Po wyjściu z kina jeszcze przez jakiś czas nie mogłam strząsnąć z siebie przygniatającej, dusznej atmosfery wykreowanej na ekranie. Zamknięte wnętrza naszpikowane biurkami, na których stoją ekrany komputerów migoczące rzędami cyfr i tajemniczymi wykresami, które rozumieją tylko nieliczni. Sterylne toalety, takie same gabinety, w których decyduje się o finansowych losach świata. A wszystko oddzielone od tego, co na zewnątrz, ogromnymi połaciami okien. Przez te okna na Nowy Jork od czasu do czasu spogląda któryś z protagonistów, niczym Bóg. Bóg? A może Szatan? Bo jeśli starotestamentowy Bóg sprowadzał na świat jakiś kataklizm, to zawsze po to, aby ukarać grzeszną ludzkość a na gruzach stworzyć coś nowego. Tu jest inaczej. Bossowie wielkiej finansowej korporacji podejmują brzemienne w skutkach decyzje tylko dla własnego zysku, dla ratowania swoich finansowych tyłków i nic więcej się nie liczy. Działaniami wszystkich rządzi tytułowa chciwość, etyka w tym świecie nie istnieje. I nawet jeśli przyjąć, że ludzkość też chciała mieć wszystko od razu, nieważne, że na kredyt, też była chciwa na swoją, znacznie mniejszą, skalę, to jednak stało się to przy wydatnym udziale finansowego świata, który mamił szaraczków perspektywą łatwego, luksusowego życia.
Pierwszy kadr tego filmu to obraz fragmentu Manhattanu, jak się domyślam, Wall Street. Oświetlone blaskiem słońca wieżowce wyglądają wyjątkowo pięknie, kuszą swoja smukłością, przyjemnymi dla oka, ciepłymi barwami. Ale jednocześnie pokazane są w krzywej perspektywie, jakbyśmy spoglądali na nie przez soczewkę. I taki jest ten świat: z jednej strony przyciąga, mami i kusi ogromnymi pieniędzmi, z drugiej obejdzie się z tobą bezwzględnie. Wykorzysta, wydusi i wypluje, kiedy będziesz zbędny. To świat w pewnym sensie nieprawdziwy, wirtualny, pieniądze istnieją tu tylko na papierze, a właściwie na ekranach komputerów i na ich twardych dyskach. Następna scena filmu to czystka: masowe zwolnienia. Scena niczym z horroru. Żadnych dyskusji, krótkie, rzeczowe informacje: spakować swoje osobiste dobra, żadnych kontaktów z nikim i na bruk pod eskortą cerbera o kamiennej, uprzejmej twarzy, w eleganckiej, czerwonej marynarce. Żadnych uczuć, czysta zawodowa uprzejmość. Procedury. Kto przeżyje, odetchnie z ulgą, poczuje się zwycięzcą, zostanie zagrzany do boju przez szefa działu maklerów, Sama, który już nie wierzy w to, co mówi, ale spełnia swą zawodową powinność, zapewne też w oparciu o korporacyjne procedury. Dlaczego nikt się nie buntuje? Dlaczego ludzie godzą się na takie traktowanie? Odpowiedź jest oczywista: dla finansowej kariery. Każdy, czy jest trybikiem na dole tej drabiny, czy kimś postawionym wyżej, zarabia odpowiednio dużo. Nieprzyzwoicie dużo, można powiedzieć. A nawet jeśli trybikowi wydaje się, że jego zarobki są niewspółmiernie niskie do zarobków jego szefa, to marzy o tym, że kiedyś i on awansuje, a wtedy zgarniał będzie miliony. Willi, który te miliony zarabia, nawet nie bardzo umie powiedzieć na co poszła ich lwia część. Knajpy i dziwki, skonstatuje. Szybko okaże się, że jego dochody są niczym w porównaniu z pieniędzmi ludzi z zarządu. Jest się o co bić. Te wielkie kwoty deprawują. Chce się więcej i więcej, i nic się nie liczy. Jak zauważyła kiedyś Joanna Szczepkowska, mówiąc o polskich aktorach-celebrytach, nigdy nie będzie dość. Jak się ma już willę z ogrodem, to trzeba zarobić na ogrodnika. Nawet ci, którzy początkowo mieli jakieś skrupuły, w końcu się złamią. Poniżony Eric Dale tylko przez chwilę się buntuje i stawia, w końcu ulegnie i przyjedzie do firmy, aby na czas finansowego przekrętu dać się zamknąć w gabinecie z widokiem na Manhattan. Ma przecież elegancki dom kupiony na kredyt, troje dzieci, jakieś opcje i ubezpieczenie do zrealizowania. Peter Sullivan, który odkrył problemy firmy, szybko dostrzeże swoją szansę i sprzeda się za większe pieniądze. Był nikim, pionkiem, trybikiem, po dwudziestu czterech godzinach jest już traktowany z atencją przez członków zarządu. Słuchał o milionach zarabianych przez Williego, teraz być może zarobi więcej. Z sali pełnej komputerów, przechodzi do miejsc tylko dla wtajemniczonych. Sam, szef maklerów, zgodzi się namówić swoja drużynę do bandyckiej, finansowej operacji, która ratuje firmę, ale pogrąża świat, bo, jak mówi, chociaż to niewiarygodne po trzydziestu latach w firmie nadal potrzebuje pieniędzy. A dlaczego godzą się maklerzy? Przecież Sam nie kryje przed nimi, że większość straci pracę. Też dla zysku. Odprawa przed najważniejszą operacją przypomina zagrzewanie do boju. Jak przed bitwą. Będą straty, ale dajcie z siebie wszystko. Wielu z was zginie, trudno. Za firmę, w imię firmy! To bezwzględny świat, w którym liczy się tylko zysk, nieważne jakim kosztem. Tu nie ma przyjaźni, nikt nikomu nie pomoże, przyjaciel pójdzie na odstrzał, ktoś przecież musi być kozłem ofiarnym rzuconym na pożarcie. I Sarah Robertson, grana przez Demi Moore, nawet się nie buntuje, rozumie sytuację, przecież wcześniej potraktowała tak innych, a poza tym wynagrodzą ją sowicie na otarcie łez. A kto szlachetny, szybko zostanie zdeprawowany jak wspomniany już Peter Sullivan, niedoszły konstruktor rakiet czy samolotów. To świat wirtualnych, wymyślonych operacji finansowych, które rozumieją tylko nieliczni i to raczej ci z dołu drabiny. Góra kieruje się tylko prostą zasadą zysku. Mów do mnie jak do głupka albo labradora, powie cyniczny, makiaweliczny Tuld, grany przez Jeremiego Ironsa. Świat w wyniku jego decyzji się wali, a on spokojnie je wykwintne śniadanie. Gdyby ktoś sprzedał komuś za wielkie pieniądze dom, który byłby ruiną, albo samochód, który okazałby się kupą złomu, nazwano by go oszustem, a nabity w butelkę nabywca pewnie usiłowałby dojść swych praw przed sądem. Tutaj oszustwo popełniono na masową skalę, sprzedając z premedytacją nic niewarte papiery, a co było dalej, wiemy.