"Letnie przesilenie"

O "Letnim przesileniu" Michała Rogalskiego mówiono już na i po festiwalu w Gdyni. O ile dobrze pamiętam, głosy recenzentów nie były bezkrytyczne, ale film zwrócił uwagę. Dostał nagrodę za zdjęcia (Jerzy Zieliński) i za drugoplanową rolę żeńską (Maria Semotiuk). Bardzo doceniono go na festiwalu Camerimage, gdzie międzynarodowe jury przyznało mu główną trofeum w konkursie filmów polskich. A że temat wydał mi się interesujący, wojna opowiadana z perspektywy wsi, wiedziałam, że chcę go zobaczyć. Tym razem zawodu nie było - właśnie takie kino lubię! Kino, które budzi emocje, które nie pozostawia obojętnym. A są to emocje na różnych poziomach. Od tych najprostszych - co stanie się z bohaterami, czy im się uda, do tych ważniejszych - jak postąpią w sytuacji, kiedy każdy wybór jest zły. I najistotniejsze - to film bardzo niewygodny dla widza. Dzięki temu, że historia jest kameralna, rozpisana na kilkoro bohaterów, z którymi obcujemy bardzo blisko, nie możemy nie zadawać sobie pytania - jak byśmy postąpili na ich miejscu. A że sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie i bohaterowie kilkakrotnie w błyskawicznym tempie muszą podejmować trudne decyzje, ja z niewygodnymi dylematami zmagałam się wiele razy. Co ważne, to zwyczajni ludzie, nie pomniki ze spiżu. Wojna jednych zmieni w bestie, innych ubabrze, ale niewinności pozbawi każdego. Dotyczy to i Polaków, i Niemców. Niby oczywiste, ale pokazane tak, że porusza, dzięki czemu historia wychodzi z kart podręczników. Na zachętę dodam, że jest to też opowieść o uczuciowej rywalizacji, ale moim zdaniem nie ona jest tu najważniejsza, chociaż, przyznaję, w konstrukcji filmu odgrywa istotną rolę. Kto nie był, powinien pójść koniecznie, kto był, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Spokojna, sielska wieś, z dala od frontu. Jakoś się tu wszystkim żyje. I Polakom, i niemieckim żołnierzom. Dzięki temu, że miejscowość położona jest w pobliżu obozu, kto sprytny, może całkiem nieźle żyć z szabru. Napisałam dzięki temu, a przecież to okropne. Bo płaszcze, bluzki, apaszki, czasem całe walizki to przedmioty należące do Żydów wysyłanych na śmierć. Ale nikt tu się nad tym nie zastanawia. Ani Romek, ani jego matka, ani tym bardziej Leon. Kurs na rampę to fart, bo jest znakomitą okazją, aby się obłowić. Zawsze się z czymś wróci. Dopiero kiedy Romek w zdobycznej walizce znajdzie album z rodzinnymi zdjęciami, na chwilę się zaduma, zacznie się zastanawiać. Ale już za moment kiełkującą refleksję przyćmi nietypowe znalezisko - patefon i płyty. Niby to wszystko bezużyteczne, ale przecież sprawi tyle radości. Można zatańczyć z dziewczyną, która się podoba. Bo wojna wojną, ale życie toczy się dalej. Chce się żyć, chce się bawić, chce się kochać.

Tańczyć chce też Guido, bardzo młody niemiecki żołnierz wcielony do wojska za karę. Najmłodszy na posterunku, delikatny, nie potrafi odnaleźć się wśród żołnierzy. Żył gdzieś w jakimś niemieckim mieście, kochał jazz i nagle znalazł się daleko od domu, wśród starszych od siebie facetów. Niewybredne żarty, żołnierskie obowiązki, którym nie potrafi sprostać. W końcu nadejdzie dzień, kiedy utraci niewinność. Wcześniej kilkakrotnie udawało mu się ją ocalić. Nie potrafi i nie chce strzelić do Romka. Dwukrotnie ratuje mu życie. Wróg jest wrogiem, ale kiedy to chłopak taki sam jak on, kiedy stanie się z nim twarzą w twarz, kiedy spojrzy się w jego oczy, bardzo  trudno go zabić. Podobnie rzecz ma się z Romkiem - gdy role się odwrócą, on też nie będzie potrafił strzelić. Ale prawa wojny są okrutne. Los drwi sobie z ich dobrego serca. Dobry uczynek nie zostanie nagrodzony. Przeciwnie, darując życie, wikłają się w jeszcze większe kłopoty.

Te kilka dni to przełomowy moment w losach obu bohaterów. Każdy staje przed dramatycznymi wyborami, a czasu na zastanawianie nie ma, decyzję trzeba podjąć natychmiast. Podpalić stóg, jak każe dowódca, czy odmówić wykonania rozkazu, narażając się na śmierć? Wziąć winę na siebie czy skorzystać z pomocy starszego towarzysza i wikłać się w kłamstwa? Strzelić czy nie strzelić? Pomóc uciekającej żydowskiej dziewczynie czy zostawić ją na pastwę losu? A los, jak już wspominałam, drwi sobie z nich. Chcą dobrze, a i tak wychodzi źle. Ich drogi stale się splatają. Aż do dramatycznego finału. Kiedy Guido chce ratować najpierw dziewczynę a potem siebie, nie zdaje sobie sprawy, czego zażąda od niego sadystyczny przełożony w zamian za spełnienie prośby.

Kiedy po dramatycznej kulminacji wszystko wróci na swoje tory, przynajmniej na razie, obaj bohaterowie nie będą już tacy sami. Gdy po okrutnym wojennym chrzcie, po gwałcie dokonanym na  wrażliwości i psychice Guido spokojnie przyszywa belkę oznaczającą awans, mamy wrażenie, że nie ma już tego delikatnego chłopaka. Teraz pewnie bez mrugnięcia okiem, bez zastanowienia będzie wykonywał najokrutniejsze rozkazy, a potem spokojnie jadł kolację i żartował z kolegami. A Romek? Czy pomoże jakiejś uciekinierce z transportu, jeśli ją spotka? Czy nadal bez skrupułów będzie zabierał fanty znalezione na rampie? Poza Leonem i sadystycznym dowódcą posterunku nie ma tu postaci czarno-białych. Ofiary mogą w każdej chwili stać się katami. W dodatku trudno uciec od myśli, że gdyby Romek zastrzelił Guida, jak chciała Bunia, wszystko potoczyłoby się prościej. Chociaż czy na pewno? Może Niemcy wzięliby odwet za zastrzelenie swojego towarzysza?

Obraz wojny w filmie Michała Rogalskiego daleki jest od heroizmu. Jeśli się jest bohaterem, to trochę przez przypadek i tylko na chwilę, a potem skóra staje się jeszcze grubsza. Polacy i Niemcy, mimo że wrogowie, są tu na siebie zdani, muszą żyć w pewnej symbiozie. Kiedy na co dzień jest się tak blisko, trudno nie zwrócić uwagi na piękną Polkę, a i jej podoba się młody, delikatny niemiecki żołnierz. Trudno nie pomóc młodemu chłopakowi, kiedy biedzi się, przyszywając nową belkę do munduru. Trudno nie zagadać i nie zauważyć, że mama będzie z niego dumna. Tak tu się wszystko razem splata. Lubimy wyobrażać sobie, że niemal wszyscy Polacy byli w ruchu oporu, ale przecież nie tak wyglądała wojna. Większość jakoś próbowała żyć i jeśli nie staczali się moralnie to już dobrze. Taki zwyczajny obraz okupacji daleki od bohaterstwa pokazuje Michał Rogalski w "Letnim przesileniu".

Roman Senczin "Rodzina Jołtyszewów"

Już dawno nie czytałam tak przygnębiającej książki. Poczucie beznadziei było wszechogarniające i zaraźliwe. W pewnym momencie stwierdziłam, że i moje życie to bezsensowna krzątanina bez celu i bez przyszłości. Naprawdę nie przesadzam. Na szczęście powieść rosyjskiego pisarza Romana Senczina "Rodzina Jołtyszewów" (Noir sur Blanc 2015; przełożyła Magdalena Hornung) jest dość krótka, więc już zdążyłam się otrząsnąć. To, co napisałam, brzmi zniechęcająco, a przecież książka jest bardzo dobra i naprawdę warto po nią sięgnąć. Co więcej, czyta się ją znakomicie. Mimo potwornego obrazu świata trudno się od niej oderwać. Być może, czytelniku tej notki, myślisz sobie, że powieść Senczina opowiada o wojnie albo o łagrach, albo o mrocznych czasach stalinowskich. Nie, to historia jak najbardziej współczesna, historia przeciętnej rosyjskiej rodziny i obraz rosyjskiej wsi.

Ona, Wala, pracuje w bibliotece, on, Nikołaj, jest milicjantem, ale ma posadę w miejscowej wytrzeźwiałce. Wciąż czeka na bogatego zalanego w sztok klienta, którego bezkarnie będzie można okraść. Na ten temat wśród pracowników krążą legendy. Starszy syn, Artiom, chciał nawet studiować historię, ale skończyło się na mglistych planach, więc siedzi, a właściwie głównie leży, na garnuszku u rodziców, bo jakiego zajęcia by się nie chwycił, to szybko je porzuca albo zajęcie porzuca jego. Młodszy, Denis, chłopak krewki, wdał się w bójkę, uderzył za mocno, zrobił z chłopaka głupa, jak mówią rodzice, więc pięć lat spędza w kolonii karnej. Jołtyszewowie mają dwupokojowe, służbowe mieszkanie, samochód, nie najnowszy, ale jest, nawet ogrzewany garaż. Ten obraz jest już nieaktualny. Jołtyszew traci pracę, a w konsekwencji służbowe mieszkanie. Nie, nie został zwolniony, bo zredukowano etaty, bo zlikwidowano izbę wytrzeźwień albo z innego podobnego powodu. Musiał odejść, bo nie dało się zatuszować afery, za którą był odpowiedzialny. Miał pecha, wszystko rozdmuchały te potworne pismaki z lokalnej prasy. A przecież nic wielkiego się nie stało! Przecież musiał zrobić porządek, musiał dać nauczkę namolnym klientom. Już sposób, w jaki Jołtyszew się usprawiedliwia, jak nie widzi swojej winy, jak obwinia wszystkich innych, wiele o nim mówi. A to dopiero preludium. Co robić w tej beznadziejnej sytuacji? Nie ma rady, muszą wyjechać na wieś. To rodzinne strony Wali, gdzie w starej, niewielkiej chałupce mieszka jej jedyna żyjąca krewna, wiekowa ciotka.

Już sama przeprowadzka z miasta na wieś jest dla Jołtyszewów degradacją. Współczujemy im, bo trudno nie litować się nad ludźmi, którzy nagle zostają bez środków do życia, muszą  gnieździć się razem z ciotką w jednopokojowej chacie bez wygód, nawet swojego dobytku nie mają gdzie poupychać. Nikołaj zawinił, ale konsekwencje jego głupoty i bezmyślności ponoszą żona i synowie. Jednak to dopiero początek. Dalsza degradacja dokonuje się w błyskawicznym tempie. Degradacja materialna, społeczna, ale przede wszystkim moralna. Ta ostatnia jest najgorsza. Brak hamulców moralnych, można wszystko. Zło się wyrządza albo udaje, że się go nie widzi, albo po cichu na nie przyzwala. Dni upływają na beznadziejnej krzątaninie, bo jakoś trzeba przetrwać. Jedyną rozrywką jest śnieżący telewizor, ale przede wszystkim wódka, a potem rozcieńczany spirytus najpodlejszej jakości. Zimą czas ciągnie się beznadziejnie. Nuda i bezczynność zabijają. Resztki oszczędności topnieją w zastraszającym tempie rozpuszczane w alkoholu albo tracone w inwestycji z góry skazanej na niepowodzenie. I już sama nie wiem, kto bardziej sięga dna - pozbawiony moralnych zahamowań Nikołaj, topiąca smutki w alkoholu Wala czy bezwolny, bezmyślny, leniwy, aż chciałoby się napisać bezmózgi, Artiom. Być może łatwiej byłoby im trwać, gdyby coś do siebie czuli, gdyby okazywali sobie serdeczność i szanowali się. Miłość między Walą i Nikołajem wyparowała już dawno, ale podobny chłód panuje pomiędzy rodzicami i synem. Króluje obojętność, a czasami niechęć. Jedyną ich nadzieją jest młodszy, Denis.

Jołtyszewowie pomstują na swoje położenie, o niepowodzenia oskarżają innych i siebie wzajemnie, wdają się w konflikty z tymi, z którymi powinni trzymać się razem, są beznadziejnie naiwni. Niby próbują, niby walczą, niby snują jakieś plany, niby nawet coś zaczynają, ale kończy się na rozgrzebanej robocie i straconych pieniądzach. A może by zasiać, a może by zaorać. Tak to mniej więcej wygląda. Ich życie od momentu rodzinnej katastrofy to równia pochyła, gnają na dno coraz szybciej. Zakończenie tej historii jest potwornie smutne. Tym smutniejsze, że czytelnik ma świadomość, iż sami sobie zgotowali taki los.

Już tylko historia upadku rodziny Jołtyszewów jest wystarczająco przygnębiająca. Ale to nie wszystko. Bo obraz wsi malowany piórem Senczina sprawia, że całość staje się niemal nie do zniesienia. Pracy nie ma, mężczyźni albo piją, albo odsiadują wyroki, albo nie żyją. Umierają z powodu przepicia albo giną w bójkach czy przestępczych porachunkach. Trudno właściwie powiedzieć, z czego mieszkańcy wioski żyją. Drobne kradzieże, oszustwa, awantury, pijatyki są tu na porządku dziennym. Nikt nikomu nie pomoże, każdy na każdego wilkiem patrzy. Niczego się nie da, wszystko skazane jest z góry na niepowodzenie. Przywykli, nikt się niczemu nie dziwi, nikt nie protestuje. Rozrywką jest picie na umór podłego spirytusu, młodzież bawi się w klubie, który w końcu spłonie. Kobiety przesiadują przed domami, gapiąc się bezmyślnie przed siebie, mężczyźni piją. Wszyscy przedwcześnie postarzali. Marazm, beznadzieja. I trudno powiedzieć, ile w tym winy zewnętrznych okoliczności, braku pracy, niemocy państwa, które abdykowało, a ile mieszkańców wsi. Czy alkohol jest przyczyną, czy skutkiem? Czy piją, bo chcą zapomnieć, czy są tacy straszni, bo piją? Czy Wala uciekłaby przed takim losem, gdyby w młodości podjęła inne życiowe decyzje?

Powieść Senczina nie jest groteską. To obraz jak najbardziej serio. Autor pisze oszczędnie, prosto, niemal kronikarsko, ale przy tym dotkliwie. Dostajemy wnikliwy obraz świata i takież portrety bohaterów. Obraz potworny. Gdzie ta słynna rosyjska dusza? Na wsi, na której zamieszkali Jołtyszewowie, na pewno jej nie ma. Jest za to bezduszność, małe, zwyczajne zło, bezmyślność, głupota, beznadzieja. Zdegradowani, prymitywni ludzie niczym nie różnią się od zwierząt. Nie ma tu żadnej wzniosłości, żadnych szekspirowskich dramatów. Bohaterom obce są dylematy, żyją bezmyślnie, z dnia na dzień. Wszystko jest małe, skarlałe i zepsute. Naprawdę trudno ich lubić. Senczin też nie patrzy na nich ciepło, z wyrozumiałością.

Filmowe remanenty - "Bracia", "Mustang"

Znowu dwa filmy w ciągu jednego weekendu, tym razem zupełnie różne, jak ogień i woda. Trudno mi było się powstrzymać, aby nie obejrzeć ich od razu. A teraz chciałabym bardzo, bardzo polecić je tobie, czytelniku tej notki. O "Braciach" Wojciecha Staronia słyszałam już jakiś czas temu, więc kiedy nieoczekiwanie weszli do kin, pognałam czym prędzej. To dokument o dwóch dobiegających dziewięćdziesiątki (dziś już ją przekroczyli) braciach Kułakowskich, repatriantach z Kazachstanu. Młodszy, Alfons, jest malarzem, starszy, Mieczysław, pracował jako kartograf. Życie mieli niezwykle dramatyczne i barwne, ale Staroń nie poszedł tym tropem, nie pokazał ich przeszłości, za to towarzyszył im z kamerą już w Polsce przez kilka ostatnich lat. Strzępy z ich przeszłości pojawią się we fragmentach starych filmów kręconych amatorską kamerą przez Mieczysława. Dostajemy opowieść o braterskiej więzi, o starości i afirmacji życia. Niezwykle piękną, melancholijną, kontemplacyjną, cichą. Turecko-francuski "Mustang" to całkowite przeciwieństwo "Braci". Jego bohaterki są głośne i witalne, film ma szybkie tempo, dynamiczną akcję, zaczyna się beztrosko, a potem robi się dramatycznie. Historia pięciu sióstr z niewielkiej nadmorskiej wioski gdzieś w okolicach Trabzonu wychowywanych przez babkę i wuja wpisana jest w schemat kina popularnego. Im bliżej końca, tym bardziej trzyma w napięciu. Ale za tą popularną formą kryje się kino społeczne o miejscu kobiet w tureckiej rodzinie i społeczeństwie. Tyle we wstępie, a kto filmy widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

W "Braciach" urzeka wszystko. Przede wszystkim bohaterowie. Alfons, młodszy, bardziej ekspansywny i energiczny. To on rządzi w tym braterskim tandemie. Strofuje, sztorcuje, krytykuje, ale robi to wszystko z życzliwą, braterską wyrozumiałością. Mieczysław milcząco poddaje się dominacji brata. Jeśli są miedzy nimi swary, to drobne. Łączy ich głęboka więź, symbioza, są na siebie zdani, ale przecież nie potrafią bez siebie żyć. Alfons, silniejszy, opiekuje się starszym bratem. Starość ogranicza ich fizycznie, spowalnia, czyni życie trudniejszym, ale nie odbiera radości. Każdy krok i każda czynność są okupione wysiłkiem. Mimo tego ich egzystencja pełna jest codziennych radości - spacerów, kontemplacji krajobrazu, bliskiego kontaktu z przyrodą, wspólnych posiłków, oglądania telewizji, niespiesznych rozmów, zachwytu chwilą. Są trochę zawieszeni pomiędzy przeszłością spędzoną w dalekim Kazachstanie, a dniem dzisiejszym na mazurskiej wsi. Polska codzienność miesza się ze wspominkami życia spędzonego w dalekiej Azji, tak jak mieszają się języki - polski i rosyjski. Pasją Alfonsa jest malowanie. Kiedy traci w pożarze swoje obrazy, tworzy dalej, a co najdziwniejsze całkowicie zmienia styl. Radość z sukcesu - wystawy w Brukseli - splata się z nieszczęściem - stratą domu i wszystkiego, co bracia mieli. Do tragedii podchodzą ze stoickim spokojem, jak do wszystkiego. Nie rozpaczają. Jak odbudować życie? Jak ze sterty spalonych, zalanych wodą rzeczy ocalić cokolwiek? Od czego zacząć? Minie jakiś czas, a oni się podniosą. Uderza samotność braci. Czy to ich wybór? Czy doskwiera im to, że są sami? Nie skarżą się. Bardzo mocną stroną filmu są piękne zdjęcia. Szerokie plany - widok z okna, kwitnące pole rzepaku, szpaler drzew wzdłuż mazurskiej drogi, las, zamarznięte jezioro, pola oprószone śniegiem. I detale - patyk na lodowej tafli, nadpalony rysunek wyciągnięty ze sterty ocalonych przedmiotów, skarpetka, zbliżenie na stare twarze. Życie braci Kułakowskich było niezwykle barwne. To materiał na fascynującą powieść i na inny, dramatyczny film. Obraz Wojciecha Staronia, piękny, melancholijny, pełen zadumy, jest opowieścią o schyłku ich życia. Trochę smutną, ale jednak pełną afirmacji. Czy jest sens zadawać pytanie - co dalej? Zostańmy z tą pogodną wizją, jaką z godzin nakręconych  materiałów wykreował reżyser. Poddajmy się wyborowi artysty.

A teraz coś zupełnie innego - witalny, głośny, dramatyczny, trzymający w napięciu "Mustang". I tym razem możemy delektować się pięknymi krajobrazami. Domki zanurzone w zieleni porastającej strome, nadmorskie wzgórza. Słońce. Przyjemny skwar letniej kanikuły. W dole tafla morza. Ta beztroska, wakacyjna atmosfera południowej Turcji kontrastuje z opowieścią o losie pięciu sióstr, które nie potrafią pogodzić się z tym, że ogranicza się ich wolność. Wraz z początkiem wakacji kończy się beztroski czas dzieciństwa. Im bardziej, im głośniej się buntują, tym reakcja rodziny jest szybsza i silniejsza. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że i babcia, i sąsiadki pokazane są z sympatią. One inaczej nie potrafią, tak je wychowano, tak żyły. Wydaje im się, że to właściwa i jedyna droga. Apogeum buntu jest ucieczka na mecz. Istna orgia radości, wolności, energii. Zaraz potem nastąpi odwet - dom zamieni się w twierdzę, a dziewczyny staną się więźniami. Ich los jest przesądzony - małżeństwo. Oczywiście aranżowane. Tylko najmłodsza, Lale, poczeka jeszcze na swoje przeznaczenie. Każda reaguje inaczej - jedna sprytem stawia na swoim i wychodzi za mąż za tego, którego kocha. Przynajmniej teraz jest szczęśliwa, ale co będzie dalej? Przecież oboje są bardzo młodzi. Druga poddaje się z rezygnacją, trzecia popełnia samobójstwo. Nawet jednak to nie zatrzyma babci i wujka. Zastanawiałam się, na ile taka historia jest możliwa. Ale skoro nadal zdarzają się honorowe zabójstwa córek, to pewnie i to mogłoby się zdarzyć. Wiedziona ciekawością poczytałam trochę. Tak, aranżowane małżeństwa, panny młode trafiające w noc poślubną z podciętymi żyłami do szpitali nie są wcale rzadkością w prowincjonalnej Turcji. Marzeniem Lale jest ucieczka do Stambułu. Tylko z dala od żyjącej tradycją rodzinnej wioski, od opresyjnych krewnych możliwe będzie inne życie. Wszak europejski Stambuł to symbol innego, nowoczesnego świata, gdzie losem dziewczyny jest nie tylko zostanie żoną i matką. Film miesza tonacje. Zaczyna się trochę zabawnie, wiele tu scen rodem z komedii, tym bardziej potem nie mogłam uwierzyć w to, co oglądam. W końcu stopniowo zamienia się w dramat. Jak napisałam we wstępie, ta opowieść wpisana została w schemat kina popularnego. Stąd brawurowa, trzymająca w napięciu ucieczka Lale i jej starszej siostry. Trochę pewnie nieprawdopodobna. Film kończy się happyendem. Nad ostatnią sceną wisi jednak pytanie - co dalej stanie się z dziewczynami? Czy trafią pod opiekę jakiejś organizacji zajmującej się rozwiązywaniem takich problemów? Czy zajmie się nimi nauczycielka? Na koniec chciałabym jeszcze podkreślić magnetyczną siłę sióstr. Pięknych, radosnych dziewczyn żyjących w wielkiej symbiozie. Ile radości i beztroski jest w ich zabawach, przekomarzankach, kotłowaninie, wspólnym byciu. Jeszcze nie wiedzą, że to ostatnie wspólne chwile.

Miljenko Jergović "Drugi pocałunek Gity Danon"

Miłośnicy Miljenko Jergovicia, chorwackiego (?), bośniackiego (?) pisarza urodzonego w


Sarajewie, mieszkającego w Zagrzebiu, pewnie już wiedzą, że właśnie ukazał się zbiór jego opowiadań pod tytułem "Drugi pocałunek Gity Danon" (Biuro Literackie 2016; przełożył Miłosz Waligórski). Dobrych wiadomości jest więcej, jeszcze w tym roku w Książkowych Klimatach pojawi się niewielkich rozmiarów powieść "Wilimowski". To każe mieć nadzieję, że może oba wydawnictwa pójdą za ciosem i wydadzą kolejne książki Jergovicia. Najbardziej ucieszyłabym się z jakiejś pokaźnych rozmiarów powieści. Mam nadzieję, że taka istnieje i czeka na przekład. Póki co cieszą mnie opowiadania, które właśnie skończyłam. Minęły już czasy, kiedy ten gatunek z góry skreślałam, bo za krótki. Zanim podzielę się refleksjami po lekturze, chciałabym podkreślić, że zbiorek został ładnie i starannie wydany oraz zredagowany. Wspominam o tym, bo dzisiaj to nie jest wcale oczywiste. No i tłumaczenie Miłosza Waligórskiego też zasługuje na uwagę. A teraz do rzeczy.

Opowiadania zamieszczone we właśnie wydanym zbiorze są niewielkich rozmiarów, na ogół kilka, czasem kilkanaście stron. Odnajdziemy w nich klimat znany z powieści Jergovicia, ich gawędziarskich epizodów. Kto zna twórczość pisarza, wie, że jego książki inkrustowane są sporą dawką takich gawęd i rozbudowanych anegdot. Teksty z "Drugiego pocałunku Gity Danon" są dość różnorodne. Jedne realistyczne, inne, i tych jest zdecydowanie więcej, balansują na granicy opowiadania, baśni czy legendy. Chyba można je nazwać ludową gawędą. Jakby  kolejni opowiadacze puszczali wodze fantazji i tak ubarwiali historię, że już nie wiadomo, gdzie jest to, co zdarzyło się naprawdę, a gdzie są tylko barwne dodatki, którymi pierwotna opowieść z czasem obrastała. Zdarzenia toczą się w różnym czasie. Wiele zahacza o ostatnie bałkańskie wojny, niektóre sięgają do okresu austro-węgierskiej monarchii, są wreszcie opowieści współczesne. Autor oszczędził czytelnikowi realistycznie opisanych wojennych makabr, wszystko pozostaje raczej w sferze domysłów i wyobraźni. Ale nie jest to lektura wesoła, chociaż często zabarwiona ironią czy humorem. Smutek i melancholia splatają się z barwną, czasem zabawną anegdotą, poetycki język miesza się z dosadnym. Skąd smutek? Jego źródłem są nieszczęśliwe miłości, tęsknota za człowiekiem, ukochanym psem, za krajem, który trzeba było opuścić, za rodzinnym miastem czy wioską, wreszcie za przeszłością, co bezpowrotnie minęła. Czasami jest to tylko smutek przeczucia, że coś złego czai się tuż obok. Innym razem żal, że czemuś, co się ledwie zaczęło, złośliwy los nie dał szansy. Znać w tych opowiadaniach ciężar życia, ból istnienia, ale jednocześnie pogodzenie się z losem, świadomość, że tak musi być. To wszystko ukryte jest gdzieś pomiędzy wersami. Bo delikatne są te opowieści jak puch, utkane z koronkowych słów. Celowo używam tu takich nieco pretensjonalnych, nieco egzaltowanych porównań, bo nie bardzo potrafię inaczej oddać istotę rzeczy. Lubię w takich sytuacjach skryć swoją bezradność wobec materii, z którą się zmagam, za stwierdzeniem, że najlepiej jest takie opowiadania po prostu przeczytać. Bo to oczywiście najszczersza prawda.

A lektura gawęd Miljenko Jergovicia jest wielką radością. Na każdym poziomie. Tym najprostszym, kiedy bawimy się opowiadaną historią, tym głębszym, który każe się zadumać, zastanowić, pomyśleć, wreszcie wielką przyjemność sprawia też język opowieści. Miłośników pisarza na pewno nie muszę zachęcać, a jeśli ktoś dotąd nie czytał jego książek, niech jak najszybciej nadrobi te zaległości. "Drugi pocałunek Gity Danon" będzie świetnym wstępem do dwóch najważniejszych powieści Jergovicia. To "Ruta Tannenbaum" i "Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki". No i nie wolno pominąć eseju "Ojciec".  Pozostaje mi zakończyć wezwaniem: Czytajcie!!!

"Opowieść o miłości i mroku" (film)

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam, że Natalie Portman nakręciła film według książki Amosa Oza "Opowieść o miłości i mroku", najpierw pomyślałam sobie, że to szaleństwo. Jako zdeklarowana miłośniczka twórczości Amosa Oza, wielbicielka "Opowieści o miłości i mroku" wiedziałam, że nie da się przenieść na ekran tej bogatej w liczne wątki historii dzieciństwa i młodości pisarza, jego przodków i Izraela. Chwilę później wzruszyłam pogardliwie ramionami - rzecz tym bardziej nie może się udać, skoro za scenariusz i reżyserię zabiera się właściwie debiutantka, w dodatku amerykańska gwiazda, Natalie Portman. Najpierw byłam pewna, że nie mam ochoty patrzeć, jak na ekranie mordują uwielbianą przeze mnie książkę, bardzo dla mnie ważną. Potem, kiedy zorientowałam się, że raczej dobrze się o filmie mówi (na przykład pięć gwiazdek w tygodniku Polityka), postanowiłam jednak sprawdzić. No i teraz muszę z pokorą przyznać, że się myliłam. Naprawdę byłam zaskoczona, że to, co zobaczyłam na ekranie, aż tak mi się podobało. Film mnie poruszył, zagarnął, wciągnął w swój świat.

Przede wszystkim Natalie Portman oparła scenariusz właściwie na jednym wątku. Z niezwykle bogatej książki Amosa Oza wybrała, można powiedzieć, że wydestylowała, opowieść o rodzinie, skupiając się na relacji syna i matki. Tłem jest burzliwy czas, kiedy powstawał Izrael. Dzięki temu dostajemy dość klarowną historię wykształconej, wrażliwej, obdarzonej wyobraźnią kobiety. Urodzona i wychowana w Równem od dziecka karmiona była mitem ziemi obiecanej, Erec Izrael, a kiedy wreszcie się tam znalazła, musiała skonfrontować się z rzeczywistością daleką od ideału. Jej kruchość i wrażliwość sprawiają, że coraz gorzej sobie radzi. Trudne warunki komplikuje jeszcze wojna, która wybucha po proklamowaniu wymarzonego państwa. Jej konsekwencją, co oczywiste, są zagrożenie, śmierć, strach, destabilizacja ułożonego już jakoś życia. Na świat i rodzinną tragedię patrzymy oczami jej syna, małego Amosa. Dziecka, które nie do końca rozumie, dlaczego matka zamyka się w sobie, oddala się, milczy i cierpi. Trudno mi oczywiście powiedzieć, na ile te wszystkie problemy są czytelne dla kogoś, kto książki nie zna. Na ile czytelny jest bunt kilkunastoletniego chłopaka, który w kilka lat po śmierci matki zmienia nazwisko, opuszcza ojca intelektualistę i wstępuje do kibucu, aby stać się takim krzepkim chłopakiem budującym nowe państwo, wcielającym w życie lewicowe ideały. Mnie historia wydała się dość jasna i klarowna, ale może właśnie dlatego, że znam kontekst. Oczywiście wiadomo, że przepaść musiały bogactwo i złożoność książki - liczne anegdoty, rodzinne historie, liryczne fragmenty. Ich klimat oddaje kilka onirycznych scen, które budują atmosferę filmu. Mnie może najbardziej brakuje wątku dziadków Amosa Oza. Kiedy czytałam ich historię, zrozumiałam, jaką nieprawdopodobną zmianą, nie dla każdego na lepsze, była decyzja o wyjeździe do Palestyny. Tam wszystko trzeba było zaczynać od nowa w zupełnie innej, egzotycznej rzeczywistości. Najczęściej łączyło się to z zawodową i materialną degradacją. Nie każdy mógł być profesorem jak w Europie. W końcu ilu profesorów potrzeba na jedynym uniwersytecie? Dlatego najlepiej traktować ten film jako samoistny byt.

Wielkim atutem są zdjęcia Sławomira Idziaka. Niby kolorowe, ale tak bardzo stonowane, że robią wrażenie czarno-białych. Dzięki nim i dbałości o plenery, wnętrza, kostiumy, rekwizyty całość przypomina stare fotografie. Jest tak, jakbyśmy oglądali rodzinny album. To wrażenie potęguje fakt, że film to właściwie wspomnienie starego już Amosa Oza, który kilkukrotnie pojawia się na ekranie (chyba jednak nie jest to sam pisarz). No i chłopiec grający głównego bohatera od początku przyciąga uwagę. Magnetyzuje swoim smutnym spojrzeniem.

Wiem, że głosy są różne. Także krytyczne. Ja jednak będę broniła tego smutnego, melancholijnego, depresyjnego filmu. Wbrew moim początkowym obawom okazał się udany. Ale oczywiście potem należy koniecznie przeczytać autobiograficzną powieść Amosa Oza "Opowieść o miłości i mroku", pamiętając o tym, że jest to coś znacznie bardziej złożonego niż historia nieszczęśliwej, zawiedzionej kobiety nieradzącej sobie z życiem. A kto nie znał dotąd twórczości tego wybitnego izraelskiego pisarza, powinien sięgnąć po inne jego książki. Zapewniam, że warto, czemu wielokrotnie w moich zapiskach dawałam wyraz. A notka o "Opowieści o miłości i mroku" jest jedną z pierwszych, jakie tu zamieściłam.

Siegfried Lenz "Minuta ciszy"

Właśnie ukazała się "Minuta ciszy" (Dobra Literatura 2016; przełożyła Maria Skalska),

niewielkich rozmiarów powieść Siegfrieda Lenza. Obawiam się, że przemknie niezauważona. Gdyby nie informacja na portalu Angelus poświęconym, jak nagroda, literaturze Europy Środkowej pewnie i ja nie wiedziałabym, że została wydana. Chyba jednak powinnam zacząć od krótkiej informacji o autorze, bo jest wielce prawdopodobne, że nie każdy o nim słyszał. Ja też jeszcze kilka lat temu nie miałam pojęcia o tym niemieckim pisarzu, a odkryłam go zupełnie przypadkowo dzięki znajomym, za co do dziś jestem im bardzo wdzięczna. Lenz urodził się w roku 1926 w Ełku w Prusach Wschodnich, zmarł dwa lata temu w Hamburgu. Mimo że w Polsce ukazało się kilka jego książek, nie jest szerzej znany. Wyszły wiele lat temu i dziś trzeba ich szukać w antykwariatach albo bibliotekach. "Minuta ciszy" to jego czwarta powieść, jaką przeczytałam. Zanim jednak o niej napiszę, koniecznie muszę wspomnieć o dwóch (prawdopodobnie) najważniejszych w jego dorobku, moich ulubionych. To "Lekcja niemieckiego" i "Muzeum ziemi ojczystej". Ta pierwsza jest chyba bardziej ceniona, mnie mocniej poruszyła druga, ale o obu trudno zapomnieć, obie koniecznie trzeba przeczytać. To dzięki nim Lenz trafił na listę moich ulubionych autorów. Nie im jednak poświęcam dzisiejszą notkę, już o nich pisałam, kto chciałby wiedzieć więcej, niech przeczyta. Mnie podobało się również "Biuro rzeczy znalezionych"  (też pisałam). To oczywiście nie ta ranga, ale również rzecz  ciekawa.

A "Minuta ciszy"? Ja przeczytałam ją z wielką przyjemnością. Powieść odwołuje się do znanego literackiego motywu - miłości młodego chłopaka, osiemnastolatka, do kilka lat starszej nauczycielki. Miłości wielkiej, szalonej, bezczelnej w swoich pragnieniach, straceńczej i nieszczęśliwej, bo tragicznie zakończonej. Stella ginie w wypadku. Niczego tu nie zdradzam, tego dowie się czytelnik i z notki na okładce, i przede wszystkim z pierwszych stron powieści, która jest monologiem wewnętrznym bohatera, Christiana, w czasie szkolnej uroczystości pogrzebowej. Patrząc na zdjęcie ukochanej, słuchając mów dyrektora, uczniów i nauczycieli, śpiewu szkolnego chóru, wspomina Stellę, swoją z nią znajomość, historię, która ledwie się zaczęła, już się skończyła. Jest w tej powieści miłość, tęsknota, zazdrość, niepewność, fascynacja i cierpienie związane ze stratą. Pierwsze doświadczenie wielkiego szczęścia i wielkiej tragedii, a przede wszystkim zetknięcie ze śmiercią. Dotąd śmierć pewnie była w życiu Christiana czymś abstrakcyjnym, czymś, co zdarza się ludziom starym, teraz dotknęła go osobiście. Świadomość, że zdarzyć może się każdemu, w każdej chwili, zmienia na zawsze.

"Minuta ciszy" nie jest powieścią sentymentalną. O tych ważnych sprawach pisze Lenz delikatnie, dyskretnie. Liczy się nastrój, klimat. Niewiele się dzieje. Akcja toczy się w nadmorskiej miejscowości. Christian pomaga ojcu, który jest rybakiem kamieni, wydobywa z morskiego dna wielkie głazy, aby budować z nich falochrony. Wozi tez turystów na Ptasią Wyspę. Dużo tu pięknych, sensualnych opisów przypominających atmosferę "Lekcji niemieckiego", której akcja też rozgrywała się nad morzem. Z łatwością i przyjemnością poddałam się tej nastrojowej prozie. Zanurzyłam się w atmosferze letnich i jesiennych dni w małej nadmorskiej miejscowości, gdzie rozegrała się tragedia. Nie jest to oczywiście powieść wielkiej rangi, ale drobiazg, który pozostaje w pamięci. Jeśli ktoś od niej zacznie swoje spotkanie z prozą Lenza, niech pamięta, że "Muzeum ziemi ojczystej" i "Lekcja niemieckiego" to książki o wiele bardziej wymagające, ale naprawdę warte trudu. Bardzo, bardzo namawiam do sięgnięcia po jego powieści. Ja ciągle pozostaję pod ich wrażeniem. Zakończę wezwaniem: Odkryjcie dla siebie Lenza!!!

Popularne posty