Nona Fernandez "Strefa mroku"

Ameryka Łacińska to jeden z tych obszarów, które interesują mnie

w sposób szczególny - trudna historia i często niewesoła teraźniejszość. Oczywiście nie da się czytać wszystkich powieści czy reportaży dotyczących tego regionu świata, a jest ich niemało, trzeba wybierać. Ostatnio zdecydowałam się na książkę Nony Fernandez "Strefa mroku" (ArtRage 2022; przełożyła Agata Ostrowska). Dlaczego? Bo to opowieść o mrocznych czasach dyktatury Pinocheta. Nie ukrywam, że wciąż dziwię się, jak to możliwe, że nadal są ludzie, którzy usprawiedliwiają rządy takich krwawych dyktatorów jak on, Franco w Hiszpanii czy generałowie sprawujący władzę w Argentynie w latach siedemdziesiątych. Może właśnie takie osoby przede wszystkim powinny sięgnąć po tę powieść? No i oczywiście wszyscy ci, którzy na ten temat niewiele wiedzą. Nie jest to przyjemna lektura, ale bardzo ważna. A czyta się szybko, mnie wystarczył weekend.

Zacznę od wątpliwości dotyczących formy. Wydawca wkłada ją do szufladki powieść, ale czy "Strefa mroku" rzeczywiście nią jest? Co tu jest fikcją, a co prawdą? Ile w narratorce autorki? Wszystko? Bardzo dużo? Na pewno prawdziwa jest historia Andresa Antonia Valenzueli Moralesa, funkcjonariusza wywiadu, który w roku 1984 zdecydował się na szczerą spowiedź w opozycyjnym piśmie Cauce, która ukazała się pod znamiennym tytułem "Torturowałem". Oczywiście po takim wyznaniu, a właściwie jeszcze przed jego publikacją, Morales musiał zniknąć z Chile, bo inaczej zostałby potraktowany w taki sam sposób, jak on traktował więźniów politycznych. Dzięki kontaktom działaczy opozycyjnych, prawników, ludzi związanych z Kościołem udało się wywieźć go z kraju i umieścić we Francji, gdzie dalej dzielił się makabrycznymi informacjami dotyczącymi metod działania zbrodniczej dyktatury. Domyślam się, że prawdziwe są również historie zaginionych działaczy opozycji. Zaginionych, czyli uprowadzonych przez funkcjonariuszy wywiadu takich jak Morales, a potem więzionych, torturowanych w sposób straszny, a na końcu zastrzelonych. Ich ciała wrzucano do rzeki, do morza albo głęboko zakopywano. Tak, aby rodziny nigdy nie dowiedziały się, co się z nimi stało. To zresztą specjalność nie tylko chilijskiej dyktatury. Właśnie szczegóły wielu takich operacji zdradził Morales, który już dłużej nie potrafił żyć jak dotąd. A więc w tych przypadkach sprawa jest oczywista - to historie prawdziwe. Największe wątpliwości dotyczą narratorki. Ile w niej z autorki? Wydaje się, że to jej historia. Urodziła się w roku 1971 dwa lata przed obaleniem Allende. Opowiada historię swojego dzieciństwa i dorastania - wychodzenia z owej tytułowej strefy mroku, kiedy jako dziecko nie bardzo zdawała sobie sprawę, co dzieje się w kraju,  i przechodzenia w strefę światła, czyli zdobywanie świadomości zła, jakie działo się wokół.

Tytuł "Strefa mroku" jest zresztą wieloznaczny. Z mroku wychodzi Morales, z mroku wydobywa na światło dzienne zbrodnie, w których sam brał udział albo o których wiedział. Z mroku wychodzi wreszcie społeczeństwo, które może po latach strachu swobodnie czcić pamięć zamordowanych. Krąg tych, którzy co roku spotykają się, aby to zrobić, stale się powiększa.  Strefa mroku to także tytuł ulubionego serialu narratorki z czasów dzieciństwa - opowieści o tajemniczych, często nierozwikłanych historiach. 

Po tej dygresji dotyczącej tytułu wrócę jeszcze do pytania o formę. Co w takim razie sprawia, że książka szufladkowana jest jako powieść? Na pewno jak powieść można potraktować historię narratorki. W powieść próbuje zamienić narratorka  historie zaginionych i ucieczkę Moralesa z kraju. Rekonstruuje je, wyobrażając sobie na przykład ich ostatni poranek w domu, uczucia ich dzieci i rodzin, trudy i komplikacje związane z wywiezieniem skruszonego funkcjonariusza z kraju. Ta historia, chociaż wiemy, że plan ryzykowny, ale jedyny możliwy, powiódł się, trzyma w napięciu. I tu muszę zgłosić moje wątpliwości. Czasem przeszkadzało mi to wczuwanie się. Za dużo było w tym ozdobnej formy, nieco egzaltacji. Miałam poczucie nadmiaru, nie mogłam uciec od refleksji, że mniej znaczy więcej. A nieczęsto mi się to zdarza, bo nie przepadam za lakonicznością stylu, za redukowaniem słów. Tym razem bywało odwrotnie. Szczególnie drażniło mnie to na początku lektury, potem przywykłam. Te wątpliwości wcale jednak "Strefy mroku" nie przekreślają. Przeciwnie, książka robi wrażenie i zmusza do refleksji.

Na koniec w telegraficznym skrócie o tym, co mnie poruszyło. Oczywiście przede wszystkim historie znikniętych, jak ich się często określa. Ich bohaterstwo nie podlega wątpliwości, ale wielką odwagą wykazywali się także dziennikarze opozycyjnej prasy, obrońcy praw człowieka, prawnicy, niektórzy duchowni. Odwagi wymagało też branie udziału w manifestacjach, kolportowanie ulotek, zapalanie zniczy ku pamięci znikniętych. Do refleksji nad rolą przypadku zmusza historia Moralesa. Gdyby jako dziewiętnastolatek nie zaciągnął się do wojska, może nigdy nie stałby się mordercą. Nie urodził się nim, był przecież tylko trybikiem w maszynie zbrodni. Uwierzył, że wypełnia misję czy bezwolnie wykonywał rozkazy? Jak łatwo można stać się zbrodniarzem, wierząc przy tym, że postępuje się właściwie, pokazuje autorka, przywołując zdarzenia, które  rozegrały się na Okinawie w czasie drugiej wojny światowej, kiedy do brzegów wyspy zbliżała się amerykańska armia. Sprawdziłam, to historia prawdziwa. Ale równie mocno poruszyła mnie dwoistość świata. Kiedy w więzieniach i w miejscach internowania torturowano uprowadzonych działaczy politycznych i związkowych, obok  toczyło się normalne życie. Dosłownie obok, bo czasem tuż za płotem willi, w której  męczono zatrzymanych. Dorośli odwracali wzrok, kiedy nagle na ulicy zaczynało dziać się coś podejrzanego, kiedy nieoczekiwanie z miejskiego autobusu wyprowadzono kogoś i wepchnięto do samochodu, który  pojawił się znikąd. Zamykali okna i drzwi do mieszkania, kiedy słychać było helikopter albo wybuchy i strzały, a dzieciom kazali jeść kolację, jakby się nic nie stało. Ale co mieli robić? Co przyniósłby ich protest? Jedną śmierć więcej. Dzieci oczywiście niewiele z tego rozumiały. Jednym z ważniejszych wspomnień z dzieciństwa narratorki jest historia jej szkolnej koleżanki, po którą przyjeżdżał eleganckim samochodem sympatyczny wujek. Raz nawet została razem ze swoją przyjaciółką zaproszona na przejażdżkę tą elegancką limuzyną. Była to bardzo miła wycieczka. Dopiero po latach dowiedziała się, kim był ojciec koleżanki i ten sympatyczny człowiek. Zrozumiała, czym się zajmowali. Oczywiście inne było dzieciństwo dzieci z rodzin znikniętych. Wreszcie moje nieustające zdumienie budzi fakt, jakie miękkie lądowanie zapewniają sobie funkcjonariusze dyktatury, kiedy przychodzi czas transformacji i przemian. Autorka kilka razy, przytaczając fakty z tego okresu, pisze świat śmieje się z chilijskiej demokracji. Ale zwykle w takich sytuacjach zadaję sobie pytanie - czy można było inaczej, bez tych zgniłych kompromisów?

Bardzo ciekawa książka, zmuszająca do namysłu, refleksji, zadawania niewygodnych pytań. I nieważne, czy nazwiemy ją powieścią, czy raczej zaliczymy do literatury faktu.

Filmowe remanenty - "Apokawixa", "Alcarras", "Pasażerowie nocy"

Na moim blogu od dawna przeważa literatura, no ale skoro wymyśliłam go niegdyś jako blog książkowo-filmowy, czuję się w obowiązku relacjonować moje wizyty w kinie. Najczęściej, z powodu braku czasu, no i decyzji, że książki mają tu pierwszeństwo, zbiorczo w formie filmowych remanentów. Tak będzie i tym razem - szkoda nie napisać o "Apokawixie", "Alcarras" i "Pasażerach nocy".

Na "Apokawixę" Ksawerego Żuławskiego czekałam po gdyńskim festiwalu, mimo że doskonale wiedziałam, iż to nie moje klimaty. Zombie i inne tego typu popkulturowe motywy są mi obce, nigdy nie chwyciłam bakcyla. Może dlatego, że w ogóle nie lubię wszelkiej maści fantastyki, łącznie z tą naukową. No a w "Apokawixie" pojawiają się właśnie one. Ale poszłam zwabiona szumem i bardzo dobrymi recenzjami. I rzeczywiście nie żałuję, bawiłam się bardzo dobrze, film jest zrobiony znakomicie. Świetne tempo, klimat, role, zwłaszcza młodych aktorów. Trudno wymieniać wszystkich, podam tylko dwa nazwiska - Mikołaj Kubacki i Marta Stalmierska, która w Gdyni dostała nagrodę za debiut. Dlatego nie dziwi też zasłużona nagroda dla reżyserki castingu na gdyńskim festiwalu. Wszystko to prawda tyle tylko, że wkrótce po seansie wrażenia przygasły. To film, który z przyjemnością się ogląda, świetnie się człowiek na nim bawi, ale potem szybko zapomina. Piszę o zabawie, bo poważne przesłanie filmu (katastrofa klimatyczna) do mnie nie trafia. Nie, nie, sama katastrofa przejmuje mnie mocno, napełnia fatalizmem, tylko ta filmowa nie. Cóż, nie ja jestem targetem "Apokawixy". Ciekawe, jak na film reaguje młoda widownia. Zresztą tym razem nie o powagę przede wszystkim chyba chodziło. Tak czy inaczej polecam.

Jeszcze bardziej polecam "Alcarras" hiszpańskiej reżyserki Carli Simon, film nagrodzony Złotym Niedźwiedziem na zeszłorocznym Berlinale. Może ktoś widział jej "Lato 1993" - równie znakomite. "Alcarras" to zrealizowana niemal w dokumentalnej formie opowieść o drobnych hiszpańskich rolnikach, którzy nie mają szans w starciu z wielkimi producentami żywności, więc ich gospodarstwa skazane są na zagładę. Nic dziwnego, że niektórzy decydują się sprzedać ziemię pod farmy paneli słonecznych. To zresztą problem w całej Europie, także w Polsce. Bohaterowie filmu, grani przez znakomitych naturszczyków, może stąd to wrażenie dokumentalnej formy, należą do jednej rodziny, która od lat hoduje przede wszystkim brzoskwinie. Teraz nie tylko z powodu, o którym pisałam przed chwilą, także w wyniku dawnych zaniedbań stoją w obliczu utraty ziemi. Dom jest ich, ale sady brzoskwiniowe oficjalnie nie, a właściciel chce zamienić je na wspomnianą farmę paneli słonecznych. Spieszą się więc, aby przynajmniej zebrać ostatni zbiór. Ale nie tylko z powodu wagi problemu warto obejrzeć ten film. Cała przyjemność to obserwacja rodziny - relacji między nimi, rodzącego się konfliktu spowodowanego kryzysem, psychologicznych niuansów, miotania się, wreszcie, co bardzo ważne w wypadku Carli Simon, obserwacja, jak radzą sobie w tym wirze wydarzeń najmłodsi, dzieci i nastolatki. Już w poprzednim filmie reżyserka opowiadała historię z perspektywy dziecka, tu aż tak daleko się nie posunęła, ale młodzi bohaterowie są nadal w centrum jej uwagi. Kilkulatki niewiele rozumieją, dla nich wszystko jest okazją do znakomitej zabawy, stwarzania sobie swoich światów. Cierpią, bo z powodu rodzinnego konfliktu nie mają już ze sobą codziennego kontaktu. Tymczasem nastolatki mocno przeżywają to, co się dzieje, nie potrafią sobie z tym poradzić, buntują się po swojemu. Dorośli też są zagubieni. Chociaż film bardzo przypomina dokument, to wiele w nim poezji i wzruszeń. Przy czym nie są to wzruszenia wywołane w nachalny, sentymentalny sposób. Łzy nie płyną po twarzy, ale pozostają pod powiekami. Piękny, poruszający film.

Zupełnie nieoczekiwanie interesujący okazali się również francuscy "Pasażerowie nocy" z Charlotte Gainsbourg w roli głównej. Przegapiłam ten film zaraz po premierze, zresztą trudno teraz nadążyć, tyle interesujących nowości jak zwykle jesienią. Cieszę się, że w ostatniej chwili udało mi się go zobaczyć. To też historia rodzinna, tyle że to rodzina wielkomiejska, ich problemy są inne, bardziej przyziemne, chociaż nie mniej dotkliwe. Chodzi o kryzys małżeński. Mąż odchodzi do innej, Elisabeth zostaje sama z nastoletnimi dziećmi, które też mają swoje problemy. Musi się pozbierać, iść do pracy, a dotąd zajmowała się tylko domem. Cierpi, wsparcie okazuje jej ojciec. Elisabeth jest wrażliwą kobietą, dlatego mimo rodzinnego kryzysu decyduje się pomóc młodej dziewczynie, która nieoczekiwanie staje na jej drodze. To rodzi kolejne komplikacje. I tak to płynie, niby nic, zwyczajne życie, opowieść o kobiecie na zakręcie, a jednak działa i świetnie koresponduje z "Alcarras". Ja obejrzałam oba filmy dzień po dniu, może stąd takie wrażenie. Tyle że "Pasażerowie nocy" mimo wszystko krzepią, czego nie można powiedzieć o "Alcarras". Kiedy rozstajemy się z bohaterami tego filmu, nie wszystko znajdzie swoje rozwiązanie, nie wiemy, jak dalej potoczy się ich historia. Czy syn spełni swoje marzenie? A co będzie z Talulah, tą dziewczyną, którą przygarnęła Elisabeth? Czy wyjdzie na prostą? Nie wiadomo, jak to w życiu - poznajemy kogoś, jesteśmy z nim blisko, potem znika nam z horyzontu i nie mamy pojęcia, co u niego. I tak to się plecie.

 

Eshkol Nevo "Ostatni wywiad"

Do twórczości izraelskiego pisarza Eshkola Nevo mój stosunek jest

niejednoznaczny. Sięgam po każdą kolejną jego powieść wydaną w Polsce, czytam z zainteresowaniem, ale zawsze odczuwam niedosyt. Tak było z "Neulandem" i z "Samotnymi miłościami". Podobnie mam teraz, kiedy przeczytałam "Ostatni wywiad" (Pauza 2022; przełożyła Anna Halbersztat). Powieść zbiera znakomite recenzje, ja jednak aż tak wysoko jej nie oceniam. Był taki moment w trakcie lektury, kiedy wydawało mi się, że to rzeczywiście może być najlepsza z jego trzech książek, które znam, ale potem przyszło rozczarowanie. Ponownie miałam wrażenie, iż czegoś mi w niej brakuje, czegoś, co wynosi powieść ponad lekturę, którą świetnie się czyta, czegoś, co nada jej ciężaru gatunkowego. Eshkola Nevo stawia się obok Amosa Oza i Dawida Grosmana. Moim zdaniem to nie ta sama liga. Zdecydowanie wyżej cenię też niektóre powieści Zeruya'i Shalev czy Meira Shaleva (to, jak słyszałam, jej kuzyn), szczególnie "Dwie niedźwiedzice". No ale do rzeczy.

"Ostatni wywiad" to rzeczywiście powieść napisana w formie wywiadu. Pisarz, który przechodzi kryzys twórczy i osobisty, odpowiada na pytania zadane przez internautów na jakimś portalu internetowym. Ich treść i waga są różnorodne, jednym słowem od Sasa do lasa. Ale te banalne w większości pytania często prowokują go do udzielania długich odpowiedzi, które czasem przybierają  formę mini opowiadań, a innym razem wywołują wspomnienia. Jednym słowem daje o sobie znać jego pisarska natura. Stopniowo  te chaotyczne skrawki zaczynają się składać w całość niczym puzzle. Poznajemy historię jego małżeństwa, rodzinnego kryzysu, przyjaciół, poglądy polityczne, wstydliwe tajemnice z przeszłości. Nie, nie ma tam nic specjalnie strasznego, raczej zaniechania, jakieś świństwa wyrządzone kolegom. Dowiadujemy się o twórczym niespełnieniu, bo jako pisarz czuje się jednak niedoceniony mimo książek, które wydał, licznych spotkań z publicznością, nie tylko izraelską, i prowadzonych kursów kreatywnego pisania. Zazdrości  pewnemu skandynawskiemu autorowi kryminałów, który odniósł czytelniczy i komercyjny sukces. Do tego trochę kontekstu izraelskiego, ale  czytelnik obeznany z literaturą z Izraela  niczego nowego się nie dowie. To wszystko, jak w powieści, prowadzi jednak do konkluzji, wszystkie wątki zostają zamknięte, a dla pisarza ten wywiad okaże się ważny, każe spojrzeć w przeszłość i w głąb siebie.

Wydaje mi się, że bez trudu mogę odgadnąć, co podoba się krytykom. Podejrzewam, że nie sama story. Jedno to pewnie forma - te różnorodne skrawki, które jednak układają się w powieść. Drugie, być może ważniejsze, to nieustanna gra między tym, co prawdziwe, a wymyślone. Pisarz wielokrotnie wodzi czytelnika na manowce, fantazjuje, oszukuje, w końcu zaczynamy się zastanawiać, kiedy mówi prawdę. Stopniowo on sam dostrzega, że nieustanne tworzenie nowych historii, a zwłaszcza przerabianie życia na literacką twórczość, kanibalizowanie go, stało się przyczyną jego problemów osobistych. 

Powiedziałem mu, że stałem się kłamcą, kompulsywnym opowiadaczem i kanibalem, bo wszystko, co mi się przydarza, staje się materiałem do opowieści (...) A świat jest teraz przepełniony kłamstwami, kłamstwa są dziś globalną walutą.

Ale czy to coś odkrywczego? Przyjmuję, ale mnie to nie kręci, przynajmniej podane w taki sposób.

Na koniec jednak powieść zyskała w moich oczach, tyle że nie za sprawą pisarskich dylematów, rozkminiania, gdzie kończy się prawda, a zaczyna kłamstwo. Tym, co rzeczywiście mnie poruszyło, jest sposób, w jaki Eskhol Nevo pisze o utracie, o jej nieuchronności. Bo stale coś tracimy, choćby chwile, które uciekają, bliskich, przyjaciół, wszystko przemija. Strata jest wpisana w nasz los. I to właśnie jest prawdziwe. Oczywiście ktoś może odbić piłeczkę i powiedzieć, że to też banał. Tak, ale rzecz w tym, że autor opowiedział o tym  w sposób poruszający. Przynajmniej mnie.

Cóż, kiedy za jakiś czas wyjdzie kolejna powieść Eskhola Nevo, na pewno znowu po nią sięgnę i prawdopodobnie znowu będę się na nią zżymać.

Wiktoria Amelina "Dom dla Doma"

Wracam do literatury ukraińskiej. Książek z tej działki, które czekają

na swoją kolej, mam w zapasie kilka, stale też śledzę to, co wychodzi. Dziś będzie o powieści Wiktorii Ameliny "Dom dla Doma" (Warstwy 2020; przełożyła Katarzyna Kotyńska). Jeszcze przed wakacjami brałam udział w wieczorze poświęconym literaturze ukraińskiej prowadzonym przez Katarzynę Kotyńską, tłumaczkę tej właśnie powieści i wielu innych, ukrainistkę, literaturoznawczynię. Na spotkaniu gościem specjalnym była autorka powieści. Gdyby nie ten bezpośredni kontakt, gdyby nie czytanie fragmentów, pewnie nie zwróciłabym na nią uwagi, a to dlatego, że narratorem jest ... pies, ten tytułowy Dom, dziwny, niezbyt urodziwy pudel. Takie chwyty kojarzą mi się jednoznacznie z literaturą dla dzieci, więc nie była to dobra rekomendacja. Ale słowa tłumaczki sprawiły, że nabrałam ochoty na lekturę i nie żałuję.

Uczynienie narratorem psa sprawia, że opowieść o rodzinie Ciłyków nabiera dziwnej lekkości. Z oczywistych względów jest tu wiele niedopowiedzeń zaostrzających tylko ciekawość czytelnika, bo przecież pies wszystkiego nie wie, mimo że jest niemym świadkiem wielu rozmów, a niektórzy członkowie rodziny tylko jemu zwierzają się ze swoich trosk i sekretów, wiedząc, że nikomu ich nie zdradzi. No ale przecież nie o psie jest powieść Wiktorii Ameliny. To historia wspomnianej już wielopokoleniowej rodziny Ciłyków, którą los jeszcze w czasach Związku Radzieckiego rzucił do Lwowa. Wcześniej mieszkali w różnych miejscach, a to dlatego, że senior rodu, Pułkownik, był lotnikiem. Uwielbiał latać i dlatego do tamtych czasów wciąż tęskni. Chciałby przynajmniej jeszcze raz wzbić się w powietrze i próbuje w osobliwy sposób swoje marzenie zrealizować. Kiedy ich poznajemy, na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, mieszkają w lwowskiej kamienicy w dwupokojowym mieszkaniu. Pułkownik, jego żona, nazywana Babcią Marusią, ich dwie dorosłe córki z wnuczkami, Mama Ola z niewidomą Marusią i Mama Tamara z Maszą. Jednym słowem dom kobiet. A kamienica nie jest zwyczajna - to właśnie w niej, właśnie w tym mieszkaniu mieszkał przed wojną pewien sławny polski pisarz. Ściślej rzecz biorąc, sławny stał się dużo po wojnie. Jego nazwisko nigdzie nie pada, ale czytelnik domyśla się, o kogo chodzi. Dlatego od czasu do czasu ktoś koniecznie chce obejrzeć mieszkanie Ciłyków, a nawet oferuje za nie spore pieniądze, ale oni konsekwentnie odmawiają, trochę chyba nie dowierzając w realność takiej hojnej propozycji. 

Mimo licznych problemów, które ich nękają, bije od nich ciepło. Jest im ze sobą dobrze, chociaż tłoczą się w dwóch pokojach, liczą każdy grosz, Ola i Tamara samotnie wychowują swoje dzieci, mała Marusia nie widzi, a jej mama marzy o wysłaniu córki do Niemiec na operację, a jakby tego było mało, z czasem pojawiają się i inne problemy. Być może brzmi to cukierkowo i kojarzy się z literaturą lekkiego kalibru, ale zapewniam, że wcale tak nie jest. Na tym polega urok tej książki, iż w sposób przyjemny, pochłaniający czytelnika bez reszty opowiada o sprawach poważnych. O całym tym skomplikowanym ukraińskim losie. 

Bo kim są Ciłykowie? Dawniej nie musieli zadawać sobie tego pytania. Mieszkali w Związku Radzieckim i tyle. Ale odkąd Ukraina odzyskała niepodległość, muszą. Jedna rodzina, a w dokumentach mają wpisane różne narodowości. Kim na przykład jest urodzona w Baku Babcia Marusia? Niewiele wie o historii swoich rodziców. Jej matka przybyła tam z daleka, wędrowała wzdłuż rzeki. Kim była? Brzmi baśniowo, ale tak właśnie w tej powieści bywa. Niedopowiedzenia mieszają się z konkretem, twardą rzeczywistością. Nieprzypadkowo mała Marusia wierzy, że w tajemniczej, ciężkiej skrzyni stojącej w mieszkaniu znajdują się piękne suknie balowe. Marzy, aby znaleźć do niej zaginiony klucz. W jego poszukiwaniu odbędzie wiele zakazanych wędrówek po mieście, za przewodnika mając swojego ukochanego psa, który do tej roli nadaje się średnio. Rozwiązanie okaże się zaskakujące, prozaiczne, a jednak przejmujące.  

To, co kiedyś było proste, nagle się skomplikowało.  Na przykład historia. Ola, która uczy jej w szkole, zupełnie nie potrafi sobie z nią poradzić. No bo to, czego dowiedziała się w czasie studiów, odeszło do lamusa. Ale czym to zastąpić? Nie wie. Nikt jej nie powiedział. Przeszłość z jednej strony jest przez Ciłyków idealizowana, z drugiej to właśnie w niej kryją się rodzinne tajemnice, o których się milczy. Są rodziną trochę bez przeszłości, a trochę z przeszłością zamilczaną. O pewnych sprawach po prostu się nie rozmawia. Nie mają rodzinnych pamiątek, a te, które za takie uchodzą, wpadły w ich ręce przypadkowo wraz z kolejnymi przeprowadzkami. Nie znają historii rodu, nie potrafiliby stworzyć porządnego drzewa genealogicznego. Posklejani z różnych kawałków, nie wiedzą kim są. Uczą się dopiero swojej ukraińskości, początkowo nią zadziwieni, stopniowo coraz bardziej do niej przywykają. Dlatego nie znają historii miasta, w którym zamieszkali. Muszą się go dopiero nauczyć. Takich jak oni jest wielu. Pewnie dlatego Ola z  łatwością dorabia niezwykłe historie do starych, często bezwartościowych przedmiotów, które sprzedaje w antykwariacie, gdzie z czasem zacznie pracować. Pewnie dlatego klienci dają się na nie nabrać. Bo czym jest prawda? Gdzie jej szukać w tym płynnym świecie, w którym wszystko się zmienia, kotłuje, buzuje? To kolejne wielkie pytanie.

Podążając za losami Ciłyków, poznajemy ukraińską historię - tę świeżą i tę dawniejszą. Z czasem odkryjemy też rozwiązanie rodzinnych tajemnic. Czy okażą się takie straszne, jak może się wydawać? Mnie ta książka pochłonęła bez reszty i sprawiła dużą przyjemność. Łączy w sobie potoczystą opowieść, lekkość osiągniętą dzięki psiemu narratorowi i perspektywie niewidomej dziewczynki z poważnymi tematami. A na koniec dwa cytaty.

Kiedy jedno pokolenie milczy, następne zacznie w końcu zmyślać - a ci, którzy przyjdą później, mogą już nawet nie dostrzec różnicy między prawdą i kłamstwem. 

Tato, a gdzie są nasze rzeczy? Dlaczego ta broszka z granatem z lat sześćdziesiątych to najstarsze, co mamy? Bo przecież cudza srebrna łyżka i ikona cioci Dusi się nie liczą. Ani niemieckie okulary, które rozmazują świat ... Gdzie się podziały wszystkie nasze rzeczy?  

Agnieszka Jucewicz, Magdalena Kicińska "Dom w butelce. Rozmowy z Dorosłymi Dziećmi Alkoholików"

Kolejny raz sięgnęłam po książkę o polskim chlaniu. Od jakiegoś

czasu o problemie się mówi, stał się tematem literackim i filmowym. Wstrząsający "Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu" Aleksandry Zbroi, utrzymana w sensacyjnej konwencji "Informacja zwrotna" Jakuba Żulczyka, "Przechodząc przez próg, zagwiżdżę" Wiktorii Bieżuńskiej to przykłady literackie. No i film, także wstrząsający, "Powrót do tamtych dni" Konrada Aksinowicza z niesamowitą rolą Macieja Stuhra. To wszystko przeczytałam i obejrzałam w trochę ponad rok. Dorzucę jeszcze "Shuggie'go Baina" Douglasa Stourta. To wprawdzie przykład z literatury angielskiej, ale jej autor również w znakomity sposób pokazuje los dziecka wychowywanego w rodzinie, w której alkohol jest ogromnym problemem. No a teraz przeczytałam zbiór wywiadów Agnieszki Jucewicz i Magdaleny Kicińskiej "Dom w butelce. Rozmowy z Dorosłymi Dziećmi Alkoholików" (Agora 2021) i obiecuję sobie, że na długo mam dość tematu. 

Lektura dwunastu rozmów z ludźmi, którzy z powodu alkoholizmu rodzica lub rodziców, w jednym przypadku brata, nie mieli normalnego dzieciństwa, a konsekwencje ponoszą najczęściej do dziś, jest bardzo przygnębiająca. Może lepiej dawkować sobie te rozmowy. Po ich przeczytaniu mogę obwołać się szczęściarą, bo ten problem, na szczęście, nigdy mnie nie dotknął, co nie znaczy, że nie występował w bliższym czy dalszym otoczeniu. A i dziś spotykam ludzi, o których wiem, że od alkoholu nie stronią. Nigdy jednak nie zastanawiałam, jak to jest wychowywać się w takiej rodzinie. Co czuje dziecko, którego rodzice piją? Z jakimi problemami się mierzy? Żeby być precyzyjną, muszę uściślić - nigdy oznacza przed lekturą "Mireczka" i obejrzeniem filmu Aksinowicza.

Kiedy myślimy o alkoholizmie, najczęściej uciekamy w stereotyp - wyobrażamy sobie patologiczną rodzinę, w której jest przemoc i bieda. Tymczasem oblicza problemu są różne. Bohaterowie tych rozmów bardzo często mieli rodziców wykształconych, którzy nie wszczynali awantur, nie byli agresywni, mało tego - potrafili pić w taki sposób, że ktoś postronny nie orientował się, co się dzieje. Niektórzy bardzo dobrze radzili sobie w pracy, osiągali sukcesy. Matka jednego z bohaterów do końca była kobietą elegancką. Stosunek do pijących rodziców też bywa różny. Niektórzy mają wspomnienia dobrych chwil, mówią, że byli ciekawymi ludźmi, inni współczują im, szukają wytłumaczenia w ich trudnych życiowych doświadczeniach, tylko nieliczni przyznają, że nic dobrego ich nie spotkało. To ci, których pijani ojcowie stawali się agresywni. Większość rozmówców mimo bardzo trudnych przejść wyszła na prostą. Skończyli studia, pracują, założyli rodziny. Nie piją w ogóle albo okazjonalnie. Tylko jedna bohaterka imprezuje i przyznaje, że nie stroni od alkoholu. Wierzy, że to jeszcze nie problem, że może przestać. Inny rozmówca ma złamane życie, odsiaduje długoletni wyrok.

Co najbardziej porusza mnie w ich losie? Samotność. Większość z nich ma za sobą doświadczenie dojmującej, przerażającej samotności, jaką odczuwali w rodzinnym domu. Nie mogli liczyć na nikogo dorosłego ani z najbliższej rodziny, ani z dalszego otoczenia. Najgorszy był chyba los tych, których wychowywał tylko  jeden rodzic, oczywiście pijący. Czasem nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego nikt nie dostrzegł nieszczęścia, z jakim się mierzyli. Ani szkoła, ani krewni, ani znajomi. Mało tego, rodzina często lekceważyła problem, była wobec niego obojętna. Większość z nich musiała przejmować rolę dorosłych - zadbać o siebie, o młodsze rodzeństwo albo o matkę, która nie radziła sobie z pijącym mężem. Nierzadko troszczyli się o tego rodzica, który był przyczyną nieszczęścia. Próbowali ratować go przed nim samym. Długo nie potrafili odciąć się od zainfekowanego alkoholem domu, a jeśli podejmowali takie próby, natychmiast odczuwali wyrzuty sumienia. Szczególnie wobec bezradnych matek, które na swoje dzieci przerzucały odpowiedzialność, a pijących mężów tłumaczyły czy chroniły. Albo uciekały w pracę, pozostawiając dziecko z problemem. Takie dzieciństwo odbija się piętnem na dalszym życiu, dlatego większość z bohaterów tej książki przeszła lub nadal przechodzi terapię. Szczególnie ci młodsi. A przecież alkoholizm dotyka wielu Polaków, jest coraz większym problemem. Jak wielu ludzi ma z tego powodu spaprane życie? Aż chciałoby się użyć mocniejszego słowa.

Autorki, które same są Dorosłymi Dziećmi Alkoholików, we wstępie piszą, że ta książka powstała z myślą przede wszystkim o ludziach, którzy mają za sobą podobne doświadczenia. Ale ci, których taki los, na szczęście, nie dotknął, też powinni "Dom w butelce" przeczytać. Aby zrozumieć. A może uda się komuś pomóc?

Filmowe remanenty - "Vortex", "Simona"

Dziś będzie o dwóch filmach, czyli jednej zaległości (w pisaniu) i jednej nowości. Pierwszy to "Vortex", drugi dokument "Simona".

Jeśli ktoś ma w sobie przestrzeń na obejrzenie filmu trudnego o sprawach granicznych, beznadziejnych, ale niestety nieuniknionych, niech wybierze się na "Vortex" Gaspara Noe'go. To historia małżeństwa, dwojga starych ludzi, którzy zmagają się ze swoimi chorobami. Ona lekarka psychiatra, on znawca kina, autor licznych książek i artykułów z tej dziedziny. Z dnia na dzień stają się coraz bardziej niedołężni. On jeszcze jakoś sobie radzi - wychodzi z domu, pisze kolejną książkę, kocha i tęskni, próbuje ogarniać domowe sprawy, opiekuje się żoną chorującą na chorobę Alzheimera. Mają syna, który jakoś próbuje im pomagać, ale sam ma poważne problemy z sobą, z żoną, samotnie wychowuje kilkuletniego synka. Tyle krótkie wprowadzenie. Poza tym niewiele się dzieje, widz obserwuje ich coraz bardziej beznadziejną codzienność. Przyznam, że do jakiegoś momentu oglądałam ten film chłodnym okiem, analizując to, co widzę na ekranie. Drażnił mnie też pewien formalny zabieg zastosowany przez reżysera. Nie będę go zdradzać, chociaż ja, idąc do kina, wiedziałam o nim, no ale może nie wszyscy słyszeli, więc zmilczę. Ale w pewnym momencie coś zaskoczyło i film zaczął działać. Przyznam, że gdybym oglądała "Vortex" w samotności, to rozryczałabym się na cały regulator, ale w sali kinowej próbowałam powstrzymać upust nagromadzonych uczuć. I nie chodzi tu o łatwe, tanie wzruszenia, ale o potrącenie strun powiązanych z moimi doświadczeniami. Wiem, że ten film działa tak na wielu. Przecież większość z nas stanie przed takimi problemem - jak poradzić sobie z opieką nad starzejącymi się, coraz mniej samodzielnymi, schorowanymi rodzicami. W Polsce to hardkor i jeśli nie masz worka pieniędzy (albo oni nie mają), to nie zazdroszczę. Drugi miecz wiszący nad każdym, to wizja własnej starości, ewentualnej niedołężności, unieruchamiającej choroby, a wreszcie śmierci, która w takiej sytuacji może być już tylko wybawieniem. Współuczestniczenie w życiu bohaterów zmagających się z codziennością, obserwacja ich wysiłków, nieradzenia sobie z bałaganem, z zagraconym mieszkaniem i innymi sprawami, a jednocześnie uporczywej walki o zachowanie autonomii, próby życia jak dawniej (to szczególnie dotyczy jego) mocno porusza. Ale porusza też to, iż jesteśmy świadkami przemijania i świadomość tego, że nasz rodzinny mikrokosmos również się kiedyś skończy. Na mnie ostatnie sceny, szczegółów nie zdradzę, zrobiły piorunujące wrażenie. No i jeszcze jedno, na co niewielu zwraca uwagę. To los  małego Kikiego. Co czeka to dziecko, które nie bardzo może liczyć na ojca, a zupełnie nie na matkę i dziadków?

Drugi film, "Simonę", dokument Natalii Korynckiej-Gruz o Simonie Kossak, mogę za to polecić z czystym sumieniem każdemu. Nie tylko polecić, ale gorąco namawiać do obejrzenia. Znakomity film, który ogląda się z zapartym tchem niczym trzymającą w napięciu fabułę. A jego bohaterka była postacią niezwykłą. Dzisiaj to, czym się zajmowała, jej miłość do zwierząt, troska o świat przyrody jest super aktualne. Opowieść o niej poznajemy dzięki wnuczce jej siostry, Idzie Matysek, która stała się spadkobierczynią ciotecznej babki i  fotografika Lecha Wilczka, partnera Simony. Towarzyszymy jej, gdy gromadzi zdjęcia, filmy i inne materiały, ogląda je, a my wraz z nią, rozmawia z mamą, Joanną, siostrzenicą Simony, która była jej oczkiem w głowie. Poza tym słuchamy innych, którzy Simonę znali, głównie jej współpracowników czy sąsiadów z Białowieży. Podziwiamy zdjęcia zrobione jej przez Lecha Wilczka, odbywamy drogę do Dziedzinki. Poznajemy rodzinne tajemnice, między innymi konflikt z siostrą Glorią, malarką, matką Joanny, babcią Idy. Film nie jest pomnikiem wystawionym Simonie, wielokrotnie mowa o jej niełatwym charakterze, bezkompromisowości, ale to wszystko nie umniejsza jej niezwykłości. Drugim bohaterem jest Puszcza Białowieska, no i zwierzęta. Piękne zdjęcia, znakomita ścieżka dźwiękowa wymyślona przez Aleksandra Gruza to dodatkowe zalety. Jednym słowem seans obowiązkowy. Ja przywołałam z pamięci kilka dni spędzonych wraz z grupą znajomych w Białowieży tego pamiętnego lata, które było antraktem i wytchnieniem między dwoma lockdownami. Wybrałyśmy się, same kobiety, aby zobaczyć Dziedzinkę. A można to zrobić tylko z zewnątrz. Dzień był burzowy, na leśnej drodze atakowały nas stada muszek i komarów, ale warto było. W filmie widzimy, jak Ida Matysek patrzy na ten opuszczony dom zza płotu, przeglądając umieszczone na specjalnym pulpicie zdjęcia Dziedzinki, Simony i zwierząt, które z nią mieszkały, jedyny ślad, który przywołuje jej obecność w tym miejscu. Też tak stałyśmy, przeglądając ten niewielki album, wpatrując się w pustkę po dawnych gospodarzach Dziedzinki. 




 

Popularne posty