejną historię toksycznej, dysfunkcjonalnej rodziny, ale jak na wołanie o traktowanie dziecka w sposób podmiotowy. Wtedy debiut  Wiktorii Bieżuńskiej zaczyna mi się jawić zgoła inaczej. Daje szerszą perspektywę. 

Mimo moich wątpliwości warto sięgnąć po tę książkę, nie tylko po to, aby zachwycić się językiem.   

Kubańskie lektury (III) - Krzysztof Jacek Hinz "Kuba. Syndrom wyspy"

"Kuba. Syndrom wyspy" Krzysztofa Jacka Hinza (Dowody na

Istnienie 2016, wydanie drugie 2021) to trzecia kubańska książka, po którą sięgnęłam. Tym razem nie jest to zbiór tekstów drukowanych wcześniej w prasie, jak to było w przypadku pozycji "Diabeł umiera w Hawanie" Macieja Stasińskiego. Autor swoją przygodę z tą karaibską wyspą zaczął w roku 1977, kiedy jako student iberystyki wyjechał na roczną wymianę do Hawany (Wtedy dla studentów tego kierunku chcących mieć kontakt z żywym językiem była to jedyna możliwość.), a kontynuował ją później jako korespondent PAP na początku lat dziewięćdziesiątych, a wreszcie sekretarz ambasady na przełomie wieków. Jednak już ten pierwszy kontakt sprawił, że pokochał wyspę i zawsze się nią interesował. Przez te lata poznał wielu Kubańczyków, także z opozycji, i to oni jeszcze bardziej związali go z tym miejscem. Między innymi z ich powodu powstała ta książka - aby dać świadectwo, aby zachować pamięć o nich. Jak pisze w ostatnim, krótkim, rozdziale, czuł, że jest im to winien.

Motywem przewodnim, który spaja w całość cztery części (okres studencki, praca korespondenta, ambasada, a wreszcie coś w rodzaju epilogu - Kuba widziana już z oddali), jest afera, jaką na zlecenie władz, a właściwie samego Fidela, bo na Kubie nic nie działo się bez jego udziału, rozpętały prasa, radio i telewizja wokół wystawy polskiego plakatu, którą zorganizowała nasza ambasada, a którą z racji swoich obowiązków zajmował się Krzysztof Jacek Hinz. I to on stał się obiektem ideologicznych ataków - oskarżono go o knowania z opozycją. Dziś oskarżycielskie, ociekające ideologicznym jadem teksty z kubańskiej prasy, które autor cytuje w swojej książce, nie tylko śmieszą, ale wydają się niepojęte, ale wtedy dla niego mogły oznaczać wydalenie z wyspy. Dlatego mile połechtanej próżności, bo kto by nie chciał stać się bohaterem mediów w tak szlachetnej sprawie, towarzyszył lęk. Nie chodziło tylko o to, że będzie musiał pożegnać się z miejscem, z którym tak bardzo się związał, ale o skomplikowane konsekwencje dyplomatyczne, o których tu pisać nie będę. To jednak nie pierwszy raz, kiedy groziło mu wydalenie z Kuby. Z podobnym zagrożeniem spotkał się już, kiedy pracował jako korespondent PAP. Praca na w tym kraju, czy to w roli dziennikarza, czy dyplomaty, to stąpanie po polu minowym, bo nie można wykonywać jej rzetelnie i uczciwie bez kontaktów z opozycjonistami. Ale ten medal ma też swoją drugą stronę. Spotkania z zagranicznym dziennikarzem czy dyplomatą były też niebezpieczne dla nich. Autor wiele razy musiał rozważać w swoim sumieniu, jak postępować, jak wyważyć te proporcje pomiędzy powinnością, uczciwością, a rozsądkiem.

Książkę, podobnie jak moją poprzednią kubańską lekturę, przenika jeszcze jedno - to wiara autora, która narodziła się w latach dziewięćdziesiątych po rozpadzie Związku Radzieckiego i przemianach w Europie Wschodniej, że i na Kubie, kiedy skończyła się kroplówka z ZSRR, komunizm upadnie. Marzył o tym, że może będzie pierwszym dziennikarzem, który nada depeszę takiej treści. To także dlatego tak bardzo bał się, że będzie musiał wyspę opuścić, a wtedy ominie go coś najważniejszego dla korespondenta - bycie świadkiem przełomowych wydarzeń. Dlatego kiedy w końcu z powodów finansowych PAP zlikwidował placówkę na Kubie, udało mu się przekonać szefów, aby przenieśli go do Meksyku, skąd szybko w razie czego można wrócić na wyspę. Jego nadzieje, podobnie jak nadzieje Macieja Stasińskiego, nie tylko nie ziściły się wtedy, ale niestety nie ziściły się do dziś. Dlatego wzruszył mnie przedostatni rozdział, w którym pisze o dalszych losach bliskich mu Kubańczyków, głównie opozycjonistów. Niektórzy umarli, ale inni  Żyją na wyspie i czekają na zmiany. Jak długo jeszcze? Czy kolejny krach gospodarczy, jaki ma teraz miejsce na Kubie, będzie tą iskrą, która roznieci zmiany?

A co poza tym znajdziemy w reportażu Krzysztofa Jacka Hinza? Trochę wszystkiego. Garść informacji historycznych o przyczynach wybuchu rewolucji i jej przebiegu. Autor pokazuje, jak Fidel Castro bardzo szybko odszedł od swoich ideałów i w imię utrzymania bezwzględnej władzy przechrzcił się na komunizm i zaczął eliminować najbliższych mu ludzi, z którymi dokonał przewrotu. Bo dziś Fidel Castro w powszechnym mniemaniu równa się komunista. Tymczasem zrobił rewolucję nie w imię komunizmu, ale aby odsunąć od władzy dyktatora Batistę i przywrócić demokratyczną konstytucję z roku 1940. Tego drugiego nigdy nie zrobił. Bardzo ciekawie pisze też autor, jak to się stało, że Kuba wpadła w objęcia Związku Radzieckiego, co spowodowało izolację wyspy, której konsekwencje ciągną się do dziś, a sam Fidel Castro stał się tak ważnym graczem w polityce międzynarodowej. Okazuje się, że nawet po jego zwycięstwie nie musiało tak być. Poza tym znajdziemy w książce opowieść o życiu codziennym na Kubie, o problemach, z jakimi mieszkańcy wyspy się zmagali, o absurdach i kreatywności towarzyszących brakowi wszystkiego, o stopniowo zachodzących przemianach. Jest też trochę historii osobistych, no są i opowieści o ludziach, którzy stali się autorowi bliscy. Przede wszystkim o tych z opozycji, ale także o tych zwyczajnych, których spotykał na swojej drodze. 

Nie da się przeczytać morza reportaży z rozmaitych rejonów świata, trzeba wybierać. Dlatego pytanie, kto powinien sięgnąć po tę książkę i po poprzednią, o której pisałam tydzień temu, jest zasadne. Każdy, kto interesuje się Kubą czy Ameryką Łacińską, i wszyscy ci, którzy na wyspie byli, są albo zamierzają na nią polecieć, a wcale nie ma ich tak mało, choćby dlatego, że Kuba bardzo szybko zaczęła przyjmować turytów po lockdownie. Bo jeśli spędza się czas tylko na plaży, w resorcie (brr, nie cierpię tego słowa), to można wrócić z Kuby, nie mając w ogóle pojęcia, jak wygląda tam życie i co się tam dzieje. Dlatego dla wszystkich turystów to lektura obowiązkowa.  

"Stracone złudzenia" (film)

Lato jak zwykle nie rozpieszcza sensownymi premierami kinowymi. Dotąd nawet jeśli pojawiło się coś dobrego, to ja nie miałam ochoty. Ale francuskiej ekranizacji "Straconych złudzeń" Balzaka nie mogłam przegapić, bo zbiera znakomite recenzje. Od razu powiem, że powieści nie znam (A kto zna?) podobnie jak i innych książek pisarza. Jedną czytałam dawno temu w liceum. Szkoda, należałoby po jakieś wybrane sięgnąć. Co jakiś czas wraca do mnie marzenie, aby czytać więcej klasyki, powtórzyć to, co znam, poznać to, czego nie poznałam. No ale nowości, te najnowsze i te już nieco przeterminowane, wciąż biorą górę. Czasem zresztą i wśród nich trafia się klasyka, która dotąd w Polsce była niedostępna. Ot chociażby duńska pisarka Tove Ditlevsen. Czas jednak przejść do filmu.

Ekranizacja "Straconych złudzeń" okazała się nadzwyczaj aktualna. Problemy, jakie pokazuje Balzak w swojej powieści, gnębią też współczesne społeczeństwa. To historia młodego Luciena, urodzonego na prowincji, pochodzącego ze zubożałej i zdeklasowanej rodziny. Lucien, który pracuje w drukarni szwagra, pisze wiersze. Marzy o tym, aby je wydać. W jego talent wierzy piękna, bogata arystokratka, Louise, nieszczęśliwa w małżeństwie z dużo starszym od siebie mężczyzną. Z jej pomocą i w aurze skandalu Lucien wyrusza do Paryża, wierząc, że uda mu się wydać tom wierszy. Szybko jego szlachetne, naiwne marzenia rozbiją się o rzeczywistość, jakiej nawet sobie nie wyobraża. Stanie przed dylematem - pozostać szlachetnym i przymierać głodem, licząc na łut szczęścia, czy sprzedać się niemoralnej prasie i opływać w dostatki.  

W obrazie prasowego światka mogą się przejrzeć współczesne media. Oczywiście to, co widzimy na ekranie, bywa przerysowane, karykaturalnie wykrzywione, ale zasadniczy problem pozostaje. Zależność od bogatego właściciela, chodzenie na pasku polityków, pytanie o granice wolności słowa, ale przede wszystkim brak bezstronności. Balzak, a za nim twórcy filmu, pokazuje styk świata prasy ze światem sztuki, którym też zresztą rządzą pieniądze. Dobre i złe recenzje można kupić. Zorganizować nagonkę na pisarza czy aktorkę i zniszczyć ich albo przeciwnie, wynająć klakierów, opłacić zachwyty i wynieść, nawet miernotę, na piedestał? Nic prostszego. Czy nie tak działają współczesne inby? Lucien z jednej strony rozczarowany tym, co zobaczył, z drugiej zachwycony paryskim tempem życia, możliwościami, jakie daje kariera dziennikarska, musi dokonywać wyborów. Nie zdaje sobie sprawy, po jakim polu minowym stąpa, nie rozumie, że jest tylko pionkiem w grze rozgrywanym przez  polityczne frakcje, liberałów i rojalistów. Za wielu osobom, zachwycony swoimi możliwościami i dziennikarską mocą, nastąpił na odcisk. A jakby tego było mało, trzeźwość myślenia przysłania mu miłość do bulwarowej aktorki, Koralii.

Ale problemem Luciena pozostaje nie tylko jego sumienie, dylemat - moralna czystość czy pragmatyzm. Jego największym zmartwieniem jest pochodzenie -  prowincja i zdeklasowana rodzina. Rzecz nie tylko w tym, że  do pewnych miejsc nie ma wstępu, a jeśli się tam dostanie, to będzie traktowany pogardliwie, z wyższością. Chodzi o to, że on nie wie, jak się w tym świecie odnaleźć i poruszać. Nie zna jego kodów, nie zna odpowiednich ludzi, nie ma pojęcia, jak się zachować i ubrać. Nigdy nie będzie tam swój. Dlatego tak łatwo nim manipulować, wykorzystując do swoich celów. Wydaje się, jakby Lucien z góry skazany był na porażkę, jakby nic od niego nie zależało. Chęć wyrwania się z prowincji, realizacji swoich twórczych czy naukowych pragnień i ambicji, aspiracja do lepszego świata, złe urodzenie, brak pieniędzy to przecież także współczesne problemy. Skoro jesteśmy przy Francji, to wystarczy przywołać Didiera Eribona i jego znakomity "Powrót do Reims" i "Koniec z Eddym" Edouarda Louisa.

Film jest świetnie zrobiony, wciąga od pierwszych chwil i trzyma w napięciu do końca. Początkowe wolne tempo i dostojność arystokratycznych salonów ustępują miejsca energii, pędowi i szaleństwu. Dzieje się tak  kiedy Lucien przybywa do Paryża i zostaje wessany przez dziennikarski i teatralny świat. Przestrzeń natury zostaje przeciwstawiona ciasnej, zatłoczonej, zgiełkliwej stolicy. Atutem filmu są magnetyzujący aktorzy, Beniamin Voisin jako Lucien,  Vincent Lacoste jako pozbawiony skrupułów dziennikarski mentor prowincjusza, a wreszcie sam Xavier Dolan w roli dobrze urodzonego, początkującego pisarza, pupilka arystokratów.

Znakomity film naprawdę dla wszystkich. Dla tych, którzy w kinie szukają rozrywki, i dla tych, którym marzy się więcej.

Kubańskie lektury (II) - Maciej Stasiński "Diabeł umiera w Hawanie"

Po przeczytaniu powieści Leonarda Padury "Człowiek, który kochał

psy" poszłam za ciosem i sięgnęłam po dwie książki reporterskie opowiadające o historii i współczesności Kuby. Ta współczesność nie jest niestety zupełnie aktualna, bo oba reportaże ukazały się kilka lat temu. A kiedy szukałam świeżych informacji, to wyskakiwały mi tylko sprzed roku, kiedy to na wyspie doszło do masowych demonstracji i aresztowań. Potem jednak w jednej z gazet odkryłam reportaż Artura Domosławskiego, który w lipcu odwiedził Kubę. Ale do rzeczy.

Dziś podzielę się refleksjami o książce Macieja Stasińskiego "Diabeł umiera w Hawanie" (Agora 2015). Autor jest dziennikarzem Gazety Wyborczej i teksty zamieszczone w wydanej przez Agorę pozycji były wcześniej drukowane właśnie tam. Pochodzą z lat 2000-2015. Ma to niestety swoje wady, bo wielokrotnie w różnych reportażach czy artykułach powtarzają się te same informacje. Można oczywiście spojrzeć na to z innej strony - dzięki temu czytelnik lepiej zapamięta. Mimo wszystko wolę jednak książki, które nie składają się z tekstów gazetowych, a przynajmniej nie tylko. To oczywiście nie dyskredytuje reportaży Macieja Stasińskiego. Można się z nich wiele o Kubie dowiedzieć.

Są tu odniesienia do historii, sporo informacji o Fidelu Castro, trochę tekstów o życiu codziennym, ale przede wszystkim znajdziemy w tej książce liczne portrety opozycjonistów. Zdarzają się też wywiady z nimi. Maciej Stasiński pisze i o tych najstarszych, którzy zaczynali swoją drogę, walcząc u boku Fidela Castro, aby szybko zorientować się, że nie o to chodziło i wypowiedzieć wodzowi swoje posłuszeństwo. To przypadek Hubera Matosa, który już w grudniu 1959 roku, a więc krótko po zwycięstwie rewolucji, został skazany na dwadzieścia lat więzienia. Kiedy wyszedł, kontynuował działalność na emigracji. Zmarł w roku 2014. Ale jest w tej książce obecne także nowe pokolenie opozycjonistów. Między innymi chyba najbardziej w Polsce znana Yoani Sanchez, której książka "Cuba libre. Notatki z Hawany" ukazała się przed ponad dziesięciu laty także u nas. Zupełnie odmienne możliwości działania dał młodym internet, chociaż dostęp do niego na Kubie nadal nie jest  prosty. Dziś wynika to z przyczyn ekonomicznych i technicznych, nie politycznych. I właśnie między innymi Yoani Sanchez swoją polityczną aktywność oparła na internecie - zaczęła uprawiać dziennikarstwo w sieci i prowadzić blog. Była pionierką, za nią poszli inni. 

Jednym z problemów kubańskiej opozycji, oprócz prześladowań, były trzy wielkie fale emigracji, bo za każdym razem następowało zerwanie ciągłości działania. Fidel Castro znalazł sprytny sposób, jak spuścić ciśnienie, kiedy niezadowolenie społeczne zaczynało przybierać niepokojące rozmiary. Wtedy na krótko, kilka, kilkanaście dni,  otwierał granice i pozwalał Kubańczykom na wyjazd z kraju. Stało się tak w roku 1964, 1980 i 1995. Te eksodusy zawsze odbywały się przez morze - ludzie budowali tratwy, z czego tylko mogli, i w ten sposób opuszczali wyspę. Taką scenę uwiecznił  Leonardo Padura w powieści, o której pisałam ostatnio

Swoją książkę zaczyna Maciej Stasiński od tekstów o Fidelu Castro. Obala przy okazji dwa mity, które się rozpowszechniły. Jeden, że rewolucja od początku była zrywem komunistycznym. Otóż to nieprawda. Po pierwsze Fidel Castro wykorzystał fakt, że przeciwko skorumpowanej i brutalnej dyktaturze Batisty walczyły różne ugrupowania. Po drugie on wcale nie był komunistą, obiecywał przywrócenie demokratycznej konstytucji obalonej przez dyktatora. Ideologia komunistyczna stała się dla Fidela Castro sposobem sprawowania autorytarnej władzy. Drugi mit, jaki obala autor, mówi, że przed rewolucją Kuba była całkowicie zależna od Stanów Zjednoczonych, a jej gospodarka w ruinie. To również nieprawda - zależność, która powstała, kiedy Stany pomogły Kubańczykom w wojnie o niepodległość z Hiszpanią, stopniowo się zmniejszała, następowała kubanizacja rozwijającej się gospodarki. W tamtym czasie Kuba była znacznie bogatsza od frankistowskiej Hiszpanii. To stamtąd ludzie emigrowali na wyspę, szukając możliwości pracy i lepszego życia. Do czego doprowadziły wodzowskie rządy Fidela Castro, wiadomo.

W książce, szczególnie w tekstach nowszych, bardzo mocno wybrzmiewa  wiara autora, że ostateczny upadek komunistycznej Kuby jest blisko, bo idea już dawno zbankrutowała, tylko najstarsi jeszcze w nią wierzą. Poza tym po upadku Hugo Chaveza, który sponsorował wyspę od czasu rozpadu ZSRR i bloku wschodniego, stopniowo następowały zmiany gospodarcze, zmieniał się też stosunek do USA. Sprzyjało temu odsuwanie się Fidela Castro od polityki (większość tekstów powstała, kiedy jeszcze żył). Maciej Stasiński nie widzi też możliwości, aby mógł się tu przyjąć wariant chiński. Wierzy, że uda się zmiany przeprowadzić pokojowo. Kiedy się to wszystko czyta, tym bardziej robi się przykro, bo minęło siedem lat, nie żyje Fidel Castro, nie rządzi już nawet jego brat Raul, a Kuba pogrąża się w kryzysie gospodarczym. Kto może, sprzedaje wszystko i decyduje się na wyjazd, co nie jest już dziś takie proste. To droga z Nikaragui (tylko do tego kraju Kubańczycy nie potrzebują wiz) przez Meksyk. A jak taka wędrówka wygląda, można przeczytać w znakomitej i smutnej książce Oscara Martineza "La Bestia. O ludziach, którzy nikogo nie obchodzą". Wszystko się kiedyś kończy, żadne imperium, żadna dyktatura nie trwa wiecznie. Pytanie tylko - kiedy?

Kubańskie lektury (I) - Leonardo Padura "Człowiek, który kochał psy"

Miałam dwa powody, aby koniecznie przeczytać powieść

kubańskiego pisarza Leonardo Padury "Człowiek, który kochał psy" (Noir sur Blanc; przełożyli Dorota Walasek-Elbanowska, Adam Elbanowski) - Kuba i Trocki. Dlaczego Trocki? Bo trzy lata temu czytałam bardzo interesującą książkę o Meksyku Patricka Deville "Viva". Jednym z wątków tego skrzyżowania eseju z reportażem była opowieść o Trockim, z czasów kiedy przebywał na wygnaniu w Meksyku. "Człowiek, który kochał psy" to nie pierwsza pozycja Leonarda Padury, która ukazała się w Polsce. Wcześniej można było przeczytać trzy powieści kryminalne, których akcja toczyła się w Hawanie. Ja wówczas sięgnęłam po pierwszą, "Gorączkę w Hawanie", która mnie jakoś specjalnie nie zachwyciła, o czym pisałam. Nie wykluczam, że dziś spojrzałabym na nią inaczej. Tymczasem najnowsza powieść kubańskiego pisarza zrobiła na mnie spore wrażenie. Co prawda okazało się, że Kuby nie ma w niej bardzo dużo, za to jest też Hiszpania z czasów wojny domowej, co również bardzo mnie interesuje.

Kuba, Trocki, hiszpańska wojna domowa - jak to się wszystko łączy w jednej powieści? Otóż znakomicie. Historia składa się z trzech przeplatających się wątków. Jeden to opowieść o kubańskim pisarzu, Ivanie, który pewnego dnia spotyka na plaży tajemniczego starszego człowieka. Łączy ich miłość do psów. Ów mężczyzna chce koniecznie opowiedzieć nowemu znajomemu historię swojego przyjaciela, a tym przyjacielem był Ramon Mercader, zabójca Lwa Trockiego. Stąd wątek hiszpański, bo Ramona poznajemy jako młodego komunistę, który walczy w wojnie domowej po stronie Republiki. No i wreszcie wątek trzeci - historia Lwa Trockiego, która zaczyna się w momencie, kiedy jest na zesłaniu w Ałma Acie i decyzją swojego śmiertelnego wroga, Stalina, zostaje wydalony z kraju. Odtąd staje się wygnańcem, którego żaden kraj nie chce przyjąć, od którego odwracają się niemal wszyscy. Zdaje sobie sprawę, że i tak nie uniknie swojego losu - prędzej czy później  wyrok na niego zostanie wydany. Macki NKWD sięgają wszędzie. 

"Człowiek, który kochał psy" to powieść przejmująca i bardzo pesymistyczna. Już sama historia Lwa Trockiego, ściganego banity, robi wrażenie. Za swoją bezkompromisowość i spór ze Stalinem płaci ogromną cenę. Gdziekolwiek dostaje azyl, Turcja, Francja, Norwegia, a wreszcie Meksyk, jest właściwie więźniem. Kiedy przybywa, najczęściej towarzyszą mu protesty. Potem żyje pod nadzorem miejscowej policji i własnych ochroniarzy. W Turcji omal nie ginie razem z bliskimi w pożarze domu, w którym mieszkał. W Norwegii pozostaje właściwie w areszcie domowym. W Meksyku dom, który wynajmuje, staje się twierdzą. Cenę tych wyborów płacą jego bliscy. Stracił wszystkie dzieci, dwie córki i dwóch synów. Jest samotny, niewielu trwa przy nim. Większość jego dawnych towarzyszy i światowej lewicy ślepo wierzy Stalinowi. Oczywiście nie należy zapominać, kim Trocki był. Przecież i jego obciążają liczne zbrodnie. Nie żałuje swojej postawy,  wyborów, podejmowanych decyzji. Rodzi się pytanie, czy ktoś tak bardzo oddany sprawie, sprawie, która wymaga poświęcenia i ofiar,  ma prawo mieć dzieci? To one zapłaciły za działalność ojca największą cenę. 

Prawdziwą zgubną pułapką, mówił sobie, było uczynienie z polityki nieokiełznanej pasji i dopuszczenie do stanu, w którym jej wymogi zaślepiły go do tego stopnia, że porzucił ludzkie wartości i cele. 

I tak przechodzę do najważniejszego tematu tej powieści. Bo jest to historia fanatyzmu i bankructwa idei. Idei pięknej i szlachetnej, ale jednak utopijnej, na domiar złego wcielanej siłą i bez liczenia się z kosztami. Kto nie z nami, ten nasz wróg i trzeba go wyeliminować. Jak każda rewolucja tak i ta zjadła swoje własne dzieci i przerodziła się w monstrum. Ofiarą złudzeń jest sam Trocki, jego rodzina, ale także jego zabójca, Ramon Mercader. A przynajmniej tak wyobraził go sobie autor. Nie zapominajmy, że "Człowiek, który kochał psy" to powieść. O ile materiałów o Lwie Trockim jest pod dostatkiem i chcę wierzyć, że Leonardo Padura zrobił rzetelny research, o tyle o Ramonie Mercaderze, agencie NKWD zwerbowanym w czasie hiszpańskiej wojny domowej, nie wiadomo zbyt wiele, a już na pewno nie to, co myślał i czuł. Pisząc tę notkę, znalazłam reportaż, o czasach, kiedy jako bohater ZSRR mieszkał w Moskwie. Fakty się zgadzają, ale reszta już nie. Z tekstu wyłania się raczej obraz człowieka, który pozostał wierny idei i nie żałował tego, co zrobił. Tak przynajmniej wynika z opowieści tych nielicznych, którzy go jeszcze pamiętają. Tymczasem Leonardo Padura wyobraził go sobie jako człowieka bankruta, przegranego, który zrozumiał, że stawiając wszystko na jedną kartę, dokonał niewłaściwego wyboru, a kiedy zaczął mieć wątpliwości, było już za późno. Nie mógł się wycofać. A właściwie mógł, ale zapłaciłby za to swoim życiem i na pewno życiem swoich najbliższych. 

(...) ukrył się za parawanem wiary i przekonania, że walczy o lepszy świat, żeby tylko nie myśleć o tym, co było prawdą: o zabójstwach (...), machinacjach Partii przed wojną domową i w jej trakcie (...)

Tu następuje wyliczenie wielu łajdactw jego mocodawców i jego samego. 

No i jest wreszcie trzeci przegrany - kubański pisarz, Ivan, który w młodości, jak inni z jego pokolenia, a były to lata siedemdziesiąte, uwierzył w rewolucję. Tymczasem jego życie jak życie milionów Kubańczyków okazało się pasmem nieszczęść, niepowodzeń, wyrzeczeń, borykania się z brakiem wszystkiego. Bardzo bolesne było też skazanie na utratę marzeń. Bo jak można być prawdziwym pisarzem w kraju takim jak Kuba? To historia całego przegranego pokolenia, a właściwie narodu. Sama nie wiem, który z trzech wątków jest najbardziej przejmujący. Może właśnie ten kubański? Bo Trocki sam sobie winien - fanatycznym oddaniem idei ściągnął na siebie swój los. Podobnie Ramon Mercader, chociaż  był ofiarą ideologicznej manipulacji, to jednak sam dokonał wyboru. Tymczasem żaden Kubańczyk z pokolenia Ivana i kolejnych takiego wyboru nie miał. Przypadek sprawił, że urodzili się na Kubie. Zacytuję słowa jego przyjaciela.

Czy pytali mnie, czy pytali Ivana o zgodę na odroczenie marzeń, życia, wszystkiego, do czasu aż marzenie, życie (...) rozwieją się w znużeniu historii i perwersyjnej utopii?

(...) nie prosiliśmy o to, by się w niej znaleźć (w historii), ale nie mogliśmy od niej uciec.  

Ciekawe jest w tej książce wszystko. Opowieść o strachu, straconych złudzeniach, fanatyzmie, cynizmie, manipulacji i mechanizmach obronnych, które sprawiają, że człowiek nie chce dopuścić do siebie prawdy. Ale także fragmenty o hiszpańskiej wojnie domowej, o szkoleniu Ramona Mercadera w ZSRR i wiele innych. Dla młodszych czytelników to też lekcja historii - opowieść o stalinowskich czystkach. No i trudno oprzeć się wrażeniu, że pewne metody i mechanizmy się nie zmieniają.  

Torrey Peters "Trans i pół, bejbi"

Powieść Torrey Peters "Trans i pół, bejbi" (W.A.B. 2022; przełożyła

Aga Zano) migała mi jak wiele innych w mediach społecznościowych, nie wzbudzając początkowo większego zainteresowania. Być może za sprawą wydawnictwa, do którego nie mam wielkiego nabożeństwa. W końcu jednak stwierdziłam, że niezależnie od recenzji, a te były raczej pozytywne, a może mylę recenzje z szumem medialnym, powinnam tę książkę przeczytać ze względu na temat. Bo jest to opowieść o świecie kobiet trans, a autorka wie, o czym pisze, bo sama jest transkobietą, a więc zna problem od podszewki. Dla porządku dodam, iż tak bardzo mi się do niej spieszyło, że zaczęłam ją czytać przed wyjazdem na wakacje, a kończyłam już w podróży. Nie był to niestety najlepszy pomysł, bo moje refleksje mogłam spisać dopiero po powrocie do domu - czas robi swoje i gdzieś na pewno umknęła ich świeżość. Szkoda mi jednak nie wspomnieć o tej ważnej książce, szczególnie teraz, szczególnie w Polsce, gdzie sporo transfobicznych nastrojów.

Jest to historia trzech kobiet - dwóch trans, Reese i Amy, i jednej cis, Katriny, co ważne, córki Chinki i Żyda. Dlaczego ważne? Bo i ona jako dziecko czuła swoją inność, odmienność. Napisałam, że głównymi bohaterkami są dwie transkobiety. Ale sprawa nie jest prosta, bo Amy, a właściwie Ames, najpierw przeszła tranzycję, a po kilku latach detranzycję. Przestała brać hormony i wróciła do świata mężczyzn. Kim więc jest? Mężczyzną? Transkobietą? I czy to przypadkiem nie woda na młyn tych wszystkich, którzy nie rozumiejąc, o czym mówią, uważają, że całe to bycie trans jest tylko zachcianką i modą? A piszę te słowa w czasach, kiedy politycy wiadomej partii próbują zrobić z osób transpłciowych kolejnego chłopca do bicia - już nie uchodźcy, nie geje i lesbijki, ale właśnie one stają się obiektem kpin i szczucia. Cóż, miejmy nadzieję, że inflacja i nadchodząca zima sprawią, że wdzięczny elektorat nie chwyci haczyka. Marna to jednak pociecha, jeśli miałby to być jedyny powód. Chciałoby się żyć w świecie, w którym żaden polityk nie próbowałby w tak haniebny sposób przymilać się wyborcom, a jeśli już to oburzeni wyborcy wygwizdaliby podobne banialuki. 

Ale dość dygresji, wracam do pytania - czy fakt, że Ames przeszedł detranzycję, to nie woda na młyn tych, którzy bycie trans uznają za zachciankę i modę? Otóż nic z tych rzeczy. Czytając powieść, dowiadujemy się, jaki proces spowodował, że Amy postanowiła przestać brać hormony. Nie chcę za wiele zdradzać, napiszę więc tylko, że jej decyzja uświadamia, z jakimi problemami muszą się mierzyć transkobiety, jakie to trudne i po prostu nie wszystkie wytrzymują. Jak wynika z powieści, najczęściej te, które nie dają rady, popełniają samobójstwo. Reese, weteranka w świecie kobiet trans, uczestniczyła w wielu takich pogrzebach. Z czym się mierzą? Z odrzuceniem przez rodzinę, ze społecznym ostracyzmem, z samotnością, z problemami finansowymi (kuracja hormonalna kosztuje, o operacyjnej korekcie płci najczęściej nie mogą nawet marzyć), z niespełnionym pragnieniem macierzyństwa i wieloma innymi problemami.

I właśnie macierzyństwo jest jednym z tematów tej powieści. Bo Reese obsesyjnie pragnie być matką, a doskonale wie, że w sensie fizycznym nigdy nią nie zostanie. Autorka zadaje pytanie, kto ma prawo do macierzyństwa? I jak można być matką? A właściwie może lepiej - co to znaczy być matką? Reese czuje, że społeczeństwo odmawia jej tego prawa, uznaje siebie za ofiarę. Z tym łączy się szereg innych pytań. Czy tylko transkobieta ma prawo czuć się ofiarą? A co z innymi wykluczonymi? Kolorowymi? Biednymi? I czy koniecznie musi się z tym obnosić? Czy nie nadmiernie skupia się na sobie? Czy jej cierpienie jest większe? Kontrapunktem dla Reese jest właśnie Katrina - cis kobieta, zamożna, świetnie ustawiona zawodowo, ale też reprezentująca mniejszość (pół Chinka, pół Żydówka) i też po macierzyńskich przejściach.

Mnie jednak najbardziej zainteresowało inne zagadnienie poruszane w powieści. Co to znaczy być kobietą? Niby banał, ale czy kiedykolwiek, czytelniczko tej notki, zadałaś sobie to pytanie? Mnie się zdarzyło - sprowokowana przez bliską mi osobę, zastanawiam się czasem, ile we mnie stereotypowej kobiety. No właśnie - stereotyp. Bo Reese i niektóre inne transki z powieści za wszelką cenę próbują dorównać ciskom, dlatego potwierdzają swoją kobiecość przez męską dominację i przemoc. Przynajmniej tak postępuje ona, pakując się w nieudane związki. 

W końcu każda kobieta kocha faszystę. Reese przez całe życie patrzyła, jak ciski utwierdzają się w swoich rolach dzięki męskiej przemocy. (...) Kiedy mówią o mężczyznach, którzy je skrzywdzili, roztaczają wokół siebie aurę szczególnej satysfakcji - ich słowa podszyte są niewypowiedzianym komunikatem: "bo jestem kobietą". (...) W ten sposób potwierdzasz swoją kobiecość, a co za tym idzie delikatność i podatność na krzywdę.

"Trans i pół, bejbi" należy przeczytać, aby przynajmniej spróbować zbliżyć się do świata kobiet trans, spróbować zrozumieć, zobaczyć, z jakimi problemami się mierzą. To wszystko jednak nie oznacza, że jest to książka bardzo dobra. Ot, pozycja popularna, jakich wiele. Powiem wprost - gdyby nie temat, miałabym poczucie zmarnowanego czasu. Dlaczego? Bo bardzo mnie nużyła wiwisekcja życia uczuciowego bohaterek i bohaterów. To rozkminianie, dzielenie włosa na czworo, babranie się w emocjach i uczuciach. Szczególnie na początku. To nie jest książka tej miary, co "Wierzyliśmy jak nikt" Rebecci Makkai, która opowiada o innej wykluczanej grupie - środowisku gejowskim.

I na koniec jeszcze jedna informacja. W powieści jest wiele nieznanych terminów związanych ze światem transek (to jeden z nich), często nieprzetłumaczalnych. Wynika to z tego, że Torrey Peters pisała swoją książkę dla środowiska trans, o czym mówi wprost w udzielonym Michałowi Nogasiowi wywiadzie. Aga Zano, czując się gościnią w ich świecie, chcąc ten fakt uszanować, postanowiła nie robić przypisów. W dobie internetu to jednak nie problem. Znaczenia niektórych słów łatwo się domyślić, pozostałe można sprawdzić.

Popularne posty