Ameryka Łacińska to jeden z tych obszarów, które interesują mnie
w sposób szczególny - trudna historia i często niewesoła teraźniejszość. Oczywiście nie da się czytać wszystkich powieści czy reportaży dotyczących tego regionu świata, a jest ich niemało, trzeba wybierać. Ostatnio zdecydowałam się na książkę Nony Fernandez "Strefa mroku" (ArtRage 2022; przełożyła Agata Ostrowska). Dlaczego? Bo to opowieść o mrocznych czasach dyktatury Pinocheta. Nie ukrywam, że wciąż dziwię się, jak to możliwe, że nadal są ludzie, którzy usprawiedliwiają rządy takich krwawych dyktatorów jak on, Franco w Hiszpanii czy generałowie sprawujący władzę w Argentynie w latach siedemdziesiątych. Może właśnie takie osoby przede wszystkim powinny sięgnąć po tę powieść? No i oczywiście wszyscy ci, którzy na ten temat niewiele wiedzą. Nie jest to przyjemna lektura, ale bardzo ważna. A czyta się szybko, mnie wystarczył weekend.Zacznę od wątpliwości dotyczących formy. Wydawca wkłada ją do szufladki powieść, ale czy "Strefa mroku" rzeczywiście nią jest? Co tu jest fikcją, a co prawdą? Ile w narratorce autorki? Wszystko? Bardzo dużo? Na pewno prawdziwa jest historia Andresa Antonia Valenzueli Moralesa, funkcjonariusza wywiadu, który w roku 1984 zdecydował się na szczerą spowiedź w opozycyjnym piśmie Cauce, która ukazała się pod znamiennym tytułem "Torturowałem". Oczywiście po takim wyznaniu, a właściwie jeszcze przed jego publikacją, Morales musiał zniknąć z Chile, bo inaczej zostałby potraktowany w taki sam sposób, jak on traktował więźniów politycznych. Dzięki kontaktom działaczy opozycyjnych, prawników, ludzi związanych z Kościołem udało się wywieźć go z kraju i umieścić we Francji, gdzie dalej dzielił się makabrycznymi informacjami dotyczącymi metod działania zbrodniczej dyktatury. Domyślam się, że prawdziwe są również historie zaginionych działaczy opozycji. Zaginionych, czyli uprowadzonych przez funkcjonariuszy wywiadu takich jak Morales, a potem więzionych, torturowanych w sposób straszny, a na końcu zastrzelonych. Ich ciała wrzucano do rzeki, do morza albo głęboko zakopywano. Tak, aby rodziny nigdy nie dowiedziały się, co się z nimi stało. To zresztą specjalność nie tylko chilijskiej dyktatury. Właśnie szczegóły wielu takich operacji zdradził Morales, który już dłużej nie potrafił żyć jak dotąd. A więc w tych przypadkach sprawa jest oczywista - to historie prawdziwe. Największe wątpliwości dotyczą narratorki. Ile w niej z autorki? Wydaje się, że to jej historia. Urodziła się w roku 1971 dwa lata przed obaleniem Allende. Opowiada historię swojego dzieciństwa i dorastania - wychodzenia z owej tytułowej strefy mroku, kiedy jako dziecko nie bardzo zdawała sobie sprawę, co dzieje się w kraju, i przechodzenia w strefę światła, czyli zdobywanie świadomości zła, jakie działo się wokół.
Tytuł "Strefa mroku" jest zresztą wieloznaczny. Z mroku wychodzi Morales, z mroku wydobywa na światło dzienne zbrodnie, w których sam brał udział albo o których wiedział. Z mroku wychodzi wreszcie społeczeństwo, które może po latach strachu swobodnie czcić pamięć zamordowanych. Krąg tych, którzy co roku spotykają się, aby to zrobić, stale się powiększa. Strefa mroku to także tytuł ulubionego serialu narratorki z czasów dzieciństwa - opowieści o tajemniczych, często nierozwikłanych historiach.
Po tej dygresji dotyczącej tytułu wrócę jeszcze do pytania o formę. Co w takim razie sprawia, że książka szufladkowana jest jako powieść? Na pewno jak powieść można potraktować historię narratorki. W powieść próbuje zamienić narratorka historie zaginionych i ucieczkę Moralesa z kraju. Rekonstruuje je, wyobrażając sobie na przykład ich ostatni poranek w domu, uczucia ich dzieci i rodzin, trudy i komplikacje związane z wywiezieniem skruszonego funkcjonariusza z kraju. Ta historia, chociaż wiemy, że plan ryzykowny, ale jedyny możliwy, powiódł się, trzyma w napięciu. I tu muszę zgłosić moje wątpliwości. Czasem przeszkadzało mi to wczuwanie się. Za dużo było w tym ozdobnej formy, nieco egzaltacji. Miałam poczucie nadmiaru, nie mogłam uciec od refleksji, że mniej znaczy więcej. A nieczęsto mi się to zdarza, bo nie przepadam za lakonicznością stylu, za redukowaniem słów. Tym razem bywało odwrotnie. Szczególnie drażniło mnie to na początku lektury, potem przywykłam. Te wątpliwości wcale jednak "Strefy mroku" nie przekreślają. Przeciwnie, książka robi wrażenie i zmusza do refleksji.
Na koniec w telegraficznym skrócie o tym, co mnie poruszyło. Oczywiście przede wszystkim historie znikniętych, jak ich się często określa. Ich bohaterstwo nie podlega wątpliwości, ale wielką odwagą wykazywali się także dziennikarze opozycyjnej prasy, obrońcy praw człowieka, prawnicy, niektórzy duchowni. Odwagi wymagało też branie udziału w manifestacjach, kolportowanie ulotek, zapalanie zniczy ku pamięci znikniętych. Do refleksji nad rolą przypadku zmusza historia Moralesa. Gdyby jako dziewiętnastolatek nie zaciągnął się do wojska, może nigdy nie stałby się mordercą. Nie urodził się nim, był przecież tylko trybikiem w maszynie zbrodni. Uwierzył, że wypełnia misję czy bezwolnie wykonywał rozkazy? Jak łatwo można stać się zbrodniarzem, wierząc przy tym, że postępuje się właściwie, pokazuje autorka, przywołując zdarzenia, które rozegrały się na Okinawie w czasie drugiej wojny światowej, kiedy do brzegów wyspy zbliżała się amerykańska armia. Sprawdziłam, to historia prawdziwa. Ale równie mocno poruszyła mnie dwoistość świata. Kiedy w więzieniach i w miejscach internowania torturowano uprowadzonych działaczy politycznych i związkowych, obok toczyło się normalne życie. Dosłownie obok, bo czasem tuż za płotem willi, w której męczono zatrzymanych. Dorośli odwracali wzrok, kiedy nagle na ulicy zaczynało dziać się coś podejrzanego, kiedy nieoczekiwanie z miejskiego autobusu wyprowadzono kogoś i wepchnięto do samochodu, który pojawił się znikąd. Zamykali okna i drzwi do mieszkania, kiedy słychać było helikopter albo wybuchy i strzały, a dzieciom kazali jeść kolację, jakby się nic nie stało. Ale co mieli robić? Co przyniósłby ich protest? Jedną śmierć więcej. Dzieci oczywiście niewiele z tego rozumiały. Jednym z ważniejszych wspomnień z dzieciństwa narratorki jest historia jej szkolnej koleżanki, po którą przyjeżdżał eleganckim samochodem sympatyczny wujek. Raz nawet została razem ze swoją przyjaciółką zaproszona na przejażdżkę tą elegancką limuzyną. Była to bardzo miła wycieczka. Dopiero po latach dowiedziała się, kim był ojciec koleżanki i ten sympatyczny człowiek. Zrozumiała, czym się zajmowali. Oczywiście inne było dzieciństwo dzieci z rodzin znikniętych. Wreszcie moje nieustające zdumienie budzi fakt, jakie miękkie lądowanie zapewniają sobie funkcjonariusze dyktatury, kiedy przychodzi czas transformacji i przemian. Autorka kilka razy, przytaczając fakty z tego okresu, pisze świat śmieje się z chilijskiej demokracji. Ale zwykle w takich sytuacjach zadaję sobie pytanie - czy można było inaczej, bez tych zgniłych kompromisów?
Bardzo ciekawa książka, zmuszająca do namysłu, refleksji, zadawania niewygodnych pytań. I nieważne, czy nazwiemy ją powieścią, czy raczej zaliczymy do literatury faktu.