Dziś jedna zaległość - "1917" i jedna nowość - "Matthias i Maxime".
Najpierw poszłam na film, który bardzo chciałam obejrzeć - "1917" Sama Mendesa. Temat, pierwsza wojna światowa, znakomite recenzje i liczne nagrody oraz nominacje, sprawiły, że bardzo czekałam na ten tytuł. Akcja rozgrywa się w ciągu mniej więcej doby na froncie. Dwóch żołnierzy otrzymuje straceńczą misję - przedrzeć się przez teren właśnie opuszczony przez wojska niemieckie do innej kompanii i powstrzymać planowany atak. Jeśli się to nie uda, ta bezsensowna operacja zamieni się w jatkę. Takich sytuacji w czasie pierwszej wojny było bardzo dużo. Film Sama Mendesa mimo że jest wielkim wojennym, epickim widowiskiem, które oglądamy z zapartym tchem, pozbawiony został zupełnie triumfalizmu i patosu. Ma wymowę głęboko pacyfistyczną. Bo nawet jeśli ta konkretna misja zakończy się powodzeniem, czego widz się spodziewa, to ten sukces niczego nie rozwiąże. Wojna ciągle trwa, giną ludzie, miasta równane są z ziemią, żołnierze tkwią w okopach, w deszczu i w błocie, jeśli przeżyją walkę, bardzo często zostają kalekami albo umierają w polowych szpitalach. Jeden atak zostaje odwołany, ale kolejnego można się spodziewać w każdej chwili. Wyrok zostaje odroczony o kilka godzin, dni, w najlepszym razie tygodni. W pamięć zapadają obrazy okopów - znużeni, znudzeni, zrezygnowani żołnierze wciśnięci w ścianę okopu, siedzący na czym popadnie, niektórzy czytają, inni grają, jeszcze inni rozmawiają, ktoś usiłuje spać, ktoś siedzi otępiały. To beznadziejna chwila wytchnienia, wyczekiwanie przed kolejnym atakiem. Ale jeszcze większe wrażenie robi widok polowego szpitala, opuszczonego gospodarstwa, zostawionej samej sobie krowy, której nie ma kto wydoić, ściętych drzew owocowych, a wreszcie zrujnowanego miasta, w którym dogasają, a może wybuchają, pożary. Co stało się z jego mieszkańcami? Gdzie się podziali? Dokąd uciekli? Ilu zginęło? Reżyser dzięki dwóm symbolicznym scenom zmusza widza do postawienia sobie takich pytań, pokazuje nie tylko heroizm żołnierzy i ich beznadziejny los, ale tragedię ludności cywilnej. Za tę wojnę, która wybuchła trochę przez przypadek (to oczywiście duże uproszczenie), płacą wszyscy. Nie będzie triumfalnego happy endu, bo nie może być. Pozostajemy z obrazami, które nie dają spokoju, bo każą zastanowić się, jak mogły potoczyć się dalsze losy bohaterów tego filmu. Tych głównych i tych, którzy na ekranie pojawili się tylko przez chwilę. Ile procent szans na przeżycie mieli? Nie da się ukryć - widz nie wychodzi z kina pokrzepiony.
I drugi film - wreszcie nowość "Matthias i Maxime" Xaviera Dolana. Najpierw winna jestem wyznanie - to pierwszy film tego cudownego, bezczelnego dziecka kina, jaki widziałam. I właściwie sama nie rozumiem, dlaczego tak się stało. Przecież o Dolanie słyszałam, bo trudno było nie słyszeć. Czy nie interesowały mnie tematy, jakie poruszał? Czy uznałam, że nie jestem tym widzem, dla którego kręci swoje filmy? Nie wiem. Pamiętam tylko, że poprzedni chciałam już zobaczyć, ale miał nie najlepsze recenzje, więc sobie darowałam. Tym razem poszłam i nie żałuję. Obejrzałam go z wielką przyjemnością, chociaż dotknął moich czułych miejsc. To opowieść o grupie przyjaciół, trzydziestolatków. Znają się od czasów szkolnych, dorastali razem, pochodzą z różnych rodzin, mają za sobą różne losy. Najsłabiej powiodło się jednemu z tytułowych bohaterów - Maximowi, przez przyjaciół nazywanego Maxem. Pracuje jako barman i musi opiekować się matką uzależnioną od narkotyków, a może tylko leków? Dlatego chce zmienić swoje życie i na dwa lata wyjechać do Australii. Odpocząć, nabrać dystansu, zdobyć nowe doświadczenia. Obserwujemy, jak dopina swoje sprawy przed odlotem i jak żegna się z przyjaciółmi, którzy na jego cześć wydają pożegnalne przyjęcia. I w czasie jednego z takich weekendowych spotkań razem z Matthiasem zagrają krótką scenę, za to znaczącą, w studenckiej etiudzie kręconej przez zmanierowaną, silącą się na oryginalność siostrę jednego z bohaterów. Ta scena zburzy ich spokój, bo nieoczekiwanie zmusi do zmierzenia się z ukrytymi uczuciami i z własną tożsamością. To nie jest łatwe, a staje się tym trudniejsze, bo dzieje się właśnie w takim momencie. I dla Maxa, który przed wyjazdem ma mnóstwo na głowie, no i przecież marzył o zmianie, nowych doświadczeniach. I dla Mattha, który ma poukładane życie - zaczyna karierę prawnika w firmie ojca i jest w stałym związku. Czasu pozostało bardzo niewiele. Można nic z tym nie robić, ale trudno zapomnieć o emocjach, które buzują. W dodatku nie wiadomo, co myśli ten drugi. Czuje to samo? Czy dla niego była to tylko aktorska etiuda? Pozornie życie toczy się dalej. Max krząta się wokół swoich spraw, Matth pracuje. Tylko pozornie, dlatego na ekranie obserwujemy bardzo subtelnie pokazane zmagania bohaterów z własnymi myślami, pragnieniami, marzeniami i wątpliwościami. Walczyć, wyłożyć karty na stół, próbować czy przejść obok, tracąc szansę? Wszystko rozgrywa się gdzieś pomiędzy słowami. W gestach, spojrzeniach, mimice. W filmie przeplatają się żywiołowość, energia, nostalgia i melancholia. Chwile zabawne, beztroskie sąsiadują z pełnymi napięcia. Samo życie - spotkania z przyjaciółmi, kłótnie z matką, załatwianie spraw, praca, różne światy. Bardzo dużo obserwacji, świetnych scen. Film bawi, zmusza do zadumy i wzrusza. Ile okazji straciliśmy? Ilu osobom nie odważyliśmy się powiedzieć, co czujemy, z obawy przed porażką? Z ilu się rozstaliśmy?