Filmowe remanenty - "1917", "Matthias i Maxime"

Dziś jedna zaległość - "1917" i jedna nowość - "Matthias i Maxime".


Najpierw poszłam na film, który bardzo chciałam obejrzeć - "1917" Sama Mendesa. Temat, pierwsza wojna światowa, znakomite recenzje i liczne nagrody oraz nominacje, sprawiły, że bardzo czekałam na ten tytuł. Akcja rozgrywa się w ciągu mniej więcej doby na froncie. Dwóch żołnierzy otrzymuje straceńczą misję - przedrzeć się przez teren właśnie opuszczony przez wojska niemieckie do innej kompanii i powstrzymać planowany atak. Jeśli się to nie uda, ta bezsensowna operacja zamieni się w jatkę. Takich sytuacji w czasie pierwszej wojny było bardzo dużo. Film Sama Mendesa mimo że jest wielkim wojennym, epickim widowiskiem, które oglądamy z zapartym tchem, pozbawiony został zupełnie triumfalizmu i patosu. Ma wymowę głęboko pacyfistyczną. Bo nawet jeśli ta konkretna misja zakończy się powodzeniem, czego widz się spodziewa, to ten sukces niczego nie rozwiąże. Wojna ciągle trwa, giną ludzie, miasta równane są z ziemią, żołnierze tkwią w okopach, w deszczu i w błocie, jeśli przeżyją walkę, bardzo często zostają kalekami albo umierają w polowych szpitalach. Jeden atak zostaje odwołany, ale kolejnego można się spodziewać w każdej chwili. Wyrok zostaje odroczony o kilka godzin, dni, w najlepszym razie tygodni. W pamięć zapadają obrazy okopów - znużeni, znudzeni, zrezygnowani żołnierze wciśnięci w ścianę okopu, siedzący na czym popadnie, niektórzy czytają, inni grają, jeszcze inni rozmawiają, ktoś usiłuje spać, ktoś siedzi otępiały. To beznadziejna chwila wytchnienia, wyczekiwanie przed kolejnym atakiem. Ale jeszcze większe wrażenie robi widok polowego szpitala, opuszczonego gospodarstwa, zostawionej samej sobie krowy, której nie ma kto wydoić, ściętych drzew owocowych, a wreszcie zrujnowanego miasta, w którym dogasają, a może wybuchają, pożary. Co stało się z jego mieszkańcami? Gdzie się podziali? Dokąd uciekli? Ilu zginęło? Reżyser dzięki dwóm symbolicznym scenom zmusza widza do postawienia sobie takich pytań, pokazuje nie tylko heroizm żołnierzy i ich beznadziejny los, ale tragedię ludności cywilnej. Za tę wojnę, która wybuchła trochę przez przypadek (to oczywiście duże uproszczenie), płacą wszyscy. Nie będzie triumfalnego happy endu, bo nie może być. Pozostajemy z obrazami, które nie dają spokoju, bo każą zastanowić się, jak mogły potoczyć się dalsze losy bohaterów tego filmu. Tych głównych i tych, którzy na ekranie pojawili się tylko przez chwilę. Ile procent  szans na przeżycie mieli? Nie da się ukryć - widz nie wychodzi z kina pokrzepiony. 


I drugi film - wreszcie nowość "Matthias i Maxime" Xaviera Dolana. Najpierw winna jestem wyznanie - to pierwszy film tego cudownego, bezczelnego dziecka kina, jaki widziałam. I właściwie sama nie rozumiem, dlaczego tak się stało. Przecież o Dolanie słyszałam, bo trudno było nie słyszeć. Czy nie interesowały mnie tematy, jakie poruszał? Czy uznałam, że nie jestem tym widzem, dla którego kręci swoje filmy? Nie wiem. Pamiętam tylko, że poprzedni chciałam już zobaczyć, ale miał nie najlepsze recenzje, więc sobie darowałam. Tym razem poszłam i nie żałuję. Obejrzałam go z wielką przyjemnością, chociaż dotknął moich czułych miejsc. To opowieść o grupie przyjaciół, trzydziestolatków. Znają się od czasów szkolnych, dorastali razem, pochodzą z różnych rodzin, mają za sobą różne losy. Najsłabiej powiodło się jednemu z tytułowych bohaterów - Maximowi, przez przyjaciół nazywanego Maxem. Pracuje jako barman i musi opiekować się matką uzależnioną od narkotyków, a może tylko leków? Dlatego chce zmienić swoje życie i na dwa lata wyjechać do Australii. Odpocząć, nabrać dystansu, zdobyć nowe doświadczenia. Obserwujemy, jak dopina swoje sprawy przed odlotem i jak żegna się z przyjaciółmi, którzy na jego cześć wydają pożegnalne przyjęcia. I w czasie jednego z takich weekendowych spotkań razem z Matthiasem zagrają krótką scenę, za to znaczącą, w studenckiej etiudzie kręconej przez zmanierowaną, silącą się na oryginalność siostrę jednego z bohaterów. Ta scena zburzy ich spokój, bo nieoczekiwanie zmusi do zmierzenia się z ukrytymi uczuciami i z własną tożsamością. To nie jest łatwe, a staje się tym trudniejsze, bo dzieje się właśnie w takim momencie. I dla Maxa, który przed wyjazdem ma mnóstwo na głowie, no i przecież marzył o zmianie, nowych doświadczeniach. I dla Mattha, który ma poukładane życie - zaczyna karierę prawnika w firmie ojca i jest w stałym związku. Czasu pozostało bardzo niewiele. Można nic z tym nie robić, ale trudno zapomnieć o emocjach, które buzują. W dodatku nie wiadomo, co myśli ten drugi. Czuje to samo? Czy dla niego była to tylko aktorska etiuda? Pozornie życie toczy się dalej. Max krząta się wokół swoich spraw, Matth pracuje. Tylko pozornie, dlatego na ekranie obserwujemy bardzo subtelnie pokazane zmagania bohaterów z własnymi myślami, pragnieniami, marzeniami i wątpliwościami. Walczyć, wyłożyć karty na stół, próbować czy przejść obok, tracąc szansę? Wszystko rozgrywa się gdzieś pomiędzy słowami. W gestach, spojrzeniach, mimice. W filmie przeplatają się żywiołowość, energia, nostalgia i melancholia. Chwile zabawne, beztroskie sąsiadują z pełnymi napięcia. Samo życie - spotkania z przyjaciółmi, kłótnie z matką, załatwianie spraw, praca, różne światy. Bardzo dużo obserwacji, świetnych scen. Film bawi, zmusza do zadumy i wzrusza. Ile okazji straciliśmy? Ilu osobom nie odważyliśmy się powiedzieć, co czujemy, z obawy przed porażką? Z ilu się rozstaliśmy?

Filmowe remanenty - "Małe kobietki", "Kłamstewko"

Dawno nie pisałam o filmie. Najpierw żadna z premier nie interesowała mnie na tyle, abym wyjście do kina przedłożyła nad lekturę książki, potem przez chwilę podróżowałam, no i teraz mam zaległości, a przecież w perspektywie rysuje się kilka interesująco zapowiadających się tytułów. Dlatego, kiedy już ochłonęłam, pędem ruszyłam do kina - najpierw wybrałam się na chińskie "Kłamstewko" i na "Małe kobietki" Grety Gerwig, z filmów obowiązkowych został mi jeszcze "1917".


Greta Gerwig już swoim reżyserskim debiutem, "Lady Bird", zdobyła moje serce. Wcześniej bardzo podobała mi się "Frances Ha" według jej scenariusza i z nią w roli głównej. "Małe kobietki" to kontynuacja tej świetnej passy. Adaptacja klasycznej powieści May Alcott ma same zalety. Jest świeża, energetyczna, nieco ironiczna, pięknie sfotografowana, świetnie zagrana i w żadnym razie nie trąci myszką. Jej oglądanie to wielka przyjemność. A przecież na zapowiedź "Małych kobietek" nie zareagowałam entuzjastycznie, bo w pamięci kołatało wspomnienie poprzedniej ekranizacji powieści z Wynoną Ryder. Przypominam sobie rozczarowanie i całkowitą obojętność. Jakże inaczej jest teraz! Nie znam literackiego pierwowzoru, dlatego musiałam trochę poszperać, aby sprawdzić, jak ma się do niego adaptacja Grety Gerwig. Otóż scenarzystka i reżyserka jest mu z jednej strony wierna, z drugiej zaburzając chronologię, umieszczając opowieść na dwóch przeplatających się planach czasowych, sprawia, że historia czterech sióstr staje się niezwykle dynamiczna i energetyczna. W filmie zostaje zderzony wiek nastoletni bohaterek, radosny, kolorowy, pełen marzeń i nadziei mimo wojny secesyjnej rozgrywającej się w tle, z ich dorosłością, kiedy muszą zmierzyć się z rzeczywistością, która nie zawsze układa się tak, jakby chciały. Czekają je rozczarowania, zranione uczucia, bieda, trud codzienności, strata, cierpienie. Przeznaczeniem kobiety jest małżeństwo i to najczęściej małżeństwo z rozsądku podyktowane warunkami finansowymi. Małżeństwo, które jest kontraktem, przedsięwzięciem ekonomicznym. Tylko kobieta bogata może pozwolić sobie na życie samodzielne bez mężczyzny u boku, jak ironicznie i sarkastycznie zauważa zamożna ciotka sióstr grana przez Meryl Streep. A siostry March pochodzą z rodziny niezbyt dobrze sytuowanej, ich ojciec jest pastorem. Na pierwszy plan wysuwa się Jo, znakomicie zagrana przez Saoirse Ronan (to ona była tytułową Lady Bird), najbardziej niezależna, marząca o pisaniu, trzpiotowata, ale jednocześnie odpowiedzialna. Jej przeciwieństwem jest Amy, twardo stąpająca po ziemi, zdająca sobie sprawę, że musi wziąć na siebie odpowiedzialność za rodzinę, a drogą do tego jest dobre zamążpójście. Wszystkie bohaterki to postacie żywe, z krwi i kości, silne i samodzielne, chociaż wiele je różni choćby to, jak wyobrażają sobie swoją przyszłość. Jest to jednocześnie opowieść o sile siostrzeństwa, więzi między kobietami, które trzymają się razem i wzajemnie wspierają, chociaż i między nimi dochodzi do konfliktów. Bardzo pomysłowe jest zakończenie, w którym Grecie Gerwig udało się być jednocześnie wierną literackiemu pierwowzorowi i uciec od jego konwencjonalności i nieznośnego sentymentalizmu. Jak to zrobiła? Trzeba zobaczyć, zdradzić nie mogę. Świetny film - nie ma w sobie nic ze zmurszałej klasyki, przeciwnie, brzmi zadziwiająco współcześnie.


A wcześniej wybrałam się na chińsko-amerykańskie "Kłamstewko". Chociaż "Małe kobietki" nieco przyćmiły ten film, to przecież jak najbardziej zasługuje na uwagę. To taki rodzaj kina, które jest lekkie, przyjemne, a jednocześnie niebanalne. Marzenie przeciętnego widza. Nieczęsto zdarza mi się takie filmy oglądać. Jak już wybiorę się na coś lżejszego, to najczęściej mam poczucie straty czasu. Tym razem tak nie było. To historia rozgrywająca się trochę w realiach amerykańskich, ale przede wszystkim jednak chińskich, co dla mnie jest zawsze niezwykle ciekawe. Opowieść o rodzinie, która na wieść o śmiertelnej chorobie babci postanawia ukryć przed nią tę informację. Żeby się z nią pożegnać, zjawia się u niej pod pretekstem ślubu jej wnuka. Nieświadoma swojego poważnego stanu Nai Nai cieszy się z obecności najbliższych niewidzianych od lat i bez reszty angażuje się w organizację wesela. Film jest momentami śmieszny, mnóstwo tu obyczajowych obserwacji, ale pod tym wszystkim kryje się sporo goryczy, nostalgii i melancholii. Rodzina rozproszyła się po świecie, jeden syn mieszka w Stanach, drugi w Japonii, młode pokolenie słabo mówi po chińsku, już są bardziej stamtąd niż stąd, a właściwie do końca nie przynależą nigdzie. Zmieniają się obyczaje, członkowie rodziny zanurzeni w różnych kulturach nie zawsze się rozumieją, jeden wynosi się nad drugiego. Słabną więzi, odległość i praca powodują, że najbliższe sobie osoby nie widują się latami. Zmienia się też otoczenie. Nie ma już tego świata, który Bili, wnuczka Nai Nai, główna bohaterka, pamięta z  czasów dzieciństwa spędzonego u babci. Chiny zmieniają się tak szybko! Na pierwszy plan wysuwa się pytanie stanowiące jednocześnie oś konfliktu - mówić prawdę o śmiertelnej chorobie tak, jak robi się to w Stanach, czy udawać, co praktykowane jest w Chinach. A zakończenie pozostaje otwarte, można je interpretować na dwa sposoby. Chociaż film opowiada o Chińczykach, to przecież odnajdziemy w nim wiele naszych doświadczeń.

Krzysztof Tomasik "Homobiografie"

O książce Krzysztofa Tomasika "Homobiografie. Wydanie drugie poprawione i poszerzone" (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2014) słyszałam od dawna, ale nie brałam jej pod uwagę w moich planach czytelniczych. Tymczasem jakoś niedawno zauważyłam ebooka po bardzo promocyjnej cenie, więc niewiele myśląc, kupiłam. Nie czekałam długo z lekturą, bo po dwóch przygnębiających książkach potrzebowałam czegoś nieco lżejszego, potoczyście napisanego, jednym słowem czegoś, co przeczytam z przyjemnością. I takie właśnie są "Homobiografie". Oczywiście temat, jaki porusza autor w swojej książce, jest jak najbardziej poważny. Chodzi o odkłamanie biografii nieheteronormatywnych pisarek, pisarzy i innych osób z artystycznych kręgów. Dlatego obok na przykład Marii Dąbrowskiej i Anki Kowalskiej, Jarosława Iwaszkiewicza, Jerzego Andrzejewskiego znajdziemy tu kompozytorów - Karola Szymanowskiego i Zygmunta Mycielskiego, Antoniego Bormana, współtwórcę i dyrektora administracyjnego Wiadomości Literackich, Annę Iwaszkiewicz, żonę Jarosława, a nawet lekarkę Zofię Sadowską. W sumie biogramów jest dwadzieścia.

Być może ktoś zada sobie pytanie, po co w ogóle taka książka? Czy musimy wiedzieć, kto z artystów był nieheteronormatywny? Czy to ważne? Przecież to ich osobista sprawa. I czy taka książka nie będzie po prostu plotkarska? Oczywiście stawiam te pytania z przekory, dla mnie odpowiedź jest oczywista, ale na wszelki wypadek udzielę jej nieprzekonanym. Skoro w biografiach pisze się o żonach, mężach, a nawet kochankach, to przemilczenie faktu, że ktoś był homoseksualistą, lesbijką czy biseksualistą, jest okrojeniem tej osoby z istotnej części jej osobowości. Nawet jeśli niektórzy próbowali oficjalnie uciec od tej części siebie, na przykład Paweł Hertz czy Anna Iwaszkiewicz, albo stosowali rozmaite strategie maskujące, to za każdym razem za taką postawą krył się dramat, który był przecież, jak każda tragedia, ważną częścią ich życia. A druga wątpliwość - czy taka książka nie będzie nazbyt plotkarska? To już zależy od strategii autora i wydawnictwa. W tym wypadku mamy przecież do czynienia z poważnym autorem i równie poważnym wydawnictwem. 

Krzysztof Tomasik tworzy dwadzieścia krótkich, z konieczności, biogramów osób nietuzinkowych, najczęściej znanych, czasem jednak zupełnie zapomnianych lub nieistniejących w powszechnej świadomości. To przypadek wspomnianej Zofii Sadowskiej, reportera Antoniego Sobańskiego, dziennikarza i pisarza Aleksandra Janty-Połczyńskiego, pisarzy Zbigniewa Uniłowskiego czy Wilhelma Macha. Autor sam przyznaje, że każdy z bohaterów jego książki zasługuje na porządną biografię. Wbrew pozorom Krzysztof Tomasik nie zajmuje się w swoich tekstach tylko tą stroną osobowości bohatera, która przywołana została w tytule. Nie próbuje też za wszelką cenę udowadniać czegoś na siłę. Dopuszcza wątpliwości, pisze o niejasnościach, o braku pewności dotyczących tego, jakie relacje łączyły jego bohaterów z innymi osobami. Oprócz tego autor opowiada po prostu o barwnym życiu swoich bohaterów i o recepcji ich twórczości kiedyś i dziś. Bo nawet jeśli pamiętamy, kim był Jerzy Andrzejewski, to jego dorobek literacki powoli popada w zapomnienie. Opowieści często zostały wzbogacone o źródła z epoki - dzienniki, listy, cytaty z prasy.

Oczywiste jest jednak, że bardzo ważną częścią "Homobiografii" jest homoseksualność prezentowanych bohaterów. Przebija z tych historii tęsknota za stałym partnerem, rozpacz niezrozumienia, świadomość przemijania, smutek starości, wielkie, czasem nieodwzajemnione, uczucia, bunt, domaganie się od otoczenia akceptacji partnerów, próby ułożenia sobie życia, ale też zacieranie śladów - świadome budowanie oficjalnej biografii na przekor rzeczywistości. Bardzo ciekawe jest również obserwowanie, jak zmieniał się sposób funkcjonowania w społeczeństwie osób nieheteronormatywnych. Przyjętą normą było, że homoseksualni mężczyźni urodzeni na początku zeszłego wieku żenili się i mieli dzieci, mimo że otoczenie, a nawet ich wybranka, często doskonale zdawali sobie sprawę z ich skłonności. Po prostu wtedy nie wyobrażano sobie innego modelu życia. Mimo tego zdarzało się, że te małżeństwa okazywały się bardzo trwałe i udane. Taki jest przypadek Jarosława Iwaszkiewicza i Jerzego Andrzejewskiego. To dowodzi tylko, w jak rozmaity sposób można żyć. A że często trudno to zrozumieć? Bo trudno jest się wyzwolić spod wpływu stereotypu.

Bardzo ciekawa książka. Warto po nią sięgnąć.

Michał P. Garapich "Dzieci Kazimierza"

Kolejna książka, na którą nie zwróciłabym uwagi, gdyby nie rozmowa z autorem, jaką usłyszałam w radiu. Wiedziałam, że wyszła, ale w natłoku innych tytułów, które koniecznie chciałam kupić i przeczytać, nie zadałam sobie nawet trudu, aby sprawdzić, co to jest. Jednak rozmowa z Michałem P. Garapichem o jego książce "Dzieci Kazimierza" (Czarne 2019) na tyle mnie zafrapowała, że postanowiłam po nią sięgnąć. Powodów było kilka.

Pierwszy - można ją śmiało umieścić w nurcie literatury zajmującej się ludową historią, czyli historią opowiadaną z punktu widzenia zwykłych ludzi. Drugi to temat kręcący się wokół pytania - od kogo się wywodzimy? Od szlachty, jak chcielibyśmy o sobie myśleć, czy od chłopów? Dziś już mamy świadomość, że zdecydowana większość z nas to potomkowie tych drugich, którym ci pierwsi długo odmawiali prawa do bycia częścią narodu. Szła za tym cała ideologiczna i mityczna podbudowa. Jakie katastrofalne skutki to miało i dokąd nas ostatecznie zaprowadziło, wiadomo. Trzeci powód to zwyczajna ciekawość. Bo Michał P. Garapich, pochodzący z Krakowa, od dwudziestu lat mieszkający w Londynie, profesor jednego z tamtejszych uniwersytetów zajmujący się miedzy innymi migracjami, wyrusza śladem swojego pradziadka Kazimierza z Cebrowa na Podolu, który był ojcem ponad dwadzieściorga dzieci. Problem polega na tym, że tylko siedmioro z nich to potomkowie uznawani, bo urodzeni w małżeństwie. Pozostali pochodzą ze związków Kazimierza z czterema wieśniaczkami z jego rodzinnej wsi. Autor nazywa tę sytuację po imieniu - poligamia. Odkąd autor pamięta w rodzinie była to tajemnica poliszynela - powód do pieprznych żartów opowiadanych przez mężczyzn przy wódce i kartach. Niby wiedziano, niby rozmawiano, nawet z  niektórymi potomkami jego dzieci się spotykano, a jednak w pamiętnikach prowadzonych przez Pawła, brata Kazimierza, i ciotkę Ellę, jedną z jego córek, nie ma po nich wielu śladów. Jeśli już się pojawiają, to jako pogardzane lewaki, czyli bękarty, nieślubne dzieci.

Michał P. Garapich nie szuka sensacji. Najpierw żmudnie odkrywa rodzinną historię, szuka  tych nielegalnych potomków Kazimierza, potem zaczyna jeździć do Cebrowa, aż w końcu doprowadza do ponownego symbolicznego pochówku na cebrowskim cmentarzu członków rodziny, których ojciec Kazimierza, Michał, poseł na sejm galicyjski, przeniósł pod osłoną nocy z tegoż cmentarza do specjalnie wybudowanej rodzinnej kaplicy. Ta uroczystość staje się znakomitą okazją do wielkiego rodzinnego spotkania potomków jego pradziadka, legalnych i lewaków. To wszystko jest dla autora pretekstem do symbolicznego potraktowania rodzinnej historii i stawiania uniwersalnych pytań. O relacje dwór-wieś, pan - poddane nacechowaną seksualną przemocą, Polacy-Ukraińcy, wszak dziedzic był Polakiem, a dziewczyny, z którymi żył, Ukrainkami. O to, czym właściwie jest rodzina i jak zawsze było jej daleko do wzorca rodzice żyjący w małżeństwie i dzieci. O dominację mężczyzn. O pokorne milczenie kobiet, które godziły się, bo wtedy nie potrafiły i nie mogły inaczej, na seksualne wybryki Kazimierza. Chodzi nie tylko o dziewczyny ze wsi, ale także o żonę, która pokornie wszystko akceptowała. Pozostaje jeszcze jedno pytanie - jak powszechny był to obyczaj? Michał P. Garapich uważa, że bardzo. Trudno się dziwić - na podstawie rozmaitych lektur mamy podobną intuicję. Podobne relacje oparte na przemocy seksualnej opisała Joanna Kuciel-Frydryszak w znakomitej książce "Służące do wszystkiego".  Oczywiście nie każdy dziedzic miał aż tyle nieślubnych dzieci. Nawet inicjacja seksualna dworskich synów odbywała się z wiejskimi dziewczynami, o czym pisze brat Kazimierza, Paweł, w swoich pamiętnikach. 

Ale sytuacja wcale nie była czarno-biała. Dzieci, chociaż nieślubne, i tak miały we wsi lepszy status, bo dostawały od Kazimierza ileś morgów ziemi i dom. Mało tego, syn i córka z pierwszego związku przez jakiś czas chowali się z jego rodziną. Na świat przyjmowała je ich babka, a później traktowała jak wnuki. On sam zatrzymał się w pól drogi - uznawał i nie uznawał jednocześnie, może kochał, ale pełni praw nigdy nie chciał dać. 

Pytań jest więcej. Pojawiają się w kolejnych pokoleniach. Bo po wojnie sytuacja się odwraca. Panowie przestają być panami, tracą majątek, ale nadal pielęgnują w sobie poczucie wyższości. Cebrowska, kresowa przeszłość obrasta mitem i legendą. Tęsknota za nią to tęsknota za władzą, jaką kiedyś mieli.Tymczasem potomkowie lewaków zyskują, już nie są poddanymi, mogą się kształcić, starać o stanowiska. A jednak ten stosunek pańsko-poddańczy stale się odtwarza. Stąd wstydliwe przemilczanie prawdy, mitologizowanie przeszłości, niechęć do przyznania, że te lewaki to bracia, siostry, wnuki, ciocie, wujkowie, kuzyni, kuzynki. Te słowa większości starszego pokolenia rodziny Garapichów nie mogą przejść przez gardło. Nieślubne dzieci, wnuki i prawnuki Kazimierza na zawsze pozostaną dla nich kimś obcym. Nawet jeśli się spotykają, to nieświadomie, a może świadomie, okazują im swoją wyższość, o co tamci mają zrozumiałe pretensje. Bo czasy się zmieniły, tamtego świata już nie ma. Jak się jednak okazuje, w mentalności pozostał. Kończy się też dominacja mężczyzn. Kobiety z rodziny Garapichów biorą, świadomy albo nieświadomy, odwet. To symboliczna zemsta w imieniu tamtych kobiet - choćby babci Michci, która musiała się godzić na wybryki Kazimierza, choćby jego nieślubnej córki Melanii. Mimo że wychowywała się u niego w domu, nie chciał jej uznać, dlatego nie mogła wyjść za mąż za oficera, w którym się z wzajemnością zakochała. Ta sytuacja była szczególnie tragiczna, bo przecież nigdy nie doszłoby do jej znajomości z owym oficerem, gdyby nie mieszkała z Kazimierzem i jego rodziną. I tak koło się zamyka. A takie to były czasy, że oficer nie mógł ożenić się z kobietą z nieprawego łoża. 

A poza tym książkę znakomicie się czyta. Razem z Michałem P. Garapichem odkrywamy kolejne rodzinne tajemnice, odbywamy podróże w czasie i przestrzeni - do tamtego świata i do dzisiejszego Cebrowa, gdzie mieszka kilkoro potomków Kazimierza, z którymi autor się zaprzyjaźnił. Bardzo ciekawa i zmuszająca do myślenia książka.

Popularne posty