"Birdman"

W wypadku "Birdmana" nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia, co się o nim mówi i pisze. Nieważne ile dostał nominacji do Oskarów i ile Złotych Globów zdobył. Nawet gdyby milczano o tym filmie jak grób, ja i tak bym na niego poszła, bo Alejandro Inarritu to jeden z tych reżyserów, na których zawsze chodzę. Szczególnie cenię filmy, do których scenariusz pisał Guillermo Arriaga. "21 gramów" (najlepszy), "Babel", "Amores perros". Niestety panowie rozstali się jakiś czas temu i pracują osobno. Arriaga pozostał wierny charakterystycznemu dla siebie sposobowi opowiadania, równoległe wątki i zaburzona chronologia, a Inarritu kręci po swojemu. Może szkoda? Bo muszę wyznać szczerze, że "Birdman", chociaż znakomicie zrobiony, zabawny, olśniewający filmowymi fajerwerkami, przytłaczający, skrzący się plejadą wyrazistych, nieco mrocznych, nieco dziwnych bohaterów, rozegrany w szybkim, nerwowym tempie, świetnie zagrany nie ma dla mnie takiej wagi jak wymienione przed chwilą filmy. Historia aktora, dawnej gwiazdy kina komercyjnego, który chce zaistnieć w teatrze i zdobyć prawdziwą, poważną sławę, bawi mnie, ale nie porusza. W warstwie treściowej wydaje mi się dość banalna. Być może jednak jestem odosobniona w swoich odczuciach, bo zewsząd słyszę zachwyty, jaka to głęboka opowieść o życiu. Jakby nie było, warto się na "Birdmana" wybrać choćby dla roboty filmowej dużej klasy. A kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy, aby skonfrontować się z moimi uwagami. Zapraszam.

"Birdman" wciąga i zagarnia, pochłania całkowicie. To zasługa wykreowanej atmosfery. Przytłaczającej, klaustrofobicznej, nerwowej. Inarritu zamknął swoich bohaterów w teatrze. Ciasne, zabałaganione garderoby, mroczne magazyny, wąskie, kręte korytarze, jakieś ciemne przejścia, zakamarki, kulisy i wreszcie sama scena pokazywana najczęściej tak, że nie widać widowni. Po tych wnętrzach snują się aktorzy, nerwowo przemierzają teatralne przestrzenie. Kamera jest zawsze blisko, podąża za nimi. Nawet kiedy na chwilę opuszczają budynek teatru, wcale nie jest lepiej. Broadway też przytłacza. Pokazywany jest albo nocą, a jeśli w dzień, to w taki sposób, że ulica przypomina kamienny kanion. Stąd wrażenie osaczenia, zamknięcia. Ten świat jest sztuczny. Albo światła reklam i neonów, albo cień rzucany przez wieżowce, albo teatralny półmrok. Nawet baru, do którego zachodzą bohaterowie, nie oświetla naturalne światło, tylko lampy. To jakaś mroczna nora, co z tego, że elegancka. A w środku, niczym zombi, siedzą goście nad szklankami alkoholu. Czy teatr to jakiś rodzaj niewoli? Przymusu? W pogoni za sławą? Oddech przynoszą sceny, kiedy Riggan wzbija się w powietrze niczym bohater filmów, które przyniosły mu sławę, albo inne, kiedy patrzy na Manhattan z góry. To wtedy pojawiają się przestrzeń i światło.

Czy lot jest tu symbolem wolności, czy odwrotnie, zniewolenia rolą, od której próbuje uciec? A może jednym i drugim? Może sława i pieniądze, które zdobył dzięki roli Birdmana, dały mu wolność, ale równocześnie czegoś pozbawiły? Riggman rozlicza się ze swoim życiem. Zaniedbał córkę, która miała problemy z narkotykami, rozpadło się jego małżeństwo, teraz też nie jest lepiej. Aktualna partnerka oskarża go o to, że zajmuje się tylko sobą. Riggman za wszelką cenę próbuje zyskać teatralną sławę. Postawił wszystko na jedną kartę, ale stale coś mu przeszkadza. A to marny aktor, zastępujący go Mike jest znowu za dobry i może mu ukraść cały spektakl, a to rozmaite wypadki, to znów fochy scenicznych partnerów. Przygotowania do premiery stają się coraz bardziej nerwowe. Tworzy się zaklęty krąg niemożności, z którego nie ma wyjścia. Każdego z trzech przedpremierowych wieczorów wydarza się coś, co drażni lub uniemożliwia doprowadzenie spektaklu do końca. Jakby nie dało się dobiec do celu. Riggman nie może uwolnić się od sławy Birdmana. Stale ktoś rozpoznaje w nim człowieka-ptaka, którego grał. Popularność przynoszą mu umieszczone w internecie fotki pokazujące, jak w samych majtkach biegnie do teatru, a w końcu wypadek na premierze. Odstrzelony nos przepustką do sławy. Nieważne co piszą, ważne, żeby pisali. Wszystko jest jakimś koszmarem. Riggman jest zniszczony, łysiejący, pomarszczony, zmęczony, ma dość. Jakby tego było mało, co jakiś czas prześladuje go wielkie ptaszysko, ekranowy Birdman. Przemawia grubym, skrzekliwym głosem, pojawia się za plecami. Czy to tylko filmowa metafora, czy po prostu objaw szaleństwa? Szaleństwo, rozumiane nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, dotyka też innych. Egotyczni, nieszczęśliwi, pogubieni, stale coś udają, grają. Nie wiadomo, co jest prawdą, a co kłamstwem. Tylko na scenie, chociaż wszystko jest tam nieprawdziwe, mogą wszystko. Pozateatralna rzeczywistość odbiera im siłę. Jakby nie umieli się zmierzyć z prawdziwym życiem. Przegrane życie albo dezercja? Czy nie ma innej alternatywy?

PS. Niby sporo napisałam, snując pofilmowe refleksje, ale nie są to wrażenia płynące z bebechów, spowodowane poruszeniem, raczej wyrozumowane na chłodno.

"Carte blanche"

Właściwie nie wybierałam się na ten film. Bałam się taniego sentymentalizmu, kolejnej opowieści z życia wziętej i podanej w sposób lekki, łatwy i przyjemny. Jednym słowem obawiałam się produktu filmopodobnego. Bo temat na coś takiego wymarzony. Inspiracja prawdziwą historią nauczyciela jednego z lubelskich liceów, który stracił wzrok i mimo to pracował, a co najdziwniejsze, nikt długo nie miał o jego chorobie pojęcia. Mało to nakręcono podobnych filmów? O Agacie Mróz, o bliźniaczkach zamienionych w szpitalu, o Salecie, który oddał nerkę chorej córce i pewnie kilka innych jeszcze można by znaleźć. Dlatego z nieufnością podchodziłam do "Carte blanche". Dopiero, kiedy wysłuchałam dyskutantów w Tygodniku Kulturalnym w TVP Kultura (oglądaj, czytelniku tej notki, to świetny program) i bardzo ciekawej rozmowy z reżyserem, Jackiem Lusińskim, pomyślałam, że warto. A kiedy na dodatek zobaczyłam, że o filmie napisał też Tadeusz Sobolewski, który nie zajmuje się obrazami błahymi, pognałam do kina i teraz mogę podzielić się wrażeniami.

Trzeba oczywiście pamiętać, że to kino skierowane do masowej widowni z wszystkimi tego konsekwencjami. Na szczęście bliżej mu do "Chce się żyć" czy "Bogów" niż do produkcji, które przed chwilą wymieniłam. Nie jest to wymuskany obrazek, gdzie wszyscy są piękni i przystojni, chodzą w najmodniejszych ciuchach i mieszkają w domach jak spod igły architekta wnętrz. Film bardzo dobrze się ogląda, historia porusza, być może ktoś uroni łzę. Na pewno sukces jest w dużej mierze zasługą Andrzeja Chyry w roli Kacpra, nauczyciela historii. Na dokładkę jest też Arkadiusz Jakubik. Mnie najbardziej poruszyła samotność bohatera. Z problemami, które na niego spadają, musi radzić sobie sam. Nie tylko dlatego, że bojąc się utraty pracy, swoją chorobę trzyma w tajemnicy. Rodzi się też pytanie, czy etyczne i rozsądne jest ukrywanie prawdy. Istotą filmu jest pokazanie procesu oswajania się z utratą wzroku. Wiadomo oczywiście, że musi pojawić się niedowierzanie, rozpacz i bunt, a potem, bardziej konsekwentna niż desperacka, walka o przystosowanie się do nowych warunków. Twórcy zastosowali pewien trik, który pozwolił widzom spróbować zrozumieć, co to znaczy tracić wzrok. Moim zdaniem warto też docenić zdjęcia, momentami nieco poetyckie. Dzięki nim, muzyce i powściągliwej grze Chyry film tchnie spokojem, nie jest histeryczny.

A teraz o tym, co mnie drażniło. Po pierwsze niewiarygodny wątek romansowy. Właściwie, kiedy zaczynam się nad tym zastanawiać, dochodzę do wniosku, że tak ujęta historia miłosna jest nie tyle niewiarygodna, ile pokazana w sposób uproszczony i niepogłębiony, dlatego na pierwszy rzut oka może sprawiać wrażenie nieprawdziwej. Poza tym drażniły mnie do bólu stereotypowo rozwiązane wątki szkolne. Z góry można przewidzieć, że uczniowie się buntują, ale ..., że harda uczennica ..., że nieco zołzowata dyrektorka ... . Kto był, wie, o czym myślę, kto nie był, pewnie trafi w ciemno. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że kiedy już, już się wydaje, że film osunie się w całkowity banał i sentymentalizm nie do zniesienia, twórcy na szczęście w ostatniej chwili hamują i nie trzeba zgrzytać zębami z zażenowania. We wspomnianej przeze mnie rozmowie reżyser przyznał, że wyrzucał w montażu wszystko, co nazbyt cukierkowe. Chwała mu za to. Na koniec jeszcze dodam, że niektóre szkolne realia są chyba po prostu nieprawdziwe (myślę tu o sprawie nieobecności na maturze), a przyjęcie rozwiązania, jakie widzimy na ekranie, to pójście na filmowe skróty. W realu tak by się tego zrobić nie dało. Kończę konkluzją, że nie jest to obraz, który koniecznie trzeba obejrzeć, ale na pewno można i nie będzie to czas stracony. A we środę o "Birdmanie".

PS. Już po napisaniu tej notki przejrzałam sobie weekendową prasę. Przeczytałam dwa artykuły o Auschwitz (rocznica wyzwolenia), jeden o ludziach żyjących (wegetujących byłoby słowem właściwszym) po złej stronie ukraińskiego frontu i jeszcze kilka innych równie przyjemnych. W tym kontekście jeszcze bardziej doceniłam historię Kacpra z "Carte blanche", która po prostu krzepi. A jeszcze milej się robi na sercu, kiedy się pomyśli, że jego pierwowzór istnieje naprawdę.

"Fotograf"

Kiedy szłam na "Fotografa" Waldemara Krzystka, wiedziałam, że film będzie dobry, bo już w czasie gdyńskiego festiwalu wymieniano go wśród kandydatów do nagród (ostatecznie twórcy musieli zadowolić się nagrodą za drugoplanową rolę żeńską dla Iriny Babenko). Nie przypuszczałam jednak, że spodoba mi się aż tak bardzo. To na pewno film, który pozostaje w pamięci. Czy za sprawą magnetycznej Tatiany Arngolts, odtwórczyni roli Nataszy, czy dzięki intrydze, czy wreszcie ze względu na temat, a może porusza mroczna atmosfera, niedopowiedzenia, tajemnice. Pewnie wszystko gra swoją rolę. W każdym razie "Fotograf" wciąga od początku, zaskakuje zwrotami akcji, niejednoznacznymi sytuacjami, ma bardzo dobre tempo. Krok po kroku przybliżamy się do rozwikłania zagadki, do odpowiedzi na intrygujące pytania. Bardzo szybko dowiadujemy się, kto jest seryjnym mordercą. Potem chodzi o to, aby go złapać. Jak zwykle w takich sytuacjach tropiący ścigają się z czasem. Ważne są jednak jeszcze dwa pytania. Dlaczego zabija? I drugie, o pewien przejmujący fakt z jego życia. Oczywiście, jak to często bywa z kinem sensacyjnym, po seansie przychodzą wątpliwości. Czy intryga nie była jednak zanadto wydumana? Może też drażnić nadmierne psychologizowanie. Ale wrażenie pozostaje. Tym bardziej, że "Fotograf" to przecież coś więcej niż tylko kryminał i horror. To także film o Rosji, tej współczesnej i tej komunistycznej. Krzystek, podobnie jak w "Małej Moskwie", wraca do swojej rodzinnej Legnicy, opowiada o czasach, które zna z własnego doświadczenia, o historii podzielonego miasta. Przede wszystkim zagląda za mur do radzieckiej enklawy. Kończę wstęp, gorąco namawiając do obejrzenia "Fotografa". Nie tylko warto, ale po prostu trzeba. I jeszcze jedno. Radzę bardzo uważnie oglądać końcówkę filmu. Nie jest łatwo zrozumieć, co ostatecznie zdarzyło się w willi Baumana. A kto już "Fotografa" widział, może przeczytać ciąg dalszy, gdzie trochę konkretniejszych refleksji.

To bardzo mroczny film. Światem współczesnym i tym sprzed lat rządzi kłamstwo i strach. Niewygodne fakty są zamazywane, niewygodną prawdę trzeba przemilczeć. W rosyjskim garnizonie kwitną intrygi, szantaż, nikt nie może być pewny swojego losu. Nawet dziwne dziecko, które nie mówi własnym głosem, jest przeszkodą w karierze. Dlatego rodzice najchętniej by się go pozbyli. Nic dziwnego, że mały Kola, dorastający w tym mrocznym świecie, niekochany, a może wręcz nienawidzony przez rodziców, nazwany przez lekarza owadem, przesiąka złem. Gdzieś się w nim odkładają okazywana mu pogarda, brudne sprawy dorosłych, śmierć, z którą stale obcuje. Z jednej strony to śliczne dziecko budzi tkliwość, z drugiej świdrujące, przerażające spojrzenie i dorosłe głosy wydobywające się z jego ust budzą strach. Dla rodziców jest potworem, dla żołnierza Griszy jedynym przyjacielem, najlepszym, słodkim dzieckiem. Tym ambiwalentnym uczuciom poddaje się także widz. Zabicie ojca wywołuje grozę, odrazę i zrozumiały sprzeciw, scena, kiedy ubezwłasnowolniony, przywiązany do noszy Kola wsadzany jest do pociągu, który zawiezie go do Moskwy, gdzie trafi na zawsze do psychuszki, powoduje przypływ litości. Podobne ambiwalentne uczucia targają matką. Z jednej strony niedowierzanie i strach, z drugiej, kiedy przychodzi do ostatecznego rozstania, chyba jednak rozpacz. To dlatego za wszelką cenę każe kierowcy jak najszybciej odjechać, nie może patrzeć na spętanego Kolę, którego żołnierze wsadzają do wagonu. To świetna scena. Kola, tytułowy Fotograf, jest jednocześnie zbrodniarzem i ofiarą. Morduje z zemsty i żeby wykrzyczeć, że nie jest owadem. Za Lebiadkinem można by powtórzyć, że jest w nim tyle samo dobra, ile zła (cytat z pamięci).

Drugą centralną postacią jest Natasza. Niepokorna, niegodząca się na kłamstwo, skrywająca tajemnicę. Tu właśnie moja pretensja do filmu. Historia konfliktu z ojcem, obwinianie się o śmierć matki to dla mnie łatwe, banalne psychologizowanie. Chociaż przyznać muszę, że jakoś mieści się przecież w konwencji kryminału. Natasza też jest ofiarą, z czego zaczyna sobie stopniowo zdawać sprawę. Lebiadkin potrzebuje jej, bo jako jedyna widziała Fotografa, rozmawiała z nim, wzbudziła jego sympatię i uszła z życiem. To dlatego dołącza ją do swojej ekipy, a nie z powodu bystrego umysłu i zdolności. Lebiadkin cynicznie oplata ją siecią intryg, manipuluje, aby zdobyć jej zaufanie, sympatię, litość. Ma być przynętą, doprowadzić do mordercy. Natasza, w przeciwieństwie do swojego szefa, chce dać Fotografowi głos, chce, żeby przemówił w swoim imieniu. Przyznać muszę, że nie do końca było dla mnie jasne zakończenie. Co właściwie stało się w willi Baumana? Co zrobiła Natasza? Co chce ukryć polski śledczy, Kwiatkowski? Przed czym ją chce ochronić? Nie wiem, czy to ja nie zauważyłam czegoś ważnego, czy to wina twórców? Nie daje mi to spokoju, tym bardziej, że wydaje mi się kluczowe dla zrozumienia ostatniej sceny. Bo z jednej strony Natasza po raz kolejny orientuje się, że została oszukana przez Lebiadkina, z drugiej sama zgadza się na mataczenie, ukrycie prawdy, co chyba ma ją uchronić przed konsekwencjami tego, co zrobiła. A ta scena jest niezwykle istotna, bo pokazuje, jak wszystko jest względne. Natasza, która brzydziła się podobnymi metodami, sama traci niewinność.

Są w tym filmie dwa momenty zapadające w pamięć. O jednym pisałam, drugi to samobójstwo rosyjskiego żołnierza. Jest tu wszystko. I dwaj mali chłopcy przyglądający się sobie, oglądający tragedię, która się rozegrała na ich oczach. I Kola beznamiętnie fotografujący martwego żołnierza. I zacieranie śladów, jakby nic się nie stało. I wreszcie spontaniczna reakcja zgromadzonych Polaków. Bo chociaż to rosyjski żołnierz, wróg, okupant, to przecież też człowiek, któremu po śmierci należy się szacunek.

Warta uwagi jest też oczywiście historyczna warstwa filmu. Relacje między Polakami i Rosjanami. Pogarda, nieufność, strach, nienawiść, bezsilność. Przeszłość kładzie się cieniem na czasy współczesne. Kto pamięta tamte lata, nie potrafi wyzbyć się rezerwy i niechęci. Taki jest Kwiatkowski. To on był tym małym chłopcem patrzącym w oczy Koli. Ja was dobrze znam, powie gościom z Moskwy, chyba zaraz na początku znajomości.

PS. Już po napisaniu tej notki, ale jeszcze przed jej ostateczną redakcją, rozmawiałam z koleżanką, która oglądała "Fotografa" w towarzystwie kilku osób. Wspólnie doszłyśmy do wniosku, że Natasza wypuszcza Kolę. I to właśnie ma ukryć Kwiatkowski.

Tash Aw "Pięć okien z widokiem na Szanghaj"

W ciągu dwóch czy trzech ostatnich lat przeczytałam kilka książek o Chinach, czemu

dawałam wyraz na blogu. Temat tak mnie zafascynował, że staram się nie opuszczać niczego, co istotne i ciekawe z tej dziedziny. Nic dziwnego, że bardzo chciałam sięgnąć po coś z chińskiej beletrystyki. Kiedyś wypisałam sobie z jakiegoś artykułu kilka powieści, do których warto zajrzeć, niestety niełatwo je zdobyć. Na noblistę Mo Yana jakoś nie mam ochoty, bo nie bardzo lubię magiczny realizm. Tymczasem stosunkowo niedawno wyszła powieść chińskiego pisarza wychowanego w Malezji, mieszkającego w Londynie, Tash Aw'a. To "Pięć okien z widokiem na Szanghaj" (Muza 2014; przełożył Jan Dzierzgowski). Z czystej ciekawości postanowiłam ją przeczytać. Nominacja do Bookera za rok 2013 dawała jakąś gwarancję, chociaż tą nagrodą jakoś specjalnie się nie emocjonuję.

Jest to historia pięciorga różnych bohaterów urodzonych i wychowanych na Malajach, których los z różnych przyczyn przygnał do Szanghaju. Phoebe, młoda dziewczyna z ubogiej prowincji, przyjechała tu za pracą. Za wszelką cenę, nie wahając się przed niczym, chce zrobić karierę, czyli po prostu złapać bogatego męża. Yinghui, starsza od niej, z Malezji uciekła, lecząc smutki po osobistym niepowodzeniu. Nieoczekiwanie dla siebie i tych, którzy ją znali wcześniej, ona, artystyczna dusza, robi karierę w biznesie. Dla Garego, biednego chłopaka, zwycięzcy malezyjskiego talent show, Szanghaj to kolejny etap świetnie zapowiadającej się muzycznej kariery. Justin, potomek bogatej malezyjskiej rodziny, robi w Chinach w ich imieniu interesy. Jest wreszcie jeszcze jeden bohater, tajemniczy Walter. Dzięki swojemu uporowi zbił majątek między innymi na poradnikach, w których doradza, jak dojść do pieniędzy. Historie tej piątki przeplatają się w rozdziałach, z których każdy ma tytuł rodem z poradnika: Wymyśl siebie na nowo, Nie wpadaj w rozpacz ani apatię, Nic , co dobre ani złe, nie trwa wiecznie i tym podobne złote myśli. Łatwo oczywiście zgadnąć, że losy bohaterów w mniejszym lub większym stopniu jakoś o siebie zahaczą. Poznajemy ich szanghajskie zmagania, a całości obrazu oczywiście dopełniają retrospekcje, z których dowiadujemy się o ich przeszłości. W losach portretowanych bohaterów najbardziej uderza potworna samotność i wariacki, desperacki pęd ku sukcesowi i szczęściu. Trudno taką presję wytrzymać, tym bardziej, że najczęściej jest to model życia narzucony albo przez rodzinny obowiązek, albo przez powszechnie panujące wzorce. W Chinach trzeba osiągnąć sukces, trzeba zdobyć pieniądze i zrobić karierę. Im z większych dołów się pochodzi, tym bardziej desperacko pragnie się tego wszystkiego. A w biegu do celu nie liczy się przyzwoitość czy uczciwość. Wszystkie środki są dozwolone. Przygnębiający obraz świata. Właściwie tego oczekiwałam. W powieści chciałam odnaleźć potwierdzenie obrazu Chin, jaki wyłonił się z przeczytanych przeze mnie  książek. I znalazłam. A ciekawym dodatkiem są obrazki codzienności. Szanghajska ulica, szanghajskie mieszkania, albo potworne klitki w równie potwornych wieżowcach, albo bogate, puste, zimne i bezduszne  apartamenty. I tu, i tu trudno żyć.

Powieść bardzo dobrze się czyta. To sprawnie napisana literatura ze środkowej półki. Jeśli chodzi o konstrukcję opowieści, dostajemy dokładnie to, czego się spodziewamy. Tash Aw niczym nie zaskakuje. Od pewnego momentu losy bohaterów stają się przewidywalne, domyślamy się, co się święci, i bardzo dziwimy ich naiwności. My wiemy, a oni nie? Aż tacy z nich naiwniacy? No ale tak być musi w świecie powieści popularnej, wszak intryga odgrywa tu niebagatelną rolę, chociaż przecież nie tylko. Na szczęście zakończenie, a właściwie zakończenia, bo każda historia ma swoje, nie jest jednoznaczne. Jaka konkluzja? Przeczytać, nie przeczytać? Można. Dla wartości poznawczych, dla rozrywki. Na pewno jednak są ważniejsze lektury.

Philip Roth "Kompleks Portnoya"

Wróciłam do mojego ukochanego Philipa Rotha. Że będę to robić systematycznie, informowałam na tych łamach, może nawet kilkakrotnie, może nawet za każdym razem, kiedy pisałam o kolejnej jego książce. Nadrabiam zaległości, a jest co, bo napisał dużo. A do sięgnięcia po "Kompleks Portnoya" (Czytelnik 2011, ale właśnie wyszedł w Wydawnictwie Literackim, o czym za chwilę; przełożyła Anna Kołyszko) zmobilizowała mnie wspaniała wiadomość (może też już o tym wspominałam, nie pamiętam). Otóż Wydawnictwo Literackie wykupiło prawa do Rotha i będzie wznawiać wszystkie jego książki! I już w lutym ukaże się "Amerykańska sielanka", pierwsza część tak zwanej trylogii amerykańskiej, rzecz nie do zdobycia, a właściwie do zdobycia za ciężkie pieniądze. Właściwie już byłam zdecydowana popełnić szaleństwo i wywalić grubą kasę, pomyślałam sobie zaczekam do Nobla, jeśli dostanie, to wznowią, jeśli nie, to dłużej czekać nie zamierzam, trudno. Nobla, jak wiadomo, znowu mu nie przyznano i kiedy zrezygnowana, już, już byłam gotowa wysupłać sporą sumkę, nagle gruchnęła ta wspaniała wieść. No więc zanim przeczytam "Amerykańską sielankę", postanowiłam sięgnąć wreszcie po najsłynniejszą chyba książkę Rotha, czyli wspomniany "Kompleks Portnoya". Dlaczego najsłynniejszą? Bo opromienioną dwuznaczną sławą. Otóż ta powieść to zapis monologu trzydziestokilkuletniego Aleksandra Portnoya skierowanego do doktora Spielvogla, psychoterapeuty. Zdesperowany narrator trafił do niego i zwierza się ze swego nieudanego, w swoim mniemaniu, życia. Pozwolę sobie na cytat z okładki powodowany (...) nieposkromioną seksualnością, nie może się jednocześnie uwolnić od całego bagażu dzieciństwa z wszystkimi jego cieniami i blaskami. To właśnie opisy seksualnych wyczynów Portnoya zapewniły powieści rozgłos. Od razu spieszę jednak wyjaśnić, że coś, co mogło rozbudzać wyobraźnię, i ewentualnie gorszyć, w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku (wtedy książka wyszła), dziś już żadną sensacją oczywiście nie jest. W gruncie rzeczy scen zwanych czasem momentami nie ma zbyt wiele, warto też wspomnieć, że są one raczej komiczne, czasami lekko obrzydliwe, ale na pewno nie pornograficzne czy podniecające. Tyle na ten temat.

Kiedy czytałam "Kompleks Portnoya", miałam dwa skojarzenia. Pierwsze z filmami Woody Allena. W powieści odnalazłam ten sam humor, tę samą ironię, zgryźliwość, podobne kompleksy, tyle że w o wiele większym natężeniu. Drugie skojarzenie łączy się z formą powieści i z humorem. Otóż monolog Portnoya przypominał mi w wielu fragmentach mało u nas popularny, a w Stanach niezwykle, stand up. Narrator zwierzając się lekarzowi, nie trzyma się chronologii zdarzeń, dzieciństwo, młodość, związki z kobietami, wszystko to miesza się swobodnie w jego relacji. Zwierzenia czasem przyjmują formę opowieści o konkretnych zdarzeniach, innym razem to wylewanie żalów na matkę, ojca i na siebie oczywiście. A wszystko to jest po prostu bardzo śmieszne. Naprawdę wielokrotnie śmiałam się w głos, co w trakcie lektury nieczęsto się zdarza. Oczywiście to tylko forma i nie należy zapominać, że kryje się za nią poważna treść.

Roth umieszcza akcję powieści w swoim ulubionym Newark. To tam w żydowskiej rodzinie, w żydowskiej dzielnicy wychował się Aleksander Portnoy. To tam tkwi źródło jego kompleksów i obsesji. Dom, w którym dorastał, to ojciec, zaharowany agent ubezpieczeniowy mający całe życie problemy gastryczne, co zostało pokazane groteskowo i ironicznie. To również, a może przede wszystkim, matka. Nadopiekuńcza, gderająca, wiecznie krytykująca, stosująca uczuciowy szantaż i osobliwe metody wychowawcze, a jednocześnie zapatrzona w syna, chwaląca się na lewo i prawo jego osiągnięciami. Matka, która nie wychyla nosa poza Newark, która boi się wszystkiego, co nowe, która żyje w lęku i pogardzie dla świata gojów. I ten lęk wyssał Portnoy z mlekiem jej i wszystkich swoich żydowskich krewnych, i sąsiadów. Każdy goj na pewno jest antysemitą i na pewno rzuci się na biednego Aleksa. Jakże się dziwi, kiedy nic takiego się nie dzieje. Narrator ma dość tego strachu i tego dziedzictwa. Na przekór wszystkim chce być zwykłym chłopcem, marzy o gojkach, tylko w nich się zakochuje. Ale kiedy znajdzie się w gojowskim świecie, który uważa za lepszy, natychmiast staje się przewrażliwiony na swoim punkcie, wydaje mu się, że każdy dostrzega jego odmienność. Przecież choćby nie wiadomo jak bardzo się starał być zwykłym chłopcem i tak zdradzi go jego żydowski nos. Dlatego buntuje się, a wyrazem buntu są między innymi jego seksualne obsesje. Następnym krokiem jest ucieczka. Chce się odciąć od życia, jakie prowadzą jego rodzice i krewni. I chociaż w jakiejś mierze mu się to udaje, to nie czuje się szczęśliwy. Nienawidzi i jednocześnie kocha światek żydowskiej dzielnicy w Newark. Nie umie wyzbyć się marzeń o szczęśliwym życiu, a ta wizja niebezpiecznie przypomina to, co zna z dzieciństwa. Ukojenia nie przyniesie mu też wizyta w Izraelu, dokąd ucieka przed natarczywą przyjaciółką, która chce go nakłonić do małżeństwa. Tam dowie się, że jest najgorszym rodzajem Żyda, Żydem z diaspory. Jak powie mu poderwana dziewczyna, która ma szybko szczerze dość jego kompleksów, marudzenia, niezadowolenia z siebie i oskarżania siebie o wszystko, tacy jak on stale żyją w cieniu gojów, a w czasie wojny dali się zagazować Hitlerowi. Z tych wszystkich powodów, i wielu innych, biedny Portnoy wylądował na kozetce u psychoterapeuty, pragnąc, aby ten wyjaśnił mu, jak ma naprawić swoje popaprane życie.

Całość zaprawił autor ironią, złośliwością i humorem. Warto też zauważyć, że wiele fragmentów to gotowy scenariusz teatralny. Jednym słowem "Kompleks Portnoya" koniecznie trzeba przeczytać. Umieszczam go wśród moich ulubionych powieści Rotha.

"Dzikie historie"

Z tygodniowym opóźnieniem obejrzałam "Dzikie historie" wyprodukowane przez Pedro Almodovara. Jest to debiut reżyserski urodzonego w Argentynie Damiana Szifrona. Właściwie nie wybierałam się na ten film, bo zawsze po zaliczeniu filmowej wpadki (tym razem"Pani z przedszkola") przez jakiś czas dziesięć razy się zastanawiam, zanim pójdę do kina. Poza tym pogoda nie sprzyjała (zima, zima, brrr!). No ale jako nałogowa kinoholiczka długo bez używki nie wytrzymam, więc obłaskawiona zachęcającymi głosami dyskutantów w moim ulubionym Tygodniku Kulturalnym w TVP Kultura ostatecznie poszłam. 

"Dzikie historie" to trzymający poziom film przypominający trochę Almodovara z najlepszych czasów, ale oczywiście do oryginału mu daleko. (Podobno jeszcze bardziej jest w stylu Bunuela, nie będę jednak udawała, że go znam.) Składa się z  sześciu zgrabnych nowel, które opowiadają o tym, co dzieje się z ludźmi, kiedy mają już naprawdę dość. A powody frustracji czy gniewu są bardzo różne, czasem niezwykle poważne (oszustwo, zdrada), czasem kompletnie idiotyczne (męska pycha), innym razem to dokuczliwa codzienność (bezduszność biurokracji i przepisów). Kiedy zostanie przekroczona masa krytyczna, bohaterowie wybuchają, dochodzi do głosu ich dzika, zwierzęca natura. Ileż to razy bezradni i wściekli dajemy upust swojej wyobraźni, ogłaszając światu, co byśmy najchętniej zrobili. Szifron właśnie takie sytuacje pokazuje, doprowadzając je do absurdu. Film opiera się na czarnym humorze, momentami bywa bardzo śmieszny, groteskowy, nie przekracza jednak granic dobrego smaku. Nowele, co nieuniknione, podobnie jak opowiadania zebrane w jednej książce, są odrobinę nierówne. Mnie najbardziej podobały się trzy: o kelnerce obsługującej oszusta, który doprowadził do ruiny jej rodzinę, o inżynierze zmagającym się z bezduszną machiną biurokracji (doskonale znamy uśmiechniętych, służbowo miłych urzędników lub pracowników infolinii, którzy jak mantrę powtarzają wyuczone formułki, nic nie mogą, a ich szef jest dla nas niedostępny) i o milionerze zmuszonym do wyciągnięcia syna z kłopotów. Pozostaje pytanie, czy upust gniewu cokolwiek poza zemstą czy wyrównaniem rachunków załatwia? Przynosi ulgę? Pocieszenie? Czyni świat lepszym? Otóż skutki są różne, nie zawsze takie, jakbyśmy oczekiwali. Najczęściej gniew prowadzi na manowce.

Czas na ostateczną konkluzję. Dobry, zabawny film. Miła propozycja weekendowa, tylko tyle albo aż tyle, zależy od punktu widzenia. Ja jednak stale czekam na coś, co koniecznie trzeba będzie zobaczyć! Film wagi ciężkiej, nie deserowej! Od "Lewiatana" nic takiego się nie pojawiło. Czy będzie to najnowszy film mojego ulubionego Gonzalesa Inarritu ("Amores perros", "21 gramów", "Babel")? Czy włoskie "Cuda" nagrodzone w Cannes? Czy "Hiszpanka" Łukasza Barczyka? Czy jeszcze coś innego? Bo pewnie jednak nie "Fotograf" Krzystka, na którego wybieram się w przyszłym tygodniu.

Swietłana Aleksijewicz "Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka"

Nie wybrałam sobie najlepszego  czasu na lekturę najnowszej książki Swietłany Aleksijewicz "Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka" (Czarne 2014; przełożył Jerzy Czech). Okres świąteczny i okolice Nowego Roku to nie jest dobry moment na obcowanie z taką masą ludzkich tragedii, w jakie obfitują relacje bohaterów. Z drugiej strony czas wolny pozwolił mi przeczytać ten pokaźny tom (500 stron) w ciągu tygodnia, dzięki czemu opowieści nie rozmyły się, przeciwnie, zaatakowały mnie z całą mocą. Pewnie również dlatego ta książka zrobiła na mnie wielkie wrażenie, chociaż przecież nie było tam chyba niczego, poza drobiazgami, czego bym o Rosji wcześniej nie wiedziała. A jednak historia pokazywana przez prawdziwe ludzkie losy ma wielką siłę rażenia. Przeczytałam dwie wcześniej wydane książki Aleksijewicz, "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" i "Czarnobylską modlitwę" (na "Ostatnich świadków" dotąd nie znalazłam w sobie odwagi), i mogę śmiało napisać, że "Czasy secondhand" mają wszystkie zalety tamtych pozycji, za to nie mają ich wad. Wtedy denerwowała mnie egzaltacja autorki, silenie się na jakąś górnolotność (na szczęście tylko we wstępach, potem głos mają jej rozmówcy), miałam też po jakimś czasie wrażenie przesytu, powtarzalności. O ile pamiętam dotyczyło to szczególnie "Czarnobylskiej modlitwy", napisałam chyba, że przydałaby się większa selekcja materiału. Tym razem jest inaczej. Wstęp krótki, a historie tak różnorodne i tak niesamowite, że trudno się od nich oderwać. Czytając, miałam wrażenie, że niemal każda mogłaby się stać kanwą powieści lub filmu. Kiedyś w radiowej audycji na temat zbrodni katyńskiej jakiś znawca Rosji, nie pamiętam kto, powiedział, że na Rosjanach liczba zamordowanych w Katyniu, Miednoje i innych miejscach straceń polskich oficerów nie robi wrażenia, bo w łagrach i stalinowskich czystkach zginęło ich nieporównywalnie więcej. Kiedy czyta się "Czasy secondhand", widać to jak na dłoni. Bezmiar nieszczęścia, tragedii, nieprawości, bestialstwa, okrucieństwa był ogromny. Ale wbrew temu, co się może wydawać na podstawie tego, co dotąd napisałam, nie jest to opowieść o Rosji stalinowskiej.

Książka dzieli się na dwie części. Pierwsza, "Pociecha w Apokalipsie", to materiał zebrany przez autorkę w latach 1991-2001, drugą, "Uroki pustki", stanowią relacje z lat 2002-2012. Każda zaczyna się rozdziałem zatytułowanym "Z gwaru ulicznego i kuchennych rozmów", w którym autorka oddaje głos, często anonimowym, ludziom z ulicznego tłumu albo rozmawiającym przy kuchennym stole. To najczęściej krótkie wypowiedzi na te same tematy. Potem następuje dziesięć dłuższych rozdziałów, a więc w sumie jest ich dwadzieścia. W każdym poznajemy historię człowieka znanego z imienia, nazwiska, zawodu i wieku. Bywa, że bohater którejś z nich już nie żyje, a opowiada o nim ktoś inny. I to te historie robią największe wrażenie.

Punktem odniesienia dla bohaterów książki Aleksijewicz są czasy pierestrojki zainicjowanej przez Gorbaczowa, rok 1991, czyli dojście do władzy Jelcyna i rozpad Związku Radzieckiego. Zaczyna się najczęściej, chociaż przecież nie zawsze, podobnie. Entuzjazmem dla pierestrojki, a potem dla dojścia Jelcyna do władzy. Chyba większość rozmówców Swietłany Aleksijewicz opowiada o wielkiej nadziei i radości tamtych lat, o zachłyśnięciu się wolnością, o pożeraniu dotąd zakazanych książek, o udziale w manifestacjach i walkach. Potem jest już bardzo różnie. Jedni tęsknią za Związkiem Radzieckim a nawet za Stalinem, nie rozumieją krytyki, nie odnajdują się zupełnie w nowych czasach, z dumą przyznają, że są sowkami (pogardliwe określenie zwolenników dawnego systemu), inni są rozczarowani tym, co stało się po dojściu Jelcyna do władzy i tym, co dzieje się dzisiaj, co nie znaczy, że chcieliby powrotu ZSRR. Najmniej jest chyba takich, którym się powiodło, a jeszcze mniej tych, którzy rzeczywistość akceptują bez zastrzeżeń.

Jaki obraz czasów secondhand wyłania się z tych opowieści? Potworna bieda, bandytyzm i bezprawie  lat dziewięćdziesiątych. Skutki rozpadu Związku Radzieckiego, kiedy nagle pojawiły się granice tam, gdzie dotąd ich nie było, kiedy nagle do głosu doszły rozmaite nacjonalizmy, co zaowocowało pogardą i nienawiścią do przybyszów z republik azjatyckich i z Kaukazu, pogromami, wypędzeniami, ucieczkami, czyli kolejną w dziejach wędrówką ludów. Rozmaite kontrasty: bajecznie bogaci oligarchowie i biedne społeczeństwo, spauperyzowana inteligencja; rzeczywistość dużych miast, gdzie po latach chudych nastały tłuste, i rzeczywistość prowincji, gdzie nie zmienia się nic, a jeśli to na gorsze, gdzie wiatr historii mało kogo obchodzi. Współczesny konsumpcjonizm. Kilkakrotnie pada stwierdzenie czasy sprzedać-kupić. Wielu, nie tylko tych tęskniących za Stalinem i komunizmem, nie potrafi tego zaakceptować. Bezideowość urodzonych po rozpadzie ZSRR. Nudzi ich wojenna i antykomunistyczna martyrologia, nie interesuje Sołżenicyn, Szałamow i inni zakazani niegdyś pisarze, czego starsze pokolenia nie potrafią zrozumieć. Samobójstwa i tych tęskniących za przeszłością, i tych, którym się nie powiodło. Alkohol, alkohol, alkohol i domowa przemoc, szczególnie na prowincji. Kiedy przeczytałam tę książkę, zrozumiałam, że filmowe opowieści Zwiagincewa, Łoźnicy czy innych reżyserów nie są, niestety, groteską.

Na koniec króciuteńko wymienię relacje, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Opowieści o uciekinierach, wypędzonych i tych, co wyjechali za pracą. To historie: Romea i Julii z Baku, czyli Azera i Ormianki z pogromami w tle; Tadżyków żyjących w piwnicach Moskwy, pogardzanych, prześladowanych, oszukiwanych, wykorzystywanych, ale i rosyjskiej rodziny, która uciekła przed prześladowaniami z którejś z azjatyckich republik. Tragizm tej grupy opowieści polega nie tylko na nieszczęściu, jakie tych ludzi spotkało i nadal spotyka, ale i na ogromnej tęsknocie za miejscem, do którego nie mają najczęściej powrotu. Historia kobiety urodzonej w łagrze (to nie był odosobniony przypadek). Historia matki i córki, którym gangsterzy podstępem odebrali mieszkanie, bo nie miały na łapówkę dla lekarki, która bez pieniędzy nie wydała świadectwa zgonu zmarłej babci (!) i nie można było jej pochować (!). Zupełnie odjechana opowieść kobiety, której w młodości przyśniła się miłość życia, a po latach odnalazła ją (tę miłość) w nieznanym więźniu i rzuciła dla niego wszystko. I wreszcie historia odwołanego ślubu, czyli cyniczne i makabryczne zwierzenia człowieka wykonującego masowe wyroki śmierci w latach wielkiej czystki (z trudem przez nią przebrnęłam). A to przecież nie wszystko.

Kiedy czyta się książkę Swietlany Aleksijewicz, trudno oprzeć się może irracjonalnemu wrażeniu, że Rosja to kraj kompletnie odmienny (?), dziwny(?), absurdalny(?), nierzeczywisty(?) (nie umiem znaleźć właściwego słowa). No i skąpany w morzu krwi i nieszczęść. Żeby próbować, tylko próbować, zrozumieć, trzeba koniecznie przeczytać "Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka". Lektura fascynująca, chociaż straszna.

Krzysztof Środa "Projekt handlu kabardyńskimi końmi"

Jestem wielką miłośniczką prozy Krzysztofa Środy, czemu dawałam dwukrotnie wyraz w tych notkach. Nic dziwnego, że błyskawicznie sięgnęłam po drugą część jego eseistycznej, podróżnej trylogii "Projekt handlu kabardyńskimi końmi" (Czarne 2014). Wyczekałam tylko na odpowiedni moment, aby mieć czas na delektowanie się dużymi partiami książki, a nie dziobanie po kawałeczku. Bo tego wymaga ta proza. Przeczytałam ją w jeden dzień, wszak to tylko 140 stron. Mój zachwyt trwa. Nie będę się specjalnie rozgadywać, bo musiałabym powtórzyć to samo, co pisałam o dwóch poprzednich książkach Środy. Ten sam styl, ten sam pomysł, to samo uważne spojrzenie na świat, relacja z podróży dalekich i tych całkiem bliskich, które może nawet trudno nazwać podróżami, zachwyt na szczegółem, nad czymś tak zwykłym, na co przeciętny obserwator nie zwraca specjalnej uwagi (ja niestety też), to samo pomieszanie czasów. Kto z książkami Krzysztofa Środy się nie zetknął, kto nie ma pojęcia, o czym piszę, niech po szczegóły sięgnie do moich dwóch poprzednich notek. Najpierw do "Niejasnej sytuacji na kontynencie", to pierwsza część trylogii, potem do "Podróży do Armenii i innych krajów z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych". To trzecia, moim zdaniem najlepsza, część jego opowieści. Jeśli ktoś zdecyduje się na lekturę, na co gorąco namawiam, chociaż wiem, że to proza nie dla każdego, niech czyta po kolei. A teraz krótko  o tym, co znajdziemy w "Projekcie handlu kabardyńskimi końmi".

Tym razem Krzysztof Środa relacjonuje swoje wyprawy przez filtr pamięci. Zapiski, tak jak w części poprzedniej, oznaczone są datami, ale to tylko daty ich powstania, a nie czas zdarzeń. Dlatego wrażenia z podróży nakładają się na siebie, a autor dochodzi do wniosku, że właściwie nie przeżył niczego ekscytującego, przynajmniej w takim znaczeniu, jak to potocznie rozumiemy. W rzeczywistości, jak już wspominałam, w jego ujęciu każda podróż, nawet ta niegodna tego miana, ta najbliższa, jest równie fascynująca, bo fascynująca jest codzienność i to, co nas otacza. A przecież w końcu Środzie udało się zrealizować marzenie, co było leitmotivem części pierwszej, i  pojechał na Kaukaz, no może niezupełnie. Nie dotarł tam, gdzie by chciał. Nie zobaczył górskich przełęczy, nie przebył Gruzińskiej Drogi Wojennej, nie był w Dagestanie, tym bardziej nie znalazł się po południowej stronie Kaukazu, nie odwiedził hodowli eukaliptusów w Gruzji. Właściwie góry widział z daleka, był w Piatigorsku i w Mineralnych Wodach, i w Kisłowodzku, i w jakiejś wiosce, gdzie jego znajomi, z którymi podróżował, próbowali robić interesy (kupić te tytułowe kabardyńskie konie i sprowadzić je do Polski). Wszystko to w Kraju Stawropolskim u wrót Kaukazu. Niby nic się nie działo, a jednak od jego opowieści o niczym trudno się oderwać. Na bazarze kupił "Mistrza i Małgorzatę" i kasetę z pieśniami Kozaków, przyglądał się ludziom na dworcu autobusowym, beztrosko planował podróż do Dagestanu, bo człowiek, u którego się zatrzymali, obiecał, że może mu ją zorganizować (potem dowiedział się, że to szaleństwo, które mógł przypłacić życiem), zrobił sobie zdjęcie z figurką orła otrzymaną w prezencie i tak dalej, i tak dalej, długo bym jeszcze mogła wyliczać. Niespełniony nadal marzy o dalekiej podróży, więc postanawia, że pojedzie do Armenii. Dlaczego? A dlaczego by nie? Nie szkodzi, że niewiele o niej wie. Może to nawet lepiej? A w międzyczasie, pomiędzy trzema krótkimi wypadami na Kaukaz, a właściwie przed Kaukaz, pomiędzy planowaniem wyprawy do Armenii, Środa stale jest w ruchu. Przemierza Polskę i przygląda się jej z równą ciekawością. To tyle. Zakończę zdaniem, które może już padło, nie szkodzi. O książkach Krzysztofa Środy nie ma co gadać, trzeba je po prostu przeczytać. Żadne refleksje nie oddadzą ich piękna i ich istoty.

Popularne posty