Właściwie wszystko przemawiało za tym, żebym nie czytała
powieści Wiktorii Bieżuńskiej "Przechodząc przez próg, zagwiżdżę" (Cyranka 2022). Po pierwsze debiut, a już wielokrotnie pisałam, że wolę poczekać na drugą książkę, bo pierwsza, jak to pierwsza, bywa obciążona wadami. Po drugie główną bohaterką i narratorką jest dziewczynka chodząca do drugiej klasy szkoły podstawowej, a ja wolę jednak czytać o dorosłych bohaterkach i bohaterach. No ale od tych reguł bywają wyjątki i czasem jednak dam się skusić. A dzieje się tak zwykle wtedy, kiedy książka robi się głośna i wzbudza zachwyt. Ale oprócz tego zawsze potrzebny jest jakiś impuls, to coś, co ostatecznie mnie przekona. Tak było i tym razem. Wspaniały, dojrzały debiut - dało się słyszeć zewsząd. Ostatecznie złamałam się po wysłuchaniu wywiadu z autorką, a to coś, co mnie przekonało, to oryginalny język powieści.I rzeczywiście - jeśli ktoś jest czuły na język, jeśli przyjemność sprawia mu językowe bogactwo, nasycenie metaforami, porównaniami i innymi sposobami poetyckiego obrazowania, to lektura powieści Wiktorii Bieżuńskiej naprawdę może sprawić wielką przyjemność. Autorce udało się połączyć coś, co z pozoru wydaje się sprzeczne. Bo z jednej strony język, jakim się posługuje, robi wrażenie bardzo skondensowanego, może dlatego, że dialogi najczęściej są wplecione w narrację, a z drugiej jest niezwykle kunsztowny i bogaty. Ale to jeszcze nie wszystko, bo kiedy trzeba, pojawiają się słowa dalekie od wykwintności, niewybredne kolokwializmy, a nawet przekleństwa. Podziwiałam poetycką wyobraźnię autorki. Nie mogę się powstrzymać, aby nie przywołać kilku krótkich cytatów, które szczególnie mnie zachwyciły.
Gdy matka płacze, ktoś wyciąga ze świata nitkę i wszystko zaczyna się pruć.
... do łazienki wślizgują się kuzynki, rozsypując swoją obecność jak brokat ...
Wiem, że gdy wróci matka, nada zdarzeniom właściwy bieg.
... próbka Chin uwolniona z opakowania firmy Knorr.
A to tylko przykłady. Proza Wiktorii Bieżuńskiej jest nasycona takimi sformułowaniami.
Ale powieść to nie tylko zgrabnie połączone słowa. To także bohaterowie i ich świat. I tu już nie potrafię się tak zachwycić. Nie oznacza to jednak, że książka mi się nie podobała i żałuję lektury. Po prostu zostawiła mnie obojętną - cały swój zachwyt przelałam na język, losy bohaterów nie poruszyły mnie jakoś szczególnie, a przecież powinny! Dopiero zakończenie przełamało moją nieczułość. Doskonale też zdaję sobie sprawę, dlaczego tak się stało. Otóż Wiktoria Bieżuńska wpisuje się swoim debiutem w dość licznie reprezentowany ostatnio nurt książek o dziecku, którego dzieciństwo dalekie jest od mitu szczęśliwego i sielskiego. Przyczyną jest najczęściej bieda albo alkoholizm. Nie wykluczam, że gdybym nie przeczytała wcześniej "Kości, które nosisz w kieszeni" Łukasza Barysa (też prozatorski debiut) i "Mireczka. Patoopowieści o moim ojcu" Aleksandry Zbroi (debiut non fiction), to historia bohaterki "Przechodząc przez próg, zagwiżdżę" zrobiłaby na mnie znacznie większe wrażenie. Ale kolejność była odwrotna i to tamte książki mną wstrząsnęły. Tym razem dominowało poczucie, że przecież już to wiem, już o tym czytałam i to całkiem niedawno. Do tego dochodzą duże oczekiwania rozbudzone znakomitymi recenzjami.
Bohaterka tej powieści wychowuje się w rodzinie, w której ojciec pije. Niejednokrotnie jest świadkiem jego upodlenia. Wstydzi się za niego, czuje obrzydzenie. Matka próbuje od niego odejść, ale w jego obronie staje jej matka, babcia Natalia, która uważa, że rodzina to rodzina. Nie jest w swoich poczynaniach bardzo nachalna, ale konsekwentnie sabotuje działania córki. A to opierze i nakarmi zięcia, a to go przenocuje, a to da do zrozumienia, że chciałaby już zostać sama w swoim mieszkaniu. Zawsze znajdzie dla niego jakieś usprawiedliwienie. Poza tym rodzina bohaterki jest całkiem przeciętna. Ani bogaci, ani biedni. Matka pracuje w sklepie, ojciec miał kiedyś jakieś ambicje, ładnie rysował, zostały po jego pasji zeszyty z rysunkami, które przechowuje babcia Rozalia, jego matka, ślepo zapatrzona w syna. Bohaterka uczy się grać na fortepianie, chodzi do szkoły muzycznej. A więc żadna patologia. A jednak sposób, w jaki w chwilach złości rodzice zwracają się do siebie i do dziecka może szokować. Wulgarny, knajacki język, szarpanie, bicie pasem jako środek wychowawczy. Nie można powiedzieć, że dziewczynka jest niekochana, a przecież nie tak powinno wyglądać dzieciństwo.
Poza tym bohaterka jest pionkiem w rozgrywce między dorosłymi. Próbują przeciągnąć ją na swoją stronę, traktują jako źródło informacji. Nic też od niej nie zależy. To oni decydują o wszystkim. O odwiedzinach u babci, której prawie nie zna, o tym, co będzie nosiła i po kim, o kroju sukienki komunijnej, o nauce gry na fortepianie, o tym, czy przeczyta książki, które przyniosła z biblioteki, wreszcie o tym, gdzie i z kim będzie mieszkać. Nie ma też prawa do prywatności, wszystko jest publiczne, na widoku rodziny. Kiedy przypadkowo zostanie poparzona gorącą kawą i siedzi w wannie z zimną wodą, nie tylko kuzynki, ale i kuzyni mogą bezkarnie wejść do łazienki i oglądać bąble tworzące się na jej udach, przy okazji komentując jej dziecięcy wygląd. Ten brak sprawczości i podmiotowości manifestuje się brakiem imienia. Czytelnik nie wie, jak narratorka ma na imię, a doskonale zna imiona pozostałych bohaterów. Mama to Krysia, ojciec Tadek, są jeszcze ciotki i wujkowie, kuzynki i kuzyni, oni też mają imiona. A przecież ona nie jest marionetką, jest osobą, wnikliwie obserwuje świat, podobnie jak bohaterka przywołanej przeze mnie powieści Łukasza Barysa. Myśli, czuje, wyciąga wnioski, nie zawsze wszystko rozumie, ale jest przecież dzieckiem. Snując moje refleksje, doszłam do wniosku, że może powinnam spojrzeć na tę książkę trochę inaczej, nie tylko jak na kolejną historię toksycznej, dysfunkcjonalnej rodziny, ale jak na wołanie o traktowanie dziecka w sposób podmiotowy. Wtedy debiut Wiktorii Bieżuńskiej zaczyna mi się jawić zgoła inaczej. Daje szerszą perspektywę.
Mimo moich wątpliwości warto sięgnąć po tę książkę, nie tylko po to, aby zachwycić się językiem.