"Płynące wieżowce"

"Płynące wieżowce" Tomasza Wasilewskiego to kolejny obraz pokazywany na gdyńskim festiwalu, na który czekałam, kolejny obsypany nagrodami i kolejny spełniony. Zawsze, kiedy piszę o filmie, o którym głośno, mam problem ze wstępem. Jestem prawie pewna, że wszyscy wszystko na jego temat wiedzą, bo tyle wokół niego szumu. Ale trudno, niech rytuałowi stanie się zadość. Oto powody, dla których warto wybrać się do kina. Ciekawe problemy, nie tylko miłosne dramaty, ale też rodzinne relacje czy mozolne określanie siebie. Poruszająca historia trojga głównych bohaterów. Świetne role: nagrodzona w Gdyni Marta Nieradkiewicz, Mateusz Banasiuk i Bartosz Gelner. Trzeba jednak wiedzieć, że nie akcja jest tu najważniejsza (przeciwnie, tempo raczej powolne), a to, co dzieje się między ludźmi. Dużo w "Płynących wieżowcach" ciszy, napięcia pomiędzy bohaterami, ukradkowych spojrzeń, metaforycznych zdjęć. Niektórzy miłośnicy kina spod znaku Hollywood takie filmy nazywają polskimi snujami, ale ja do nich nie należę. Dlatego uważam, że to pozycja obowiązkowa dla każdego kinomana. A teraz czas na łyżkę, no może łyżeczkę, dziegciu. Mam zastrzeżenia do dwóch wątków: jeden moim zdaniem został przez scenarzystę puszczony, drugi, chyba, nieco wydumany. Chciałbyś, czytelniku tej notki, poznać konkrety? Niestety nic z tego, pisząc wprost, zdradziłabym zbyt wiele. Szczegóły poznają tylko ci, którzy już w kinie byli. Jak zwykle w drugiej części. Na zakończenie dodam tylko, że i tak najważniejsze jest to, iż "Płynące wieżowce" nie pozostawiają obojętnym, a jak wiadomo, nie ma nic gorszego niż film, o którym zapominam od razu po seansie. To samo dotyczy książek, ale o tym innym razem.

Kuba, grany przez Mateusza Banasiuka, jest pływakiem, dlatego wiele scen rozgrywa się na basenie. Bardzo często kamera pokazuje to, co pod wodą, przede wszystkim ciała pływaków. Czasem nurkujące, czasem skryte tylko do połowy. Nad wodę wyjeżdżają Kuba, Michał i Sylwia. To tu rozgrywa się jedna z ważnych scen. Ale chyba najbardziej symboliczny jest balet synchroniczny (chyba tak się nazywa ten sport?). Kamera pokazuje tylko to, co pod powierzchnią. Nie mam wątpliwości, że woda została w "Płynących wieżowcach" potraktowana metaforycznie. Tak jak jej gładka (albo wzburzona) tafla ukrywa połowę ciała pływaków, tak bohaterowie skrywają swoje uczucia. Nie mówią o tym, co naprawdę czują,  co myślą, czego pragną. Nie chcą, boją się albo nie potrafią zdobyć się na szczerość.

Najważniejszy dramat rozegra się pomiędzy Sylwią, Kubą i Michałem. Sylwia powoli orientuje się, jaką rolę zaczyna odgrywać Michał w życiu jej chłopaka. To klasyczny trójkąt. Zaczyna się od pozornie niewinnych telefonów, sms-ów odbieranych w nocy, niby nic nieznaczących spotkań, aż w końcu właściwie wszystko staje się jasne. Ale nawet wtedy Kuba milczy. Prawie do końca udaje, że nic się nie zmieniło. Czy to tylko tchórzostwo? Nie sądzę. To też, ale również zaskoczenie tym, co się dzieje. Kuba potrzebuje czasu, aby pogodzić się ze swoimi uczuciami. Ale i to nie wszystko. On Sylwię kocha. Jego deklaracje miłości są, moim zdaniem, szczere. To, co rozgrywa się pomiędzy tą trójką jest pełne napięcia. Rzadko nazywają swoje uczucia i pragnienia wprost. Najczęściej siedzą w ciszy nabrzmiałej od złych emocji, spoglądają na siebie z ukosa z nienawistną zazdrością w oczach (kapitalna scena posiłku). Jeśli już mówią, to są to słowa bez znaczenia, zagadywanie niezręcznej, napiętej do granic ciszy. Tylko Sylwia od czasu do czasu nie wytrzymuje i rzuca prowokacyjne pytania, jakby chciała zmusić Kubę do deklaracji. Ona walczy, walczy o miłość. Jej rozpacz jest szczera. Kto kiedykolwiek cierpiał z miłości, bezbłędnie rozpozna ten rodzaj płaczu. Czy osiągnie to, co chciała? Czy zmusi Kubę, aby z nią został? Zakończenie jest otwarte (chciałoby się napisać bardzo otwarte). Czy Sylwia naprawdę jest w ciąży, czy to tylko gra? Czy ostatni gest Kuby to gest symboliczny? Czy oznacza, że zdecydował się jednak odejść? Co się stanie z Michałem? Zginął? Czy przeżył? Co zrobi Kuba, kiedy się o tym dowie? Słyszałam zdanie, że zakończenie "Płynących wieżowców" jest słodko-gorzkie. Nie mogę się z tym zgodzić. Tylko gorzkie! Zwycięstwo Sylwii, jeśli rzeczywiście zwyciężyła, jest pyrrusowe.

Czas przyjrzeć się trzeciej osobie dramatu, Michałowi. On w przeciwieństwie do Kuby jest  szczery. Najłatwiej przychodzi mu przyznanie się do swoich uczuć. Nie podoba mu się, że jest tym trzecim. I on, tak jak Sylwia, walczy o Kubę. Pewnie dlatego decyduje się powiedzieć najpierw matce, potem ojcu, bratu i bratowej, że jest gejem. Przy rodzinnym stole rozegra się niema psychodrama. Nikt nie powie, co czuje i co myśli. Milczą albo zagadują swoje emocje. Celuje w tym matka, pozornie najbardziej wyzwolona. Po comingoucie Michała natychmiast weksluje rozmowę na błahe tematy, jakby bała się reakcji domowników, szczególnie męża. A oni zachowają kamienną twarz. Co czują? Wydawało się, że matka dość łatwo przyjęła wyznanie Michała. Ale może to tylko pozory? Może jej słowa to czysta konwencja. Czy nie tak powinna zachować się wyzwolona, nowoczesna, kochająca matka wolna od jakichkolwiek uprzedzeń? Co myśli naprawdę? Boi się? Buntuje? Rozpacza? Jest wściekła?

No i na zakończenie kilka słów o matce Kuby, kobiecie nieco infantylnej. Przeżyła miłosny zawód, łudzi się, że uda jej się wyjechać do mężczyzny, z którym była związana. Jest zazdrosna o syna. Sylwię traktuje jak rywalkę, najchętniej wyrzuciłaby ją z mieszkania. Ale z dwojga złego woli ją od Michała. Kiedy tylko orientuje się, jakie relacje łączą z nim jej syna, natychmiast zmienia front i sprzymierza się z Sylwią przeciwko niemu. Ciąża dziewczyny, prawdziwa czy wymyślona, staje się dla niej  wybawieniem. Nieznoszącym sprzeciwu tonem decyduje o losie syna, a Kuba nie ma odwagi się zbuntować. Przyszedł wreszcie moment, aby ujawnić, co mam za złe twórcom filmu. Stosunek matki do Kuby jest podszyty erotyką. I to właśnie wydaje mi się wydumane. Wiem oczywiście, że ukochani synowie stają się dla kobiet samotnych często namiastką mężczyzny. Oddają im wszystkie swoje uczucia, żądając w zamian adoracji. Ale żeby aż tak? Mycie pleców, wspólne oglądanie filmu w pogrążonym w ciemnościach łóżku, a wreszcie pocałunek w usta, to wszystko wydaje mi się przesadzone i nieprawdziwe. Ale może nie mam racji?

I wreszcie druga szpila, a może szpileczka. Wątek kompletnie puszczony. Chodzi o drugą z dziewczyn, Monikę, graną przez Olgę Frycz. Rozumiem, że to postać drugoplanowa, ale chciałabym wiedzieć, co ona czuje. Jest przecież dziewczyną Michała i przyjaciółką Sylwii, którą zresztą pociesza. Wydaje się, że Monice jest wszystko jedno. Jej obojętność jest, moim zdaniem, trochę mało prawdopodobna. A może jej związek z Michałem był na tyle powierzchowny, że nie musiała rozdrapywać swojej duszy?

Tak czy inaczej to nieważne, no może niezupełnie. Najważniejszy jest miłosny dramat rozgrywający się pomiędzy Sylwią, Kubą i Michałem. Dramat tchnący prawdą, a nie szeleszczący papierem.

Alice Munro "Przyjaciółka z młodości"

Moja niechęć do opowiadań sprawiła, że dopiero Nobel zmobilizował mnie, aby sięgnąć po książki Alice Munro. Na pewno zrobiłabym to już dawno, gdyby pisała powieści. Każda kolejna wydawana u nas pozycja kanadyjskiej autorki zbierała znakomite recenzje, a ja czułam, że to coś dla mnie. Kiedy ogłoszono tegoroczną laureatkę, a ja pogodziłam się z rozczarowaniem, że to nie Amos Oz ani Philip Roth, postanowiłam w końcu nadrobić zaległości. Jak łatwo zgadnąć, nie byłam jedyna. Czytelniczy instynkt stadny podsycany ciekawością, a może snobizmem spowodował, że nakłady jej książek szybko się wyczerpały i nie od razu udało mi się cokolwiek zdobyć. Musiałam grzecznie czekać na dodruk. Miałam też problem z wyborem. Od czego zacząć? Książek noblistki ukazało się na naszym rynku kilkanaście. Szukałam jakiejś podpowiedzi, jakiegoś rankingu, przewodnika. (Zdarzało mi się znajdować podobne wskazówki dotyczące innych pisarzy.) Pewnie, że to zawsze wybór subiektywny, no ale jest się o co zaczepić. Niestety w powodzi okolicznościowych tekstów nie znalazłam nic takiego. Cóż, pozostały informacje wydawców i wybór trochę na chybił trafił. Od razu zdecydowałam się na dwie: "Przyjaciółkę z młodości" i "Miłość dobrej kobiety". Na razie przeczytałam tę pierwszą (Wydawnictwo Literackie 2013; przełożyła Agnieszka Kuc).

Napiszę szczerze: trochę się rozczarowałam. Tak to bywa, kiedy apetyt wywindowany ochami i achami recenzentów ma się niebotyczny. Owszem, opowiadania czyta się znakomicie, historie są zajmujące, portrety bohaterek wnikliwe, ich losy ciekawe i skłaniające do namysłu, świat sportretowany należycie. Munro potrafi na kilkudziesięciu stronach skonstruować cały mikrokosmos: zarysować tło, stworzyć ciekawe, pełnokrwiste postacie (najczęściej kobiety). Stopniowo odsłania tajemnice swoich bohaterek, wchodzi w ich życie, prowadzi czytelnika przez meandry ich losów, cofa się w przeszłość. Jej opowiadania (przynajmniej te z tomu, który przeczytałam) przypominają szkatułkę, która pod pierwszą warstwą kryje drugą (pisząc o warstwach mam na myśli opowiadane historie). Ich bohaterkami są przede wszystkim kobiety. Zawiedzione, niespełnione, rozczarowane życiem, ale jednocześnie odważne. Takie, które decydują się na zmianę albo na konfrontację z przeszłością. Siłę czerpią raczej z siebie niż ze związków z mężczyznami. Miłość jest tu najczęściej rozczarowaniem albo nie zjawia się w ogóle. Wspólnym elementem prawie wszystkich tekstów zamieszczonych w tomie "Przyjaciółka z młodości" jest przeszłość. To do niej sięgają bohaterki i bohaterowie, podsumowując na jakimś etapie swoje życie.

Tak więc niby wszystko jest, jak powinno, a jednak czegoś mi w tych tekstach zabrakło. Nie porwały mnie, nie poruszyły jakoś specjalnie. Stale mam w pamięci opowiadania mojego ukochanego Oza, szczególnie te z tomu "Sceny z życia wiejskiego", ale i te z książki "Wśród swoich". One odkrywały tajemnicę ludzkich losów, w sposób delikatny i niezwykły dotykały istoty. Albo opowiadania Pilcha, które czytałam w podróży. Śmieszyły i wzruszały, kazały się zastanowić, powodowały dreszcz. Wiem, wiem. Gdzie tam Pilchowi do Alice Munro, on raczej Nobla nie dostanie (inaczej rzecz ma się z Amosem Ozem, który szansę ciągle ma). Cóż poradzę, że przedkładam opowieści ich obu nad opowiadania Alice Munro. Cóż poradzę, że nie zachwycają, skoro zachwycać powinny. Taki mój czytelniczy gust. A może moment był nieodpowiedni? Z braku czasu i z powodu różnych zawirowań czytałam je trochę z doskoku, więc jest prawdopodobne, że zabrakło skupienia, które pozwala się wgryźć w książkę? Nie wykluczam takiej możliwości. Po przeczytaniu "Przyjaciółki z młodości" zastanawiałam się, czy nie sięgnąć od razu po "Miłość dobrej kobiety". Porównać, potwierdzić albo zrewidować swoje odczucia, ale na razie zrezygnowałam i zabrałam się za najnowszy nabytek, o którym za jakiś czas. To tyle na dziś, dość już marudzenia, rozczarowań i wątpliwości.

"Papusza"

Weekend spędziłam w kinie. Najpierw "Historie rodzinne", potem "Papusza". Niedoceniona w Gdyni, teraz zbiera świetne recenzje. Film, na który czekałam, jak na każdy wychodzący z rąk Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego. Nie będę przedłużać wstępu i od razu przejdę do meritum. Że "Papuszę" trzeba zobaczyć koniecznie, to truizm. Teraz parę słów o tym dlaczego. Bo to piękny film. Piękny w sensie dosłownym. Dzięki muzyce Jana Kantego-Pawluśkiewicza, ale przede wszystkim dzięki zdjęciom Krzysztofa Ptaka i Wojciecha Staronia. Czarno-białe zdjęcia, często dalekie plany, wysmakowane, malarskie kadry. Wystarczy, aby sprawić estetyczną przyjemność. A przecież to nie wszystko. Jest historia cygańskiej poetki, Papuszy, jej męża, Dionizego Wajsa, poety, Jerzego Ficowskiego, który Papuszę odkrył. Jest opowieść o Cyganach, o tym, jak żyli, o ich kulturze, obyczajach, a wreszcie o ich dramacie. Są świetne role, nie tylko nagradzanego Zbigniewa Walerysia, Antoniego Pawlickiego czy Jowity Budnik, ale też te drugoplanowe grane przez romskich aktorów- amatorów. Po prostu "Papuszę" znakomicie się ogląda. Zaraz po festiwalu w Gdyni niektórzy zarzucali filmowi chłód. Nie zgadzam się z tym. Mnie historie bohaterów poruszyły, nie będę ukrywać, że się nawet wzruszyłam. Nie jest to film wesoły, raczej smutno-nostalgiczny. Zmusza do zadumy i refleksji. Pokazuje świat, którego już nie ma. Tyle mogę zdradzić we wstępie. Więcej w drugiej części, przeznaczonej jak zwykle dla tych, którzy już "Papuszę" widzieli.

Zacznę od tytułowej bohaterki. Przyznam samokrytycznie, że wcześniej niewiele o Papuszy wiedziałam. Tylko tyle, że była cygańską poetką. Od kiedy zaczęły ukazywać się informacje o filmie, pisano o niej coraz więcej. Potem słyszałam też ze dwie rozmowy z Angeliką Kuźniak, autorką książki pod tym samym tytułem (powstawała niezależnie od filmu; przypadkiem oba dzieła ujrzały światło dzienne prawie w tym samym czasie). Do kina szłam więc już z jakąś wiedzą, ale film ożywił suche informacje.

Papusza od początku jest inna. Wyróżnia ją umiejętność czytania i pisania, czego nauczyła się sama. Garnie się do książek, jest wrażliwa, układa wiersze, które same do niej przychodzą. Swojej twórczości nie traktuje poważnie. Ba! Układanych przez siebie strof w ogóle nie uważa za twórczość. Ale jej odmienność nie tylko na tym polega. Nie może mieć dzieci. W społeczności, w której powinność kobiety to posiadanie licznego potomstwa, jest bezwartościowa. Od początku jej życie naznaczone było dramatem. Aranżowane małżeństwo z wiele lat starszym muzykiem, Dionizym Wajsem, bezpłodność, wojna. Potem problemy, które dotykają wszystkich Cyganów. Szykany mające ich skłonić do osiadłego trybu życia, porzucenia taborów. Bieda, ciężka zima, głód. Wreszcie poniżające warunki, w jakich przyszło jej żyć po osiedleniu. A przecież naiwnie wierzyła, że może tak będzie lepiej, bo jej ukochany przybrany syn, Tarzanek, pójdzie do szkoły, o której ona mogła tylko marzyć. Ale prawdziwy dramat przyjdzie wraz wydaniem wierszy i książki Jerzego Ficowskiego. Strach narasta, dławi, Papusza znalazła się w matni, w sytuacji, z której wyjścia nie ma. Czuje się zdradzona przez przyjaciela, Jerzego Ficowskiego. Oskarżona o zdradę tajemnic, potępiona, narażona na ostracyzm. Wreszcie, nie tyle zapomniana, co samotna, żyje w urągających człowiekowi warunkach. Kontrast, wielokrotnie w filmie pokazywany, pomiędzy ciemną, zawilgoconą norą, w której mieszka, a jasnym, schludnym warszawskim mieszkaniem Ficowskiego czy domem, a właściwie dworem, cygańskiego króla jest uderzający. Jakby się Ficowski nie starał, zawsze wypadnie to protekcjonalnie. Są z innych światów. On wpada tu tylko na chwilę, a potem wraca do swojego czystego, jasnego życia, ona odwrotnie. W tym lepszym świecie jest tylko gościem, na krótką chwilę. Czuje się w nim obco. Przez moment stoi w blasku fleszy, przebrana w nie swój strój, dzięki łasce ministra wyrwana z więzienia, gdzie odsiadywała wyrok za kradzież kury, bo przecież nie wypada, aby nie była na swojej premierze w teatrze. Czy dla warszawskiego świata nie jest przypadkiem taką babą-dziwo, Cyganką, która pisze wiersze? Gdzie jej miejsce, jej świat? Zniknął. Nie ma już taborów, nie ma już przestrzeni, łąk, jezior, wędrówki, wolności. Tego wszystkiego, z czego czerpała natchnienie. Została odkryta przez Ficowskiego i Tuwima i uhonorowana, ale wiersze nie przyniosły jej szczęścia.

Równie ciekawe są portrety obu mężczyzn, Jerzego Ficowskiego i Dionizego Wajsa. Ficowski, który w taborze ukrywał się przed ubecją, poznał obyczaje i kulturę cygańską i odkrył Papuszę-poetkę. Jest w tym świecie tylko na chwilę, kiedy tylko niebezpieczeństwo minie, wróci do siebie. O Papuszy nie zapomni, będzie  pomagał nie tylko jej, ale też jej rodzinie. Ale nie można przecież wziąć na siebie czyjegoś losu i cierpienia. A za to cierpienie czuł się odpowiedzialny, bo nieświadomie je sprowokował. Uczynił Papuszę sławną i odebrał jej spokój. Czy mógł zapobiec nieszczęściu? Nie sposób przecież wycofać wydrukowany już nakład książki. A wcześniej? Odkrywając cygańską kulturę, oswajając ją, pokazując gadziom, naruszył jednocześnie cygańskie tabu. Dylemat, rozterka, bezradność, ale przede wszystkim smutek to wszystko maluje się na twarzy Ficowskiego. Smutek i cierpienie widać też na twarzy Papuszy. Dwie piękne sceny u progu mieszkania poetki. Więcej milczenia niż słów,  spojrzenia, twarze, gesty mówią wszystko.

I wreszcie Dionizy Wajs. Może największe zaskoczenie. Spodziewałam się zobaczyć portret despotycznego męża. To też oczywiście jest, ale przecież nie tylko. Nienawidzi jej pisania, ale jednocześnie przepełnia go duma z żony. Nie przepada za Ficowskim, który zdradził, ale nie pogardzi przyniesionymi przez niego pieniędzmi, które Papusza zarobiła swoimi wierszami. Kiedy trzeba, będzie jej przed innymi  bronił. Wprawdzie zrobi awanturę, będzie miał pretensje, że wpakowała ich w kłopoty, ale poza domem stanie za nią murem. Może najbardziej wzruszająca jest scena, kiedy w szpitalu odwiedza chorą na depresję żonę. Trwa przy niej niezłomnie, chce oszczędzić cierpień, pomóc. A przecież i jemu nie jest lekko. Dosięgnął go środowiskowy ostracyzm. Aby ją leczyć, sprzedał harfę. Ale nie tylko na tym polega dramat Dionizego. Niegdyś ceniony grajek, dziś pozbawiony ukochanego zajęcia. Niegdyś pan świata, upojony wolnością i swobodą, teraz zamknięty w czterech ścianach nory, którą trudno nazwać mieszkaniem. A jeszcze wcześniej, kiedy nastały ciężkie czasy, zmuszony nieść brzemię odpowiedzialności za swój tabor. Zrezygnowany, nieszczęśliwy i przepełniony gniewem ostatecznie żegna przeszłość, niszcząc  cygański wóz, który przez lata był dla niego i jego rodziny domem. Tym samym przypieczętowuje swój los, rozstaje się ze złudzeniami i marzeniami. Jest w tym człowieku i wielkość, i małość.

I na koniec muszę przecież wspomnieć, że "Papusza" to także film o Cyganach. O ich umiłowaniu wolności, odrębnej kulturze, tajemnicach, tradycji. O niechęci czy nawet nienawiści, z jaką się na co dzień spotykają. Wyzwiska, oskarżenia, pogarda,  napady, podpalenia. Jest tu wreszcie dramat narodu zmuszonego do porzucenia swojego dotychczasowego życia. To koniec pewnej epoki, koniec  świata, do jakiego przywykli, w jakim żyli od stuleci. Stale w drodze, wszędzie u siebie. Potem zmuszeni do osiedlenia się w miastach, skazani na biedę i izolację. Ale czy możemy wyobrazić sobie, że nadal wędrują swoimi taborami? Nie posyłają dzieci do szkół, wydają za mąż nastoletnie dziewczęta?

"Papusza", elegia o końcu świata.

"Historie rodzinne"

Warto wybrać się do kina na dokument Sary Polley "Historie rodzinne". Być może, czytelniku tej notki, kojarzysz tę kanadyjską aktorkę i reżyserkę, z  filmów Isabel Coixet "Życie ukryte w słowach" i "Moje życie beze mnie", w których grała główne role. Jest też prawdopodobne, że oglądałeś jej film "Take This Waltz", który gościł na naszych ekranach mniej więcej rok temu. Miał bardzo dobre recenzje, ale ja nie do końca podzielałam entuzjazm recenzentów, czemu dałam wyraz w swojej notce. To nie zniechęciło mnie jednak do obejrzenia "Historii rodzinnych".

Sara Polley opowiada tu historię swojej rodziny. Rozmawiając z ojcem, rodzeństwem i znajomymi rodziców, odkrywa rodzinną przeszłość, ale bohaterką jej filmu jest przede wszystkim  matka. Reżyserka przystępując do swojej pracy, zna już tajemnice sprzed lat i stopniowo, krok po kroku, odkrywa je teraz przed widzem. Jej matka, aktorka i reżyserka castingów, to kobieta niezwykle ciekawa o nietuzinkowym podejściu do życia. Ta historia mogłaby się stać tematem powieści czy filmu fabularnego. Ja odnajduję ślady jej osobowości w bohaterce  "Take This Waltz". Obie mają podobne podejście do życia i związków.

Dokument Sary Polley ogląda się z zapartym tchem. To, co dla mnie najciekawsze, oprócz samej historii, to stosunek do tego, co się wydarzyło. Przeszłość, odkryte tajemnice nie są tu powodem traum (a przecież mogłyby być). Chociaż przeszłość skrywa osobiste dramaty, wszyscy zamieszani w tę historię potrafili z czasem pogodzić się z tym, co się stało, i wyciągnąć z tej sytuacji to, co dobre. A główną bohaterkę próbują zrozumieć. Jej stosunek do życia, jej wybory. Nie oskarżają, ale dostrzegają także swoje błędy i zaniechania.

"Historie rodzinne" to również film o pamięci. Co i jak zapamiętujemy? Czy da się dojść do prawdy? Czy można opowiedzieć przeszłość obiektywnie? I jeszcze jedna refleksja, od której film się zaczyna. Opowieść tworzy się z dystansu, początkowo jest chaos dziania się, dopiero po latach można go przekuć w story. To, na naszych oczach, robi Sara Polley.

Dionisios Sturis "Grecja. Gorzkie pomarańcze"

Grecja, co niektórym może wydać się dziwne, to jeden z tych nielicznych europejskich


krajów, którego nigdy nie miałam w swoich podróżniczych planach. No może jeszcze włóczęga po wyspach miałaby w sobie jakiś czar, ale nie na tyle duży, aby ją zrealizować. Być może się mylę i pewnie wielu miłośników greckich wakacji rzuciłoby się na mnie i dalej przekonywać, jaki błąd popełniam, lekceważąc ten piękny kraj. Podróż to jedno, a zainteresowanie to drugie. Trudno zresztą nie zajmować się sytuacją w Grecji w tych burzliwych czasach. Kiedy jednak wyszła książka Dionisiosa Sturisa "Grecja. Gorzkie pomarańcze" (W.A.B. 2013), nie od razu po nią sięgnęłam. Wydawało mi się, że tak dużo nasłuchałam się o greckim kryzysie, jego przyczynach i sposobach zaradzenia (między innymi od autora, który na co dzień jest dziennikarzem radia TOK FM), że nie ma już powodu, aby ją czytać. Przyznam, iż dopiero dobre recenzje stały się impulsem do lektury. Mam ją już za sobą i z czystym sumieniem mogę wszystkim polecić.

W książce Sturisa przeplatają się ze sobą dwie warstwy. Jedna, dość oczywista, to seria reportaży, czasem krótkich migawek o tym, co w Grecji dzieje się od kilku lat. Autor bywał tam wielokrotnie. Początkowo to wizyty rodzinne, potem staż w polskiej ambasadzie w czasie olimpiady, jeszcze później  kilkumiesięczny kurs językowy, a wreszcie wyjazdy dziennikarskie. W tym czasie okazji do obserwacji i rozmów z ludźmi nie brakowało. Rozmawia z każdym: z człowiekiem z ulicy, czasem z jakimś dziennikarzem, intelektualistą czy naukowcem. Relacjonuje demonstracje, sporo pisze o sytuacji imigrantów. Najczęściej jednak oddaje głos zwykłym ludziom, którzy wykrzykują swoje pretensje pod adresem rządu, parlamentu, Europy, która zmusza do oszczędności, a szczególnie Niemiec (z wiadomych przyczyn). Wczuwa się w sytuację kogoś, kto nagle musi zrezygnować ze swojego ulubionego stylu życia, kto nie widzi perspektyw, bo oszczędnościom nie ma końca. Ale rozumiejąc gorycz, często rozpacz, Greków, pokazuje też drugą stronę medalu, tę znaną nam doskonale z mediów. Życie ponad stan, korupcję czy polityczny klientelizm. To wszystko też z perspektywy szarego obywatela. Studenta, który opowiada mu o tym, dlaczego studiuje akurat biologię (bo już dawno jego ojciec ustalił z dyrektorem miejscowego gimnazjum, że to on za kilka lat przejmie stanowisko po odchodzącej na emeryturę nauczycielce; rzecz w Grecji normalna). Nauczycielki greckiego, która bez zażenowania opowiada swoim kursantom-cudzoziemcom, ile kopert wręczyła w szpitalu, kiedy rodziła córkę. I wielu innych. Trzeba przyznać, że autor potrafi zachować równowagę. Nie epatuje nadmiernie lenistwem Greków, ich dotychczasowym beztroskim, wygodnym stylem życia, co stało się w pewnym okresie jedyną obowiązującą narracją naszych mediów. Ale też nie lituje się nad nimi tak, jak robili to nieliczni dziennikarze o lewicowej wrażliwości, zwalając przy okazji całą winę na tę wredną Europę chodzącą na pasku Angeli Merkel. Gdzieś w tle, mimochodem, opowiada o greckiej codzienności, stylu życia, kuchni, upodobaniach mieszkańców. Sporo miejsca poświęca politykom z rodziny Papandreu, a jeszcze więcej kochanej przez Greków Melinie Merkury, wielkiej aktorce, a potem opozycjonistce, wreszcie, kiedy junta wojskowych upadła, wybitnym ministrze kultury. To, o czym wspominałam, jeden wątek tej książki.

Jest i drugi, osobisty. Jak nietrudno się domyślić, autor musi być jakoś z Grecją związany. I oczywiście jest. Jego ojciec to Grek z rodziny, która w czasie wojny domowej opuściła kraj, a potem po wielu perypetiach osiedliła się w komunistycznej Polsce. Tu poznał swoją żonę, matkę autora. Opowieść o historii przodków, o greckich korzeniach, odkrywaniu, wcale niełatwym i nieoczywistym, swojej greckiej połowy stanowi drugi wątek książki Sturisa. Przyznam, że początkowo wydało mi się to zbyt ekshibicjonistyczne. Autor nie ukrywa niechęci czy nawet nienawiści do ojca, którego żona, wykorzystując fortel, opuściła razem z dziećmi, bo pił, bił i zdradzał. Potem jednak, kiedy rozszerza rodzinną perspektywę i sięga głębiej do historii swoich przodków, opowieść staje się niezwykle ciekawa. Dzięki niej  odkrywa na nowo mało obecne w powszechnej świadomości karty z najnowszej greckiej historii. Pisze o wojnie domowej, która miała miejsce tuż po zakończeniu tej drugiej. Kiedy Europa lizała powojenne rany, w Grecji toczyła się krwawa, partyzancka wojna domowa, której efektem była ucieczka z kraju tysięcy Greków. To właśnie oni, jeśli przeżyli, znaleźli azyl w krajach bloku wschodniego. Może kiedy czyta się te słowa, z konieczności skrótowe, nie brzmi to tak dramatycznie, ale w rzeczywistości było. Przemoc, tortury, ucieczka, pozostawienie dobytku, nocne marsze przez góry, głód, chłód, walka, nędzna wegetacja w Jugosławii w miejscach przeznaczonych dla uchodźców, potem jazda w towarowych wagonach gdzieś do dalekiej Polski (dla babci autora, analfabetki, Polska była abstrakcją), rozdzielenie rodzin, które dopiero po latach mogły się połączyć. Taką historię mieli za sobą Grecy, którzy przez lata mieszkali w Polsce. To dla mnie chyba najciekawsze fragmenty książki, najbardziej przejmujące i najbardziej odkrywcze. Niby wiedziałam, że w naszym kraju mieszkali greccy emigranci, ale niewiele więcej. Dzięki książce Sturisa przyjęli konkretne imiona i nazwiska, ich historia przestała być tylko pustym hasłem z podręcznika czy encyklopedii.

"Grecja. Gorzkie pomarańcze" to lektura napisana potoczyście, kiedy trzeba wręcz kolokwialnie, kiedy trzeba z dystansem. To wszystko sprawia, że świetnie się czyta. Nie naukowa rozprawa, nie wysublimowany intelektualnie esej, ale żywa, reporterska relacja i rodzinna historia. Książka dla każdego, bardzo zajmująca i bardzo pożyteczna. Aktualna, ale dzięki historycznym wycieczkom (aż do początków XIX wieku, kiedy Grecja wyzwoliła się spod osmańskiego jarzma) ponadczasowa. Nawet kiedy już zapomnimy o greckim kryzysie, warto będzie po nią sięgnąć.

Jelena Czyżowa "Czas kobiet"

Po rosyjską literaturę sięgam zawsze, jeśli tylko temat pozostaje w kręgu moich zainteresowań. Dlatego nie mogłam przeoczyć "Czasu kobiet" Jeleny Czyżowej (Czarne 2013; przełożyła Agnieszka Sowińska). Kiedy tylko znalazł się w zapowiedziach, wiedziałam, że to coś dla mnie. No i nie rozczarowałam się. Niewielka, ale ujmująca powieść. Chociaż świat, jaki opisuje, jest straszny, przywraca wiarę w człowieka. Leningrad lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku. W mieszkaniu komunalnym, z rosyjska zwanym komunałką, mieszkają skazane na siebie cztery obce kobiety. Zetknął je ze sobą ślepy los, którego ręką kierował urząd meldunkowy czy też inna radziecka instytucja przydzielająca pokoje w mieszkaniach. Taki pokój to marzenie! Nic dziwnego, że pragną go i inni bohaterowie tej opowieści. To dużo lepiej niż mieszkać w hotelu robotniczym. Szczytem marzeń są samodzielne mieszkania, ale te dostają tylko rodziny. A cztery kobiety, którym przyszło razem żyć na niewielkiej powierzchni, są samotne. Trzy stare, Jewdokija, Glikierija i Ariadna (dwie proste i niewykształcone, jedna o arystokratycznych korzeniach). Za sobą mają burzliwą historię. Przeżyły rewolucję, blokadę Leningradu w czasie wielkiej wojny ojczyźnianej, stalinowskie prześladowania. Historia zabrała im bliskich, zginęli na wojnie albo padli ofiarą politycznych czystek. Mają też i lepsze wspomnienia: miłość i romanse. Ale to zamierzchła przeszłość. Ta czwarta, która dzieli z nimi komunałkę, mogłaby być ich córką. Pochodzi ze wsi, pracuje w fabryce i rada zakładowa przydzieliła jej pokój we wspólnym mieszkaniu. Ma kilkuletnią nieślubną córkę, która z nieznanej przyczyny nie mówi, ale świetnie wszystko rozumie. Dziewczynka, dla matki Siuzana, dla przybranych babć Sofija, jest oczkiem w głowie wszystkich czterech kobiet. Stare traktują ją jak własną wnuczkę, obdarzają miłością, rozpieszczają i wychowują. A zły świat czyha na dziewczynkę. Strach, że kiedy się wyda, iż jest niemową, zostanie zabrana do zakładu, jest zmorą matki. Wszechwładne państwo może przecież to zrobić. Wystarczy, żeby wiadomość przedostała się do wszechwładnej rady zakładowej, do nieżyczliwych ludzi. Ale potem, nieoczekiwanie, pojawia się jeszcze gorsza perspektywa. Ukochana Sofija może trafić do domu dziecka. Przybrane bacie zrobią wszystko, aby do tego nie dopuścić. Ich determinacja i misterna intryga, aby do tego nie dopuścić, stanowią fabularną oś tej niewielkiej powieści.

Ale nie zdarzenia są tu najważniejsze, chociaż przecież sprawiają, że książkę czyta się z jeszcze większym zainteresowaniem. Najciekawsze jest tło historyczne i obyczajowe i bohaterowie, ich osobowości, wzajemne relacje i marzenia. A wszystko to pojawia się gdzieś mimochodem, w licznych rozmowach (powieść składa się przede wszystkim z nich, narracji tu znacznie mniej), gdzieś między wierszami. Ariadna, Jewdokija i Glikierija potrafią być zgryźliwe, złośliwe (także wobec siebie) i interesowne, ale kiedy trzeba, dla Sofiji i jej matki zrobią wiele, gotowe są dla nich na największe poświęcenia. Przystosowały się, jakoś muszą żyć, nie liczą już raczej na nic dobrego. Wspominają przeszłość dobrą i złą, wykorzystują znajomości, zamartwiają się, ale idą do przodu. Nie ufają ludziom, tego nauczyło je doświadczenie, ale kiedy inaczej się nie da, przełamią strach. Nie wierzą w komunizm, ale na szczerość pozwalają sobie tylko w swoim towarzystwie. Chodzą do cerkwi, potajemnie ochrzciły dziewczynkę, stąd jej drugie imię, ale doskonale wiedzą, komu i kiedy wolno się do tego przyznać. Ich świat, jak przecież wielu innych, jest podwójny. Co innego na zewnątrz, co innego między sobą. Jeszcze inna jest Antonina. Prosta kobieta, która radzieckiej władzy zawdzięcza swój awans: pracę w mieście i mieszkanie w komunałce. No i jeszcze to, że nikt nie wytyka palcami jej nieślubnej córki. Wszak radzieckie społeczeństwo jest światłe, wszechwładna rada zakładowa, w której prym wiodą rozplotkowane kobiety, rozumie, że każdy może popełnić błąd. Drań wykorzystał i porzucił, ale cóż dziecko winne. Socjalistyczna władza zadba i o nie. A drugiego chłopa, jeśli trzeba, przymusi się do małżeństwa. A ty, Antonino Biezpałowa, powinnaś być ostrożniejsza. Niektórzy uważają, że jesteś puszczalska, ale my nie wierzymy tym plotkom. A biedna Antonina haruje w fabryce i haruje w domu. To na nią spada większość ciężkich obowiązków. To ona przede wszystkim utrzymuje wszystkie domowniczki, to ona wykonuje najcięższe prace, wdzięczna babkom za opiekę nad Siuzanoczką. Wspomina ojca swojej córeczki i chociaż znajomość z nim była krótka, w jej wspomnieniach jawi się jako miłość jej życia. Biedna to miłość. Antonina marzy, że jej los się jeszcze odmieni. Pragnienia ma skromne, wyjść za mąż. W świecie, w którym żyje, będzie to bardziej kalkulacja i rozsądek niż uczucie. Tylko ona spośród tej czwórki wierzy w komunizm. Jest to wiara naiwna, wiara prostego człowieka, któremu wmówiono, że kiedy wreszcie zapanuje ten obiecywany raj, a nastąpi to za dwadzieścia lat, o nic już nie trzeba będzie się troszczyć. Wszystko dostanie się za darmo i tyle, ile kto chce, a prać nie trzeba będzie ręcznie, jak teraz, bo zrobi to za ciebie tajemnicza maszyna. Jej największym marzeniem, obok szczęścia Siuzanoczki, jest doczekać tych wspaniałych czasów. Tylko trzy stare kobiety jakoś w ten raj nie wierzą.

Świat, w którym żyją bohaterki powieści, jest straszny. Strach przed partią, radą zakładową, donosem. Jednostka najczęściej jest bezradna w konfrontacji z bezduszną i okrutną machiną władzy i biurokracji. Ale może jeszcze dotkliwsze są uciążliwości dnia codziennego: przydział mąki, po który trzeba stać co kwartał w kolejce (nawet dzieci, staruszki i chorzy) a potem martwić się, aby nie zalęgły się w niej robaki, ciasnota, wieczny brak pieniędzy, kolejki po telewizor, mieszkanie i inne dobra luksusowe i płaszczenie się przed wszechmocnymi członkiniami rady zakładowej czy jakiejś innej komisji, od której rozwiązanie tych życiowych spraw zależy. Tu luksusem jest lepszy obiad czy wyczekany telewizor. Gdzieś mimochodem autorka pokazuje antysemityzm, bezgraniczną wiarę w wielkość narodu radzieckiego  i Związku Radzieckiego, przekonanie, że u nas może jest i ciężko, ale w takiej Ameryce jeszcze gorzej (tam Antoninie na pewno odebrano by nieślubne dziecko). Wszystkie przeklęte poglądy i mity, niektóre żywe do dziś. Rosja w pigułce.

Niezwykle ciekawą warstwą książki, przydającą jej poezji i lekkości, jest świat Siuzanoczki. To swoisty komentarz do świata dorosłych. Dziewczynka nie rozumie wszystkiego i tłumaczy to sobie na swój dziecinny, fantasmagoryczny sposób. Cały czas narrację i dialogi przerywają jej fantazje i marzenia. Ona też żyje w dwóch światach: realnym i tym drugim, szczęśliwym, do którego trafia się później, kiedy człowiek obudzi się ze stuletniego snu, jak królewna ze znanej baśni. W tym świecie nie ma śmierci, jest tylko sen, po którym obudzimy się w innej rzeczywistości. Szkoda, że może w to wierzyć tylko kilkuletnia dziewczynka. Dorosłe kobiety już takich złudzeń nie mają. Tym starszym pozostała wiara w siebie i pomoc dobrych ludzi, którym można zaufać, ta młodsza jeszcze naiwnie wierzy w komunistyczny raj, ale i ten mit przecież pryśnie. A kiedy nadejdą wreszcie nowe czasy, których doczeka tylko Siuzanoczka, wcale nie będzie szczęśliwiej. "Czas kobiet" Jeleny Czyżowej, bardzo gorzka książka.

"Dwa życia"

Na naszych ekranach rzadki gość, film niemiecki, ściślej niemiecko-norweski, co nie jest tu bez znaczenia, bo opowiadana historia rozgrywa się przede wszystkim na północy Norwegii w pięknych, chociaż mrocznych, bo zimowych, okolicznościach przyrody. Obraz, którego akcja toczy się tuż po powstaniu zjednoczonych Niemiec,  jest z gatunku rozliczeniowych, sięga do historii NRD a nawet czasów drugiej wojny. Tam tkwią korzenie opowiadanych zdarzeń (częściowo opartych na faktach, a może trafniej byłoby stwierdzić zainspirowanych faktami). W czasie, gdy Norwegia była okupowana przez hitlerowskie Niemcy, dzieci urodzone ze związków Norweżek z niemieckimi żołnierzami  odbierano matkom i wysyłano do sierocińców w Rzeszy. To tak zwane dzieci Lebensbornu, organizacji specjalnie do tych celów powołanej.

Główna bohaterka, Katrine, jest jednym z nich. Jej, w przeciwieństwie do wielu innych, udało się w dramatycznych okolicznościach wrócić do Norwegii a potem odnaleźć matkę (w tej roli Liv Ullmann). Wschodnia Europa się zmienia, nie ma już NRD, można odgrzebywać ciemne karty z przeszłości. Pewna norweska kancelaria prawnicza chce sprawą zainteresować europejski Trybunał Sprawiedliwości. Tak zawiązuje się akcja tego mrocznego, psychologicznego dramatu. Reżyser opowiedział historię w konwencji thrillera. Od początku widzowi towarzyszy umiejętnie dozowane napięcie potęgowane przez mroczny, surowy, zimowy norweski krajobraz. Nawet kiedy akcja na chwilę przenosi się do Niemiec, nie jest lepiej. Wszak to zaniedbane, odrapane miasta dawnego NRD. Mroczna, ciężka atmosfera wisi też nad bohaterami. Mnożą się lęki, tajemnice, na jaw wychodzą nowe fakty. Dlaczego Katrine tak bardzo przeciwna jest śledztwu? O tym opowiada ten film. I nawet kiedy widzowi wydaje się, że już wszystko zostało wyjaśnione, twórcy filmu zaskakują ponownie. Oczywiście atrakcyjny thriller to tylko sztafaż. Najważniejszy jest, a przynajmniej powinien być, dramat rodziny.

Ten film można zestawić z dwoma innymi rozliczeniowymi obrazami, które mogliśmy w Polsce zobaczyć. Głośnym i popularnym "Życiem na podsłuchu", zdobywcą Oskara, i znacznie mniej popularną i skromniej obdarzoną nagrodami "Barbarą". Z tej trójki ten najnowszy wydaje się być najmniej poruszający. Thriller przykrył dramat Katrine i jej rodziny. Gdzieś w meandrach akcji gubi się jej tragedia, a dylemat moralny, który podobno miała, prawie w ogóle nie wybrzmiał. "Dwa życia" mają skromność i mroczność "Barbary" i atrakcyjność "Życia na podsłuchu", ale brakuje im mocy tamtych filmów. Ani nie są tak melodramatyczne jak ten drugi, ani tak autentycznie przejmujące i dołujące jak ten pierwszy. Ot taki film, który można zobaczyć i poczuć się ustaysfakcjonowanym, ale jeśli się tego nie zrobi, dziury w niebie nie będzie. Spokojnie da się poczekać, aż ukaże się na DVD lub do telewizyjnej premiery. A przy tej okazji gorąco polecam wspomnianą "Barbarę". Widziałam ją ponad rok temu, a nie mogę zapomnieć ani dramatu bohaterki, ani beznadziei jej losu, ani ponurego nastroju, ani grozy tamtych czasów.

Popularne posty